Namiętność - Stefan Grabiński - E-Book

Namiętność E-Book

Stefan Grabiński

0,0
2,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Bohaterem książki jest Adam, młody Polak, który udaje się do Wenecji. Tam podczas rejsu poznaje piękną Hiszpankę, Inez de Torrę Orpegę, młodą wdowę. Ich romantyczna wenecka przygoda rozkręca się, młodzi kochankowie są szczęśliwi i żyją chwilą. Sielanka jednak nie trwa zbyt długo. Stefan Grabiński – polski pisarz, przedstawiciel nurtu grozy w polskiej literaturze międzywojennej. Klasyk noweli fantastycznej, twórca horroru kolejowego, określany czasem mianem „polskiego Poe” lub „polskiego Lovecrafta”.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



STEFAN GRABIŃSKI
NAMIĘTNOŚĆ
Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Stefan Grabiński

„Namiętność”

 

Copyright © by Stefan Grabiński, 1930

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

 

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

 

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Drukarnia Vernaya Sp. Akc.

Wydawnictwo: „Renaissance-Universum“

Warszawa, 1930

ISBN: 978-83-8119-330-6

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

 NAMIĘTNOŚĆ

Nad sestiere di Cannaregio, w samem sercu laguny wisiała lekka, ledwo dostrzegalna mgła. W blaskach lipcowego słońca przecedzanych przez ten najsubtelniejszy z woali drzmały senne wody Canale Grande a w nich jak wyczarowane z bajki, nieprawdopodobnie piękne przeglądały się pałace, wille, domy i kościoły. I widziało się wszystko niby miraż złocisty, powołany do życia przez przepyszną fantazję, niby obraz senny utkany z marzeń artysty w chwilę dziwnej, twórczej szczodroty.

 Tylko fala przybrzeżna z cichym chlupotem roztrącająca stopnie schodów, tylko piosenka gondoljera, co przejechał mimo w żałobnej swej łodzi, budziły z zadumy olśnienia i kazały stwierdzać ten ponad wszystko radosny fakt, że jestem naprawdę w Wenecji...

 Tak to rozkochany w mieście dożów, pijany czarem architektury i smętkiem czarnych, tajemniczych wód czekałem w ten cudowny poranek na vaporetto, które miało mię przewieść na tamtą stronę Wielkiego Kanału. Poza mną był stary, połowy 18. wieku sięgający kościół S. Marcuola z małym dziedzińcem przed bramą wchodową, po lewej, po drugiej stronie wąskiego rio może najwspanialszy po siedzibie dożów pałac Vendramin-Calergi, ten sam, w którym ostatnie swe tchnienie oddał wielki twórca „Nibelungów“. Właśnie gdy błądząc spojrzeniem po jego fasadzie, odczytywałem dewizę:

Non nobis — Domine — Non nobis, rozległ się przeciągły, trochę szorstko rozdzierający ciszę tej godziny gwizd parowczyka.

 Więc rzuciwszy raz jeszcze okiem na koronkę pałacu, wstąpiłem na ruchomy pomost i za chwilę siedziałem już na rufie statku.

 — Avanti! — podał sternik hasło przez tubę w czeluście kotłowni i vaporetto wyzwolone z uwięzi zaczęło rozgarniać sztabą leniwe wody.

 Podróż moja nie miała trwać długo: wysiadałem na najbliższym przystanku, S. Staë. Statek minął były dom patrycjusza, Teodora Correr i założone przezeń Museo Civico, minął stary śpichlerz Republiki, pałace Erizzo, Grimani della Vida i Fontana i dotarłszy do linji Palazzo Tron, zwrócił się dzióbem w prawo ku brzegowi.

 — Ferma! — spadł rozkaz z wyżki w środku vaporetta.

 Przycichł warkot śruby, ustała oddenna praca kotła i parowczyk przyciągnięty łagodnie liną do burty pontonu zbratał się znów z przystanią w chwilowym uścisku.

 Przepchawszy się szczęśliwie przez zastęp pasażerów, stanąłem na bulwarze przybrzeża. Stąd do Galleria d’Arte moderna w pałacu Pesaro, celu mojej wędrówki było już niedaleko. Przeszedłem krótki, ponad rio di Mocenigo gibkim łukiem rozpięty ponticello i znalazłem się na Fondamenta Pesaro.

 Cicho tu było jakoś o tej porannej godzinie i plusk fali wdzierający się leniwo na omszałe stopnie tarasu rozbrzmiewał wyraźnie w podsieniach pałacu.

 Wszedłem na pierwsze piętro. U wejścia do galerji spotkały mię osowiałe i niechętne spojrzenia funkcjonarjuszy, którzy zdawali się mieć mi za złe, że im przerywam dolce far niente, żądając biletu.

 Wpuszczono mię do wnętrza. W salonach pustki: tu i tam błąkało się kilku stranieri z Baedekerami w ręku a jakaś koścista miss w cwikierze pożerała oczyma ponętny akt męski. Uwagę moją zaprzątnęła grupa „Mieszczan z Calais“ Aug. Rodina. Gdy po pewnym czasie oderwałem wzrok od rzeźby i spojrzałem w głąb najbliższej sali, spostrzegłem przed jednym z obrazów młodą, piękną damę. Profil jej subtelny a zdecydowany, z orlikowatym nosem odcinał się na tle silnie oświetlonej przez słońce ściany wyraźnie i mocno. Krucze, połyskami metalu grające włosy okalały twarz smagłą, pociągłą, z parą ciemnoorzechowych, ognistych oczu. Spojrzenie ich jedyne, niezapomniane łączyło w sposób przedziwny kobiecą słodycz ze stalowemi błyskami nieugiętej woli: w momentach gniewu oczy te musiały być straszne. Z tą doskonale piękną, patrycjuszowską głową harmonizowała wybornie wysmukła i giętka kibić, której linje przeglądały dyskretnie a kusząco przez czarną, pełną spokojnej elegancji i smaku tualetę. A na tle tej wyrafinowanie prostej i skromnej sukni wykwitał jak płomień szal pomarańczowy i zlewał się w barwną symfonję z dużą, herbacianą różą wpiętą we włosy.

 — Cudna kobieta! — pomyślałem, przestępując próg sali. Odwróciła się i po raz pierwszy spotkały się nasze spojrzenia: jej — trochę roztargnione, potem badawcze, wreszcie zaintrygowane — moje — hołdownicze i podziwem brzemienne. Na ustach jej zaświtał zarys uśmiechu i zgaszony wolą rozwiał się powoli bez śladu; obojętne, aksamitne oczy przeniosły znów łaskę spojrzenia na obraz Fragiacoma „Kutry rybackie podczas sztormu“.

 I wtedy przyszedł mi w pomoc szczęśliwy przypadek.

 Już gdy mijałem ją ze ściśniętem sercem i uczuciem zawodu, książka, którą trzymała w ręku, wysunęła się z palców i upadła na posadzkę koło mnie. Błyskawicznym ruchem schyliłem się po nią i odczytałem tytuł: — El secreto del acueducto — por Ramón Gomez de la Serna.

 — To Hiszpanka — pomyślałem i z ukłonem zwracając jej własność, zapytałem:

 — Dispense V. — Este libro pertenece a V. No es verdad?

 Spojrzała przyjemnie zdziwiona i odbierając książkę, odpowiedziała w tymże języku:

 — Pan mówi po hiszpańsku. Może jest Pan moim rodakiem?

 — Nie, łaskawa Pani — odparłem — jestem Polakiem, lecz nie jest mi obcym język szlachetnych synów Kastylji.

 Znajomość była zawarta. I potoczyła się między nami rozmowa żywa a malownicza, bo i ona lubiała styl trochę kwiecisty, w kunszt słowa bogaty i ja urzeczony czarem jej postaci mimowoli dobierałem zwrotów barwnych, jak motyle skrzydlatych.

 Donja Inez de Torre Orpega rodem z Estramadury była od kilku lat wdową. Większą część roku spędzała w Madrycie u starszej siostry zamężnej za jakimś dworskim dostojnikiem a tylko na miesiące letnie przyjeżdżała w odwiedziny do krewnych w Wenecji. O Polsce i Polakach wiedziała niewiele i z zajęciem słuchała moich informacyj. Gdy w pół godziny potem opuściliśmy galerję obrazów i znaleźliśmy się na bulwarze Fondamenta Pesaro, byliśmy już dobrymi znajomymi.

 — Dokąd się Pan teraz wybiera? — zagadnęła. — Pora jeszcze za wczesna na obiad, lecz stosowna na drugie śniadanie. Czy nie zechciałby go Pan spożyć w mojem towarzystwie gdzieś w jakiejś restauracji z widokiem na Ponte Rialto? Lubię bardzo obserwować go w godzinach porannych.

 Byłem zachwycony.

 — Najlepiej będzie — zaproponowałem — jeżeli wstąpimy do Corvo Nero opodal przystanka vaporettów.

 — Wybornie. Proszę zatem podać mi rękę i sprowadzić do gondoli.

 Spojrzałem trochę zdziwiony:

 — Narazie nie widzę żadnej. Musimy trochę zaczekać, aż któraś podpłynie.

 Odpowiedziała srebrzystym śmiechem:

 — Mój Beppo nie każe nam długo czekać. Oto już poznał mię zdala po głosie i zbliża się ku nam na swej Rondinelli.

 I rzeczywiście z poza węgła bulwaru wychylił się dziób Jaskółeczki, która przywarłszy czarnem podbrzuszem do wód kanaliku między pałacem Pesaro a Corner della Regina, przyczaiła się tam na chwilę i tylko czekała na hasło.

 — Beppo Gualcioni, mój nadworny gondoliere — przedstawiła mi z miną pół serjo, pół buffo swego przewoźnika — stary, długoletni sługa domu Ramorinów, mych krewnych.

 I wsiedliśmy do łodzi.

 Gondola donji Inez była istnem cackiem. Smukła, zgrabna i zwrotna jak fryga, z ślicznie rzeźbionym dzióbem w kształcie szyi łabędziej, kołysała się na fali jak kolebka królewskiego panięcia. Oparci plecyma o poduszki siedzeń z ciemnozielonego pluszu, pod osłoną niskiego, w złote frendzle strojnego baldachimu, który tutaj felze zowią, płynęliśmy jakby w nieskończoność zasłuchani w rytmikę wiosła.

 Rozwiały się doszczętnie woale mgły i pod turkusowym kloszem nieba rozwinęła się bajecznie kolorowa perspektywa Canale Grande. Jej dominantą były trzy barwy: czarna, dżetowa wody, biała domów i pomarańczowa żaluzyj i pozapuszczanych stor. Zmieszane ze sobą te trzy kolory, stopione powinowactwem szczęśliwego doboru — były jak dźwięk jedyny i konieczny, jak wyraz tajemny ukrytej gdzieś głęboko duszy tego miasta. I wszystko było przesiąknięte tym naczelnym, suwerennym tonem, wszystko rozdrganą w bezlik dreszczy jedną struną — złotym monokordem, któremu na imię — Wenecja.

 Jak przez sen przesuwały się mimo naszej łodzi arcytwory weneckiej architektury, te koronkowe pałace i domy, z których niemal każdy chlubił się dziełami dłuta i pędzla wielkich artystów. Lipcowe słońce wyzłacało miedzią i cynobrem dumne, arystokratyczne frontony i przyczółki, rozświecało mrokiem wieków nasiąkłe podziemia i kolumnady, spływało palącą pieszczotą na zielone oazy ogrodowych teras i winoroślą otulonych loggij.

 Przepłynęliśmy mimo pałacu Ca d’Oro, najozdobniejszego gotyku dawnej Republiki, minęliśmy Sagredo, Michiel dalle Colonne i Morosini i znaleźliśmy się na linji Rybiego Targu. Odór wodnej żywizny, płynący z głębi hali targowej ogarnął nas duszącym wyziewem. Peschiera w pełnym toku porannego ruchu tętniła gwarem i zgiełkiem.

 Donja Inez przytknęła do nosa chusteczkę i patrząc na mnie z uśmiechem, wdychiwała zapach perfumy. Gondola była już na wysokości Przystani Jarzynowej. Znużone orgją światła oczy, spoczęły z ulgą na zieleni główek kapusty, kalafiorów, selerów, pietruszek i marchwianej naci.

 — Jaki kontrast między tym prozaicznym, choć tak ożywczym widokiem a wyrafinowanem pięknem pałaców — zauważyła donja de Orpega.

 — Rzeczywiście — przyznałem — i mnie to zawsze uderza, ilekroć mijam Erberia. Trudno — nie może być inaczej; nie można żyć samą kontemplacja dzieł sztuki. Powiedziałbym nawet, że to pomieszanie prozy życia codziennego z poezją sztuki i przeszłości stanowi największy urok tego dziwnego miasta.

 Skłoniła głowę na znak zgody. W bliskiej już perspektywie rozpiął się szary, patyną wieków okryty most Ponte Rialto. Kilku zręcznemi uderzeniami wiosła skierował Beppo łódkę ku przeciwnemu brzegowi i przesunąwszy się lewą burtą mimo Fondaco dei Tedeschi, podpłynął pod łuk mostu. Za chwilę wyskakiwałem już z gondoli na oblepione wodną pleśnią schody nabrzeża i podawałem rękę Inezie.

 Była godzina 11 rano. Przeszliśmy stację vaporettów Cerva i wciąż trzymając się brzegu kanału, wstąpiliśmy na Riva del Carbon. Ruch był ogromny; nadjeżdżające co kilkanaście minut parowczyki wyrzucały wciąż nowe zastępy pasażerów. Schroniliśmy się w zaciszny zakątek Corvo Nero, małej, ustronnej gelateria z widokiem na Rialto. Tu, pod skrzydłem płóciennej markizy, wydała mi się donja Inez jeszcze piękniejszą; głębokie cienie pod oczyma podkreślały ich słodycz i żar. Patrzyłem na nią bez przerwy. A ona widząc mój zachwyt, uśmiechała się tylko kącikami ust i cedziła przez perły ząbków oranżadę. Spojrzenie jej senne, lekko rozmarzone błądziło bez celu po tamtym brzegu kanału, potem przerzuciło się na grupę gondol rozkołysaną w przystani i zatrzymało się na łuku Rialto.

 — Czy nie przypomina panu trochę florenckiego Ponte Vecchio? — zapytała.

 — Tamten jest trójdzielny — odpowiedziałem.

 — Chodzi mi o partje górne.

 — A tak, oczywiście — przyznałem — oba są zabudowane, zwłaszcza ten we Florencji.

 — Te sklepy i bazary, te budy jarmarczne rozbite nad wodą mają w sobie coś tak oryginalnego...

 — Przemawiają do przechodnia wieku XX. z lapidarna swadą przeszłości. Może chce Pani przejść się tamtędy?

 — Właśnie chciałam to Panu zaproponować; lubię czasem taką przechadzkę pomiędzy pierzejami rozkrzyczanych sklepów.

 Opuściliśmy nasz cienisty przytułek i niebawem znaleźliśmy się na łuku mostu. Otoczyła nas atmosfera hali targowej. Wąską uliczkę między dwoma rzędami bazarów wypełniał skłębiony malowniczo tłum. Przeważały kobiety: smukłe, rasowe mieszczanki w charakterystycznych, czarnych szalach z frendzlami. Ich zgrabne, często w ogniste wstążki przystrojone główki pochylały się z zainteresowaniem nad próbkami towarów rozłożonemi na ławkach i ladach a śliczne o wytwornym rysunku ręce z lubością gładziły postawy jedwabiu, satyny i perkalu; kapryśne, wybredne, brakujące ręce.

 Chaosowi barw wtórzył chaos woni: wśród ich zgiełku wybijał się na powierzchnię zapach tanich perfum, szorstki odór juchtu i wnętliwa symfonja zamorskich korzeni.

 Szczególniejszemi względami cieszył się bazar z lalkami i sąsiadujący z nim sklep z przyborami tualetowemi; zwłaszcza ten ostatni był stale oblężony przez płeć piękną. Właściciel jego, barczysty, średnich lat mężczyzna, z parą melancholijnie opuszczonych ku dołowi wąsów przynęcał weneckie strojnisie, przesuwając między opierścienionemi palcami sznury fałszywych pereł, korali i bursztynu lub przesiewając z dłoni w dłoń migotliwe przygarście kolczyków, broszek i manel.

 — Signor Giuliano robi jak zwykle świetne interesa — zauważyła, mijając bazar, donja Inez. — Umie zachwalać swój towar.

 — Sama tandeta i surogaty — odpowiedziałem.

 — Niekoniecznie — zaoponowała — można tu czasem wyłowić i prawdziwą perłę: trzeba tylko znać się na rzeczy i odróżnić ziarno od plewy. Buda Giuliana — to też rodzaj bric a brac starożytności. Powrócimy tutaj jeszcze kiedyś w porze poobiedniej, gdy na Rialto trochę przestronniej. A teraz proszę mnie odprowadzić do gondoli; muszę wracać do siebie.

 Przesyceni gwarem i krzykiem zeszliśmy do łodzi. Beppo pokrzepiony kilku szklanicami piwa i porcją makaronu w przybrzeźnej trattoria odwiązywał raźno gondolę od palika na bulwarze. Gdy zdjąłem kapelusz i utkwiłem w donję Orpega oczy pełne niemej prośby o najbliższe spotkanie, pociągnęła mię za sobą w głąb gondoli.

 — Podwiezie mię Pan pod moje mieszkanie.

 — Jaka Pani dobra — szepnąłem, przyciskając ku ustom jej rękę.