Księżniczka Dżawacha - Lidija Aleksiejewna Czarska - E-Book

Księżniczka Dżawacha E-Book

Lidija Aleksiejewna Czarska

0,0

Beschreibung

Księżniczka Nina Dżawacha-ogły-Dżamata dorasta wśród malowniczych krajobrazów XIX-wiecznej Gruzji. Nie jest to jednak księżniczka typowa. Płynie w niej góralska krew jej matki, a wraz z nią zadziorny temperament. Nie dla niej zasady i ograniczenia - jest wolna i niezależna jak ptak, ani jej Ojciec, ani Babka nie potrafią jej poskromić. Beztrosko hasa po górskich przełęczach, aż do dnia, w którym okazuje się, że jest ostatnią przedstawicielką rodu. Zostaje wysłana na pensję do Petersburga, gdzie ma zdobyć wykształcenie i nauczyć się ogłady godnej księżniczki. Nowe, inne, ale równie ciekawe życie przynosi jej wiele niespodzianek, radości i smutków. Poznaje też magiczną moc przyjaźni.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 237

Veröffentlichungsjahr: 2018

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Lidija Aleksiejewna Czarska

Księżniczka Dżawacha

SAGA Egmont

Księżniczka Dżawacha

Copyright © 2018 SAGA

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788711677032

1. Wydanie w formie e-booka, 2018

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.

SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont

Część pierwsza

Na Kaukazie

Rozdział I.

Pierwsze wspomnienia. — Chadżi-Mahomet. — Czarna róża.

Jestem Gruzinką. Nazywam się Nina, — księżniczka Nina Dżawacha-ogły-Dżamata. Stary słynny ród książąt Dżamata znany był na całym Kaukazie, od Rionu i Kury do morza Kaspijskiego i gór Dagestanu.

Urodziłam się w Gori, cudnem, uśmiechniętem Gori, w jednym z najbardziej malowniczych i pięknych zakątków Kaukazu, nad szmaragdową rzeką Kurą.

Gori leży w sercu Gruzji, w przepięknej dolinie, strojnej i czarującej swemi rozgałęzionemi jaworami, wiekowemi lipami, kosmatemi kasztanami i różanemi krzewami, napełniającemi powietrze słodkim, odurzającym zapachem białego i czerwonego kwiecia. A wokoło Gori ruiny zamków i twierdz, ormiańskie i gruzińskie cmentarze, tchnące tajemniczą legendą przeszłości.

Zdala widnieją kontury gór, we mgle bieleją niedostępne szczyty Kaukazu — Elbrus i Kazbek, nad któremi unoszą się dumni władcy Wschodu — gigantyczne, szare orły…

Przodkowie moi byli bohaterami, którzy walczyli i polegli za honor i wolność ojczyzny.

Niedawno jeszcze drżał Kaukaz od wystrzałów armatnich i słychać było jęki rannych. Wrzała tam ustawiczna wojna z nawpół dzikimi góralami, którzy z wnętrz swych niedostępnych gór ciągle napadali na spokojnych mieszkańców.

Ciche, zielone doliny Gruzji płakały krwawemi łzami…

Na czele górali stał dzielny wódz Szamil, na którego skinienie setki i tysiące dżigitów1) napadało na chrześcijańskie osiedla… Ileż jęków i łez pozostawiały po sobie te najazdy! Ile płaczących żon, sióstr i matek było w Gruzji…

Wreszcie przyszli Rosjanie i wraz z Gruzinami podbili Kaukaz; skończyły się napady, wrogowie ukryli się i wymęczona długiemi wojnami ziemia odetchnęła swobodnie…

Między rosyjskimi wodzami, którzy dzielnie walczyli ze strasznym Szamilem, był i mój dziad, stary książę Michał Dżawacha i jego synowie — odważni i waleczni jak orły górskie…

Kiedy mi ojciec opowiadał szczegóły tej strasznej wojny, podczas której poległo tylu bohaterów, serce moje to biło to zamierało, jakby się chciało wyrwać z piersi…

W takiej chwili żałowałam, że urodziłam się za późno i że nie mogłam powiewać białą chorągwią wśród garści walczących na wąskich ścieżynkach Dagestanu, zawieszonych nad strasznemi przepaściami…

Odzywała się we mnie gorąca krew mojej matki.

Matka moja była zwyczajną dżigitką z aułu2) Bestudi…

W aule tym wybuchło powstanie i ojciec mój, młody jeszcze wówczas oficer, wysłany był z sotnią kozaków by je stłumić. Powstanie stłumił, lecz nieprędko wyjechał z aułu…

Tam w chacie starego Chadżi-Mahometa ujrzał jego córkę — przepiękną Marjem…

Czarne oczy i góralskie pieśni cudnej Tatarki oczarowały ojca i uwiózł Marjem do Gruzji, gdzie znajdował się jego pułk.

Marjem przyjęła chrześcijaństwo wbrew woli rozgniewanego starca Mahometa i została żoną rosyjskiego oficera.

Stary Tatar długo nie mógł przebaczyć córce tego postępku…

Przypominam sobie mamę z najwcześniejszych lat mego dzieciństwa. Kiedy leżałam w łożeczku, lubiła siadać na jego skraju i śpiewać piosenki o smutnej treści i tęsknej melodji. Jak ślicznie śpiewała, moja biedna, piękna „deda“1)!

A głos miała czuły, aksamitny, jakby stworzony do takich bardzo smutnych piosenek…

A i sama byłą tąka czuła i cicha, ze swemi wielkiemi, smutnemi, czarnemi oczyma. Kiedy się uśmiechała — niebo się uśmiechało…

Ubóstwiałam jej uśmiechy i piosenki… Jedną z nich pamiętam doskonale. Była w niej mowa o czarnej róży, wyrosłej na skraju przepaści w jednym z wąwozów Dagestanu… Wiatr uniósł ją w zieloną dolinę… I uwiędła róża z tęsknoty za swoją cudną ojczyzną… Słabnąc i umierając, błagała górski wiaterek, ażeby jej szczątki uniósł w góry…

Naiwna to była piosenka o prostych słowach i jeszcze prostszej melodji, ale ubóstwiałam tę piosenkę, bo śpiewała ją moja kochana piękna mama.

Często przerwawszy piosenkę w połowie słowa, chwytała mię w ramiona i przyciskając mocno do swej wątłej piersi, szeptała przez śmiech i łzy:

— Nino, dżanym1), kochasz mię?

O, jakże kochałam, jakże kochałam moją cudną mamę!…

Kiedy podrastałąm i stawałam się rozsądniejszą, coraz bardziej i bardziej przerażał mię smutek jej pięknych oczu i tęsknych piosenek.

Pewnego razu, leżąc w łożeczku z przymkniętemi oczyma, mimowoli usłyszałam rozmowę mamy z ojcem.

Patrzała wdal na wężową, mknącą w góry ścieżkę i tęsknie szeptała:

— Nie, mój kochany, nie pocieszaj mnie, on nie przyjedzie!

— Ależ uspokój się, jedyna, spóźnił się dzisiaj, ale przyjedzie, napewno przyjedzie — łagodnie przemawiał ojciec.

— Nie, nie, Jerzy, mułła2) go nie puści…

Domyśliłam się, że rodzice mówili o dziadku Chadżi-Mahomecie, który wciąż jeszcze nie mógł przebaczyć swojej córce — chrześcijance.

Niekiedy dziadek przyjeżdżał do nas. Zjawiał się nagle, od strony gór, chudy i wyniosły, na rosłym, jakby z bronzu wykutym koniu, i chociaż spędził kilka dni na siodle, nie odczuwał najmniejszego zmęczenia po długiej i uciążliwej drodze.

Gdy tylko zdaleka ukazywała się wysoka postać jeźdźca, matka, powiadomiona przez służbę, schodziła z dachu, na którym spędzaliśmy większą część dnia (zwyczaj, zaprowadzony przez mamę z jej rodzinego domu) i biegła na spotkanie dziadka aż za sad, aby według wschodniego zwyczaju podtrzymać mu strzemię przy zsiadaniu z konia.

Nasz ordynans, stary Gruzin Michako, zabierał konia dziadka, a starzec Mahomet, ledwo kiwnąwszy mamie głową, brał mię na rękę i zanosił do domu. Dziadek Mahomet kochał mię niezwykle. I ja go kochałam i nie bacząc na jego groźny wygląd wcale go się nie obawiałam…

Gdy tylko po przywitaniu z ojcem siadał, podwinąwszy nogi wschodnim zwyczajem, na pstrym dywanie, wskakiwałam mu na kolana i śmiejąc się przeszukiwałam kieszenie beszmetu1), w których znajdowały się zawsze różne łakocie, przywiezione z aułu. Czego tu nie było — i lukrowane migdały, i kisz-misz2), i miodowe pierniczki, po mistrzowsku przyrządzane przez śliczniutką Bellę — młodszą siostrę mojej mamy.

— Jedz, dżanym, jedz, moja górska jaskółeczko, — mówił dziadek, gładząc szorstką i chudą ręką moje czarne loki.

A ja niedługo dawałam się prosić i dosyta najadałam się wspaniałych łakoci.

Później, uporawszy się z niemi i wciąż jeszcze nie schodząc z kolan dziadka, przysłuchiwałam się z wielkiem zaciekawieniem, o czem mówił z ojcem.

A mówił on dużo i długo… mówił wciąż o jednem i tem samem: o tem, jak robi mu wyrzuty i zawstydza go przy każdem spotkaniu starzec-mułła za to, że oddał córkę „urusowi“3), że pozwolił jej porzucić wiarę Ałłacha i spokojnie przeżył jej postępek.

Ojciec, słuchając dziadka, kręcił długi czarny wąs i chmurnie ściągał cienkie brwi.

— Słuchaj, kunaku1) Mahomecie, — odezwał się ojciec po jednem z takich przemówień, — nie powinieneś się niepokoić o swoją córkę: jest szczęśliwa, dobrze jej tutaj, wiara nasza stała się jej drogą i bliską. A i odwrócić tego co się stało nie można… Przestańże niepokoić daremnie moją księżnę. Bóg świadkiem, że nie przestała być oddaną i kochającą córką. Powiedz to swojemu mulle, i niech się on mniej o nas troszczy, a gorliwiej modli do swojego Ałłacha.

Mój Boże, jakże te słowa wzburzyły dziadka!… Podskoczył z dywanu… oczy jego miotały błyskawice… podniósł ognisty wzrok na ojca, — wzrok w którym widniała cała nawpół dzika natura kaukaskiego górala, i zawołał groźnie, mieszając rosyjskie, tatarskie i gruzińskie słowa:

— Kunaku Jerzy… jesteś urusem, jesteś chrześcijaninem i nigdy nie zrozumiesz ani naszej wiary, ani naszego Ałłacha i jego proroka… Wziąłeś żonę z naszego aułu, nie pytając się ojca o pozwolenie… Ałłach karze dzieci za nieposłuszeństwo wobec rodziców… Marjem wiedziała o tem, a jednak sprzeniewierzyła się wierze ojców i została twoją żoną… Mułła miał rację, nie dając jej swojego błogosławieństwa… Ałłach przemawia przez jego usta, a ludzie powinni się poddawać woli Ałłacha…

Mówił jeszcze długo, długo, nie wiedząc o tem, że każde jego słowo ryje się w młodym umyśle przykucniętej w kąciku małej dziewczynki.

A moja biedna deda słuchała srogiego starca, drżąc na calem ciele i rzucając na ojca błagalny wzrok. A on nie mogąc znieść jej niemego wyrzutu, czule ją uścisnął i wyszedł z pokoju… Widziałam go przez kilka minut, jak oddalał się w góry wąską ścieżką na swym ulubionym koniu. Obserwowałam koni a i jeźdźca i nagle pchnęło mię coś do Chadżi-Mahometa.

— Dziadku! — zadźwięczał nagle śród głuchej ciszy mój dziecinny głosik — ty niedobry dziadku, nie będę cię kochać, jeżeli nie przebaczysz mamie i jeżeli będziesz obrażać ojca! Zabierz sobie zpowrotem swój kisz-misz i pierniczki; nie będę ich więcej przyjmować od ciebie, jeżeli nie będziesz tak dobrym jak ojciec!

I nie namyślając się długo, wywróciłam kieszenie, w których było pełno przywiezionych przez dziadka łakoci, i wyrzuciłam wszystko na kolana zdumionego starca.

Mama dawała mi rozpaczliwe znaki, ale ja nie zwracałam na nie uwagi.

— Masz, masz! i kisz-misz zabieraj, i pierniczki bierz, i ormiańskie ciasteczka… nic, nic nie chcę od ciebie, zły, niedobry dziadku! — wołałam, drżąc cała jak w gorączce i nie przestając wytrząsać z kieszeni przywiezionych mi łakoci.

— Kto uczy dziecko nie szanować starszych? — zagrzmiał na cały dom głos Chadżi-Mahometa.

— Nikt mnie nie uczy, dziadku! — odpowiedziałam śmiało. — Mama, chociaż się nie modli do Ałłacha, jak ty i Bella, kocha was jednak, i kocha twój auł, i góry, i tęskni za tobą i modli się do Boga, jeżeli długo nie przyjeżdżasz, i wypatruje cię ciągle z dachu… Ach, dziadku, dziadku, nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo ona cię kocha!

Przy tych słowach coś dziwnego wstrząsnęło starcem.

Podniósł orli wzrok na matkę i snać dużo męki i miłości wyczytał w głębi czarnych oczu, — bo jego oczy błysnęły radośnie, tak radośnie zawołał zdławionym ze wzruszenia głosem:

— Czy to prawda, dżanym?

— O, batono1)! — wyrwało się jękiem z piersi mojej matki, i padłszy mu do nóg, cicho załkała, powtarzając jedno słowo, w którem zawarta była cała bezbrzeżna miłość ku niemu.

— O, batono, batono!

Dziadek porwał ją, podniósł i mocno przycisnął do piersi.

Nie pamiętam, co było dalej… Nieprzytomna z radości, biegałam po cienistych alejach parku, a serce tłukło się ze wzruszenia, jakby chciało wyskoczyć z piersi.

Śmiałam się i płakałam jednocześnie i byłam szczęśliwa, tak szczęśliwa jak nigdy…

Kiedy uspokoiwszy się nieco wróciłam do pokoju, ujrzałam matkę siedzącą u stóp dziadka… Dłoń jego leżała na jej czarnowłosej głowie, a w oczach obydwojga jaśniała radość.

Ojciec, który wrócił podczas mojej bieganiny po ogrodzie, porwał mię w ramiona i ściskał czule i całował…

Jakże był szczęśliwy szczęściem mamy, mój dumny, cudny ojciec!

Był to jeden z najlepszych dni w mojem życiu, pierwsze prawdziwie odczute szczęście. Napawałam się niem całem swojem młodem serduszkiem…

Wieczorem zebrali się przy mojem łóżeczku — ojciec, mama i dziadek, a ja uśmiechając się sennie, łączyłam ich duże dłonie w moich małych piąstkach i zasnęłam, ukołysana cichym szeptem ich pieszczotliwych głosów…

Nowe, cudowne, spokojne życie zapanowało pod naszym dachem. Dziadek Mahomet przyjeżdżał częściej z aułu, sam lub z Bellą, moją młodziutką cioteczką — towarzyszką mych dziecinnych zabaw.

Lecz niedługo trwało szczęście.

Ledwo minęło kilka miesięcy od tego błogosławionego dnia, gdy matka nagle zachorowała ciężko i zmarła. Szeptano, że uwiędła z tęsknoty za rodzinnym aułem, którego nie mogła odwiedzać, obawiając się napadów ze strony fanatyków — Tatarów i nieprzejednanego jej wroga — starego mułły.

Całe Gori opłakiwało mamę… Szli wszyscy łkając za ciałem, pokrytem różami i magnolją, za miasto na cmentarz gruziński.

Do ostatniej chwili nie wierzyłam, że umrze…

Przed samą śmiercią nie schodziła z dachu domu, skąd napawała się widokiem gór, siniejących zdala, i srebrno-zieloną wstęgą rzeki Kury…

— Tam Dagestan… tam auł… tam moje góry… Tam ojciec i Bella… — szeptała pokasłując i wyciągając wdał drobną jak u dziecka i wprost przezroczystą dłoń.

Otulona cała w biały szal, wyglądała jak nieziemskie zjawisko.

Z bolesną jasnością pamiętam wieczór, w którym umierała…

Wyniesiono mamę z łóżkiem na dach, chciała bowiem widzieć góry i niebo…

Gori zasypiało, otulone wonnem skrzydłem wschodniej nocy… Spały róże na krzewach w sadzie, spały słowiki w jaworowych gajach, spały ruiny tajemniczego zamku, spała Kura w swem szmaragdowem łożysku, nie spało tylko nieszczęście, śmierć czuwała, czekając na ofiarę. Mama leżała z rozwartemi oczami, dziwnie błyszczącemi śród nadchodzącej nocy… A blask tych cudnych oczu rozjaśniał całą twarz, zwróconą ku niebu. Księżyc srebrnemi promieniami ślizgał się po kruczych włosach i wieńczył świetlaną koroną jej matowo białe czoło.

Ojciec i ja przycichliśmy u jej stóp, bojąc się naruszyć spokój umierającej, ale ona sama przywołała nas drżącą ręką, a kiedyśmy się nachylili, odezwała się wyraźnie, choć tak cicho, cicho, że ledwo było głos jej słychać:

— Umieram… tak… umieram… ale mi nie żal, nie boję się… Jestem szczęśliwa… szczęśliwa, że umieram jako chrześcijanka… O, jakże cudowna jest twoja wiara, Jerzy, — dodała, zwróciwszy się w stronę ojca, który z łkaniem przypadł do jej wezgłowia, — pokochałam ją… Jestem chrześcijanką… idę już do mojego Boga… Jedynego, Wielkiego… Nie płacz, Jerzy, strzeż Niny… będę patrzeć na was… lubować się będę wami… a potem… nieprędko, ale jednak kiedyś się spotkamy… Nie płaczcie… żegnajcie… Jaka szkoda, że niema ojca… Żegnaj mi, Jerzy, moja ty radości, dzięki ci za szczęście, któremś mnie obdarzył… Żegnaj, światło moich oczu… Żegnaj, moja dżanym… Nino moja… maleńka moja… Żegnajcie oboje… nie zapomnijcie… czarnej róży…

Zaczęła majaczyć… Potem zasnęła… aby się już nigdy nie obudzić. Umarła cicho, tak cicho, że nikt nie zauważył jej skonu….

Zasnęłam, przytuliwszy policzek do jej wychudłej dłoni, a nad ranem zbudził mię chłód tej drogiej, ciepłej niegdyś ręki. Dłoń mamy była sina i zimna jak marmur… A u jej stóp tarzał się łkając mój biedny osierocony ojciec.

Słońce wstało, a promienie jego oświetliły straszny widok. Nie mogłam płakać, choć jasno zdawałam sobie sprawę z tego, co się stało. Jakieś lodowe okowy ścisnęły moje serce…

A brzegiem Kury pędził jeździec. — Snać bardzo się śpieszył i bezlitośnie popędzał konia.

Kiedy się zbliżył, poznałam w nim dziada Mahometa…

Jeszcze chwilka — i jeździec znikł pod górą. Wdole skrzypnęła furtka… Ktoś szybko wbiegł po schodach, i w tejże chwili Chadżi-Mahomet wszedł na dach.

Trudno opisać ten jęk rozpaczy i bezsilnego, wprost nieludzkiego bólu, który się wyrwał z piersi nieszczęśliwego ojca na widok martwego ciała córki.

Straszny był krzyk dzi ada Mahometa… Krzyk ten, zdawało się, wstrząsnął nietylko naszym domem, ale całem Gori, i dzikiem echem potoczył się po górach.

Później dziadek nagle ucichł i padłszy na ziemię, leżał tak bez ruchu z rozkrzyżowanemi ramionami.

Teraz dopiero zrozumiałam, jak kochał moją mamę ten półdziki mieszkaniec górskich aułów…

Czy wiedziała ona o sile tego milczącego ojcowskiego przywiązania, czy rozumiała swego surowego ojca-fanatyka!

Gdyby to mogła odczuć na śmiertelnem łożu, jakiemże szczęściem rozjaśniłaby się jej cudna twarz!

Lecz — o rozpaczy! — nic już ona nie mogła zrozumieć ani odczuć. Przed nami leżał trup, który dopiero ostygał, trup tej, co jeszcze do niedawna śpiewała cudne pieśni, pełne wschodniej melancholji i uśmiechała się cicho i smutno. Tylko trup…

Umarła — moja cudna deda! Czarna róża odzyskała swoją ojczyznę… Dusza jej wróciła w góry…

Rozdział II.

Babka. — Ojciec. — Ostatnia latorośl wielkiego rodu.

Nie miałam już matki… Na cmentarzu przybyła jedna mogiła… Pod cyprysowym krzyżem, pod pniem wielkiego jaworu spała moja deda! W domu nastała cisza, cisza złowieszcza. Ojciec zamknął się w swoim pokoju. Dziadek odjechał w góry… A ja błąkałam się po cienistych alejach naszego ogrodu, wdychałam zapach purpurowych aksamitnych róż i myślałam o mamie będącej już w niebie… Michako próbował mnie rozerwać… Przyniósł skądsiś orlę ze złamanem skrzydłem, chcąc moje myśli zwrócić w inną stronę:

— Księżniczko, spójrz jaki biedny, piszczy!

Orlę rzeczywiście piszczało, męcząc się w niewoli, i tym piskiem jeszcze więcej raniło mi serce. „I on niema matki, — pomyślałam, — nieszczęśliwy jest, jak ja!“

I zrobiło mi się smutno.

— Michako drogi, odnieś orlątko w góry, może znajdzie swoją dedę, — prosiłam starego kozaka, a serce moje krwawiło się z tęsknoty i żalu.

Wreszcie ojciec wyszedł ze swego pokoju. Blady był i chudy, tak chudy, że ubranie wisiało na nim, jak na wieszadle.

Ujrzawszy mię w ogrodzie, jak w smutku i przygn ębieniu wlokłam się po jaworowych alejach, przywołał mię, przycisnąl do piersi i szepnął cicho, cicho:

— Nino, czemi patara sakwareło1)!

Głos miał wezbrany łzami, jak mama, kiedy śpiewała swoje smutne góralskie pieśni.

— Sakwareło, — szepnął jeszcze raz i pokrył twarz moją gorącemi pocałunkami. W ciężkich chwilach mówił zawsze po gruzińsku, chociaż całe życie obcował z Rosjanami.

— Ojcze, mój kochany, drogi ojczulku! — odpowiedziałam i po raz pierwszy od śmierci mamy gorzko załkałam.

Ojciec wziął mię w ramiona i tuląc do piersi, przemawiał do mnie tak pieszczotliwie, tak czule, jak mówią tylko ludzie Wschodu, tego Wschodu rozpieszczonego przez cudowną przyrodę.

A wokoło nas szumiały jawory i słowik śpiewał w kasztanowym gaju za gruzińskim cmentarzem.

Tuliłam się do ojca, a serce już nie krwawiło tak strasznie z tęsknoty za mamą, lecz — pełne było cichego smutku… Płakałam, ale już nie tak gorzkiemi, bolesnemi łzami, a jakiemiś tęsknemi, słodkiemi, które jakby obmywały moją zbolałą, dziecięcą duszyczkę…

Potem zawołał ojciec Michaka i kazał mu osiodłać Szalonego. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście: gorące pragnienie przebywania z ojcem w górach urzeczywistniało się.

Była to cudna noc!

Jechaliśmy przytuleni jedno do drugiego, na jednem siodle, na najszybszym i najbardziej nerwowym koniu w całem Gori, rozumiejącym najmniejsze skinienie swego pana…

Zdała widniały błękitne, potężne sylwety gór, w dole płynęła rzeka Kura…

Z dalekich wąwozów unosiła się gęsta mgła.

— Ojcze! jakie to wszystko piękne! — zawołałam, spoglądając mu w oczy.

— Piękne, — odpowiedział cichym, jakby nieswoim głosem, a z jego czarnych oczu spływały łzy. Widocznie przypominała mu się mama.

— Tatusiu, — szepnęłam cichutko, bojąc się naruszyć ciszę tej pełnej wrażeń nocy, — czy często będziemy tak jeździli?

— Często, jedyna, często, moja maleńka, — pośpieszył z odpowiedzią i odwrócił się, chcąc zetrzeć nieproszone łzy.

Po raz pierwszy od śmierci mamy odczułam szczęście. Jechaliśmy ścieżynką między rzędami niewysokich gór, w cichej dolinie Kury…

A nad brzegami rzeki ukazywały się chwilami w gęstniejącym zmroku ruiny zamków i twierdz, noszących na sobie piętno dawnych strasznych czasów.

Patrząc na nie, słuchałam opowiadania ojca o tych smutnych chwilach, gdy Gruzja jęczała pod jarzmem Turków i Persów… Coś kołatało i biło w mojej piersi… chciałam czynów — takich czynów, od których wzdrygnęliby się najodważniejsi dżigici Kaukazu.

O świcie dopiero wróciliśmy do domu… Wschodzące słońce zalewało bladą purpurą oddalone szczyty, tonęły one poprostu w tem różowem morzu najsubtelniejszych odcieni… Na sąsiednim dachu minaretu1) mułła odprawiał swą ranną modlitwę… nawpół senną zdjął mię Michako z siodłą i zaniósł do Barbale — starej Gruzinki, będącej w naszym domu już od wielu lat.

Nocy tej nie zapomnę nigdy… Po niej jeszcze goręcej pokochałam ojca, od którego dotychczas troszkę stroniłam…

Teraz codziennie oczekiwałam jego powrotu ze stanicy, gdzie znajdował się jego pułk. Zeskakiwał z Szalonego i sadzał mię na siodło… Z początku pomału, potem coraz szybciej, szybciej biegł koń, potrząsając grzywą i odwracając głowę, jakby się pytał idącego za nami ojca, jak ma postępować z małą amazonką, wpijającą się palcami w jego grzywę.

Ale jakaż była moja radość, kiedy pewnego dnia dostałam Szalonego na własność! Uwierzyć nie mogłam w to szczęście. Całowałam mądrą głowę konia, patrzałam w czarne, wierne oczy i nadawałam mu najbardziej pieszczotliwe imiona…

A Szalony, zdało się, rozumiał mię… szczerzył zęby, jakby w uśmiechu, i rżał cicho, pieszczotliwie.

Z otrzymaniem tego nieocenionego podarunku rozpoczęło się dla mnie nowe życie, pełne nieopisanych wrażeń.

Każdego poranka odbywałam małe spacery po okolicach Gori, wąskiemi, górskiemi ścieżkami lub zielonym brzegiem Kury… Czasami przejeżdżałam przez rynek miejski, rozpierając się dumnie na koniu w czerwonym atłasowym beszmecie, w białej lekko na tył głowy zsuniętej czapie, podobna raczej do małego dżigita, niż do księżniczki ze słynnego, arystokratycznego rodu.

Przekupnie-Ormianie, ładniutkie Gruzinki i mali Tatarzy — wszyscy spoglądali na mnie, otwierając z podziwu usta.

Wielu z nich znało mego ojca.

— Pozdrawiamy cię, księżniczko Nino Dżawacha, — wołali, chwaląc i podziwiając, ku wielkiemu memu zadowoleniu, konia i amazonkę.

Lecz górskie ścieżynki i zielone doliny pociagały mię bardziej, zakurzone ulice miasta.

Tam czułam się w swoim żywiole, popuściwszy cugli koniowi i wpijając się w czarną grzywę wronego, nawoływałam: „Ajda1). Szalony, ajda!“ — a koń unosił mię jak wicher, nie zwracając uwagi na przepaści, napotykane po drodze. Pędził tym szalonym galopem, który zapiera oddech, a serce tłucze się w piersi, jak postrzelony ptak.

W takich chwilach wyobrażałam sobie, że jestem potężną przedstawicielką amazonek, i zdawało mi się, że gonią za mną setki nieprzyjaciół.

— Ajda! ajda! — popędzałam konia, a on przyśpieszał kroku i straszył prosięta i owce, spokojnie łażące po ulicach przedmieścia.

— Deli-akyz2)! — wołały małe Tatarczątka, rozbiegając się za mojem zbliżeniem na wszystkie strony, jak stado koźląt.

— Szajtan dziewczyna3)! — mruczały staruchy, gniewnie potrząsając palcami, i spoglądając na mnie groźnie z pod siwych brwi.

A miło było, mi drażnić staruchy, straszyć dzieci i pędzić naprzód, naprzód po dolinach między polami, zasianemi kukurydzą, na spotkanie ciepłemu górskiemu niebu, nęcącemu ku sobie niewyjaśnioną wspaniałością.

Pewnego razu, wracając z takiego spaceru z ciężką gałązką winnego grona, ściętą podczas jazdy małym kindżałem, który mi podarował ojciec, ujrzałam zdumiewający widok.

Na podwórzu naszem stała kareta, zaprzężona w dwa cudne białe konie, ą za nią kryta bryczka gruzińska z tobołami, węzełkami i walizami. Koło bryczki kręcił się stary, siwy góral z wielkiemi wąsami, pomagał on jakiejś kobiecie zdejmować węzełki i znosić je na ganek naszego domu.

— Michako, — zawołałam, — kto są ci ludzie?

Siwy góral i pomarszczona staruszka spojrzeli na mnie z ledwie dostrzegalnem złośliwem zdziwieniem.

Po chwili staruszka podeszła do mnie i osłaniając się od słońca czadrą1), przemówiła po gruzińsku:

— Pozdrawiamy cię w twoim domu, mała księżniczko.

— Dziękuję. Bądź nam gościem, — odpowiedziałam gruzińskim zwyczajem i przeniosłam zdziwiony wzrok na siwego górala, konie i karetę.

Spostrzegłszy moje zdziwienie, nieznajoma kobieta odezwała się: — Konie i wszystko, co tu widzisz, księżniczko, należy do twojej babci, księżnej Heleny Dżawacha-ogły-Dżamata, a my jesteśmy jej służbą.

— A gdzież jest ta babcia? — wyrwało mi się raczej ze zdziwieniem, niż radością.

— Księżna jest tam — i kobieta wskazała w stronę naszego domu.

Zeskoczyć z Szalonego, rzucić lejce podbiegającemu Michakowi i wpaść huraganem do pokoju, gdzie siedział mój ojciec w towarzystwie wysokiej, dostojnej starej pani o siwej, wprost srebrnej głowie i orlim wzroku, — było dziełem jednej minuty.

Za mojem zjawieniem się wysoka kobieta wstała z kanapy i zmierzyła mię długiem i przenikliwem spojrzeniem.

Poczem zwróciła się do ojca.

— To jest moja wnuczka, księżniczka Nina Dżawacha?

— Tak, mamo, to moja Nina, — pośpieszył z odpowiedzią ojciec, obdarzając mię spojrzeniem, pełnem zachwytu i pieszczoty, z którego czułam się dumną.

Ale stara księżna nie podzielała jego uczucia.

W czerwonym, strojnym, ale niezupełnie czystym beszmecie, w błękitnych, też niezupełnie świeżych szalwarach1), z białą czapą zsuniętą na tył głowy, z rozpromienioną twarzą i zaczepnie śmiałemi oczyma, z czarnemi lokami, rozrzuconemi w nieładzie, — zaiste, niebardzo wyglądałam na dobrze wychowaną panienkę, jak sobie mnie zapewne wyobrażała babcia.

— Ależ to zupełnie dzika dżigitka, Jerzy! — przemówiła, ledwo-ledwo uśmiechnąwszy się w stronę ojca.

A ja poznałam po twarzy ojczulka, że wcale się z babcią nie zgadzał… Ledwo dostrzegalny dobrotliwy uśmieszek przemknął pod czarnemi wąsami — uśmieszek, który tak ubóstwiałam. Ojciec zapytał poważnie:

— Czy to źle?

— Tak, tak, trzeba będzie się zająć jej wychowaniem, — jakby smutno i z naganą przemówiła babcia — toż to przecież niby jakiś chłopiec góralski!

Zadrżałam z zadowolenia. Większą pochwałą nie mogłaby mnie księżna obdarzyć. Czciłam górali, jak coś niezwykłego. Ich odwaga, wyniosłość, obojętność wprawiały mię w nieopisany zachwyt. Starałam się ich naśladować i martwiłam się, gdy mi się to nie udawało.

Między mną a księżną-babcią runął mur, wzniesiony jej niezupełnie miłem przywitaniem, gotowa byłam ją pokochać za to jedno porównanie i nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, wydałam mój ulubiony okrzyk „ajda“ i zanim babcia zdążyła się spostrzec, zawisłam całym ciężarem na jej szyi. Widocznie zrobiłam coś bardzo karygodnego w pojęciu matki mojego ojca, gdyż wślad za moim dzikim okrzykiem „ajda“ rozległ się przeraźliwy, świszczący głos babci:

— Waj-waj1)! co to za dziecko, zabierzże ją, Jerzy!

Ojciec, z trudem powstrzymując uśmiech, oderwał mię od szyi babci i chcąc nie chcąc robił mi wymówki z powodu mej nieokrzesanej radości.

Ale oczy jego śmiały się i widziałam, że mój kochany, śliczny tatuś zamiast wymówek wolałby zawołać:

„Nina dżanym, zuch-góral. Dżigit!“

Tym okrzykiem zachęcał mię zawsze do dzielnych wybryków.

Tymczasem babcia mruczała gniewnym głosem, poprawiając siwe włosy ułożone w pukle:

— Nie, nie, Jerzy, tak nie można, ależ ty wychowujesz małego djabełka… Bóg wie co z niej będzie! Takie wychowanie nie ma sensu. Przecież ona jest księżniczką starego, wsławionego rodu! Ród nasz bierze początek od samego Bohdana IV! Płynie w nas królewska krew, a tobie Jerzy, nie wolno o tern zapominać. Ojciec twój był wyróżniany przez cesarza, ja miałam zaszczyt być przedstawioną cesarzowej, ty byłeś wychowany w towarzystwie najelegantszej, najarystokratyczniejszej młodzieży rosyjskiej i gruzińskiej, tylko przez swój upór zaryłeś się tu w tej głuszy i nie chciałeś przebywać w północnej stolicy. Marja Dżawacha umarła, — Boże świeć nad jej duszą, — jej pochodzenie zwyczajnej dżigitki mogło ci wiele zaszkodzić w stolicy, ale teraz, kiedy ona śpi spokojnie pod krzyżem, niesłuszne i dzikie jest nie korzystać z darów danych ci od Boga. Przyjechałam, mój synu, żeby ci to powiedzieć i nakłonić cię do innego życia.

Spojrzałam na mówiącą. Twarz jej była gniewna i poważna. Potem spotkałam się ze wzrokiem ojca. Stał posępny i groźny, jakim go często widywałam w chwilach wielkiego zdenerwowania. Słowa te, wypowiedziane o zmarłej dedzie przez jej wroga (babcia nie chciała nawet widzieć mojej matki i nie bywała u nas za jej życia), rozgniewały ojca.

— Mamo, — przemówił, a oczy jego błysnęły gniewem, — jeżeliś poto przyjechała, żeby w ten sposob mówić o mojej biednej Marjem, to lepiej byłoby dla nas obojga, gdybyśmy się wcale nie spotkali!

I silnie szarpnął wąsa, co czynił w chwilach wielkiego zdenerwowania.

— Uspokój się, Jerzy! — oburzyła się babcia, — niczem nie obrażę świętej pamięci Marji, lecz sam rozumiesz, że córa aułu, dziecię gór, nie mogłaby zrobić z Niny dobrze wychowanej panny!

Ojciec milczał. Zamilkła i babcia, zadowolona z wrażenia, jakie uczyniły jej ostatnie słowa. W tej chwili wzrok mój padł przez otwarte drzwi do drugiego pokoju. Ujrzałam chłopca, leżącego na kanapie. Był on w jednym wieku ze mną, lecz znacznie drobniejszy ode mnie i bledszy. Wyciągnął chude, nieco krzywe nogi, a stara Gruzinka, którą spotkałam na dworze, zdejmowała z nich eleganckie, wysokie buciki… Chuda, nieładna twarzyczka tonęła w masie jasnych włosów, spadających na śnieżnobiały okrągły, koronkowy kołnierzyk na bronzowej aksamitnej kurtce. Stara Gruzinka wkładała mu teraz na słabe nóżki, w czarnych jedwabnych pończochach, lakierowane pantofelki z paseczkami, jakich jeszcze nie widziałam u nas w Gori. Wszedł do pokoju, gdzieśmy się znajdowali, i stanął przy drzwiach; wyglądał jak ze starożytnego obrazka, które widziałam u ojca w albumie, malutki paź średniowiecznej legendy.

Spostrzegłam, że prócz wspaniałych, jasnych włosów, okalających delikatny, podłużny owal twarzy, miał brzydki, długi, kruczkowaty nos, i małe, wąskie oczy, jak u polnej myszki.

— Kto to? — zapytałam bezceremonialnie, wskazując palcem małego nieznajomego.

— To jest twój cioteczny brat, książę Juliko Dżawachaogły-Dżamata, ostatnia latorośl wielkiego rodu, — z pewną dumą powiedziała babcia. — Poznajcie się, dzieci, i bądźcie przyjaciółmi. Oboje jesteście sierotami, ale ty, Nino, jesteś szczęśliwsza, gdyż masz ojca, który cię kocha i pieści, a Juliko nie ma ani ojca, ani matki.

— Witaj! — zawołałam, podchodząc do kuzynka. Zmierzył mię ciekawym, nieco zdumionym wzrokiem i wyciągnął do mnie bladą, przezroczystą rękę, w błękitne żyłki, wprost ginącą w koronkach wspaniałych mankietów. Nie wiedziałam, co mam z nią zrobić. Zapewne, mój poszarpany beszmet i końskim potem wybrudzone ręce musiały na nim zrobić nieprzyjemne wrażenie.

Wkońcu namyśliłam się i uścisnęłam jego chudziutkie, suche palce.

— Czy ty jesteś dziewczynką? — zapytał, spoglądając ze zdziwieniem na moje szarawary i czapę, lekko zsuniętą.

Roześmiałam się głośno…

— Babcia mówiła mi, — ciągnął dalej niewzruszony malutki gość — że spotkam tu kuzynkę, księżniczkę, a o chłopcu nic mi nie mówiła.

Roześmiałam się jeszcze głośniej; zachwycała mię jego naiwność i radowałam się z jego omyłki. Wszak myślał, że jestem chłopcem!

Babcia i ojciec roześmiali się także.

— Chodźmy do ogrodu! — zaproponowałam wreszcie małemu księciu i nie czekając na jego zgodę ujęłam go za rękę.

Poszedł za mną bez oporu, nie wyjmując swoich arystokratycznych paluszków z mojej wybrudzonej, nad wiek silnej ręki.

Długo oprowadzałam go po ogrodzie, pokazując mu przeze mnie hodowane róże, później zaprowadziłam go do oranżerji i poczęstowałam śliwkami… Oglądał wszystko spokojnym, zrównoważonym wzrokiem, a owoców nie chciał jeść, mówiąc, że ma chory żołądek.

Żal mi się zrobiło księcia, gdyż ja jeszcze nigdy nie chorowałam i mogłam dowoli jeść śliwki i inne owoce.

Chłopiec z chorym żołądkiem! Czyż może być coś smutniejszego?

Lecz pogarda moja wzrosła, kiedy ujrzałam, jak Juliko drży ze strachu na widok orlątka, zataczającego się przed nami w alei.

— Boże! skąd się wzięło to straszydło? — zawołał ze łzami w oczach i schował się za mną.

— Ależ on nie dziobie, — starałam go się uspokoić — to jest Kazbek, ułaskawione orlę, które wypadło z gniazda, a przyniósł mi je nasz ordynans. Nie bój się. Możesz go pogłaskać. On nie dziobie.

Ale Juliko oczywiście bał się ciągle jeszcze i drżał jak w gorączce.

Wzięłam Kazbeka na rękę i przytuliłam do swego policzka jego małą rasową główkę, uzbrojoną w olbrzymi dziób.

— No, widzisz, nic mi nie zrobił, możesz go też pogłaskać, — zachęcałam swego kuzyna.

— Ach, zostawże, księżniczko, tego wstrętnego ptaka! — zawołał piskliwie i skrzywił się, gotów za chwilę wybuchnąć płaczem.

— Wstrętnego? — krzyknęłam, — wstrętnego? Jak śmiesz tak nazywać mojego Kazbeka!…

— Ty sam… jeśli chcesz wiedzieć… jesteś wstrętne pisklę…

Zaczerwieniłam się z oburzenia i wprost nie mogłam znaleźć słów, któremi mogłabym dokuczyć głupiemu tchórzowi.

Ale on, zdawało się, mało zwrócił uwagi na moje obelżywe słowa. Nastroszył się tylko jak prawdziwe pisklę i poszedł naprzód na swoich krzywych, długich nóżkach.

Później udaliśmy się na górę, skąd roztaczał się wspaniały widok na ruiny starej gorijskiej twierdzy.

Z drugiej strony u stóp góry widać było cmentarz, na skraju którego rósł stuletni jawor, ocieniając rozwiesistemi gałęziami mogiłę mojej mamy. Grób, pokryty krzewami różanemi, widniał zdaleka…

— Tam leży moja deda! — szepnęłam i wyciągnęłam rękę w stronę cmentarza.

— Twoja mama była zwyczajną góralką; przywieziono ją z aułu… — usłyszałam napuszony głosik kuzyna.

— Więc? cóż z tego? — krzyknęłam wyzywająco.

— Nic. A moja mama była z arystokratycznego hrabiowskiego rodu, który był zawsze bliski tronu Białego Cara, — wyrecytował Juliko z poważną godnością.

— No, i cóż z tego? — zapytałam jeszcze bardziej wyzywająco.

— A to, że większem szczęściem jest mieć taką mamę, która może nauczyć dobrych manier, a tak to biegałbym po górach, jak mały brudny góralczyk i miałbym takie czarne ręce jak moja kuzynka.

Aż mu się z ironji zaświeciły małe oczki, a jego ręce z wypolerowanemi, różowemi paznogciami wskazywały na moje zabłocone ubranie.

Tego było już za wiele! Kielich przepełnił się i wolno zbliżając się do Julika, krzyknęłam mu w same ucho, drżąc cała ze złości i oburzenia: