Młody bóg z pętlą na szyi. Część III – Samobójstwo na raty - Anka Mrówczyńska - E-Book

Młody bóg z pętlą na szyi. Część III – Samobójstwo na raty E-Book

Anka Mrówczyńska

0,0
5,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Po dzienniku ze szpitala psychiatrycznego i wspomnieniach z pierwszej psychoterapii indywidualnej, nadszedł czas na pogłębienie wiedzy o przeszłości autorki. Anka Mrówczyńska powraca z trzecią częścią cyklu „Młody bóg z pętlą na szyi”, polecanego przez czołowe magazyny psychologiczne i psychiatryczne. Książka będzie szczególnie przydatna studentom studiów medycznych, klinicystom, początkującym terapeutom oraz innym specjalistom zajmującym się szeroko pojętą ochroną zdrowia psychicznego.Ramy czasowe książki to początek związku Mrówczyńskiej z narzeczonym oraz pierwsze konsultacje u psychoterapeuty indywidualnego. Powieść stanowi cenne źródło wiedzy o sposobie myślenia, zachowaniu, impulsywnym podejmowaniu decyzji, zaburzeniach depresyjnych, przyczynach autoagresji i autodestrukcji u osób z pogranicznym zaburzeniem osobowości. Mrówczyńska wprost, bez ogródek i jakichkolwiek hamulców opisuje świat wewnętrzny oraz życie osoby cierpiącej na borderline.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Anka Mrówczyńska
Wydawnictwo Psychoskok

Anka Mrówczyńska „Młody bóg z pętlą na szyi. Część III – Samobójstwo na raty”

Copyright © by Anka Mrówczyńska, 2018

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki: Anka Mrówczyńska

Korekta: Autor zrezygnował z profesjonalnej korekty 

wydawnictwa

Skład: Agnieszka Marzol

Skład epub i mobi: Kamil Skitek

facebook.com/Mlody.bog.z.petla

[email protected]

anka-mrowczynska.com

ISBN: 978-83-8119-227-9

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Słowem wstępu

W Wasze ręce oddaję trzecią część cyklu „Młody bóg z pętlą na szyi”. Pisanie tego internetowego dziennika było, jak ja – chaotycznie, nieregularne, zbyt emocjonalne. Sięgałam po niego zazwyczaj wtedy, gdy było bardzo źle. Stąd można odnieść wrażenie, że większość mojego życia była tragiczna. O „Psychiatryku” powiedziałam, że to „psychiczna wiwisekcja”. Tym razem jest podobnie. Czytacie na własną odpowiedzialność!

Przedostatniego dnia listopada poznałam Mrówka. W lutym zaczęłam pisać. Możecie więc prześledzić dynamikę rozwoju naszego związku.

Kończąca rama czasowa książki, to pierwsze konsultacje u psychoterapeuty – znanego Wam z „Terapii u Doktorka”.

Jeszcze słówko do Rodziców. Kochani, pamiętajcie o tym, że to wszystko przeszłość. Liczy się tylko to, co jest teraz. Jeszcze raz podkreślę, jak bardzo cieszę się z odbudowania naszych relacji. Jesteście dla mnie ważni i bardzo Was kocham.

To co, zapraszam do lektury. A my, być może, spotkamy się w czwartej części cyklu.

facebook.com/mlody.bog.z.petla

facebook.com/anka.mrowczynska

anka-mrowczynska.com

W tej chorej walce z samą sobą, stanęłam po złej stronie. Zamiast przezwyciężać słabości – niszczę siebie, z wściekłą irytacją opluwam swoje imię, z bezsilną rezygnacją zabijam w sobie resztki człowieka. Stanęłam po złej stronie – sama sobie jestem wrogiem...

 

Intro

 

3 lutego 2007, 20:01

Anka Mrówczyńska. Dwadzieścia lat. Studentka filozofii. Rodzina pełna, jedynaczka, tak zwany dobry dom.

Kiedy zaczęło się moje piekło? Dokładnie nie pamiętam.

Pić zaczęłam w wieku czternastu lat. Ciąć się – piętnastu. Nadużywać leki – szesnastu. Mając siedemnaście lat, podjęłam pierwszą próbę samobójczą. W sumie jestem po trzech. Niezdiagnozowana depresja ciągnie się za mną od lat.

Pół roku temu podjęłam terapię, choć to słowo na wyrost. Chodziłam do psycholog w przychodni studenckiej. I doprawdy nie wiem, kto ją zatrudnił na to stanowisko.

– Nie mogę się uczyć, nie mam siły.

– Przecież zdała pani maturę i dostała się na studia. Przesadza pani.

– Mam myśli samobójcze, tnę się. Kilka razy próbowałam się zabić...

– Ale przecież pani żyje. Trzeba się wziąć w garść, przestać ciąć i chcieć zabić.

Mówiła, że problemy, które mam to moja wina. Że sytuacja w domu to moja wina. Że to, jak mnie traktują rodzice, to moja wina. Bo ich sobie nie „wychowałam” i dałam wejść na głowę. Na każdym spotkaniu od początku musiałam jej tłumaczyć z czym przychodzę. Nie pamiętała nic. Zrezygnowałam po trzech miesiącach, gdy po raz kolejny mnie olała.

– Mam silne myśli samobójcze. Cały czas myślę o tym, żeby się zabić. Boję się, że coś sobie zrobię.

– Przesadza pani. Zapraszam za trzy tygodnie.

Więcej do niej nie poszłam. Zraziłam się.

Teraz uratować może mnie jedynie psychiatra.

O co mi chodzi? Bardzo chciałabym uchronić innych przed piekłem autoagresji. Wykrzyczeć, że nie warto! Ale i tak nikt mnie nie posłucha. Każdy musi się sparzyć sam. Tylko czasem otrzeźwienie przychodzi za późno...

 

Uzewnętrznienie

 

3 lutego 2007, 21:39

Cały dzień się tnę. Po co? Nie wiem. Czy to mi pomaga? Nie. Tnę, bo nie umiem inaczej. Próbowałam. Nie raz. Ale to zaszło za daleko.

Nie wiem, co czuję. Nie wiem, co myślę. Nie wiem, kim jestem! Za to ona zawsze wie wszystko najlepiej. Ona myśli za mnie. NIENAWIDZĘ JEJ!

Nienawidzę życia – za to, że jest. Sama świadomość, że istnieję, boli i przeraża. A żyletka mnie w tym tylko utwierdza. Tak bardzo niszczy psychikę. Powoli każe uwierzyć, że życie jest niewarte zachodu. Że jest bezwartościowe.

Błędne koło samoudręczenia, z którego nie umiem zrezygnować.

Nie piję od tygodnia. To nie było zamierzone. Nie piję, bo nie mam kasy.

Kocham. Bardzo. Do utraty tchu. Od prawie pięciu lat. Przyjaciela.

Każdego dnia za nim płaczę. Po co? Dlaczego? Dlaczego nie potrafię (nie chcę?!) zapomnieć?

Może to forma autoagresji. Wrodzony czy też nabyty masochizm.

Lub moja reakcja na bycie produktem popkultury. Niezgoda na zostanie elementem konsumpcyjnego społeczeństwa. W czasach, gdy liczą się tylko pieniądze i wyrabianie nadgodzin ponad ludzką wytrzymałość. W czasach, gdy uczucia i wrażliwość są tępione jako oznaka słabości.

Może to potrzeba tragedii, cierpienia, odrobiny romantycznego patosu w tym bestialskim i odczłowieczonym świecie.

A może to tylko zwykła, naiwna miłość, którą próbuję wytłumaczyć sobie samej. Ludzie tworzą teorie, by usprawiedliwiać swoje zachowanie. Więc może tworzą je również po to, by się przed samym sobą usprawiedliwiać?

Po co tak kurczowo trzymam się tego uczucia? Po co je podsycam?

Zaczęłam odczuwać silną potrzebę wymiotowania. Ale nie umiem. Nie potrafię. Opiłam się wody z solą. Rozbolał mnie tylko żołądek.

To okropne. Wiem, że nie powinnam tego robić. Nie powinnam pakować się w kolejne problemy. Ale to jest tak piekielnie silna potrzeba...

Jak można tak bardzo nienawidzić swojego życia? Jak można tak bardzo się unicestwiać?

Przecież mam tyle marzeń. Tyle zainteresowań. Tyle planów. Chciałabym coś osiągnąć. Zrealizować choć część swoich pragnień.

A sama siebie zabijam. Sama siebie skazuję na porażkę. Zabijam w sobie każdą chwilę radości.

Już nawet nie chcę być szczęśliwa, zdrowa. Chcę tylko spokoju, świętego spokoju. A tu wciąż tylko rozpacz, pustka, autoagresja i samozagłada…

 

Niedzielny atak

 

4 lutego 2007, 15:28

Byłam sama w domu. Miałam pisać pracę zaliczeniową. Zachciało mi się pić, bo jakżeby inaczej. W portfelu, jak zwykle pusto. Lekkie podenerwowanie. Ale pisałam dalej. Nagle coś… nie wiem co. Impuls. Nagły atak agresji. Miliony myśli rozsadzające głowę. Czułam, jak zbliża się nieuchronnie. Rozpacz, strach, tęsknota za Nim. Już nic nie miało znaczenia.

Zerwałam się z krzesła. Gorączkowe poszukiwania alkoholu. Bieganie po mieszkaniu. Nic, zero! To musiało się tak skończyć.

Zagłuszyć myśli. Otumanić się czymś. Byle szybko!

Tabletki! Już zero kontaktu z rzeczywistością. Już zaczął się ten amok. Wywalanie wszystkiego z szafek, szuflad. Przecież muszą gdzieś być, jakiekolwiek! Przeciwbólowe, nasenne, uspokajające. Byle tylko się sponiewierać! Byle skrzywdzić swoje ciało!

Nie ma nic. Drgawki z bezsilnej rozpaczy i poirytowania.

Gaz! Biegiem do kuchni. Nawdychać się gazu! Jego zapach uspokaja. Tak... już trochę lepiej. Zgrana z nas para. Syk dobiegający z palnika i ja nad nim pochylona. Wdychać. Wdychać.

Nagle przebłysk. Rozpuszczalnik! Skrytka ojca. Jest! Niestety. Nie zagłuszył myśli. Tylko rozbolała głowa.

Przecież gdzieś muszą być jakieś tabletki! W szafce matki listek Polopiryny. Dobre i to. Ważne, żeby się zatruć. Żeby się skrzywdzić.

Na chwilę mnie zmogło. Piętnastominutowa drzemka. Obudziły mnie nudności.

Przekręcany klucz w drzwiach. Rodzice!

Przejrzałam się w lustrze. Oczy czerwone. Napuchnięte od płaczu. Cera blada. Jakoś się ogarnąć! Palcami przeczesałam włosy.

Pukanie do drzwi.

– Proszę.

Pamiętałam nawet o przyklejeniu sztucznego uśmiechu na skrzywdzoną twarz. Wymiana kilku standardowych uprzejmości.

Wyszli.

Znów się udało. Niczego nie zauważyli.

W nocy ta cholerna pustka. Płacz, że znów się musiałam skrzywdzić. Ale inaczej przecież być nie może. Myśli, że mogłoby być normalnie zbyt przerażają.

 

Strach... paniczny lęk przed życiem

 

4 lutego 2007, 22:57

Alkohol: brak. Nie ma kasy, a pić się chce. Oj, chce...

Przed chwilą schowałam żyletkę. Zaraz chyba znów ją wyciągnę. Nie mogę się nasycić. Ciągle mi mało.

Obserwuję nasiąkający krwią bandaż. Jest mi siebie szkoda. Znów pochylam się nad sobą, jak matka nad niegrzecznym dzieckiem. Ale nawet nie wiem, co czuję. Nie wiem, co myślę.

Czasem tylko coś we mnie krzyczy:

– Kobieto! Przecież ty kaleczysz swoje ciało! Robisz sobie krzywdę!

Ale jestem głucha i ślepa na wszystko. Liczy się tylko kolejna sznyta. Obiecywałam sobie ograniczyć się do nadgarstka, pod chustką. Ale gdzie tam. Znów się złamałam. Pojechałam po całej ręce. Nie myślę o konsekwencjach. Liczy się tylko tu i teraz. A to „tu i teraz” trwa już pięć lat. Płakać mi się chce, jak sobie o tym pomyślę.

Jutro egzamin. Trzeci dzień siedzę i tępo patrzę przed siebie. Gdy zerkam na książki, wybucham płaczem. Tak mi na tych studiach zależało. Wiem, że muszę. Że powinnam... ale nie potrafię się zmusić. Bezsilność.

Patrzę, jak marnuję swoje życie. Nie umiem temu zapobiec. Może już nawet nie chcę... robię wszystko, żeby się pogrążyć, jeszcze bardziej dobić.

Rozdrapuję najboleśniejsze rany i z zafascynowaniem obserwuję, jak krwawią.

Panicznie boję się życia. Sam fakt, że istnieję mnie paraliżuje.

Czasem zapominam, że żyję. Czuję ulgę. Ale zaraz uświadamiam sobie:

– Przecież to wszystko dzieje się naprawdę! Przecież jestem człowiekiem. Jestem.

I wpadam w tak paniczny lęk, że muszę się napić i pociąć. A potem płaczę kilka godzin.

Najprostsze sprawy mnie przerastają. Sprawy, na które inni nie zwracają uwagi.

Wyrobienie dowodu osobistego. Zwlekałam z tym pół roku. Aż pod pretekstem wspólnych zakupów namówiłam matkę, żeby poszła ze mną do Urzędu. Kurwa! Mieć silne myśli samobójcze przez głupi dowód?

A ile było cyrków ze składaniem papierów na studia? Namawianie koleżanek, żeby ze mną pojechały.

I tak jest ze wszystkim. Zabija mnie lęk przed najprostszymi sprawami życia codziennego.

Żeby pójść do tamtej psycholog, przełamywałam się cztery lata. Cztery cholerne lata! Jak mam iść do psychiatry, skoro już samo umówienie się na wizytę doprowadza mnie na skraj samobójstwa?

Nienawidzę życia. Nienawidzę życia za to, że żyję...

 

Trans

 

5 lutego 2007, 18:33

Miałam się uczyć. Obiecywałam to sobie. I co? I GÓWNO!

Dawno mi się to nie zdarzało. A jednak. Po raz kolejny. Ten, dobrze znany, trans. Wzrastające napięcie. Uczucie wściekłości rosło. I rosło. By po chwili zamienić się w apogeum agresji. Rozsadzające od środka „nie wiadomo co”.

Spojrzenie na wczorajsze rany. Cyniczny uśmiech. Pełen litości nad samą sobą. A jednocześnie pogardliwy. Że nie umiem raz, a porządnie.

I przytępa żyletka.

Najpierw powoli. Nieśmiało. Potem coraz szybciej. Zero bólu. Nagły wzrost energii. Rozpierający przypływ siły, który trzeba wyładować. Na sobie. Liczy się już tylko płynny ruch żyletki. Raz za razem. Ciach. Ciach. Ciach! Zero myśli. Utrata kontaktu z rzeczywistością. Amok. Tak, to dobre określenie. Liczą się tylko kolejne cięcia. Wciąż więcej. I więcej. I więcej!

Nagłe osłabnięcie. Odpływ siły. Zobojętnienie. Zero emocji. Tępy wzrok utkwiony w krwawiącej ręce. I powoli, bardzo powoli, wracająca świadomość tego, co się stało. Całej tej sytuacji.

Przerażenie. Że znów. Że to wróciło. Te transy, podczas których mogłabym pociąć całe ciało, a wciąż byłoby mi mało.

Powoli wracają emocje. Rozpacz. Bezsilność. Gdyby ktoś tu był i mnie przytulił... ale w domu pusto. Pies skulony siedzi pod drzwiami. Piszczy, żeby go wypuścić. Nawet on nie chce ze mną przebywać w jednym pomieszczeniu. Widać, że się boi. Mnie.

Po raz kolejny bolesne uświadomienie. Nie panuję nad tym. Zupełnie. Potrzebuję lekarza, nim będzie za późno. Jest gorzej, coraz gorzej z każdym dniem...

Ale póki co, jest spokój. Cisza. Skończyło się wszystko. Już nic nie jest ważne.

Spojrzenie na rękę i łzy w oczach. Po raz kolejny umarły we mnie złudzenia. I resztki człowieczeństwa. Nie ma nic. Tylko tępy ból. I przeraźliwa pustka.

 

Nie mam już siły

 

6 lutego 2007, 14:15

Egzamin obleję. To pewne. Zastanawiam się, czy jest sens tam w ogóle iść. Już mi nie zależy. Nawet, gdybym zaliczyła poprawkę, to co dalej? Nie wyobrażam sobie dalszego studiowania.

Już nie mam siły udawać, że jest dobrze. Wręcz przeciwnie. Otwarcie mówię, że już dłużej nie dam rady. Ale nikt mi nie wierzy. Nikt.

Poszłam z płaczem do rodziców. Przełamałam się i postanowiłam zwierzyć. Nie chciałam tego robić, ale nie miałam wyboru.

– Nie mam siły, już naprawdę nie mam siły! Nie mam siły studiować. Nie dam rady wrócić na uczelnię. Nie mam siły żyć! Pomóżcie mi...

– Weź się w garść i nie przesadzaj.

Złote rady wszystkich wkoło. Rodzice... W nikim nie mam wsparcia. Jestem sama.

Już dłużej tak nie mogę. To mnie przerosło. Nie dam rady!

A może rzeczywiście przesadzam? Może rzeczywiście jestem tylko głupią, pustą histeryczką...

Niech mi ktoś pomoże! Błagam! Bo sobie coś zrobię...

 

Deziluzja

 

6 lutego 2007, 20:00

Spójrzmy prawdzie w oczy. Jestem bezradna wobec samej siebie.

 

Nie chcę pić.

Nie chcę się ciąć.

Nie chcę cierpieć.

Nie chcę umierać.

A to jedyne, co robię.

Wiele razy mówiłam, że chcę cierpieć. Że mi z tym dobrze. Ale oszukiwałam sama siebie.

Już nie potrafię tak żyć. Ale nie mam siły po raz kolejny prosić o pomoc. Prosiłam, ale nikt mi nie uwierzył...

Jestem bezradna. Bezsilna. Zagubiona. Jak mała dziewczynka, która czeka na pomocną dłoń mamy. Ale jej nie otrzyma. Będzie tak czekać, aż w końcu zniknie. Bo ta mała dziewczynka prosiła o pomoc. Ale dorośli ją wyśmiali. Kazali jej radzić sobie samej. A ona wciąż siedzi i płacze, że nie ma siły żyć.

 

Przełamać się

 

7 lutego 2007, 18:47

Uspokoiłam się trochę. Chyba myśl o tym, że jutro nie idę na egzamin tak na mnie podziałała. Lęk się trochę oddalił.

Dziś cały dzień chodziłam do matki. Tak, żeby z nią posiedzieć, pobyć chwilę. Mam z nią tak słaby kontakt. Wiem, że z mojej winy. A ona przecież mnie tak bardzo kocha. Jestem niewdzięczna.

Zamykam się w czterech ścianach swojego bólu. Nie umiem, nie potrafię z niego wyjść. Nie wiem, co myślę. Nie wiem, co czuję. Jest mi tak strasznie źle i smutno. Chciałoby się płakać, ale w oczach już brakuje łez. Tak bardzo chciałabym się do kogoś przytulić. Po prostu... bez zbędnych pytań i rozmów.

Co rano z wielkim trudem wstaję z łóżka. Ta świadomość, że trzeba żyć... Okna nie odsłaniam od kilku miesięcy – boję się. Choć nie wiem czego.

Rano wymiotowałam. Obudziłam się z okropnym bólem głowy i silnymi mdłościami.

Przeraża mnie jutro.

Muszę oszukać rodziców. Wyjść z domu, że niby na egzamin. Potem wrócić i skłamać, że „oblałam”.

Potem spróbuję zapisać się do psychiatry. O ile nie stchórzę.

Serce praktycznie już nie przestaje mnie boleć.

Muszę... znów muszę to zrobić. Okaleczyć się. Nie wytrzymam...

 

Miałam się przełamać – nie łamać

 

8 lutego 2007, 09:07

To będzie ciężki dzień.

Jak zwykle nie mogłam zasnąć. Sen przyszedł po czwartej nad ranem. A i tak budziłam się co chwilę.

Plan wydaje się być dopracowany i dopięty na ostatni guzik. Ale i tak panikuję. Mam nadzieję, że rodzice przemilczą kwestię „oblanego” egzaminu.

 

No niech to szlag!

 

8 lutego 2007, 14:35

No żeż kurwa jego mać! W końcu się odważyłam zadzwonić. I co? Najpierw nikt nie odbierał. A jak już dodzwoniłam się do rejestracji głównej, to babka nie mogła mnie połączyć z rejestracją do psychiatry. Starałam się, próbowałam. Ale widać tak jest mi pisane.

Próbuję się uczyć do egzaminu. Pójdę jutro na uczelnię. Może egzaminator pozwoli mi zdawać z drugą grupą. Ale czarno to widzę. Nic nie wchodzi mi do głowy.

 

I po sesji, udało się...

 

9 lutego 2007, 14:18

Zaliczyłam ten egzamin. Cudem, ale zaliczyłam. Koniec sesji. Ferie.

Czemu więc chce mi się płakać? Czemu mnie to nie cieszy?

Bo GO kocham! A On jest teraz z nią w górach. Mieliśmy jechać razem. We trójkę. Ale jak zwykle nie wyszło. Może to i lepiej? Nie wiem, czy bym to wytrzymała. Patrzeć na Nich, szczęśliwych. Całe cztery dni. Jak ją przytula, całuje, jak ona się śmieje. Cały czas myślę, co teraz robią.

Zrobiłabym dla Niego wszystko. Wszystko! Mogłabym zostać jej najlepszą przyjaciółką, byle tylko być bliżej Niego. To już tyle lat... Nie było dnia, żebym o Nim nie myślała.

Niedobrze mi. Idę się położyć. Myślami samobójczymi poświętować koniec sesji.

 

Kolejny chłopak

 

11 lutego 2007, 17:56

Czemu nie mogę iść normalnie na piwo, tylko zaraz wracam z facetem? Muszę to szybko zakończyć, chcę być sama.

Lęk. Straszliwy niepokój. Nie wiem, czemu. Nie wiem, czego się boję. Jestem bardzo niespokojna.

Nie cięłam się kilka dni. Nawet nie wiem ile.

Siedzę i zastanawiam się co dalej. Co dalej ze mną, moim życiem?

Brakuje mi poezji. Nie mam siły pisać ani czytać.

Wczoraj dowiedziałam się, że mój przyjaciel jest z dziewczyną, z którą ja byłam pięć lat temu na obozie. Okazało się również, że on zna mojego byłego faceta. To było takie... Nagle powróciły wspomnienia. Dobre wspomnienia. Ale nie potrafiłam się śmiać. Alkohol też zrobił swoje.

Nie zdziwiłoby mnie teraz, gdybym się dowiedziała, że Jego dziewczyna jest jakąś moją koleżanką. Tak bardzo za Nim tęsknię. Wspominam obóz, na którym Go poznałam. Gdy w środku nocy wychodziliśmy przed namioty i gadaliśmy do rana. Gdy opierałam głowę na Jego ramieniu, a On mnie obejmował. Gdy tak ustawialiśmy warty, żeby je mieć razem. Najlepiej w nocy, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Gdy siadaliśmy naprzeciwko siebie i patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Inni się nam przyglądali i głośno zastanawiali, co robimy.

– Chyba grają, kto pierwszy mrugnie.

Mrugaliśmy.

– E, to nie to. Chyba się założyli, kto pierwszy się poruszy.

Poruszaliśmy się.

– Ja wiem! Tu chodzi o to, kto pierwszy się odezwie!

A my zaczynaliśmy rozmawiać. Wciąż patrząc sobie głęboko w oczy.

– E, to nie wiem. Chyba się zakochali.

I zostawiali nas samych.

Po co było to wszystko?

Ja nie płaczę. Łzy mi same lecą.

Żeby tak jeszcze można było powiedzieć „do widzenia”, zamiast ostatnie „żegnaj”...

 

Hmm

 

13 lutego 2007, 01:56

Kończę trzecie piwo. Niby nie jest źle. Trochę smutno, ale da się znieść.

Nie tnę się od jakiegoś... tygodnia? Nie pamiętam. Nie chciało mi się. Teraz mnie trochę ciśnie. Ale chyba jakoś dam radę.

W środę muszę zadzwonić do lekarza, bo dziś zapomniałam. Naprawdę zapomniałam.

Kupiłam sobie nową książkę. Przez chwilę mnie to nawet cieszyło.

 

Zawsze wszystko psuje

 

13 lutego 2007, 15:59

Zawsze tak jest. Zawsze, kurwa!

Niby było dobrze. Rozmawiałam z mamą. Pomogłam jej ugotować obiad. A kiedy robiłam sobie kawę...

– Ale ty jesteś niedobra i niewdzięczna!

– Ja? A co ja znowu zrobiłam? O co ci chodzi?

– A, szkoda gadać. Tata chciał, żeby ci o tym w ogóle nie mówić, ale ci powiem.

– No, o co znowu chodzi?

– Nawet nie wiesz, ale chcieliśmy ci coś kupić. Coś takiego super. Ale ty na nic nie zasługujesz!

– Możesz mi w końcu powiedzieć, o co ci chodzi?

– Wczoraj nie chciałaś odsłonić okna, jak tata cię prosił. Nie zasługujesz na nic!

Dlaczego ona musi mnie szantażować cały czas? Wypominać, wytykać, krytykować. No, dlaczego?! Mam, kurwa, dwadzieścia lat, a nie pięć! A ona mnie szantażuje słodyczami albo czymś, co miała mi kupić. A ja nic od nich nie chcę. Nic! Niech mi tylko, kurwa, dadzą święty spokój.

I znów czuję się jak stara, wywirowana szmata do podłogi. Jak nic nie warte zero. Jak ścierwo, na które nie warto nawet splunąć.

Dziękuję Ci, Mamo...

 

Znów to samo

 

13 lutego 2007, 18:47

Poszłam do kuchni po zupę. Ojciec jadł obiad. Przywitałam się.

– Odsłaniałaś dziś okno?

– Tak.

– O której odsłoniłaś?

– Proszę? A skąd ja mam wiedzieć? Nie patrzyłam na zegarek.

– Odpowiedz mi, o której odsłoniłaś okno.

– No chyba żartujesz...

– Nie umiesz odpowiedzieć na proste pytanie?

– Chyba jesteś śmieszny. A twoje pytania są co najmniej dziwne.

– Dobra, nie odpowiadaj! Wcale nie musimy ze sobą rozmawiać. Ale będzie śmiesznie, wprost ubaw po pachy. Jeszcze pożałujesz gówniarzu!

Czy ja jestem jakaś psychiczna? Może takie rozmowy są normalne? Czuję się jak jakiś niedorozwinięty przygłup. Naprawdę nie wiem, o co im chodzi. Czasem mam wrażenie, że to wszystko, to jakieś kosmiczne nieporozumienie. Albo, że oni się tak tylko mną bawią...

Błagam, zabierzcie mnie z tego domu wariatów!

 

Walentynki

 

14 lutego 2007, 20:00

Nie znoszę tego dnia. Wszędzie te szczęśliwe pary, serduszka, kupidyny. Rzygać się chce.

Jutro mija dokładnie cztery lata i sześć miesięcy jak Go poznałam. Pamiętam to, jak dziś. Piętnasty sierpnia 2002 roku. Weszłam do autokaru. Szukałam wolnego miejsca. Nagle Go ujrzałam. Spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Na pierwszym postoju podszedł do mnie. Zaczęliśmy rozmawiać. Już wtedy poczułam, że to ten jedyny.

Na dziś mam cztery piwa.

Wczoraj o mało się nie pocięłam. Ale dałam radę. To dziewiąty dzień bez żyletki.

Jeden z moich ulubionych dialogów z ojcem:

– Odsłoń okno.

– Nie.

– Odsłoń okno, powiedziałem.

– Nie!

– Powiedziałem, odsłoń okno, gówniarzu!

– A ja powiedziałam nie! Jestem dorosła i nie będziesz mi mówił, co mam robić.

– Pożałujesz... – podszedł do okna i je odsłonił.

 

Codzienności

 

16 lutego 2007, 16:28

Dzień, jak co dzień. Wstałam o czternastej. Spałam jakieś dwanaście godzin. A dalej chce mi się spać. Miałam zacząć wstawać wcześniej, ale nie jestem w stanie. Nie mogę się ruszyć. Ciało mam jak sparaliżowane. Nie potrafię podnieść się z łóżka.

Wkurza mnie, że nie mam na nic siły. Całymi godzinami tępo gapię się przed siebie.

Jak wyjdę ze znajomymi do knajpy, to zaraz zaczynam ziewać i marzę tylko o powrocie do domu.

Patrzę na książki, które bardzo chcę przeczytać. I mam łzy w oczach, bo nie jestem w stanie nawet wodzić oczami po literach.

Poza tym nic do mnie nie dociera. Wszystko dzieje się jakby za mgłą. Choćbym nie wiem ile kawy wypiła, jestem wiecznie nieprzytomna, wiecznie chce mi się spać.

Nikomu nie można ufać. Nikomu nie wierzę. Każdy chce mnie oszukać. Ludzie udają, że mnie lubią tylko po to, żebym im uwierzyła. A potem wykorzystają to przeciw mnie. Żeby mnie zranić, skrzywdzić, wyśmiać. Żeby się mną pobawić.

Ostatnio tyle osób mi mówi, że mnie lubi. Nie wierzę im, mnie nie da się lubić.

Ja wiem, że to ich chytry plan. Myślą sobie:

– Wmówimy jej, że ją lubimy, niech w to uwierzy, będzie niezły ubaw!

Ale ja ich przejrzałam. Nikomu nie można ufać. Nikomu!

Przedwczoraj się pocięłam. Już nie chcę z tym walczyć.

 

Noc

 

17 lutego 2007, 15:37

Dzisiejsza noc to był koszmar. Płakałam do trzeciej. Było mi tak cholernie źle i smutno. Kiedy już się uspokoiłam, leżałam i gapiłam się w sufit. Zasnęłam koło czwartej, ale co chwilę się budziłam. O szóstej otworzyłam oczy i zauważyłam, że leci mi krew z nosa. Nie mogłam jej zatamować. Po siódmej znów zasnęłam. O dziewiątej matka obudziła mnie na śniadanie. Nie dałam rady wstać. Z łóżka zwlekłam się po trzynastej.

Koleżanka chciała mnie wyciągnąć na piwo, ale nie mam ochoty nigdzie iść.

 

ON

 

18 lutego 2007, 23:34

Było dobrze, nawet się śmiałam. I nagle, w jednej sekundzie... trach!

Zmywałam naczynia i nagle poczułam, że On stoi za mną. Zbliża się. Dotyka mnie. Czułam jego oddech na karku.

I już tylko łzy. Nagle ciemno przed oczami. Duszno. Chce się ciąć, pić, rzygać, zdechnąć! Myśli o Nim tak mnie rozwaliły. Do końca dnia totalne rozbicie. Obłęd. Szał! Dużo, dużo łez. Żyletka. Krew. Alkohol. I zero wyrzutów sumienia.

Tak, wiem. Moja wina. Sama sobie jestem winna.

Marek... „Kocham Cię tak, jak swoje przestworza pokochał wiatr...” [1]

 

Przełom?

 

19 lutego 2007, 16:47

Dla odmiany będzie optymistyczny akcent. Malutki akcencik w tej całej powieści pt. „Popaprane życie samobójcy na raty”

Przełamałam się i dobrze mi z tym. Podeszłam do mamy. Jeszcze chwilę się zastanawiałam, ale przytuliłam ją.

– Kocham cię mamuś.

– Ja ciebie też – i odwzajemniła przytulenie.

Staram się być dla niej miła. Wiem, że mnie kocha. A ta atmosfera w domu, to w dużej mierze moja wina.

Staram się, naprawdę się staram. Dziś jest tak miło w domu.

Nawet zaczęłam na nią inaczej patrzeć. Nienawiść na chwilę przygasła. Robię wszystko, o co mnie poprosi. Gdy o coś pyta, odpowiadam miłym głosem.

Za tydzień szkoła... A ja nie jestem w stanie zwlec się z łóżka przed czternastą. Nie wiem, co to będzie.

Postanowienie na dziś: nie będę pić ani się ciąć.

I jeszcze jedno. Mrówek, dziękuję Ci, że Jesteś! Gdyby nie Ty...

 

Bolesne wspomnienie

 

20 lutego 2007, 13:00

W nocy nie mogłam zasnąć. Kręciłam się i wierciłam w łóżku do piątej nad ranem. Jak zwykle zaczęłam rozmyślać. I nagle stanął mi przed oczami obraz.

Znienawidziłam pewną bajkę przez jedną sytuację, która wryła się w moją pamięć – bardzo boleśnie.

Początek podstawówki. Dziewczynka siedzi przy biurku i czyta na głos lekturę – „Calineczkę”. Zatrzymuje się na przeklętym „hmm”. Uparcie czyta „hym”. Stoi nad nią ojciec. Właściwie tata. Kochający, dobry, ciepły tatuś.

– Hym.

– Źle. Przeczytaj dokładnie. Czy widzisz tam „y”?

– Nie...

– To czytaj dokładnie.

– Hym.

– Tam nie ma „y”! „Hmm” powtórz.

– Hym.

– Nie denerwuj mnie! Nie udawaj, że nie umiesz tego przeczytać!

– Hym...

– Robisz mi na złość gówniarzu! Czytaj, jak jest napisane!

– Hym...

Tatuś nie wytrzymał, bardzo się zdenerwował. Zaczął krzyczeć. I wtedy stało się coś, czego córeczka się nie spodziewała. Przecież kochała tatusia i mu ufała. Tatuś wyjął pas z szafy. Mała była przerażona. Nie wierzyła w to, co się dzieje. Przecież tatuś ją kochał. Na pewno ją kochał!

Zaczęła płakać i błagać. Przyrzekała, że nie robi mu na złość. Że naprawdę nie umie tego przeczytać. Ale tatuś był nieugięty. Kazał jej się położyć na łóżku. Poczuła silne uderzenie. Pupa zaczęła ją piec i szczypać. Pojawiły się łzy. Ale nie z bólu. Nie mogła uwierzyć, że tatuś robi jej krzywdę. Przecież była grzeczna. Jej rozmyślania co chwilę były przerywane coraz silniejszymi uderzeniami. Raz za razem. Błagała tatusia, by przestał. Nie słuchał. Widziała jego pełen wściekłości wzrok. Te oczy... W końcu się zmęczył i przestał.

– Masz się nauczyć czytać „hmm” do jutra. Ja to sprawdzę. Jak nie będziesz umiała to będziesz tak dostawać codziennie, aż się w końcu nauczysz. Robię to, bo cię kocham. Dla twojego dobra cię zbiłem.

Tatuś wyszedł. Córeczka leżała na łóżku. Nie mogła się ruszyć. Była sparaliżowana bólem i wstydem. Bardzo płakała.

W nocy dziewczynka nie mogła spać. Bała się następnego dnia.

Gdy rano weszła do kuchni, na pralce leżały rozłożone różne pasy.

– Pamiętaj! Jak poprawnie nie wypowiesz tego „hmm” – dostaniesz. Ale widzisz, jaki jestem dobry? Będziesz mogła sobie wybrać, którym pasem chcesz dostać.

Tego dnia w szkole było wychowanie fizyczne. Dziewczynka schowała strój głęboko do plecaka. Powiedziała, że go zapomniała. Wstydziła się rozebrać. Miała okropne siniaki na pupie i udach.

Wracając do domu była przerażona. Chciała umrzeć.

Popołudniu jakimś cudem udało jej się wypowiedzieć owo przeklęte „hmm”.

Ale już nic nigdy nie było takie samo...

 

Rozliczenia z przeszłością ciąg dalszy

 

21 lutego 2007, 00:14

Zastanawia mnie, czy rodzice zdają sobie sprawię, jak wielką krzywdę wyrządzają własnym dzieciom? Jak ich psychiczne dręczenie, może wpływać na dalsze życie?

Nie pamięta się bólu fizycznego. Tylko ból psychiczny i to upokorzenie. I rozpacz. I wstyd.

Zawsze byłam nadwrażliwa i mądra. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tata nie chce mi czegoś wytłumaczyć, tylko chce mnie bić. Mimo że tylko tym straszył, a nie bił naprawdę. Ale dla mnie nie stanowiło to różnic. Liczyło się tylko to, że chciał mnie skrzywdzić.

Ta sytuacja zdarzała się często. Zwłaszcza przy rodzinie lub znajomych. Rozrabiałam, ojciec mnie ostrzegał, że przegnę. Nic sobie z tego nie robiłam.

– No nie! Miarka się przebrała! Idę po pas! – i zbliżał się do tej szafy...

A ja rzucałam się przed nim na kolana. Uczepiałam się jego nogi i błagałam, żeby mnie nie bił. On, matka, goście zaczynali się śmiać. I jego komentarz:

– Skąd w tym dziecku tyle lęku? Przecież nigdy jej nie biliśmy, a tak panicznie boi się dostać.

Czułam się wtedy tak straszliwie upokorzona. I zdradzona. Tak, zdradzona przez rodziców. Że mnie ośmieszają przy innych. Że ich to bawi.

Dalej się z tego śmieją. Wspominają o tym przy okazji spotkań towarzyskich. Dalej ich to śmieszy. A mnie doprowadza do rozpaczy.

Do tej pory, kiedy ojciec albo matka wykonują gwałtowniejszy ruch, odskakuję na bok. Uchylam się. A oni patrzą ze zdziwieniem:

– Co ty, oszalałaś? Myślałaś, że cię uderzę?

Obiecałam sobie. Jeśli będę mieć dzieci (w co szczerze wątpię) to nigdy ich tak nie skrzywdzę. Dziesięć razy się zastanowię, czy przypadkiem swoim głupim zachowaniem albo odzywką nie odciskam piętna w jego psychice.

 

Walka z nałogiem – podejście milionowe

 

21 lutego 2007, 22:16

Wczoraj przesadziłam. Po alkoholu coś mi odwaliło. W efekcie zakrwawiłam biurko, komórkę, całe ręce...

Dziś jedyne, co z tego mam, to ból ręki i świadomość, że zostaną mi „ładne” blizny.

Tak dłużej nie może być. Nie może!

Podjęłam decyzję o walce z autoagresją. Brzmi nieprawdopodobnie?

Sama się sobie dziwię. Ale jestem zdecydowana. Wiem, że będzie ciężko. I pewnie po raz kolejny się złamię. Ale na razie o tym nie myślę. Na razie chcę wytrwać dzisiejszą noc. Co będzie jutro, zobaczymy.

A podjęcie tej decyzji zawdzięczam pewnej osobie, która być może nie zdaje sobie z tego sprawy. Tak Mrówek, mam na myśli Ciebie.

Z wczoraj został mi jeden browarek. Więc dziś go wypiję. Ale nie będę już więcej kupować. Przynajmniej się postaram.

Tylko z psychiką cały czas do bani. Jest ciężko, ale nie chcę na razie o niczym myśleć.

Ciekawe, ile tym razem wytrzymam...

 

Retrospekcja

 

23 lutego 2007, 15:30

Znalazłam wydrukowanego maila do mojego byłego przyjaciela. Może nie powinnam się tym dzielić, ale tego człowieka nie ma już w moim życiu. Zostawił mnie. Powiedział, że już go nie obchodzę. Niegdyś najbliższa osoba na świecie, teraz zupełnie obcy człowiek. Nasza przyjaźń skończyła się gwałtownie. Jego słowa mnie zszokowały.

– Mam cię dość! Obchodzisz mnie mniej, niż problemy jakiejś gospodyni z „Pani domu”!

 

„(…) Byłam przez kilka dni u cioci na wsi. Kiedyś jeździłam tam bez przerwy. Teraz wolę samotność. Ale ta wioska, to miejsce... spędziłam tam pół dzieciństwa. Tam czuję się bezpiecznie. To miejsce ma moc swego rodzaju oczyszczania. Choć również intensywnie myślę o śmierci i cierpię. Tylko, że jestem niemal odcięta od świata. Nie ma internetu, a komórka nie ma zasięgu. Jestem tylko ja i moje myśli.

Tam tnę się chyba trochę więcej niż normalnie. I o wiele częściej czuję potrzebę napicia się lub połknięcia jakichś tabletek, ale to coś innego. Bo to wszystko wydaje się bardziej „czyste”. Będąc tam, oddychanie nie boli. Atmosfera tej wsi sprawia, że się uspokajam. Kiedy tak w nocy spaceruję z psem, przede mną jest las, obok cmentarz... Spływa na mnie spokój, zaczynam wspominać z nostalgią Marka. Przypomina mi się dzieciństwo, kiedy to chciałam żyć, mimo wszystko.

Teraz już wiem, że potrzebuję samotności. Spotkania z rodzicami, z ludźmi w ogóle, bardzo mnie męczą. Ludzie są podli, boję się ich. Wiecznie czegoś ode mnie chcą. Moi przyjaciele nie są moimi przyjaciółmi. Nie zasługują na to miano. Wszędzie tylko szukają sensacji. Banda pustych, bezdusznych i bezuczuciowych cwaniaków i kretynów. Dlatego gram. Żeby tylko nie wyczuli, że coś jest nie tak. Chcą, żeby im mówić wszystko, wciąż tylko więcej, więcej, WIĘCEJ! Ale ja im nic nie powiem. Nic!

O dobrego słuchacza jest trudno. Coraz trudniej. A Ty... Ty jesteś moim spowiednikiem. Kocham Cię za to, że Jesteś. Potrzebuję Cię bardzo. Ja nie umiem rozmawiać z ludźmi i już nawet nie chcę. Ale Ty... Ty dajesz mi możliwość podzielenia się swoimi myślami. To jest dla mnie szalenie ważne, może nawet najważniejsze. Zrozum wreszcie, że nie jest mi potrzebny psycholog, ale Przyjaciel – Ty. Ja nie potrzebuję lekarza, tylko powiernika – Ciebie. To, co jest między nami, jest bardzo delikatne i kruche. Ufam Ci bezgranicznie. Kiedy piszę to wszystko czuję ulgę, ale jednocześnie czuję się jakby naga. Wpuszczam Cię do swojego świata. Otworzyłam się przed Tobą. Pokazałam Ci swoje myśli, a Ty w zamian bez przerwy gadasz o psychologu. Czuję się, jakbyś deptał to wszystko butami. Zrozum wreszcie... Ja potrzebuję Ciebie. Rozumiesz? Potrzebuję Ciebie!”

Mój były przyjaciel wiecznie powtarzał, że moje maile są przepełnione bólem, samotnością, zagubieniem. Chyba miał rację. Bardzo mnie zranił tym, że mnie opuścił. Kiedyś myślałam, że gdy to się stanie, to się nie pozbieram. Ale stało się inaczej. Zaufałam ponownie (Mrówkowi) i tego nie żałuję.

 

 

Zabawa w umieranie

 

24 lutego 2007, 02:25

Piękną zabawę sobie wymyślili nasi romantycy. Zabawę w umieranie. Zawsze dumnie, z podniesionym czołem. Choć mózg wylał się na podłogę, a z przestrzelonej skroni płynie krew już dwanaście godzin. Oni wciąż z dumą i patosem nie mogę się pożegnać z życiem.

Przez weltschmerz lub – po tysiąckroć lepiej – nieszczęśliwą miłość, idą wprost w objęcia jedynej damy, która ukoi ich cierpienia. Zabawa w umieranie kusi, bo i cierpienie stało się modne. Balansowanie na skraju życia i śmierci. A kto przeżyje, czyż nie zasługuje na miano boga?

Wszechobecny patos, uwielbienie dla pogardy życiem. Piękne wzory zostawili nam przodkowie. I o ile jeszcze można by było to jakoś zrozumieć w patriotycznym wydaniu „Bagnet na broń!”, tak w wersji „Och, zawsze będę cię kochać! Żegnaj na zawsze” – już trudniej.

Ta zabawa kusi, intryguje, fascynuje. Tu nie chodzi o śmierć, lecz o umieranie. A gdy już zabawa się znudzi – piękny, trumienny finał. Tyle, że owy finał, nadchodzi zbyt szybko.

Tutaj również czyha przykra niespodzianka. „Małe” przemilczenie. Owo magiczne słowo „śmierć”. Bo nie zjawi się żadna dama, co ukoi zszargane nerwy. Nie utuli do snu czarna wdowa. Nie przeprowadzi na drugą stronę anioł. Nie będzie umierania z podniesionym czołem, ani patosu i podziwu otoczenia.

Przeklęte symbole wspaniałej śmierci – ukoicielki okażą się drwiną. Jedyne, co zostanie to ból, strach lub odczłowieczone zobojętnienie w tych ostatnich chwilach. Będzie zdychanie we własnych rzygowinach i fekaliach. Będzie smród, rozpacz i cierpienie. A nasi przodkowie będą śmiać się w swych wygodnych grobach, że kolejni naiwni dali się nabrać.

Bo zabawa w umieranie to nie zabawa. To tragiczna pomyłka. Okropny żart i podstępny narkotyk. Hipnotyzer dusz. I nie będzie już odwrotu.

W bezsilnej rozpaczy zwijam się z bólu, że nie mogę okaleczyć własnego ciała. Tak przeraźliwie trzeźwa. Do granic nienawidząca życie. Uzależniona od umierania.

Noc, jak każda inna. A na ustach niemy krzyk „przeklinam cię życie!”.

 

Kolejna bezsenna noc

 

25 lutego 2007, 01:48

Znów zwijam się w spazmatycznej rozpaczy. Na zaciśniętych ustach rozpaczliwa prośba:

– Błagam, wróć! Choć nigdy nie należałeś do mnie, wróć!

Spojrzeć Ci w oczy. W te oczy, co przeszywały mnie na wylot. W te oczy, przed którymi nic się nie ukryło. Jakbyś znał każdy mój sekret i wiedział, że Cię kocham.

W chorej głowie kolejny przeklęty pomysł. Nie liczy się jak – ważne by odejść.

Gdyby chociaż było trochę alkoholu, ale tu nic. Zero. Bolesna trzeźwość. I ciało, którego miałam już nie krzywdzić. Goją się rany po ostatnim upadku.

Precz! Przecz z mojej głowy, bo oszaleję! Myśli, miliony myśli – a jedna gorsza od drugiej.

Kurczą się mięśnie w histerycznych drgawkach. I tchu brakuje. Duszę się powietrzem! Ranić się, ranić! Zgnoić! Serce już boli – fizycznie. Spaść na dno, na samo – samiuteńkie. Niech pochłonie mnie bagno tej przeklętej egzystencji.

Znów krzyczę:

– Śmierci! Pragnę śmierci!

Lub choćby okaleczyć się. Jak ostatnio. Im mocniej tym lepiej. Zwariuję. Oszaleję!

Błagam, przyjdź do mnie. Nie chcę umierać w samotności!

 

Fragment bardzo starego opowiadania

 

25 lutego 2007, 19:20

„(…) Niestety, znów ją zranił. Postanowiła spróbować po raz trzeci. Tym razem pragnęła śmierci prawie równie mocno, jak go kochała. Była sama w domu. Zapaliła świece. Nalała sobie trochę wina do szklanki. Patrzyła na jego zdjęcie. Popijając alkohol rozmyślała. Płakała. Nie mogła zrozumieć, dlaczego on ją tak niesamowicie rani. Miała żal. Teraz już nawet do siebie, że go poznała, że tak bardzo pokochała i nie potrafiła zapomnieć. Podeszła do szafki, w której były leki. Było ich dużo, bo matka chorowała na raka i potrzebowała silnych środków przeciwbólowych, uspokajających i nasennych. Zaczęła wyciskać je z listków, wysypywać z buteleczek. Gdy oceniła na oko, że na stole leży już spora garść gwarantująca zamierzony efekt, poszła do kuchni po coś do picia. Łykając je i popijając zimną wodą z brudnej po winie szklanki, zapragnęła tylko jednego: ujrzeć go. Była podpita i zaczęła histerycznie biegać po pokoju. Krzyczała, że nie chce umierać, póki go nie zobaczy po raz ostatni. Wiedziała jednak, że jest za późno. Połknęła śmiertelną dawkę. Zrozpaczona otworzyła szufladę. Poszperała trochę i wyciągnęła starą żyletkę. Postanowiła przyspieszyć to, co nieuniknione – swój koniec. Właśnie podciągnęła rękaw i przyłożyła ostrze do nadgarstka, gdy nagle kątem oka spostrzegła karteczkę. Na niej numer telefonu. Jego. Błyskawicznie wzięła do ręki słuchawkę i zadzwoniła. Sygnał. Wolny. Jeden, drugi... serce waliło jej mocno. Wreszcie upragnione „Słucham”. Słabnącym powoli głosem zaczęła z nim rozmawiać. Powiedziała jeszcze raz, jak bardzo go kocha. Zaczął wypytywać co się stało, ale ona nie słuchała. Była już zbyt osłabiona. Tabletki zaczęły działać. Zachowała jeszcze na tyle trzeźwość umysłu, by zostawić otwarte drzwi do mieszkania. „Na wypadek gdyby przyszedł” – pomyślała. Doczołgała się do łóżka. Było jej niedobrze, na przemian oblewał ją zimny i gorący pot. Myślała tylko o jednym „Nie umieraj... jeszcze nie teraz... poczekaj aż przyjdzie...”. Zamknęła oczy. W pokoju był półmrok, ale jej wydawało się, że jest przerażająco jasno.

Gdy lekko otworzyła oczy, zobaczyła, że stoi nad nią. Uśmiecha się, łapie ją za rękę, całuje w policzek. „A więc jednak przyszedł! Kocha mnie!” – przebiegła myśl przez umierające ciało. Całe szczęście, że przyszedł. Przecież wcale nie chciała umierać! Tak bardzo kochała życie, tylko ten ból... ale teraz wszystko się zmieni. Kocha ją, więc nie będzie już cierpieć. Będą szczęśliwi. Wyciągnęła ku niemu mdlejącą rękę, chciała prosić o pomoc, o uratowanie życia.

Otworzyła szerzej oczy, by mu się lepiej przyjrzeć, lecz go tam nie było. Uświadomiła sobie, że nie przyszedł, że to tylko wytwór jej wyobraźni. Tak bardzo pragnęła go zobaczyć, że mózg będąc w agonii dał jej tę możliwość. Ale jego tam wcale nie było. A więc zawiódł ją nawet teraz, gdy zasypiała, mając się już nie obudzić. Poczuła ogromną rozpacz i strach. Przecież nie chciała umierać! Nie teraz! Powieki robiły się coraz cięższe. Przy każdym zamknięciu oczu bała się, że już więcej ich nie otworzy. W pokoju robiło się coraz ciemniej. Oddychała coraz wolniej i płycej i myślała „Nie przyszedł... nie kocha mnie... głupia nie zostawiłam nawet listu... nie będzie wiedział, że to dla niego... przez niego...”.

Umierała z nadzieją, że to tylko zły sen, a ona zaraz się obudzi i wszystko będzie jak dawniej.”

 

Rozmowa z Nim

 

26 lutego 2007, 01:46

– A jak z S.? W sumie to chyba pytanie retoryczne.

– No. Dobra dedukcja. Jest idealnie!

– Chyba nareszcie natrafiłeś na tę właściwą kobietę. Cieszę się, też swoje wycierpiałeś.

– Ja tym bardziej się cieszę, dzięki. Trochę trzeba pocierpieć, żeby docenić to, co się ma.

– Tak... z pewnością.

– No i tyle się nauczyłem. Jestem szczęśliwy i ona ze mną też, to się dla mnie liczy.

– Cieszę się, bo zasługujesz na szczęście.

– O jaa... Każdy zasługuje.

– Może...

– Na pewno. Wiesz, to teraz dla mnie bardzo ważne.

– To, że jesteś szczęśliwy?

– Ogólnie szczęście. Muszę o nie dbać, żeby S. było dobrze. Kółko się zamyka. Kiedyś musi.

– Widać, że ją kochasz.

– Kocham!

Cieszę się z jego szczęścia. Chcę się cieszyć. Uczę się z tego cieszyć... Naprawdę. Chciałabym się z tego cieszyć. W końcu jest moim Przyjacielem.

 

„A on był dla niej, jak młody Bóg” [2]

 

26 lutego 2007, 21:25

„List pożegnalny”

To miało być zupełnie inaczej. Miałam być szczęśliwa i żyć wiecznie. Nie udało się. Niestety. Miałam cię kochać z wzajemnością. Nie wyszło. Pokochałam zbyt mocno. Kochałam za nas oboje. Miałam być wolna. Jak ptak. Mogłabym rozłożyć skrzydła i lecieć. Gdzie tylko bym chciała. Niestety... to też się nie udało. Tak bardzo zniewolony człowiek nie potrafi żyć. Chciałam trwać wiecznie, być bogiem dla wątłych, marnych ludzi. Zostałam podrzędną, bezsilną samobójczynią. Tyle wierszy napisanych, tyle listów pożegnalnych zostawionych. I nocy bezsennych przepłakanych. Zbyt wiele tabletek połkniętych, alkoholu wypitego. Zbyt wiele nacięć na ciele i łez wylanych. Tak chora psychika nie potrafi i nawet nie chce żyć. Mogłam być szczęśliwa. Lecz zbyt wiele razy próbowałam się zabić. To już weszło mi w krew. To nie tak, że nie chcę żyć. Po prostu brakuje mi sił. Ja życie kocham bardzo, prawie równie mocno jak ciebie. Myśli mieszają się z alkoholem. Nic już nie jest proste, nic nie jest pewne. Wiem tylko, że to jest list pożegnalny, a ja już umieram. Dziwne... czemu samobójca, planujący śmierć, myśli o przyszłości? Czyżbym miała skrawek nadziei, że przeżyję? Tylko po co? Po co żyć? Żeby inni znów mówili mi co mam robić? Żebym nie mogła o sobie decydować? Nie mam już sił. Wolałabym być czystą rosą bez skazy, ginącą co rano pod pierwszymi promieniami słońca. Ale widać tak musiało być. Musiałam umrzeć. Choć miałam być bogiem i żyć wiecznie. I miałam być szczęśliwa...

 

Bilans

 

1 marca 2007, 09:45

Dziewiąty dzień bez żyletki. Ósmy dzień bez picia do lustra.

Zmęczenie po wczorajszym koncercie szantowym.

Do niedzieli sama na chacie – chuj strzeli moją abstynencję alkoholową i autoagresywną.

 

Syndrom wolnej chaty

 

1 marca 2007, 19:23

Już się zaczyna. Starych nie ma od rana. Siedzę w domu i już mnie nosi, żeby iść do sklepu.

Nie wiem, co ze sobą zrobić – z jednej strony taka okazja. A z drugiej – na razie nieźle mi idzie ta abstynencja. Istne rozdarcie wewnętrzne!

Zaraz coś mnie trafi.

A w dupę z tym wszystkim. Idę do sklepu.

 

Jest dobrze, więc o co ci chodzi?

 

2 marca 2007, 11:59

Teraz? Teraz o nic mi nie chodzi.

Nie sądziłam, że to kiedyś napiszę, ale jest dobrze!

Wczoraj wypiłam kulturalnie dwa piwka. I to nie na smutno. Nie cięłam się i nie zamierzam.

Mam otwarte i odsłonięte okno! Wieje mi tu wiaterek i jest bosko. Takie świeżutkie powietrze. W domu czysto.

Dziś miałam tylko angielski, więc zajęcia skończyłam o dziewiątej trzydzieści.

Bujam się w gorących i pozytywnych rytmach reggae. Jest dobrze, bardzo dobrze! Tak niewiele mi trzeba. Wystarczy, że starych nie ma!

 

Regulamin

 

2 marca 2007, 21:09

1. Ścierwo należy traktować jak ścierwo, bo na nic innego nie zasługuje.

2. Ścierwo należy tępić.

3. Ścierwo winno usługiwać innym i samo siebie niszczyć.

4. Ścierwo można, a nawet powinno się, atakować i wyżywać na nim.

5. Ścierwo powinno być wdzięczne za naplucie w twarz.

6. Ścierwo nie ma prawa do dobrego samopoczucia.

7. Ścierwo powinno być wdzięczne za każdą obelgę.

8. Ścierwem się rodzi.

9. Ścierwem się jest całe życie.

10. Ścierwem się zdycha.

 

Mało brakowało

 

3 marca 2007, 17:42

Wczoraj wieczorem stało się coś dziwnego. Odwaliło mi i chciałam się pociąć. Ale nagle poczułam przeraźliwy lęk przed bólem. Ten strach mnie paraliżował. Gdy pomyślałam o okaleczeniu się, zrobiło mi się słabo.

W efekcie? Jedenasty dzień bez żyletki.

 

Chora

 

5 marca 2007, 19:57

Dopadło mnie ciężkie przeziębienie. Na uczelnię i tak chodzę. W domu bym oszalała.

Nie mam na nic siły. Nic mi się nie chce. Tylko płakać mogłabym na okrągło.

Zawsze brzydziłam się fajkami. A ostatnie kilka dni paliłam. Po co? Żeby sobie zaszkodzić. Jebnięta jestem.

Próbuję się nie kłócić z rodzicami, ale nerwy mi szybko puszczają.

No i On...

Wciąż powracający. Podczas oglądania filmu. Czytania. Słuchania muzyki. Jazdy tramwajem czy autobusem w drodze na uczelnię. Podczas snu, tuż przed nim lub zaraz po nim.

Chwilka, ułamek sekundy. I nagle Jego obraz, zapach, dotyk. A wszystko tak realne. I już łzy. I już oczy skierowane na żyletkę. I palce sunące po Jego zdjęciu. I zdławiony szept:

– Kocham Cię.

 

Kryzys

 

5 marca 2007, 20:15

Zdążyło minąć kilkanaście minut.

Przed chwilą zamieniłam z nim kilka słów na GG. Jak zwykle nie miał dla mnie czasu.

Siedzę i ryczę.

Chce mi się ciąć, pić, palić.

Ale najbardziej chcę Jego. Chce Go zobaczyć, dotknąć, pocałować. Chcę znów spojrzeć Mu w oczy. Tylko On umie tak patrzeć w oczy, że przechodzą mnie ciarki.

Jeden Jego uśmiech i wszystko przestaje mieć znaczenie. Problemy stają się błahe. Świat przestaje istnieć. Jestem tylko ja, On i moja świadomość, że nigdy nie będziemy razem.

 

Wolność aż do obrzydzenia!

 

6 marca 2007, 18:08

Jestem wolna. Jestem tak przeraźliwie wolna. Jak każdy z nas.

Choć fizycznie może i jestem ograniczona. Choć zniewalają mnie niektóre myśli, emocje, lęki.

Jestem wolna.

Myśli potrafią pokonać wszelkie bariery i przeszkody. Wyobraźnia może wszystko. Jestem w niej tak bardzo wolna!

Ale wolność to nie przywilej. A przede wszystkim obowiązek. Niejednokrotnie przekleństwo.

Kiedyś buntowałam się przeciw światu, domagałam się wolności.

Teraz, gdy zrozumiałam, że zawsze ją posiadałam, wiem, że jesteśmy na nią skazani.

Jesteśmy skazani na wolność. Wolność wyborów, myśli, czynów, czuć. W efekcie ponoszenie ich konsekwencji. Pojawia się pustka, zagubienie, lęk.

Świadomość, że jest się panem swojego życia, przeraża.

Tylko ja, mój świat bez jakiegokolwiek boga, wolne wybory.

Bo ja jestem wolna, wolna, wolna aż do obrzydzenia!

 

Wielka miłość nie wybiera…

 

7 marca 2007, 02:58

bo kto kochać nie umie

przegra, choć wszystko rozumie…[3]

 

Kiedyś myślałam, że on nie umie kochać. Co tydzień miał inną pannę. W żartach powiedziałam:

– Zwolnij trochę, bo niedługo ci zabraknie dziewczyn w (tu nazwa miasta).

– Co ty. W Polsce jest ich dużo – zaśmiał się.

Wtedy pomyślałam, że jest zimny i nie wie, co to miłość. Zdanie zmieniłam 3 lutego 2006 roku.

Zaprosił mnie na imprezę do koleżanki. Początkowo się opierałam, ale w końcu poszłam. To była najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć.

Spotkaliśmy się w umówionym miejscu. Jak zwykle przyszedł spóźniony. To była bardzo niekomfortowa sytuacja. Nie posiadał komórki, uważając ją za smycz. Tym sposobem, nigdy nie można było się z nim skontaktować. A zdarzało mu się napisać e-maila dziesięć minut przed umówioną godziną, że jednak nie przyjdzie. Nie były to czasy powszechnego internetu mobilnego, więc…

Tym razem jednak przyszedł.

Początkowo źle się czułam wśród jego znajomych. Niby mnie polubili, tyle że ja jestem dzikusem. Wszyscy piliśmy piwo. Kupiłam sobie tylko dwa – w obawie pocięciem się lub gorzej.

Szybko się upił. Ledwie stał na nogach, więc zaproponowałam, żebyśmy się przeszli. Usiedliśmy na murku pod blokiem. Było zimno. Przytuliłam się do niego. Cały drżał. Spojrzałam mu w oczy – czerwone od łez, nasiąknięte smutkiem. Nagle wstał, jedną ręką oparł się o budynek i zaczął walić pięścią w ścianę. Znów go przytuliłam.

– Co ci jest?

– Przecież wiesz… – spojrzał mi tak głęboko w oczy, jak kiedyś.

Wiedziałam. Zostawiła go. Było mi cholernie przykro, że tak cierpi. Zrozumiałam, że on też potrafi kochać.

Gdy chcieliśmy wrócić do mieszkania, nie było chętnego, który otworzyłby nam drzwi. Czułam się szczęśliwa i chciałam, by ta chwila trwała wiecznie. On, ledwo trzymający się na nogach, wtulony we mnie. Ja, trzymająca go w objęciach, czująca jego zapach, bliskość. Niespodziewanie pocałował mnie. Tak gorąco i namiętnie. Zakręciło mi się w głowie. Nie mogłam w to uwierzyć! Po tylu latach wzdychania do niego, pocałował mnie. Na tym się jednak nie skończyło. Gdy weszliśmy do domu, chciał zaciągnąć mnie do łóżka. Choć słowo „zaciągnąć” jest tu bardzo nie na miejscu – biegłam za nim ochoczo. Niestety, drzwi do jedynego pustego pokoju były zamknięte. Wróciliśmy do reszty imprezowiczów, ale jakbyśmy byli tam sami. Całą noc zajmowaliśmy się sobą. Całował mnie, dotykał. Byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Gdy wyszliśmy stamtąd rano, przystanęliśmy przed blokiem. Znów pocałował mnie gorąco.

– Do jutra. Uważaj na siebie – dodał z uśmiechem.

Nie mogłam w to uwierzyć! Człowiek, którego kochałam nieszczęśliwie od prawie czterech lat, w końcu się nade mną pochylił. Zauważył mnie, jako kobietę. Do domu wracałam, jak na skrzydłach. Miałam ochotę tańczyć, śpiewać! Zadzwonić do wszystkich i pochwalić się swoim szczęściem.

Radość nie trwała jednak długo. Następnego dnia się nie odezwał. Kolejnego też nie. Dopiero trzeciego porozmawialiśmy. Po raz kolejny wyznałam, jak bardzo go kocham. Słowa, które padły chwilę później, znów złamały mi serce.

– Wiem, przepraszam. Nie powinienem był tak robić. Sam nie wiem, czego chcę. Chyba mnie rozumiesz…

Tak, jak zawsze wszystko rozumiałam. Dał mi to, czego pragnęłam od lat, by po chwili brutalnie to odebrać. Ale przecież rozumiałam...

Pół roku później znów udało mi się mieć go dla siebie na kilka godzin.

Koncert. Leżeliśmy na trawie., całowaliśmy się. Ale tym razem wiedziałam, że to będzie tylko kilka godzin… Miał wtedy dziewczynę, która była wtedy w Niemczech.

Potem się dowiedziałam, że miał równocześnie drugą. Na koncercie byłam tą trzecią…

Ale to nic. I tak byłam tak bardzo szczęśliwa.

Żyję nadzieją, że… że jeszcze kiedyś uda mi się wyrwać parę godzin z jego życia. Choć powiedział mi ostatnio, że bardzo kocha Ją. I że nigdy jej nie zdradzi.

 

Mrówkowa pustka

 

8 marca 2007, 20:12

Ogarnęła mnie dziwnego rodzaju pustka. Są emocje i są myśli. Ale ciało jest wydmuszką beze mnie. Spokój, w którym dominuje smutek i tęsknota twórcza. Więc, jakby to nie była pustka. Dlaczego zatem ją czuję?

Patrzę na długopis i zastanawiam się, cóż to za dziwny przedmiot. Jakiż on ciekawy! By po chwili wpaść w odrętwienie i patrzeć w jeden punkt przez godzinę. Stan takiego zawieszenia opanowany mam do perfekcji.

Zero papierosów. Zero alkoholu. Zero użyć żyletki. Myśli o nim – miliony! Ilość łez – dwie, z tendencją wzrostową...

 

Destrukcyjna moc nadziei

 

10 marca 2007, 20:47

Czy nadzieja może być destrukcyjna? Może zabijać? Ta wspaniała nadzieja, kolor zielony, ta, która umiera ostatnia – czy sama może uśmiercać?

Trzyma przy życiu, każe walczyć, próbować. Kiedy brakuje sił, kiedy pojawia się ochota, by się poddać, ona na to nie pozwala. Tak pozytywne uczucie. Zdawałoby się, że niezaprzeczalnie dobre i pożądane.

A jednak.

Dla mnie owa nadzieja ma charakter zdecydowanie pejoratywny, przynajmniej w jednym wypadku. Mianowicie, w odniesieniu do Niego.

Choć minęło prawie pięć lat, usłyszałam od niego tyle razy, że nic z tego nie będzie, jest w szczęśliwym związku i lada dzień pewnie się zaręczy. Wciąż mam tę przeklętą nadzieję, że może kiedyś...

Zabija mnie to i niszczy. Zamiast zamknąć ten rozdział i zapomnieć, ja wciąż od nowa rozdrapuję rany w nadziei, że kiedyś On sam je uleczy.

Jak daleko musi się posunąć, jak bardzo mnie skrzywdzić? Ile jeszcze muszę się wycierpieć? Jak wiele osób musi mnie jeszcze uświadamiać, że nic z tego nie wyjdzie? Ile jeszcze trzeba, żeby zabić we mnie tę przeklętą... nadzieję?

Gdyby nie ona, łatwiej byłoby mi się z niego wyleczyć.

Mówi się, że miłość jest chora, toksyczna, ślepa, naiwna. Ale te epitety bardziej pasują do nadziei, która każe w tej miłości trwać i wciąż od nowa ją podsycać.

Nadzieja. Matka głupich?

Matka głupich i masochistów.

Moja nadzieja mnie zabija.

 

Zwariuję (!)

 

11 marca 2007, 22:26

Zwariuję. O ile już nie zwariowałam. Nie mam nic – alkoholu, fajek, tabletek, a ciąć się nie chcę.

Zwariuję!

Za dużo myśli. Za dużo destrukcyjnych myśli. Bezsenna noc. Z pewnością. Kolejna.

Śmierci lub spokoju! – ta alternatywa zdaje się przemawiać za ostatecznym rozwiązaniem. A przecież miałam nie umierać. Chcę stąd wyjechać. Zaraz. Już! Bo inaczej tu zwariuję.

 

 

Czas wyzerować licznik

 

11 marca 2007, 23:45

Dziewiętnaście dni bez żyletki. Trzeba wyzerować licznik.

 

Pożegnania nadszedł czas… (?)

 

12 marca 2007, 21:14

Zastanawiam się nad sensem dalszego pisania. Teraz, w chwili, gdy już nic nie ma dla mnie znaczenia. Może czas się pożegnać? Pozostawiać po sobie kilka dobrych wspomnień (o ile takie istnieją). Właśnie teraz, gdy znów zaczynam krzywdzić ludzi. Jeśli wszyscy traktują kogoś jak śmiecia, to najwyraźniej nim jest. Przepraszam wszystkich, których skrzywdziłam, zawiodłam, zraniłam. Nie jestem dobrą przyjaciółką i chyba nigdy nie byłam. Kiedyś ktoś powiedział, że tworzę napiętą i nerwową atmosferę – chyba miał rację.

Dziś utraciłam jakikolwiek sens i wiarę. Chyba więc czas się pożegnać.

 

Zapach wiosennej nocy przemieszany z wódką

 

13 marca 2007, 15:56

Wspomnienia… Dziś spałam przy otwartym oknie. Jak podczas matury. Leżąc w łóżku poczułam zapach tamtych dni.

Matura to był dziwny czas. Trzy tygodnie przed nią zaczęłam się zrywać ze szkoły praktycznie codziennie. Szłam do pubu (otwartej 24h/dobę meliny), piłam piwo i rozmyślałam – o wszystkim. Czasem robiłam jakieś notatki do matury. Po kilku godzinach wracałam do domu. Oczywiście w drodze powrotnej kupowałam zapasy (standardowo pół litra). W nocy bywało jeszcze zimno, ale okno miałam otwarte całą dobę.

I ten charakterystyczny zapach – wiosny i alkoholu.

Siedziałam wśród rozłożonych na podłodze książek. Udawałam, że się uczę. A w rzeczywistości? Płakałam, cięłam się, piłam i myślałam, jak się zabić.

Nocami doiłam wódę. Czasem z gwinta, czasem z kieliszka. Zawsze bez popity.

I łzy, dużo ich było. I krew – jej jeszcze więcej.

W maju nic się nie zmieniło. Przed egzaminem piłam na odwagę i znieczulenie. Po – na odstresowanie. W nocy – bo tak. W ciągu miesiąca przepiłam kilkaset złotych. Niestety, pieniądze się skończyły i nie było już za co chlać.

Tamten czas tak specyficznie pachniał. Wiosenna noc przemieszana z wódką. Mimo że wtedy tak bardzo cierpiałam, tęsknię za tym.

 

Powtórka z rozrywki…

 

17 marca 2007, 13:46

Zamieszkała u nas babcia. Na jakiś czas. Jest po operacji i nie może być sama. Rozumiem, przecież doskonale to rozumiem! Trzeba jej pomóc. Cała rodzina wokół niej skacze, ja też. Ale przecież to jest takie  n o r m a l n e! Tylko… coś we mnie pęka, wracają wspomnienia.

Jako jedyne dziecko, byłam oczkiem w głowie całej rodziny. Przy tym jednak, w sprytny sposób mnie nie rozpieścili.

Kiedy miałam trzynaście lat, wszystko się zmieniło. Bez słowa wyjaśnienia. Bez powiedzenia mi czegokolwiek. Zrobiło się zamieszanie. Mama poszła do szpitala. Ojciec całymi dniami u niej siedział. Ja całymi dniami sama, zdezorientowana, bezradna. Nie wiedziałam, co jej jest. Uważali, że lepiej mi nic nie mówić. Nagle wszyscy przestali się mną interesować. Na pierwszym miejscu była matka.

Niechciana, porzucona, niepotrzebna. Teraz wszystko było dla mamy i z myślą o mamie.

Znienawidziłam ją. Stała się konkurentką, wrogiem, który odebrał mi wszystko. Do tej pory mam wielkie problemy, żeby jej nie traktować jak rywalki.

A teraz babcia... Przecież wiem, ze trzeba jej pomóc. Tylko odzywają się we mnie te emocje. To przeklęte wrażenie, że wcale nie należę do tej rodziny. Że jestem zepchnięta na margines. Że gdybym odeszła… nikt by nawet nie zauważył.

Znów siedzę i płaczę, jak mała dziewczynka. Jak ta bezradna trzynastolatka.

Przecież obiecałam, że nie odejdę bez pożegnania…

 

Samobójstwo narkomana…

 

18 marca 2007, 14:51

„(…)

Niewielki krzyż znaczył wierzchołek góry. Joe uczepiła się kurczowo ramienia Engela. Miała lęk wysokości i wszystko wirowało jej przed oczami.

– A nie mówiłem? To właśnie jest totalna wolność! – zawołał Engel. Przestał się trząść. Stał nad samą przepaścią, pochylając się lekko do przodu. Machał luźno rękami.

– Uważaj – ostrzegła go Joe, choć sama trzęsła się ze strachu.

– Popatrz w dół – zachęcał ją Engel. – Pamiętasz, jak ci mówiłem, że mendy tego świata wyglądają z góry jak pieprzone mrówki? Myliłem się. Ich w ogóle stąd nie widać, tacy są mizerni.

Joe próbowała spojrzeć w dół, lecz natychmiast dostawała silnych zawrotów głowy.

Engel podszedł jeszcze bliżej krawędzi.

– To jest właśnie totalna wolność. Gdy całe to gówno jest tak daleko, że już go nawet nie widać. Czy teraz mi wierzysz?

– Sama nie wiem. Wszystko zaczyna tańczyć, gdy patrzę w dół.

(…)

– Czy to nie zabawne? Słońce świeci wyłącznie dla nas. Chodź, urządzimy sobie spacer w chmurach.

Joe bała się coraz bardziej.

 

– Engel, mgła robi się coraz gęstsza. Potem nie znajdziemy drogi powrotnej. Chodźmy już.

– Dokąd?

– Z powrotem na dół.

– Na dół? Raczej nie. Nie dam rady. Wrócić na dół do tego gówna.

– Dasz radę, bo jesteś twardzielem. – Joe drżała z zimna. Zaczęła powoli schodzić na dół. Gęsta, ciemnoszara mgła otulała ją ze wszystkich stron. Panowała absolutna cisza. Nagle usłyszała dobiegający z daleka odgłos spadających kamieni.

– Engel! – krzyknęła. Ponownie zaległa cisza.

Mgła wokół niej układała się w nieruchome pasma. Joe dostrzegła zarysy skał. Chwilę potem ujrzała nad sobą morze chmur. Obejrzała się na lśniący szczyt. Engela już tam nie było.

(…)”

Kai Hermann, „Miłość w Berlinie”

 

Zegar tyka

 

20 marca 2007, 02:43

Zegar tyka już dziewiąty dzień. Tamto pocięcie było jednorazowe i żałuję go.

Tylko nie wiem, jak z tym walczyć. Zupełnie nie wiem. Cholernie mi się chce. Ale za każdym razem, gdy idę się umyć i widzę te blizny na ciele… robi mi się smutno i żal samej siebie. Nie chcę się ciąć, tylko to cholernie trudne.

 

Lęki, lęki, paranoje

 

21 marca 2007, 18:30

Na ćwiczeniach ogarnia mnie dziwny lęk. Rozglądam się po sali, obserwuję ludzi z grupy. I przeraża mnie myśl, że każda z tych osób może mieć problem z autoagresją. Zaczynam się trząść, by po chwili wpaść w panikę.

– Na pewno wszyscy wiedzę, że się tnę! Przecież tak na mnie patrzą. Na pewno wiedzą!

Wtedy jestem bohaterem horroru, który siedzi w sali pełnej zombie, upiorów, wampirów czy innych stworów. I mam ochotę uciec.

Często staję na pasach i nie potrafię przejść na druga stronę. Są chwile, gdy można bezpiecznie przejść. A ja stoję, jak ćwok.

Chyba mnie jakaś demencja starcza ogarnia.

Coraz większe ciśnienie na cięcie, ale daję radę.

 

„Dzieci szatana”

 

23 marca 2007, 14:31

„Jest przecież wiele prawdy w tym, że wszyscy jesteśmy dziećmi Szatana. Wszyscy ci, którzy gnani rozpaczą i zwątpieniem czują trwogę, wszyscy ci, których sumienie jest obciążone… I jest w tem wiele słusznego, że życie jest królestwem Szatana: piekłem… Po śmierci ujrzymy może coś tak głupiego i banalnego, jak raj… Zresztą sądzę, że wszystko to, w co ludzie wierzą, jest głupstwem(…)”

„Oboje pragniecie cierpienia (…). Fatalny jakiś pęd gna was w kierunku najwyuzdańszego cierpienia. Błagasz Boga, aby zesłał na ciebie ból niesłychanie dumny, ból święty, więcej dumny i więcej święty od bólu jego wielkiego syna… W bólu tym jest poezja i piękno. Ty kochasz piękno. Sam pięknym jesteś w swych rojeniach.”

Stanisław Przybyszewski, „Dzieci szatana”

Pokochałam go od samego początku. Stachu, kochany Stachu… Złamany człowiek, upadły poeta. Nikt nigdy nie rozumiał mnie tak, jak on. Czytając jego książki miałam wrażenie, że to są moje myśli.

Zarzucali mi, że się kreuję na niego. To nieprawda. Pokochałam go, bo nareszcie znalazłam autora, który pisał o tym, co przeżywam. Nareszcie znalazłam osobę, która myślała podobnie. Znalazłam bratnią duszę. Choć nieżyjącą.

W jego książkach odnajduję siebie. Odnajduję to, co zgubiłam – sens i zrozumienie.

 

Zegar tyka coraz wolniej

 

23 marca 2007, 19:18

Zegar dalej tyka – kończy odliczanie dwunastego dnia. A im dalej, tym wolniej leci czas. Tak trudno nie krzywdzić siebie. Jakaś cząstka mnie krzyczy „WALCZ!”. A zegar tyka – coraz wolniej i wolniej. Oby się nie zatrzymał.

 

Życiowe Skarby

 

24 marca 2007, 16:40

 

Niektórzy ludzie przechodzą przez nasze życie

i może nawet nie pamiętamy, że byli.

Inni zostają przez chwilę

i zostawiają ślady w naszych sercach,

a my już nigdy, przenigdy nie jesteśmy tacy sami.[4]

 

Przekonałam się o tym na własnej skórze. Są ludzie, których poznaje się przypadkiem. Ot, niby nic nieznaczące spotkanie. A zyskujemy w nich najlepszych przyjaciół. Życie i przypadki przynoszą nam czasem najprawdziwsze Skarby. A Ty wiesz, że to o Tobie!

 

Dobry humor – niebywałe!!!

 

25 marca 2007, 14:37

Piszę szybko, żeby zdążyć. Uwaga, uwaga! Mam dobry humor! Sama w to nie wierzę. Dlatego postanowiłam to uwiecznić dla potomności. Słucham szant, piję kawkę i kicham, bo mam otwarte okno, a jest zimno. No i śmieję się sama do siebie! Do trzeciej rano oglądałam „Gumisie” na necie. Yeah, nie ma to jak totalne odstresowanie. Pusta chata. Jak rodzice wrócą, pewnie znów zacznę zamulać. Ale póki co, nie chce mi się nawet pić ani ciąć. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć: jest dobrze!

Ahoj!

 

Umrzeć

 

25 marca 2007, 20:31

Nikt nie jest w stanie cieszyć się życiem bardziej niż ten, kto jest gotów z własnej woli je zakończyć.

Seneka

 

Kodeks życia i śmierci

 

26 marca 2007, 20:20

Trzeba dumnie umrzeć, skoro żyć dumnie dłużej już nie można.

Friedrich Nietzsche

Dumna śmierć czy haniebne życie?

Jako niedoszły samobójca skłaniam się do przyznania racji Nietzschemu. Choć z drugiej strony, jakaś cząstka mnie chwyta się życia, jak tonący brzytwy – za wszelką cenę, każdym kosztem.

Dumna śmierć. Czy taka w ogóle istnieje? Bagnet na broń i heja na czołgi? Ale wojny, na szczęście, brak. Więc jak? Umierać tak po prostu, tylko z dumnie podniesionym czołem? Wtedy duma ginie razem z nami, a pozostaje śmieszność, litość i pogarda…

I jak można umrzeć dumnie, skoro się dumnie nie żyło?

 

Jestem

 

28 marca 2007, 10:36

I tak trzyma mnie tu poranna kawa. I nocne piwo, a ostatnio też fajka.

No i jeszcze Ktoś!

 

Wyśpiewaj mi śmierć!

 

29 marca 2007, 12:24

Odpowiedź od recenzenta:

„(…) odkryłaś swą duszę daleko bardziej niż zwykłaś to czynić w swych wierszach. Albo może nie tyle odsłoniłaś, ile nie zasłoniłaś poetyką. Tak czy tak, w tej formie uczyniłaś ją o wiele przystępniejszą czytelnikowi. (…) W dodatku piszesz ładnym językiem, konstruując dynamiczne zdania, a w nich ciekawe obrazy, pełne napięcia i energii. Nie ma co, jest w tym moc. A i literacki urok. Podoba mi się także, że, pomimo iż tekst ten to proza, czai się w nim poetycki czar,(…) tekst ten jest dojrzały i interesujący. Nie spuszczaj z tonu!”

A poniżej przedmiot recenzji:

WYŚPIEWAJ MI ŚMIERĆ!

Nie ma szczęśliwej Miłości. Ona nie istnieje. To tylko etykietka, tak chętnie nadużywana przez konsumpcyjne społeczeństwo spragnione uczuć.

Szczęśliwej Miłości nie ma. To tylko przywiązanie, egoistyczne łączenie się w pary ze strachu przed samotnością. A samotność jest piękna.

Najpiękniejsza…

Prawdziwa jest tylko Nieszczęśliwa Miłość. Im bardziej boli, tym bardziej prawdziwa i szczera. Bo ileż trzeba mieć w sobie siły, ile samozaparcia, by w niej wytrwać…

Prawdziwa Miłość jest na miarę artysty. Tylko wielki artysta potrafi z Nią żyć. Piękne, niczym niezmącone uczucie, tak bardzo przesiąknięte cierpieniem.

I nic nie pomoże, nie nadejdzie ratunek, bo go nie ma! Napięte wszystkie nerwy, przewrażliwione do granic możliwości. Wystarczy jeden gest, jedna chwila, ułamek sekundy, by zburzyć cały porządek. Tak nikły i naiwny jest ten ład, budowany na niepewnym gruncie – Miłości. To wtedy powstają najpiękniejsze wiersze – świadectwa upadku, degeneracji, umierania – nigdy śmierci.

Bo tu nie chodzi o śmierć, lecz o umieranie! Umiejętne balansowanie na pograniczu życia i niebytu. Ludzie tego nie potrafią, chyba że poeci. Miłość. Ta przeklęta zaraza, która trucizną się w serce przelewa. Dzięki niej żyję, choć przez nią umieram. Umieram, bo głupia byłam. Marzyła mi się wielka sława. Miałam być poetką. To właśnie dlatego go pokochałam. Wmówiłam sobie to uczucie.

„Wielka, genialna poetka, natchniona nadludzkim cierpieniem przez tęsknotę za szczęściem.” – taka sława mi się marzyła. Stek bzdur! Ból sprawia, że stajemy się nieobliczalni. Wolno, bardzo wolno rośnie w sercu ta zaraza, która potem przeciw nam się obraca. Początkowo stymuluje wenę, ale ta zadra stopniowo się powiększa. Rośnie nieustannie w psychice niczym nowotwór. Zaczyna przejmować kontrolę nad życiem, emocjami. Zaczyna dyktować każdy ruch. I potrzeba doprawdy silnego człowieka, by to dziadostwo nie zabiło od razu. Tylko artysta rozsmakowany we własnym bólu potrafi przeżyć w tym stanie jakiś czas. Ale potem i on zaczyna tracić siły. Jak ja. Zupełnie jak ja.

Choć zawsze zimne i nieczułe było moje serce, to pierwsze Twoje spojrzenie, palące – jak ogień piekielny sprawiło, że wyparował ze mnie cały ocean kamiennej obojętności.

Od pierwszej chwili, gdy spojrzałeś w moje oczy, jakby chcąc najintymniejsze zakamarki duszy odgadnąć, od tego momentu wiedziałam, że nic już nie będzie jak dawniej. Postanowiłam ciebie właśnie pokochać, ty miałeś stać się szlifem dla mojej sztuki – bezgranicznym cierpieniem, w którym zrodzić się miały najpiękniejsze wiersze.

Lecz to udać się nie mogło. Podsycając bowiem we mnie artystę, zabiłeś mnie jako człowieka. Przelałeś w moją duszę bolesną tęsknotę za twoimi oczami. Pijana tym cierpieniem, z bólu się zwijając, po ścianach chodziłam z rozpaczy równowagi nie mogąc złapać. Kazałeś mi rany wciąż na nowo rozdrapywać. Skrzętnie dbałeś o to, by się nie wygoiły.

Zobacz, do czego mnie doprowadziłeś! Teraz nawet nie wiem – człowiekiem czy ścierwem jestem?

Pamiętam… Siedzieliśmy sami w ciemnym pokoju. Pocałowałeś mnie po raz pierwszy. I rozpętała się straszliwa burza. Pioruny z wściekłością rozrywały niebo. Grzmoty zagłuszały ciche słowa. Zaczęłam drżeć. Powiedziałeś wtedy: „Nie bój się.” Przytuliłeś mnie mocno. Lecz to ciebie się obawiałam. Wiedziałam, że skrzywdzisz mnie szybciej niż skończy się burza. Przerwałeś te gorączkowe rozmyślania namiętnymi pocałunkami. Twoje oczy… Rozświetlane co chwilę błyskawicami, miały w sobie coś przerażającego. Patrzyłeś na mnie tak, jakbyś chciał odkryć wszystkie moje tajemnice. Bałam się, tak bardzo się bałam. A burza coraz zacieklej szalała nad nami i czułam, że coś się stanie – jeszcze dziś. Aż nagle odepchnąłeś mnie i powiedziałeś: „Zapomnij o mnie! Nigdy nie będziemy razem!” Wstałeś i odszedłeś śmiejąc się złowieszczo.

Zostałam sama. Błyskawice podświetlały łzy. Z hukiem otworzyło się okno i szalony deszcz zaczął zacinać do środka. Patrzyłam na rosnącą kałużę na podłodze i nie mogłam się ruszyć. Potem siedziałam bezgranicznie cierpiąca nad kartką i nie potrafiłam napisać ani słowa. Oczy tępo patrzyły w tę biel, ręka z długopisem trzęsła się nad nią – a w głowie pustka, przeraźliwa pustka. Jest taki ból, który paraliżuje!

 

*

 

Wszyscy mówią żeby pisać, pisać jak najwięcej. Ale oni nie rozumieją, że ja już nie mam na to siły! Ten, któremu każdy wiersz poświęcam, dzięki któremu rodzą się wszystkie wersy, zadał o jeden cios za dużo. Coś we mnie pękło, coś się wypaliło.

Umarł we mnie Człowiek. Pozostała tylko ta niby-poetka – grafomanka, która poezją żyje. Ślepo wierzy, że w tych bezdusznych czasach, w których poezję odarto z poetyckości, że w tych czasach odrodzi się wrażliwość. Ma nadzieję, że poezja nie umarła, a zasnęła tylko na chwilę, by obudzić się jeszcze silniejszą. Ale wkrótce i ta pozostałość po mnie utraci siły. To tylko kwestia czasu.

Bo choć błagałam o pomoc – zostałam sama. Tylu było ludzi wokół mnie, lecz nikt nie zauważył, że upadłam. A gdy wykrzyczałam to co sił w płucach – nikt mi nie uwierzył. Tak przeraźliwie cicho tu i smutno. Już nawet płakać nie umiem. Pozostało mi bierne, naiwne patrzenie przed siebie, w przyszłość, której już nie będzie.

Chcąc się ratować – szukałam samotności, by w niej wyrazić swą skargę, by móc w końcu dać wyraz tęsknocie, która mnie męczy od lat. Lecz teraz, gdy nie ma do kogo ust otworzyć, jest mi tak niesłychanie źle i smutno.