3,49 €
Przedwojenna powieść kryminalna, która ukazywała się w odcinkach w prasie. Spadki, a zwłaszcza pozostające po zamożnych przodkach fortuny, od dawna rozpalały wyobraźnię i budziły żądze. Niektórych potencjalnych spadkobierców doprowadzały wręcz do obłędu, wyzwalając gotowość do dopuszczenia się najbardziej niecnych czynów. Powieść Smogorzewskiego osnuta jest wokół morderczej rywalizacji między chętnymi do przejęcia majątku. Czy sprawiedliwości stanie się zadość?
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Veröffentlichungsjahr: 2021
Karol Smogorzewski
Kto otrzyma spadek?
Powieść kryminalna
Warszawa 2021
Rozdział I
Nocne zdarzenia
Firanka u okna niedużej kawiarni została uchylona: Skalski przez dobrą chwilę wpatrywał się we wcale nieponętny widok ulicy pozbawionej zupełnie przechodniów, tonącej w deszczu; a ten rozhulał się na dobre.
Zapowiadający przyszłą gwiazdę młody aktor najwidoczniej z nudów czy machinalnie odsunął brzeg firanki. Rzecz jasna, że przecież nikogo w takich warunkach nie mógł wypatrywać, a nawet i dojrzeć kogokolwiek byłoby trudno. Myśli jego były skierowane w innym kierunku, a raczej w różnych kierunkach. O jakimś skupieniu nie było u niego w tej chwili żadnej mowy.
Czuł się niedobrze. Wprawdzie z występu swego dzisiejszego wieczoru mógł raczej być zadowolony, ale w tej chwili wcale nie myślał o swej artystycznej działalności.
Myślał o Niej, o życiu wspólnym, do którego tak tęsknił. I o tych trudnościach, które nieoczekiwanie na nich spadły. Na niego i na Renę.
Bo któż mógł się spodziewać, iż wuj założy swe veto, że w jakimś niezrozumiałym uporze stanie im na drodze. Czyżby u wuja na stare lata wystąpiła chciwość? Nigdy przedtem nie okazywał żadnych jej oznak, a teraz...
Reny był pewny, lecz jak założyć ognisko domowe w takich warunkach? Jego gaża pokrywała wprawdzie wydatki życiowe w sposób wystarczający – nie trwonił pieniędzy, żył solidnie – lecz mogły zaistnieć miesiące bez gaży. Zresztą na parę małżeńską nie mogła wystarczyć. Rena zaś: mimo jej wielkiej zręczności i wytwornego gustu wyroby jej, lalki kostiumowe, kunsztownie sporządzane według wzoru najrozmaitszych czasów oraz wszelkich narodów i plemion ludzkich, nie dawały dużych zarobków. Zapewne właściciele magazynów, którym oddawała swą pracę do sprzedaży, mieli z tego źródła więcej zarobku. Choć przy powszechnym kryzysie finansowym może i im sprzedaż nie wiele przynosiła. Renie zaś zamiłowanie, z jakim się tej swej pracy, a raczej studiom swoim oddawała, zabierało moc czasu, z tym rezultatem, iż ostatnio, aby jakoś wyjść na swoje, przyjęła na się obowiązki w Kurierze Porannym przy montowaniu nocą wydawanych numerów gazety. W niedługim czasie ujrzy ją, swoją Renę.
Po ślubie nie ma mowy o możności dla Reny zajmowania się tymi sprawami i nie byłoby nawet najmniejszej potrzeby by i ona pracowała prócz niego.
Skalski rozumiał, iż w konsekwencji oddanie się obojga ich pracom zarobkowym pociągnęłoby prędzej czy później ciężkie następstwo dla składności, świeżości i przyjemności domowego ogniska.
Rzeczywiście nie byłoby nawet najmniejszej potrzeby, by i ona pracowała prócz niego. Nie byłoby, gdyby nie upór wuja. Licząc okrągło sześćdziesiąt pięć tysięcy Reny i 65 000 jego własnych, razem 130 000... dolarów. Przecież tyle na nich przypada niezaprzeczalnego, już tu w Warszawie zdeponowanego spadku.
A teraz taka fatalność!... Może by przecież jeszcze raz zapukać do wuja, do jego serca czy rozumu.
Ponownie uchylił firankę. Deszcz ustał. Uczuł jakiś ból głowy; niezawodnie następstwo zdenerwowania, dymu kawiarnianego, kawiarni... Nie będzie tu czekał, raczej przejdzie się przed lokalem. Zawołał płatniczego.
* *
*
Poprzez zamglone powietrze rzucały latarnie gazowe słabe zielonawe światło. Od czasu do czasu tchnienie wiatru szło przez drzewa ogrodowych will, po czym za każdym razem na trawę padał lekki deszczyk kropli.
Równomiernie, jakby ciężkie uderzenia wahadła starego zegara, odzywały się kroki strażnika czuwajowego. Z kąta ust twarzy o licznych zmarszczkach zwieszała się wypalona fajeczka.
Na rogu, gdzie wąska drożyna wchodziła w szerszą, drzewami obstawioną aleję, zatrzymał się i szukał czegoś w kieszeni płaszcza. Drobny klucz trzymany teraz przezeń w palcach odpowiadał jak najdokładniej otworowi w zamku szafki kontrolnej, w dyskretny sposób umieszczonej w piaskowcowym słupie parkowego ogrodzenia.
Wypadło mu jeszcze chwilę czekać, więc rozglądnął się po obu bokach ulicy. Jakżeż nieprzyjemna była tej nocy pogoda.
Przez cały dzień tego późnego lata czy rozpoczynającej się jesieni, niemiłosiernie piekło słońce. Pod wieczór zaś nadciągnęły ciemne chmury, kilkakrotnie padał gwałtowny deszcz, a teraz w postaci dusznej mgły wyparowywała wilgoć z ciepłej ziemi.
Ale oto posłyszał uderzenia dzwonu zegarowego – dwunasta godzina – więc ze skrupulatną rozwagą włożył kluczyk w otwór zamka.
I właśnie w tej chwili to się stało.
Poprzez mgłę doszedł go stłumiony, metaliczny dźwięk szybko przymykanej furtki ogrodowej. W kręgu najbliższej latarni ukazała się, jakby upiorny cień, jakaś postać męska i spieszyła wzdłuż ulicy.
Mimo woli i strażnik ruszył. Bez zdecydowania kroczył w kierunku zbliżającej się doń osoby, a zatrzymał się dopiero, gdy ta znalazła się w odległości zaledwo kilku metrów.
To żelazna brama willi profesora została przed chwilą zatrzaśnięta, a...
W tej chwili nieznajomy spiesznie wymijał strażnika, który jednak zagrodził mu drogę i wyjmując z ust fajkę, zapytał:
– Na chwilkę, mój panie! Proszę bardzo powiedzieć mi...
Światło latarni padło teraz na nieznajomego, ukazując twarz zmarszczoną, ogorzałą, o ostrym orlim nosie, pod którym krzaczasty a niepielęgnowany wąs wyrastał nad wąskimi ustami. Włos długi, z lekka szronem siwizny przeplatany spadał poprzez czoło aż do oczu teraz wśród nerwowego drgania skierowanych na strażnika.
– Pal cię licho! – wyrzekł w zagniewaniu nieznajomy jegomość i zdawało się, że chce ruszyć dalej.
Ręka strażnika dotknęła kieszeni płaszcza w której tkwiła broń. Ruch ten był szybki, nerwowy i nie uszedł uwagi przechodnia. Ten, odrzuciwszy wstecz odkrytą głowę, ręce schowawszy w kieszeniach swej skórzanej kurtki, mocno wsparty na nogach, stał bez ruchu, tylko roześmiał się groźnie.
– Żadnych głupstw, człowieku! O cóż chodzi, czegóż pan chce ode mnie?
Niedowierzająco patrzył strażnik na tę postać:
– Wyszedł pan z domu dobrze mi znanego – a nie jest w zwyczaju pana profesora gości swych wypuszczać tak sobie, bez odprowadzenia...
– Więc czego pan ode mnie chce? – powtórzył zniecierpliwiony mężczyzna.
Widać strażnikowi brakło decyzji, jak w tym wypadku postąpić. Obowiązkiem jego było co najmniej ustalić nazwisko tego osobnika i nie puścić go przed przekonaniem się, że w willi profesorskiej wszystko znajduje się w porządku. Może najlepiej by było przez użycie gwizdawki alarmowej wezwać pomocy policyjnej, lecz...
Ale teraz stało się coś, co go na krótki czas zupełnie od trosk uwolniło. Całkiem spokojnie wyciągnął ów człowiek z kieszeni prawą rękę i równie spokojnie i ze znajomością rzeczy trzasnął nią strażnika w pierś. Ten ze zdławionym okrzykiem potoczył się na bok.
A gdy po krótkiej chwili znowu jako tako stał na nogach, energiczny przechodzień przeszedł już był jezdnię i biegł trotuarem przeciwległym.
Teraz już się strażnik nie wahał. Gwałtownym ruchem chwycił gwizdawkę. Przeraźliwy gwizd przeciął nocną cisze nieuczęszczanej willowej ulicy. Strażnik rozpoczął pogoń za uciekającym, który go już znacznie wyprzedził. W prawej ręce trzymał rewolwer, ale wiedział aż za dobrze, iż wobec mgły i bardzo niepewnego światła latarni, nie może spodziewać się po strzale dobrego sukcesu.
– Stój! Stój!... – krzyczał z całej siły podczas biegu, w międzyczasie posługując się na nowo gwizdawką.
I nagle stało się coś zdumiewającego.
Właśnie jeszcze widział postać uciekającego znikającą z kręgu świetlnego latarni, a wpadającą w ciemną przestrzeń między latarniami lecz postać ta nie wynurzyła się więcej.
Znikła, jakby zapadła się pod ziemię.
Strapiony, zatrzymał się strażnik. Miał tylko jedno wyjaśnienie: ów człowiek niezawodnie przeskoczył płot uliczny i znikł w ogrodzie przyległym.
Gdy tak dumając, wpatrywał się w nieprzejrzaną przestrzeń, posłyszał szybkie kroki z drugiego końca ulicy. Obrócił się.
Był to stójkowy, którego postać teraz wyraźnie wystąpiła z półcienia. Mundur nie dopuszczał żadnych wątpliwości.
– Czy to pan gwizdałeś?
– Tak – brzmiała odpowiedź strażnika – ale już uciekł!
* *
*
– A czy pan wie, z którego domu wyszedł? – dowiadywał się stójkowy, niecierpliwie wysłuchawszy zanadto szerokiego sprawozdania starego strażnika.
– Tak jest, panie wachmistrzu, tam po drugiej stronie, jeszcze o dwa domy dalej. Willa pana profesora.
– Hm, no a może to był jakiś znajomy profesora?
Tamten energicznie zaprzeczył ruchem głowy.
– Takich wizyt profesor nie ma. Zresztą, panie wachmistrzu, to była niesamowita sztuka, no i przecież gwałtownie się wyrwał.
– Widzieliście go dokładnie?
– Tak jak teraz pana wachmistrza widzę.
– Dobrze, dobrze, a więc to już ten dom? – i nie oczekując potwierdzenia, pochylił się wachmistrz nad szyldzikiem metalowym o napisie:
Profesor Piotr Wałek
Potem przez ogrodzenie wpatrzył się w ogród. Kilka jasno oświetlonych lamp rysowało się wyraźnie na tle jednostajnego mroku.
– Oto jeszcze świeci się w willi profesora – mówił strażnik. – Tam – to lampa nad wejściem, a z tej strony okno profesorskiej pracowni.
Stójkowy zauważył z ulgą:
– No, zapewne wszystko będzie w porządku. Ale, trzeba się upewnić.
Potem szybko nacisnął kontakt dzwonka pod wygrawerowanym nazwiskiem.
Znowu poprzez mokre od deszczu liście drzew z tamtej strony ogrodzenia przesunął się atak wiatru. Ale potem było wszystko tak spokojnie jak poprzednio. Z daleka jeno doszedł odgłos samochodowego sygnału.
Zniecierpliwiony zmarszczył wachmistrz skroń.
– Zdaje się nikt nie przyjdzie, a przecież świeci się w oknie.
– Tu światło rzadko przed trzecią rano gaśnie. Pan profesor sobie długo czyta...
Stójkowy ponownie zadzwonił. W milczeniu czekali, Nikt się nie zjawiał.
– Cóż, do diabła! – odezwał się podejrzliwie wachmistrz. – Masz pan klucz do drzwi ogrodowych? – i automatycznie położył równocześnie rękę na klamce. Lekki okrzyk zdziwienia, gdy zaraz potem drzwi odchyliły się do wnętrza.
– Niezamknięta brama? To już nieco dziwne – dodał, kręcąc głową, zaniepokojony wachmistrz.
I strażnik podnieconym ruchem zdradził swój niepokój.
– Słuchaj pan, tu coś nie w porządku, musimy iść dalej. – I nie mówiąc nic więcej, chwycił wachmistrz strażnika za ramię, wciągając go do ogrodu.
Szeroka droga, na której żwir skrzypiał pod ciężkimi krokami, prowadziła w kilku skrętach między drzewami i krzewami do domu coraz wyraźniej wyłuskującego się z ciemności. Szerokie okno na górnym piętrze było jasno oświetlone. Matowa żarówka oświecała plac przed wejściem.
Tuż przed willą zatrzymali się. Teraz już był i przestrach w głosie mówiącego:
– Patrz no pan, także brama domu na oścież otwarta.
Weszli do sieni willi, w której lampa z powały oświetlała dziwne urządzenie hallu.
Dywany tkane w jaskrawych barwach, egzotyczne narzędzia czy broń, ciosane postacie bogów, jakieś siekierki kamienne, łuki i strzały – to wszystko rozwieszone na ścianach klatki schodowej robiło dziwne wrażenie, tak iż obaj zatrzymali się przez chwilę.
– Dziwaczne urządzenie – zauważył, policjant kiwając bez aprobaty głową. Dopiero po kilku chwilach przypomniał sobie, po co tu przyszedł.
Nerwowo spojrzał za schodami w górę i zwinąwszy rękę jak trąbkę około ust, zawołał:
– Panie profesorze! panie profesorze! panie Wałek!
Przyciszone echo było jedyną odpowiedzią. Znów zapanowała zupełna cisza.
– Tu musiało jednak coś zajść – odezwał się całkiem spłoszony strażnik.
Ów drugi zaś ściągnął usta i twarz jego nabrała wyrazu zdecydowanego. Szybko rzucił się naprzód, biorąc naraz po dwa schody. Powolniej ruszył za nim i strażnik, który znalazłszy się na poziomie pierwszego piętra, ujrzał wachmistrza stojącego w jasnym obramowaniu drzwi i wpatrującego się bez ruchu w pokój.
– Cóż takiego się stało?
Po tym zapytaniu stanął tuż za stójkowym i poprzez ramię tegoż wpatrzył się w pokój jasno oświecony. Była nim biblioteka, w której półki ścienne przepełnione były książkami. W środku szeroki stół do pisania, za nim staroświecki rzeźbiony fotel z poręczą. A na fotelu zapadła w siebie postać mężczyzny.
– Otóż pan profesor! – szepnął strażnik.
Wzrok wachmistrza skierował się na blade jak wosk oblicze profesora, z którego skroni cienka czerwona nitka zsuwała się aż na podbródek.
Wtedy wachmistrz ostrożnie, na palcach wszedł do pokoju, nakazawszy szybkim ruchem strażnikowi pozostawanie u drzwi.
– Muszę zawiadomić Urząd Kryminalny – rzekł cicho, podchodząc ostrożnie do stołu i wyciągając rękę w kierunku telefonu stojącego na stole tuż obok zmarłego.
* *
*
Matowo błyszczały szerokie szyby okienne znanej już nam kawiarni i odzwierciadlały się w mokrym asfalcie ulicy. Urywane akordy pianina rozlegały się od czasu do czasu w nocnej ciszy przerywanej poza tym mrukiem motoru przejeżdżającego samochodu.
Gdzieś w oddali wybiła godzina pierwsza. Jedno uderzenie.
Skalski, już więcej niż godzinę tam i z powrotem chodzący, gestem zniecierpliwienia rzucił na ziemię niedopałek papierosa.
W tej chwili snopek światła padł na jego twarz: kąty jego ust swym sfałdowaniem zdradzały zniechęcenie. Twarz ta o regularnych rysach młodego człowieka zbliżającego się jednak ku końcowi trzeciego krzyżyka, wyrażała inteligencję, formą podbródka – energię, a jego oczy wpatrywały się szukająco i niespokojnie przed siebie.
Ryszard Skalski widocznie nie był w zbyt dobrym humorze. Z wahaniem podszedł do kawiarenki, lecz widocznie się rozmyślił i z powrotem zawrócił. Omalże nie zderzył się z osóbką, która otulona długim płaszczem deszczowym, a przezeń niespostrzeżona przeszła przez jezdnię.
– Nusiu?... No nareszcie! – Z głosu Ryszarda wyzierało lekkie podrażnienie. – Już ponad godzinę kręcę się tutaj, gdyż obmierzło mi wyczekiwanie w kawiarni.
Szybkim ruchem ujął wąską urękawicznioną prawicę panny Reny. Spojrzał na jej zegareczek-bransoletę.
– I na twoim zegarku kwadrans po pierwszej.
Lekki uśmiech, jednak niewolny od pewnego zakłopotania, otoczył jej pełne, czerwone usta. Serdecznie odwzajemniła uścisk jego dłoni.
– Sądzę, Rysiu, że zaszło nieporozumienie. Byłam przekonana, iż umówiliśmy się w kawiarni Sztuki, dopiero niedawno temu zaświtała mi w głowie myśl, że może tu mamy się zejść. A więc biedaku od dwunastej tu na mnie czekasz?
Ryszard skinął głową.
– Możesz sobie przedstawić, jak byłem niespokojny, bałem się, że coś niedobrego ci się przytrafiło – i nagłym ruchem nieopanowania przyciągnął dziewczynę do siebie.
– Nusiu, wprost już znieść tego nie mogę, tej ciągłej niepewności!... Gdybyśmy się wcześniej spotkali, mogliśmy wykonać mój plan i odwiedzić wuja. Teraz wkrótce pół do drugiej; cóż zrobimy?
– Przecież aż do trzeciej przesiaduje wujaszek nad swymi księgami! – usprawiedliwiała się cichym głosem. – A przecież raz wreszcie trzeba wszystko wyjaśnić. – Jakiś dziwnie mocny i zdecydowany rys pojawił się na jej twarzy. – Jeżeli upiera się przy tym, iż w razie naszego małżeństwa zatrzymuje cały spadek – i jeżeli sąd mu rację przyzna – no to musimy przyszłość naszą ułożyć bez jego pieniędzy! Wprawdzie ty, jako artysta, milionów nie zarabiasz, ale z pieniędzmi za moje dzieła sztuki, twoja gaża jeszcze na nas dwoje wystarczy.
Po Skalskim było widać, iż nie całkiem zgadza się ze słowami Reny.
– Tak łatwo nie mogę rezygnować z należnych nam udziałów w spadku, moje dziecko, i to tylko dlatego, iż wuj nie sprzyja naszemu połączeniu! Nie, musimy wspólnie spróbować przerobić jego zdanie, odmienić! To pewne, że jest zbzikowanym dziwakiem, ale jeżeli my we dwójkę raz jeszcze grzecznie, spokojnie, prosząco z nim pogadamy... Moglibyśmy zaraz się do niego wybrać! Najdalej za dziesięć minut będziemy u niego.
W oczekiwaniu zgody patrzył się w jej twarz, ale spodziewanego przyzwolenia nie znalazł.
Gwałtownie Rena się sprzeciwiła.
– Wiesz przecież, jak naprężony jest mój stosunek do wuja. Naturalnie nie mam nic przeciwko temu, byś ty raz jeszcze z nim o nas pomówił – lecz ja – ja już nie mogę! Naprawdę nie!
Mężczyzna wpatrywał się w trotuar.
– Może masz i rację, Reno! Może lepiej będzie, gdy sam pójdę do niego, może zaraz... Tylko... nie wiem, ale mam jakieś dziwne przeczucie...
Niecierpliwy ruch ręki Reny kazał mu zamilknąć.
– No, skoro nie chcesz, ani mogę, ani nie będę cię zmuszała.
Żadne z nich nie zwracało uwagi na mężczyznę, który powoli przechodził ulicą. Dopiero, gdy cudza ręka lekko położyła się na jego ramię, Skalski się obrócił.
Ujrzał przed sobą ogorzałą, zmarszczoną twarz mężczyzny z papierosem w ustach.
– Proszę, czy mogę prosić ognia?...
Chwileczkę wpatrywał się Skalski niedowierzająco w obcego gościa. Potem sięgnął do kieszeni i krzesząc zapalniczkę rzekł:
– Proszę.
Teraz dopiero mógł wyraźnie ujrzeć tę twarz, rozrzucone szpakowate włosy, ostro rzeźbiony nos i zaniedbany wąs. Coś było w tej twarzy, co się rzuciło w oczy Skalskiemu, ale nie mógł sobie z tego zdać sprawy.
– Pięknie dziękuję. – Nieznany skinął głową i oddalał się powoli, ciągnąc dym z papierosa.
– Niesamowity jegomość... – szepnęła Rena. – Czy on nie miał innych zamiarów?
Skalski roześmiał się nerwowo:
– Źle by się dlań skończyły, ale – Reno – właśnie wybija pół na drugą! Muszę się spieszyć, jeżeli mam mówić ze starym. Miejmy nadzieję, że spotkam się z dobrym jego humorem. Musi przynajmniej część pieniędzy wydać, żeby nareszcie ten proces znalazł jakiś koniec.