Opowieść o dwóch miastach - Karol Dickens - E-Book

Opowieść o dwóch miastach E-Book

Karol Dickens

0,0
1,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Akcja utworu rozgrywa się od 1775 roku aż do rewolucji francuskiej. Opowiada o losach Francuza Karola Darnaya i Anglika Sydneya Cartona, na tle dwóch miast – Paryża i Londynu. Jarvis Lorry i Łucja Manette przybywają z Anglii do Francji, aby uwolnić uwięzionego w Bastylii doktora Manette, ojca Lucie. Został on niesprawiedliwie uwięziony przez rodzinę markiza St. Évremonde'a, ponieważ był świadkiem morderstwa, którego dokonali oni na ubogim rodzeństwie.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Karol Dickens
Opowieść o dwóch miastach
Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Karol Dickens„Opowieść o dwóch miastach”

Copyright © by Karol Dickens, 1936

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Zakłady Graficzne „Feniks“

Wydawnictwo: Wydawnictwo J. Przeworskiego

Warszawa, 1936

ISBN: 978-83-8119-415-0

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

TOM I KSIĘGA PIERWSZA. ZWRÓCONY ŻYCIU

Rozdział pierwszy. Epoka.

 Były to czasy najlepsze, były to czasy najgorsze, były to lata mądrości i lata szaleństwa, była to epoka wiary i epoka bezbożności, był to okres Jasności i okres Mroku, była to wiosna nadziei i zima rozpaczy, mieliśmy wszystko przed sobą i nie mieliśmy przed sobą niczego, szliśmy wszyscy wprost do nieba i wprost w odmiennym kierunku. — krótko mówiąc, była to epoka tak zbliżona do dzisiejszej, iż najwyższe autorytety upierały się przy twierdzenie, że w dobrem czy złem mówić o niej można tylko w superlatywach.

 Zasiadał wówczas na tronie angielskim król o szerokiej szczęce i królowa o twarzy pospolitej. Król o szerokiej szczęce i królowa o twarzy pięknej zasiadali na tronie francuskim. Dla dostojników obu narodów, którzy porośli w pierze i opływali w dostatki, jasne było jak słońce, że stan ten trwać będzie wiecznie.

 Był to rok pański tysiąc siedemset siedemdziesiąty piąty. W tej epoce obdarzono Anglię tajemniczemi rewelacjami — jak zresztą i teraz. Pani Southcott szczęśliwie obchodziła dwudziestą piątą rocznicę swoich urodzin. Jakiś domorosły prorok między żołnierzami Przybocznej Gwardii uczcił dzień ten objawieniem, iż są już w toku przygotowania do pochłonięcia Londynu i Westminsteru. Nawet duch z Cock Lane[1]) nie dał o sobie znać z jakie dwanaście lat, wystukawszy poprzednio swoje rewelacje, podobnie jak to czyniły duchy niedalej jak przed rokiem (jest coś nadnaturalnego w tym braku pomysłowości u duchów). Natomiast zwykłe ziemskie wieści otrzymała Korona Angielska i Lud Angielski z kongresu angielskich poddanych w Ameryce. Wbrew spodziewaniu, wieści te okazały się dla ludzkości ważniejsze od wszystkich rewelacyj piskląt chowu Cock Lane.

 Francja w sprawach nadprzyrodzonych mniej faworyzowana od swej siostrzycy po puklerzu i trójzębie, staczała się z zawrotną szybkością wdół, drukując papierowe pieniądze i wydając je. Pod przewodnictwem swoich duchowych pasterzy zajmowała się pozatem takiemi humanitarnemi czynami, jak skazanie pewnego młodzieńca na wyrwanie języka, odcięcie rąk i spalenie żywcem, ponieważ nie ukląkł na deszczu przed procesją brudnych mnichów, która przechodziła poza polem jego widzenia, w odległości jakich pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu jardów. Być może, iż w chwili, gdy podpisywano wyrok na owego młodzieńca, Los-Drwal naznaczał drzewa, głęboko wrosłe w grunt Francji i Nawary, aby porżnięto je na deski i uczyniono z nich ową ruchomą ramę z nożem, która wsławiła się w historji. Być może, że w smutnych chałupach oraczy, pracujących na polach dokoła Paryża, w ten właśnie dzień schowano przed deszczem proste wózki, pobrudzone przez świnie i kury, obryzgane wiejskiem błotem, które Fermer-Śmierć odstawił nabok, aby stały się furgonami rewolucji. Lecz ów Drwal i ów Fermer, chociaż nie ustawali w pracy, pracowali w milczeniu, i nikt nie słyszał ich skradających się kroków: ten, kto ośmielał się podejrzewać, że się już obaj zbudzili, narażał się na zarzut, iż jest ateistą i zdrajcą.

 A i w Anglji trudno było o tę odrobinę bezpieczeństwa i spokoju, która mogłaby usprawiedliwić narodową dumę Anglików. Co noc, w samej stolicy, zdarzały się zbrojne napady i bezkarne grabieże. Publicznie ostrzegano rodziny, aby przed wyjazdem z miasta nie omieszkały oddać swych sprzętów domowych na przechowanie do specjalnych składów. Bandyta w nocy, był szanownym kupcem za dnia, a poznany przez innego kupca, którego zatrzymał na drodze jako „herszt“, uprzejmie strzelał mu w łeb i uciekał. Siedmiu rozbójników napadło na dyliżans, strażnik zabił trzech napastników, poczem sam został zabity przez pozostałych czterech, „z powodu braku amunicji“, poczem dyliżans obrabowano do nitki. Znakomity dygnitarz, Lord Mayor Londynu, został na Turnham Green zatrzymany przez bandę, która obdarła go ze wszystkiego w oczach całego jego orszaku. Więźniowie toczyli formalne bitwy ze swymi dozorcami, a majestat Prawa prał w nich z garłaczy śrutem i kulami. W salonach dworskich złodzieje kradli dostojnym lordom z szyi brylantowe krzyże. Muszkieterowie plądrowali w St. Giles, szukając bandytów, a tłum strzelał do muszkieterów, zaś muszkieterowie strzelali do tłumu, i nikomu nie przyszło na myśl że jest w tych zdarzeniach coś niepokojącego. Wśród tego wszystkiego, kat, zawsze zajęty i zawsze conajmniej potrzebny, był ciągle rozchwytywany. To ścinał długi szereg rozmaitych rzezimieszków, to wieszał w sobotę włamywacza, schwytanego we czwartek, to znów tuzinami palił ludzi na szosie przed New Gate, lub pamflety przed drzwiami Westminster Hall. Dziś brał życie strasznego, krwiożerczego mordercy, jutro odbierał je nędznemu złodziejaszkowi, który obrabował jakiegoś malca z sześciu pensów.

 Wszystko to, i wiele innych rzeczy, działo się w pięknym roku siedemset siedemdziesiątym piątym. Wśród tych zdarzeń (a Drwal i Fermer nie ustawali w pracy) spokojnie stąpali ci dwaj o szerokich szczękach, i tamte dwie o pięknej i brzydkiej twarzy, dumnie obnoszące swe boskie prawa. I w ten to sposób ów rok tysiąc siedemset siedemdziesiąty piąty wiódł Ich Wysokości — i miriady drobnych istnień, a między niemi istoty występujące w tej kronice — drogą, leżącą przed nimi.

Rozdział drugi. Dyliżans.

 Gościniec, który ścielił się pewnej listopadowej nocy, w piątek, przed pierwszą osobą, o jakiej w tej powieści będzie mowa, prowadził do Dover. Właściwie jednak dla naszego podróżnego gościniec doverski nie wiele miał wspólnego z dyliżansem doverskim, wspinającym się po Shooters Hill. Podróżny brodził bowiem w błocie obok dyliżansu, jak i reszta pasażerów, i to bynajmniej nie dlatego, że przechadzka o tej porze jest nęcąca, ale dlatego, że wspinanie się po zboczu, błoto i dyliżans były tak ciężkie, iż konie zatrzymywały się już kilkakrotnie, a raz nawet stanęły wpoprzek drogi z buntowniczym zamiarem zawrócenia do Blackheath. Ale cugle i bat, woźnica i strażnik znali jednak ów artykuł wojenny, wzbraniający stosowania argumentu, kiedyindziej cieszącego się wielką powagą, według którego pewne zwierzęta obdarzone są rozumem; zaprząg skapitulował więc i wrócił do spełniania swego obowiązku.

 Z pochylonemi łbami i machając ogonami, szkapy torowały sobie drogę przez gęste błoto potykając się i plącząc między kołami, jak gdyby miały rozsypać się na kawałki w miejscach, gdzie członki ich połączone były stawami. Ilekroć woźnica ściągał lejce i zatrzymywał konie długiem „Prrrrr“, pierwszy lejcowy potrząsał głową i wszystkiem co miał na niej — niczem rasowy rumak — chcąc dać w ten sposób do zrozumienia, że dyliżansu niepodobna wciągnąć na wzgórze. Ilekroć lejcowy wstrząsał się, pasażer wstrząsał się również, jak przystało na człowieka nerwowego i mającego ciężar na sercu.

 Mgliste opary wypełniały wszystkie szczeliny i błąkały się po pochyłości wzgórza, jak duchy potępieńcze, napróżno szukające spokoju. Lepkie te, zimne opary wędrowały w powietrzu kłębami i przelewały się przez siebie, jak fale niesamowitego morza. Były one tak gęste, że chroniły przed latarniami dyliżansu wszystko, co nie było dyliżansem lub paroma jardami gościńca, a para z oddechu spracowanych koni zlewała się w jedno z oparami.

 Oprócz wyżej wspomnianego podróżnego, dwaj inni jeszcze pasażerowie wspinali się po wzgórzu, obok dyliżansu. Wszyscy ubrani byli jednakowo, w płaszcze zakrywające twarze po uszy i w buty z grubej skóry. Nikt z nich trzech nie mógłby powiedzieć, jak wyglądają jego towarzysze, każdy bowiem starał się jaknajbardziej ukryć, zarówno przed oczyma duszy, jak przed fizycznym wzrokiem pozostałych. W owych czasach ludzie stronili od obcych, gdyż każdy spotkany na gościńcu mógł być bandytą lub w zmowie z bandytami. Zwłaszcza to ostatnie nie było wykluczone; w każdej karczmie i w każdym domu zajezdnym „kapitan“ miał swoich zauszników, którzy rekrutowali się z rozmaitych elementów, od gospodarza począwszy, a kończąc na stajennym. Takie i tym podobne myśli snuty się po głowie w ów piątkowy wieczór listopadowy roku 1775 konduktorowi, stojącemu na stopniu, umocowanym ztyłu dyliżansu, który wspinał się na Shooters Hill. Bił nogą o nogę i rozglądał się dokoła, nie odrywając ręki od skrzyni, gdzie na stosie z sześciu czy ośmiu pistoletów i kilku kordelasów, leżała nabita strzelba.

 Dyliżans doverski znajdował się w tem samem położeniu co inne: konduktor podejrzewał pasażerów, pasażerowie siebie i konduktora, a wszyscy razem i każdy z osobna podejrzewali każdego i wszystkich, natomiast woźnica ufał tylko swoim koniom. Co się zaś tyczy koni, gotów był przysiąc na oba Testamenty, że nie nadają się do tej podróży.

 „Wiooo!“ wołał woźnica. „Wioo! Jeszcze trochę, a będziemy na szczycie tego paskudnego pagórka, na który wciąkacie nas z takim trudem! Wioo! maluśkie! Joe!“

 „Hej!“ odpowiedział konduktor.

 „Która to u ciebie godzina?“

 „Już dziesięć minut po dziesiątej“.

 „Żeby to najjaśniejsze!“ zaklął woźnica, „a myśmy nie dobrnęli jeszcze na Shooters Hill! Wioooo!“

 Pełen fantazji lejcowy, zachęcony zresztą wcale niedwuznacznie batem, zebrał się w sobie, szarpnął i pociągnął inne konie. Raz jeszcze dyliżans doverski zachybotał się, a wraz z nim ruszyli trzej pasażerowie, kroczący tuż obok. Stanęli, gdy dyliżans stanął, nie chcąc zbytnio oddalać się od niego. Gdyby jeden z pasażerów odważył się był lekkomyślnie zaproponować drugiemu pójść naprzód, w mgłę, dostałby natychmiast kulą, w łeb, jako niebezpieczny opryszek.

 Konie wciągnęły dyliżans ostatnim wysiłkiem na szczyt wzgórza i stanęły tam dysząc ciężko. Konduktor zeskoczył, zahamował koła i otworzył przed pasażerami drzwiczki.

 „Ts! Joe!“ zawołał woźnica z kozła ostrzegawczym głosem.

 „Co się stało, Tom?“

 Obaj zaczęli nadsłuchiwać.

 „Powiadam ci, Joe, jakiś koń biegnie kłusem!“

 „A ja ci powiadam, że galopem!“ odparł konduktor, puszczając drzwiczki i szybko wskakując na swoje miejsce. „Gentiemani! W imię Króla — mieć się na baczności!“

 Wydawszy ten rozkaz, chwycił krucicę i stanął w pozycji zaczepnej.

 Pasażer, o którym będzie mowa w tej powieści, stał jedną nogą na stopniu dyliżansu a towarzysze jego stali za nim, również gotowi do wsiadania. On zatrzymał się przed dyliżansem, oni zatrzymali się na gościńcu. Wszyscy spoglądali bacznie to na woźnicę, to na konduktora. Woźnica obejrzał się za siebie, i konduktor obejrzał się za siebie, a nawet ów koń z fantazją nadstawił uszu i obejrzał się za siebie, porzuciwszy opozycję.

 Cisza, która nastąpiła, gdy umilkł turkot i skrzypienie dyliżansu, spotęgowała ciszę nocy, czyniąc ją rzeczywiście bezgłośną a drżenie koni udzielało się poniekąd dyliżansowi. Serca pasażerów biły tak mocno, że niemal mogli je słyszeć: w każdym jednak razie ta chwila ciszy mówiła niemal głośno o ludziach z zapartym oddechem i tych, którzy wstrzymywali oddech, i tych, którym krew żywiej pulsowała od oczekiwania.

 Tętent konia galopującego po wzgórzu stawał się coraz wyraźniejszy.

 „Hej!“ zawołał konduktor z całych sił. „Stój, bo strzelę!“

 Tętent ustał, a wśród wielkiego sapania i chrapania rozległ się głos:

 „Czy to dyliżans doverski?“

 „Co cię to obchodzi?“ zawołał konduktor. „Gadaj, coś za jeden!“

 „Czy to dyliżans doverski?“

 „A po co ci to?!“

 „Szukam pasażera“.

 „Jakiego pasażera?“

 „Pana Jarvis Lorry“.

 Na dźwięk swojego nazwiska, podróżny, stojący na schodkach, poruszył się. Konduktor, woźnica i dwaj podróżni spojrzeli na niego podejrzliwie.

 „Zostań tam, gdzie jesteś“, zawołał konduktor, „bo jak się omylę, to do końca życia nie naprawię już tego błędu! Gentleman nazwiskiem Lorry niech odpowiada ze swego miejsca!“

 „Co się stało?“ zapytał podróżny miłym, śpiewnym głosem. „Kto mnie szuka? Czy to ty Jerry?“

 „Nie podoba mi się głos tego Jerry, jeśli to wogóle jest Jerry“, mruknął konduktor do siebie. „Jak na mój gust zanadto ma ochrypły głos ten jakiś Jerry!“

 „Tak, to ja, panie Lorry!“

 „O co chodzi?“

 „Mam dla pana depeszę stamtąd: T. i Spółka“.

 „Panie konduktorze, znam tego człowieka“, powiedział pan Lorry, schodząc ze stopnia. Podróżni, stojący za nim, odskoczyli wtył, poczem pośpiesznie wskoczyli do dyliżansu, zatrzasnęli drzwi i spuścili okno. „Może podejść bliżej. Nic nam nie grozi!“

 „Mam nadzieję, ale głowy za to nie dam“, powiedział konduktor mrukliwie. „Hej, ty tam!“

 „Hej! Dobry wieczór!“ powiedział Jerry głosem bardziej jeszcze ochrypłym.

 „Zbliż się trochę, ale jeśli masz broń w ręku, to radzę ci jej nie dotykać, bo jestem krewki, a moje omyłki przyjmują kształt ołowiu! No, pokaż-że się!“

 Stopniowo zaczęły się z mgieł wynurzać postacie konia i jeźdźca, który zbliżył się do dyliżansu od tej strony, gdzie stał pasażer. Jeździec wstrzymał konia, obrzucił spojrzeniem konduktora i podał pasażerowi kartkę papieru. Koń dyszał ciężko, a obaj, koń i jeździec, pokryci byli błotem od kopyt wierzchowca aż po głowę przybysza.

 „Konduktorze!“ powiedział podróżny tonem spokojnym i urzędowym.

 Ostrożny konduktor wciąż trzymał w prawej ręce pistolet zaś lewą dtoń oparł o barierkę i, utkwiwszy oczy w jeźdźcu, odpowiedział szorstko:

 „Panie!“

 „Tu niema żadnych tajemnic. Pracuję w banku Tellsona w Londynie. Musicie znać bank Tellsona w Londynie. Jadę w interesach do Paryża. Korona na piwo. Czy mogę przeczytać?“

 „Jeżeli się pan pośpieszy!“

 Pasażer rozwinął papier w świetle latarni, wiszącej z tej strony dyliżansu, i przeczytał — najpierw po cichu, a potem głośno. „Czekać panny w Dover!“ Niewiele, jak widzicie, panie konduktorze! Powiedz Jerry, że moja odpowiedź brzmi: zwrócony życiu!“

 Jerry poruszył się na siodle. „Dziwna odpowiedź!“ powiedział jeszcze bardziej ochrypłym głosem.

 „Zawieź tylko tę odpowiedź, a już będą wiedzieli, że otrzymałem ich zlecenie! To tak, jakbym odpisał! Spiesz się! Dobranoc!“

 Z temi słowy pasażer otworzył drzwiczki dyliżansu i wsiadł. Tymczasem przezorni towarzysze podróży pochowali zegarki i sakiewki za cholewy butów i udawali pogrążonych we śnie, w tym zresztą tylko celu, aby nie być zmuszonymi do przedsiębrania innych kroków.

 Dyliżans ruszył z miejsca otoczony coraz gęstszą mgłą, która rosła w miarę jak zjeżdżali po zboczu. Konduktor schował krucicę do skrytki na broń, a obejrzawszy jej zawartość oraz stan zapasowych pistoletów, które miał za pasem, zajrzał do mniejszej skrzynki i wyjął z niej narzędzia kowalskie, dwie pochodnie i krzesiwo. W to wszystko był zaopatrzony na wypadek, gdyby latarnie wypaliły się lub gdyby wiatr je zgasił, co zdarzało się czasami. Wtedy wystarczyło mu skrzesać ognia i zapalić trochę słomy, by, w pięć minut (jeśli dopisze szczęście) rozniecić pochodnię.

 „Tom!“ zawołał przyciszonym głosem nad dachem karety.

 „Jestem Joe!“

 „Słyszałeś zlecenie?“

 „Słyszałem, Joe!“

 „Rozumiesz co?“

 „Nic. Zupełnie nic“.

 „Co za dziwny zbieg okoliczności!“ powiedział konduktor. „Bo ja też nic!“

 Jerry, zostawszy sam śród mgieł i nocy, zsiadł z konia nietylko poto, aby mu trochę ulżyć, ale również dlatego, aby zetrzeć błoto z twarzy, strząsnąć deszcz z ronda kapelusza, na którem zebrało się z pół galona wody. Stał tak długo, przesunąwszy przez ramię cugle konia, aż zamilkł turkot kół, a noc stała się cicha, jak dawniej. Potem puścił się piechotą po zboczu.

 „Po tym galopie z Temple Bar, staruszko, wolę nie dowierzać twoim nogom, zanim się nie dostaniemy na szczyt“, powiedział zachrypnięty jegomość do swej szkapy. „Zwrócony życiu! Djabelnie dziwaczne zlecenie! Nie powiem, żeby to pasowało do ciebie, Jerry! Tak, tak, mówię ci to Jerry! Źleby z tobą było, gdyby zwracanie życiu weszło w modę!“

Rozdział trzeci. Nocne cienie.

 Dziwny to fakt, zasługujący na to, by się nad nim zastanowić, iż każda istota ludzka tak jest stworzona, że jest nieodgadniona tajemnicą i zagadką dla innych istot ludzkich. Kiedy wjeżdżam do wielkiego miasta, mimowoli uderza mię myśl, że każdy z tych ciemnych, zamkniętych domów kryje swą tajemnicę, że każdy pokój w każdym z tych domów kryje również swą tajemnicę, że każde serce z pomiędzy tysięcy bijących serc jest poniekąd tajemnicą dla najbliższych mu serc. Jest w tem jakaś groza, coś jakby powiew śmierci. Nie mogę już więcej przewracać kart tej drogiej książki, którą niegdyś kochałem łudząc się, że przeczytam ją do końca. Nie mogę również ujrzeć ona owej rzeki, gdzie w przelotnym błysku słońca ujrzałem blask zakopanych skarbów i zatopionych rzeczy. Postanowione było, że książka ta zamknie się na zawsze, gdy przeczytałem jedną jej tylko kartę. I postanowione było, że wieczny mróz zetnie wody, gdy ja stałem jeszcze wpatrzony w grę świateł na jej powierzchni, nie przeczuwając nic złego. Przyjaciel mój umarł, sąsiad mój umarł, umiłowana moja, skarb mej duszy, umarła. Jest to nieubłagana ciągłość tajemnicy, która zawsze tkwiła w tej istocie i którą nosić będę w sobie aż po koniec życia. Czyż na wszystkich cmentarzach miasta, przez które idę, znajdzie się jeden nieboszczyk, bardziej dla mnie niezrozumiały niż niezrozumiali mi są żywi mieszkańcy, niż ja sam jestem niezrozumiały dla nich?

 Jest to naturalne dziedzictwo, którem Los obdarzył wszystkich jednakowo hojnie. Konny goniec jest pod tym względem równie bogaty jak król, pierwszy minister równie jak kupiec londyński. Tak samo miała się rzecz z trzema podróżnymi zamkniętymi w ciasnej klatce dyliżansu. Każdy z nich był dla towarzyszy tajemnicą, jak gdyby jechał własnym koczem zaprzężonym w szóstkę czy sześćdziesiątkę koni, a między nimi i sąsiadem była przestrzeń tak wielka, jak conajmniej jedno hrabstwo.

 Posłaniec jechał z powrotem wolnym krokiem, zatrzymując się dość często przy karczmach przydrożnych, aby sobie popić, zdradzając jednak przy tem skłonności do utrzymania swoej tajemnicy, głęboko bowiem nasuwał zniszczony kapelusz na oczy. Miał on oczy nadające się do tej dekoracji, były bowiem czarne, ale pozbawione głębi i blasku, i zbyt blisko osadzone, jakby się obawiały, że znajdą się Bóg wie gdzie, gdy tylko oddalą się od siebie. Oczy te patrzyły złowieszczo z pod szerokiego ronda kapelusza, podobnego do trójgraniastej spluwaczki, zaś poniżej nich znajdował się wielki szal, odkrywający brodę i szyję, a spływający prawie do kolan. Kiedy Jerry wstępował na szklaneczkę, odsuwał końce szala lewą ręką, aby prawą móc sięgnąć po napój. Gdy to uczynił, znów okrywał się starannie.

 „Nie, Jerry!“ wracał wciąż do tego samego tematu. „To nie dla ciebie, Jerry! Jesteś uczciwy kupiec, Jerry! To nie może być w twoim planie. Zwrócony! Niech mię djabli, jeśli to nie prawda, że się stary musiał strąbić!“

 Polecenie do tego stopnia zaprzątało myśli Jerry, że kilka już razy zdejmował kapelusz, chcąc się podrapać w głowę. Z wyjątkiem ciemienia, które było zupełnie łyse, głowę jego pokrywały włosy sterczące, czarne, szorstkie jak szczecina, i spadająca niemal aż na szeroki, zadarty nos. Głowa była okrągła, jakby utoczona, i przypominała raczej mur najeżony gwoździami, niż owłosioną głowę. Przypuszczam, że najlepsi gracze w „żabkę“ ogłosiliby, że przez taką głowę niebezpiecznie jest skakać.

 Kiedy Jerry jechał z poleceniem, które miał powtórzyć nocnemu stróżowi, siedzącemu przy bramie banku Tellsona, przy Temple Bar, mającemu z kolei powtórzyć je większym od siebie personom, nocne cienie zaczęły przybierać w jego oczach takie kształty, jakie wywołać mogło podobne zlecenie, zaś w oczach klaczy — jakie malował jej własny strach. Musiało tych kształtów być mnóstwo, bo się wzdrygała na widok każdego przydrożnego cienia.

 W tym samym czasie dyliżans trząsł się, podskakiwał, potykał, po uciążliwym gościńcu, wioząc tajemniczego pasażera. I dla niego cienie nocne przybierały kształty, które nadawały im jego niespokojne oczy i błędne myśli.

 Bank Tellsona miał stałe miejsce w dyliżansie. Kiwając się zgodnie z ruchem dyliżansu, pasażer nasz przeciągnął rękę przez rzemień (co nie uchroniło go od kiwania się w stronę sąsiada, którego spychał w sam kąt, ilekroć dyliżans podskoczył trochę wyżej) i siedział ze zmrużonemi oczyma. Małe okienka, migotliwe światła latarni przeświecające przez nie, otyły pasażer siedzący naprzeciw niego — wszystko to w myślach jego zlewało się z bankiem i innemi sprawami pierwszorzędnej wagi. Klekot uprzęży zmienił się w brzęk monet, a nasz pasażer w ciągu pięciu minut wykonał więcej tranzakcyj handlowych, niż cały bank Tellsona i wszystkie jego krajowe i zagraniczne filje w czasie trzykrotnie dłuższym. Potem otworzyły się przed nim podziemia Tellsona wraz ze wszystkiemi skrytkami i schowkami (a znał je bynaimnej nie powierzchownie); szedł przez skarbiec z pękiem wielkich kluczy i słabo płonącem światłem, aby się przekonać, że skrytki są bezpieczne, mocne, ciche, pewne, tak, jak je był zostawił.

 Ale chociaż bank wciąż był obecny w jego świadomości (w sposób niejasny jak ból pod narkotykiem) i chociaż dyliżans był wciąż przytomny, myśli pana Lorry biegły ku czemu innemu, co dręczyło go przez całą noc. Miał przed sobą trudne zadanie — wydobyć człowieka z grobu.

 Która z pośród niezliczonych twarzy, wyłaniających się z mroków przed jego oczyma, była twarzą owego żywcem pogrzebanego, cienie nie wskazywały dokładnie, ale wszystkie miały twarz człowieka lat około czterdziestu pięciu, różniły się zaś od siebie tylko wyrazem przeświecającym upiornie przez rysy widma. Duma, wzgarda, nieufność, rozpacz, pokora, upór kolejno następowały po sobie i kolejno zmieniały się zapadłe policzki, blada cera, wychudłe ręce i nogi. Ale twarz była ta sama, i wszystkie głowy pokrywała przedwczesna siwizna. Ze sto razy drzemiący pasażer zadawał sobie pytanie:

 „Od jak dawna pochowany?“

 Odpowiedź brzmiała zawsze tak samo: „Od osiemnastu lat“.

 „Straciłeś nadzieję, że cię odgrzebią?“

 „Oddawna!“

 „Czy wiesz, że jesteś zwrócony życiu?“

 „Mówiono mi...“

 „Zapewne chcesz żyć?“

 „Sam nie wiem“.

 „Czy ci ją pokazać? Chcesz ja widzieć?“

 Odpowiedzi na to ostatnie pytanie były rozmaite i pośpieszne. Czasem złamany głos mówił: „Zaczekaj, zaczekaj chwilę! Umarłbym, gdybym zobaczył ją za wcześnie“. Czasem odpowiedzią był płacz serdeczny i słowa: „Zaprowadź mię do niej!“ czasem ponury głos wołał: „Nie znam jej! Nie rozumiem, czego chcecie...“

 Po każdym z tych wymaginowanych djalogów podróżny kopał, kopał nieustannie, to rydlem, to rękami, to jakimś wielkim kluczem, by wydobyć nieszczęsną ofiarę. Wyciągnął ją wkońcu z grudkami ziemi na twarzy i we włosach — ale natychmiast rozwiewała się we mgle. Pasażer ocknął się, spuścił okno, ażeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i ochłodzić twarz drobnym rzeźwiącym deszczykiem.

 Ale gdy otworzył oczy i patrzał na mgłę i deszcz, na ruchome smugi padające od latarni i na uciekające po obu stronach gościńca żywopłoty — cienie nocne otaczające dyliżans zlewały się z cieniami jego myśli. Prawdziwy dom bankowy przez Temple Bar, wprawdzie interesy, załatwione poprzedniego dnia, prawdziwy skarbiec, prawdziwy goniec wysłany za nim w pogoń — i dane przez niego zlecenie — wszystko było na miejscu. Ale z pośród tego wszystkiego wyłaniała się twarz, której znowu zadawał pytania?

 „Od jak dawna pochowany?“

 „Od osiemnastu lat“.

 „Zapewne, chcesz żyć?“

 „Nie wiem“.

 Kopie... kopie... kopie... póki niecierpliwe poruszenie jednego z dwóch pasażerów nie przypomniało mu, że trzeba spuścić okno, dla bezpieczeństwa przesunąć rękę przez rzemienny pas i patrzeć na dwie drzemiące postacie — aż wreszcie znów zapominał o nich i myśli jego wracały do banku i do grobu.

 „Od jak dawna pochowany?“

 „Od osiemnastu lat“.

 „Straciłeś nadzieję, że odzyskasz wolność?“

 „Oddawna!“

 Słowa te brzmiały w uszach tak wyraźnie, jak wszystkie inne słowa słyszane w życiu. Wsłuchiwał się w ich dźwięk aż do świtu; wtedy dopiero odzyskał przytomność i przekonał się, że cienie nocne się rozpierzchły.

 Spuścił szybę i spojrzał na wschodzące słońce. Przed nim leżał szmat zoranej ziemi, z pługiem, który został tam od poprzedniego dnia, gdy wyprzężono konie. Dalej zagajnik, w którym czerwone jak ogień i złote liście trzymały się jeszcze na gałęziach. Chociaż ziemia była zimna i wilgotna, niebo było jasne, a słońce piękne, radosne i wesołe.

 „Osiemnaście lat!“ powiedział pasażer spoglądając w słońce. „Łaskawy Stwórco Dnia! Być żywcem pogrzebanym przez osiemnaście lat!“

Rozdział czwarty. Przygotowanie.

 Kiedy koło południa dyliżans szczęśliwie dojechał do Dover, portjer oberży pod „Królem Jerzym“ otworzył jak zazwyczaj drzwiczki. Czynił to prawie z namaszczeniem, gdyż podróż dyliżansem z Londynu była przedsięwzięciem, którego można było gratulować nawet odważnym ludziom.

 Tym razem znalazł się tylko jeden odważny podróżny, któremu należało gratulować: dwaj inni wysiedli po drodze. Zapleśniałe wnętrze dyliżansu z brudną, zabłoconą słomą, ciemne i cuchnące, przypominało raczej psią budę. Pan Lorry, ów jedyny pasażer, wygramolił się i strząsnął ze siebie kawałki słomy. W pomiętym płaszczu, w spłaszczonym kapeluszu i zabłoconych butach podobny był do wielkiego psa.

 „Czy statek do Calais odchodzi jutro?“

 „Tak, proszę pana, jeżeli pogoda się utrzyma i nie będzie zbyt silnego wiatru. Statek odpłynie około drugiej popołudniu. — Łóżko dla jaśnie pana?“

 „Położę się dopiero wieczorem. Ale proszę o pokój i fryzjera“.

 „A śniadanie, proszę pana? Słucham pana! Tędy, pan pozwoli! Wskaż panu Konkordję! Walizkę do Konkordji i ciepłą wodę! Zdejm panu buty w Konkordji! (zastanie pan doskonały ogień na kominku). Syp po balwierza! A teraz zaprowadź pana do Konkordji!“

 Ponieważ sypialnia Konkordja przeznaczona była dla pasażerów, którzy przyjechali dyliżansem, a pasażerowie jadący dyliżansem opatuleni byli zawsze od stóp do głowy, pokój ten miał więc tę właściwość i tem się różnił od innych pokoi pod „Królem Jerzym“, że wchodzili do niego ludzie zupełnie jednakowi, wychodzili zaś bardzo rozmaici. Wskutek tego drugi portjer, dwaj posługacze, kilka pokojówek i gospodyni kręciło się, niby przypadkiem, w rozmaitych punktach między kredensem i sypialnią. Tym razem wyszedł z Konkordji jegomość około lat sześćdziesięciu, w wytartym nieco, ale dobrze utrzymanym bronzowym garniturze, z szerokiemi wyłogami przy rękawach i wielkiemi klapami przy kieszeniach który udał się wprost do jadalni.

 Tego popołudnia nie było w pokoju nikogo prócz jegomościa w bronzowym garniturze. Przysunięto mu stolik do kominka. Blask płomieni padał mu na twarz. Oczekując, aż podadzą śniadanie, podróżny siedział tak nieruchomo, jakby pozował do portretu.

 Wyglądał bardzo zacnie, bardzo przyzwoicie, z jedną ręką na kolanie, z zegarkiem tykającym pod migdałową kamizelką z tak jednostajną dostojnością, jak gdyby zastanawiał się nad swoja powagą i niezmiennością, będącemi jaskrawem przeciwieństwem lekkomyślności i znikomości płomienia. Podróżny miał nogi zgrabne, z czego był po trosze dumny. Łydki ciasno obciągały jedwabne pończochy, a trzewiki, chociaż skromne, były bardzo wytworne. Nosił śmieszną, kędzierzawą, jasną jak len peruczkę, mocno przylegającą do głowy. Bielizna, chociaż nie tak cienka jak pończochy, była biała jak piana morska rozpryskująca się na pobliskim brzegu, lub jak płat żagli, błyszczących w słońcu, daleko. Peruczka była prawdopodobnie zrobiona z włosów, ale robiła wrażenie, że jest z jedwabiu lub ze szkła. Twarz, zazwyczaj spokojną i stateczną, rozjaśniała para pięknych, wilgotnych oczu. Przed Iaty z trudem musiała ona zachowywać powagę godną urzędnika banku Tęllson i Spółka.

 Cerę miał, zdrową. Twarz, choć przeorana wieloma zmarszczkami, nie nosiła śladów głębszych trosk i przeżyć. Ale może urzędnicy banku Tellsona zajmowali się wyłącznie cudzemi sprawami, a może troski z drugiej ręki, podobnie jak ubrania z drugiej ręki, łatwo się przyjmuje i łatwo odrzuca.

 Jakby dla dopełnienia podobieństwa do człowieka pozującego do portretu, pan Lorry zdrzemnął się. Zbudził się gdy przyniesiono śniadanie; wówczas, przysunąwszy krzesło do stolika, powiedział do posługacza:

 „Proszę przygotować wygodny pokój dla młodej damy, która zjedzie tu w ciągu dnia. Będzie się pytała o pana Jarvis Lorry, a może o kogo z banku Tellsona. Proszę mię natychmiast zawiadomić“.

 „Słucham pana. Bank Tellsona, Londyn. Czy tak, proszę pana?“

 „Tak“.

 „Słucham pana. Często mamy honor gościć u siebie urzędników banku Tellsona, jeżdżących w tę i tamtą stronę, między Londynem i Paryżem. Dużo musi podróżować taki bank Tellsona!“

 „Tak. Jesteśmy właściwie tyleż bankiem francuskim, co i angielskim“.

 „Tak, proszę łaski pana. Ale pan chyba nieczęsto odbywa podróże?“

 „W ostatnich czasach — tak. Ostatnio byliśmy — to jest byłem — we Francji przed piętnastu laty“.

 „Doprawdy, proszę pana? Nie za moich było to czasów! Nawet nie za czasów moich gospodarzy, Jerzy był wtedy w innych rękach“.

 „Zdaje mi się“.

 „Ale gotów jestem założyć się, że bank Tellsona był w kwitnącym stanie i przed pięćdziesięciu laty, nie mówiąc już przed piętnastu“.

 „Możecie cyfrę tę potroić i powiedzieć: przed stupięćdziesięciu, a jeszcze nie będziecie dalecy od prawdy“.

 „Czy być może?“

 Oczy i lista posługacza zaokrągliły się, cofnął się więc o krok, przerzucił serwetę z prawej ręki do lewej, przyjął postawę pełną godności, i zaczął przypatrywać się, jak gość je i pije, jakby śledził go ze szczytu wieży obserwacyjnej. Czynił to zgodnie z obyczajami wszystkich posługaczy wszystkich czasów.

 Pan Lorry skończył śniadanie i udał się na przechadzkę po wybrzeżu. Małe, brzydkie, wąskie, miasteczko Dover trzyma się zdala od wody i chowa głowę w wyrwy kredowe, niby jakiś morski struś. Wybrzeże jest kamieniste, pustynne, wydane na pastwę morzu, które czyniło z niem, co chciało, a chciało je przedewszystkiem strawić. Ryk morza obijał się o miasto, obijał się o wzgórze, a fale z wściekłością wyżerały brzeg. Powietrze między domami tak było przesiąknięte zapachem ryb, że możnaby pomyśleć, iż wszystkie chore ryby przyszły się tu leczyć, jak chorzy ludzie jeżdżą kąpać się w morzu. W porcie zajmowano się trochę rybołóstwem, w nocy zaś przeważnie wałęsaniem się lub gapieniem na morze: zwłaszcza w czasie przypływu, gdy morze podchodziło blisko. Drobni kupcy, nie robiący zasadniczo żadnych interesów, czasami dorabiali się tu znacznych fortun, a było to znamienne, że nikt w swem sąsiedztwie nie zniósłby latarnika.

 Popołudniu, gdy zaczęło się zmierzchać, powietrze, które chwilami tak było przezroczyste, że widać było brzeg francuski, znów nasiąkło mgłą i wilgocią. Myśli pana Lorry również spochmurniały i zamgliły się. Gdy noc zapadła, usiadł przed kominkiem w pokoju jadalnym, czekając na obiad, jak czekał przedtem na śniadanie. I kopał — kopał — kopał w ruchliwych czerwonych węgielkach.

 Flaszka dobrego klaretu po obiedzie nie czyni żadnej krzywdy komuś, Kto kopie w węglach kominka — chyba, że odrywa go od pracy. Pan Lorry od dłuższego już czasu, siedział bezczynnie i właśnie wychylił do dna ostatnią szklankę wina, z wyrazem owego doskonałego zadowolenia, jakie zdradza jedynie starszy gentleman zdrowej kompleksji, gdy ujrzy dno flaszki. Nagle na ulicy zaturkotały koła, i pojazd wtoczył się na dziedziniec.

 Odstawił nietkniętą szklankę.

 „Ona!“ powiedział.

 W tej chwili wszedł posługacz i oznajmił, że panna Manette przyjechała z Londynu i pragnie widzieć się z gentlemanem od Tellsonów.

 „Już?!“

 Panna Manette posiliła się już w drodze, nie chce jeść i niecierpliwie oczekuje gentlemana od Tellsonów, z którym pragnie się zaraz rozmówić.

 Gentlemanowi od Tellsonów nie pozostało nic innego, jak wychylić ostatnią szklankę z wyrazem tępej rozpaczy, nasunąć peruczkę na uszy i pójść za służącym do pokoju panny Manette. Był to wielki ciemny apartament, urządzony żałobnie, z meblami obitemi czarnem włosiem, pozastawiany czarnemi stołami. Stoły te były tak wypolerowane że dwa wielkie kandelabry, umieszczone na jednym z nich pośrodku pokoju, ponuro odbijały się we wszystkich ich powierzchniach: robiło to wrażenie, że leżą one w głębokich grobach z czarnego mahoniu i że niema nadziei, by oświetliły pokój, jeśli się ich stamtąd nie wydobędzie.

 W pokoju panował mrok tak trudny do przeniknięcia, że pan Lorry, idąc po zniszczonym dywanie tureckim, przypuszczał, iż panna Manette musi być w sąsiednim pokoju. Dopiero minąwszy kandelabry, dojrzał między stołami i kominkiem młodą dziewczynę lat siedemnastu, ubraną w płaszczyk podróżny. W ręku trzymała jeszcze wstążki kapelusza. Gdy wzrok pana Lorry zatrzymał się na drobnej ładnej twarzyczce, okolonej mnóstwem złotych włosów, na błękitnych oczach o pytającem wejrzeniu, na czole, które posiadało tę właściwość, iż nagle się marszczyło, co nadawało dziewczynie wyraz ni to zdziwienia ni to niepokoju, a może tylko wielkiego skupienia, (chociaż w skupieniu tem były również wszystkie tamte uczucia), gdy oczy jego zatrzymały się na tych szczegółach, uderzyło go nagle żywe wspomnienie dziecka, które przewiózł na swych ramionach przez ten sam kanał w pewną zimową noc, kiedy dął straszliwy wicher a morze szalało. Podobieństwo dziecka do stojącej przed panem Lorry panny przeszło jak tchnienie po wielkiej tafli zwierciadła, wiszącego za nią. Lustro oprawne było w ramę, zdobną w rzeźbioną procesję czarnych kupidynków, przeważnie bez głowy i pokaleczonych, które podawały czarne kosze owoców czarnym bóstwom rodzaju żeńskiego. Pan Lorry ukłonił się pannie Manette.

 „Proszę, niech pan siada“, odezwał się młody dźwięczny głos z lekkim akcentem cudzoziemskim, ale tylko z lekkim.

 „Całuję rączki!“ powiedział pan Lorry nieco staromodnie, poczem znów się ukłonił i usiadł.

 „Wczoraj odebrałam z banku list, w którym mi donoszą, że nowe wiadomości... to jest odkrycia...“

 „Mniejsza o słowo, proszę pani, każde słowo będzie dobre!“

 „...dotyczące małego majątku, jaki pozostał mi po ojcu... którego nigdy nie widziałam i który oddawna nie żyje“.

 Pan Lorry poruszył się na krześle i rzucił niespokojne spojrzenie na procesję czarnych kupidynków, jakby niosły mu one pomoc w swoich śmiesznych koszyczkach!

 „...i że powinnam udać się do Dover, celem porozumienia z pewnym gentlemanem z banku. W drodze ma mi towarzyszyć również ktoś z banku“.

 „To właśnie ja!“

 „Spodziewałam się tego“.

 Dygnęła przed nim (młode panny dygały w owych czasach), chcąc mu w ten delikatny sposób dać do zrozumienia, że uważa go za wiele starszego i rozumniejszego od siebie. Pan Lorry ukłonił się znowu.

 „Odpowiedziałam, proszę pana, że skoro ci, którzy lepiej wiedzą i tak łaskawie zajmują się mojemi interesami, uważają, że powinnam jechać do Francji — a ja, ponieważ jestem sierotą, nie mam żadnych przyjaciół, którzy mogliby mi towarzyszyć — będę więc bardzo obowiązana, gdy będę mogła odbyć podróż pod czcigodną opieką szanownego pana. Pan wyjechał już z Londynu, ale powiedziano mi, że wysłano za nim posłańca z poleceniem, by czekał tu na mnie“.

 „Szczęśliwy byłem że powierzono mi to zadanie. Będę jeszcze szczęśliwszy, gdy będę mógł je spełnić“.

 „Bardzo panu dziękuję. Dziękuję panu z całego serca. Powiedziano mi w banku, że ów gentleman wyjaśni mi o co chodzi, i że muszę być przygotowana na niespodzianki. Uczyniłam wszystko, by się do tego należycie przygotować i, naturalnie, jestem okropnie ciekawa, o co to chodzi?“

 „Naturalnie“, powiedział pan Lorry. „Aa... hm...“

 Po chwili dodał, naciskając peruczkę na uszy;

 „Bardzo trudno to zacząć“.

 To też nie zaczynał, ale w swojem niezdecydowaniu spotkał się z jej wzrokiem. Młodziutkie jej czoło zmarszczyło się i przybrało ów szczególny wyraz, który był nietylko szczególny, ale także piękny i charakterystyczny. Panna Manette podniosła rękę, jak gdyby tym ruchem chciała wskazać lub zatrzymać jakieś widmo.

 „Czy pan nie znał mnie przedtem?“

 „Czy nie znałem pani?“ pan Lorry rozłożył ręce i wyciągnął ramiona wymownym uśmiechem.

 Zmarszczka między brwiami a noskiem dziewczyny, o liniach tak delikatnych, że trudno sobie wyobrazić coś bardziej delikatnego, pogłębiła się. Panna Manette przysunęła sobie krzesło, przy którem dotychczas stała, i usiadła na niem: on patrzał na jej zadumę, a gdy podniosła głowę, ciągnął dalej:

 „Sądzę, że w przybranej pani ojczyźnie wolno mi się do niej zwracać, jak do młodej Angielki?“

 „Bardzo proszę“.

 „Panno Manette! Jestem człowiekiem interesu. Polecono mi załatwić pewien interes. Gdy będzie pani słuchała tego co powiem, proszę traktować mię jak maszynę, — bo niczem innem nie jestem. Jeżeli pani zechce łaskawie pozwolić, opowiem pani historię jednego z naszych klijentów“.

 „Historię?“

 Zdawało się, że chce cofnąć słowo, które powtórzyła, gdyż szybko dodał:

 „Tak, klijenta. Klijentem nazywa się człowiek, z którym bank ma interesy. — Był to Francuz. Człowiek uczony. Człowiek wielkiej wiedzy. Był doktorem w Beauvais“.

 „W Beauvais?...“

 „Tak... W Beauvais... Podobnie jak pan Manette, ojciec pani, i ten pan pochodził z Beauvais. Podobnie jak ojciec pani, pan Manette, znany był w Paryżu. Miałem zaszczyt poznać go tam. Łączyły nas stosunki handlowe, ale serdeczne. Pracowałem wtedy w naszej francuskiej filji... było to przed dwudziestu laty...“

 „Wtedy... czy wolno zapytać, co znaczy to: wtedy?“

 „Mówię, proszę pani, o czasach z przed dwudziestu lat. Gentleman ten ożenił się z pewną Angielką — byłem jej plenipotentem. Jego sprawy majątkowe — jak wielu zresztą Francuzów — prowadził bank Tellsona. Byłem plenipotentem i innych Francuzów. Są to zwykłe stosunki handlowe, proszę pani, nie mające nic wspólnego z przyjaźnią, — niema w nich sentymentu, ani osobistego zainteresowania. Załatwiałem rozmaitych klijentów w ciągu mego pracowitego żywota, podobnie jak każdego dnia załatwiam jednego klijenta po drugim. Krótko mówiąc — nie łączą mię z nimi żadne uczucia — jestem zwykłą maszyną...“

 „Ależ to historja mego ojca, proszę pana! Zaczynam przypuszczać...“ czoło, przecięte zmarszczką ciekawości, pochyliło się ku panu Lorry, „że, kiedy stałam się sierotą, to pan przywiózł mię do Anglji — matka tylko o dwa lata przeżyła mego ojca. Jestem przekonana, że to był pan!“

 Pan Lorry ujął drżącą rączkę, która tak ufnie wyciągnęła się do niego i ceremonialnie podniósł ją do ust. Potem podprowadził dziewczynę do fotelu i, położywszy lewą rękę na poręczy, prawą tarł czoło i gładził peruczkę, patrząc na pannę Manette, która nie spuszczała z niego oczu.

 „Panno Manette, tak, to byłym ja. Przekona się pani, ile prawdy było w tem co powiedziałem, że nie kieruję się żadnemi uczuciami, i że stosunki moje z innymi ludźmi ograniczają się do spraw czysto handlowych, — bo przecież nie starałem się nawet zobaczyć pani od tej pory! Nie. Była pani odtąd pod opieką Tellsonów, a ja zająłem się innemi sprawami tego Domu. Uczucia! Nie mam czasu, ani sposobności do zajmowania się uczuciami! Życie moje schodzi, proszę pani, na obracaniu wielkiego kołowrotu pieniędzy!“

 Po tym nieco żartobliwym opisie swoich dziennych zajęć pan Lorry obiema rękami przygładził na głowie peruczkę (co było dość trudne, trudno bowiem wyobrazić sobie coś bardziej płaskiego od jej błyszczącej powierzchni) i przyjął dawną postawę.

 „Jak dotąd (słusznie pani to zauważyła) jest to historia ojca pani. Teraz jednak będziemy mówili o różnicach. Przypuśćmy, że ojciec pani nie umarł — proszę, niech się pani nie przeraża! Czego się pani zrywa?“

 Zerwała się rzeczywiście. Obiema rękami schwyciła teraz jego dłoń.

 „Proszę pani“, przekładał pan Lorry głosem uspakajającym, zdejmując lewą rękę z fotela i kładąc ją na paluszkach dziewczęcia, „proszę, niech pani panuje nad swojem wzruszeniem. Chodzi o zwykły interes, powiedziałem przecież!“

 Pod spojrzeniem jej oczu zmieszał się i zamilkł.

 Po chwili zaczął znów.

 „Jak powiedziałem — przypuśćmy, że pan Manette nie umarł. Że nagle zniknął w tajemniczy sposób, jakby porwały go duchy, że niepodobna było odnaleźć tego straszliwego miejsca, gdzie go ukryto; że nikt nie mógł wpaść na jego ślad. Że miał wroga w rodaku, posiadającym przywilej tak straszny, że ja sam, po drugiej stronie kanału, mówię o tem szeptem, naprzykład przywilej na wypełnienie podpisanego in blanco rozkazu uwięzienia każdego i o każdym czasie! Że żona jego błagała króla, królową, dwór, duchowieństwo, by pomogli jej odnaleźć męża, że wszystko to było daremne — wtedy historja ojca pani stanie się historią owego nieszczęśliwego gentlemana z Beauvais“.

 „Błagam, niech pan powie więcej!“

 „Powiem. Mam ten zamiar, jest pani dość silna?“

 „Zniosę wszystko, z wyjątkiem niepewności, w której mię pan obecnie trzyma“.

 „Mówi pani, jak osoba zrównoważona — jest pani zrównoważona. To dobrze!“ (Udawał bardziej zadowolonego niż był w rzeczywistości). „Chodzi o zwykły interes. Niech pani patrzy na to, jak na interes, interes, który musimy załatwić. Powiedzmy, że małżonka doktora, choć kobieta wielkiego hartu i ducha, cierpiała tak bardzo z tego powodu przed urodzeniem dziecka...“

 „Dzieckiem tem była córka...‘“

 „Córka... Chodzi przecież... to jest... zwykły interes... niech się pani zbytnio nie przejmuje... Przypuśćmy, że młoda kobieta tak strasznie cierpiała, zanim dziecko urodziło się, że postanowiła oszczędzić nieszczęsnej istotce mąk, jakie sama przeżyła — i wychowywała ją w przekonaniu, że ojciec nie żyje — proszę nie klękać! Na Boga! Niech pani nie klęka!“

 „Chcę prawdy! O dobry, szlachetny, czcigodny panie, powiedz mi prawdę!“

 „Ależ... to zwykły interes. Pani wprawia mię w zmieszanie, a ja nie potrafię mówić o interesach, gdy jestem zmieszany... Mówmy jasno. Gdyby pani zechciała łaskawie powiedzieć mi w tej chwili, ile wyniesie dziewięć razy po dziewięć pensów, albo ile szylingów mieści się w dwudziestu gwinejach — bardzoby mi to dogadzało. Byłbym spokojniejszy o stan umysłu pani...“

 Nie odpowiedziała wprost na to pytanie, ale usiadła tak spokojnie, gdy podprowadził ją do fotela, a uścisk jej rąk tak zelżał, że otucha wstąpiła nagle w pana Jarvisa Lorry.

 „Dobrze! Ślicznie! Odwagi! — Interes! Chodzi, proszę pani, tylko o interes — ważny interes! Panno Manette! Tak więc postąpiła matka pani. Gdy umarła — mam wrażenie, że z rozpaczy — nigdy nie przestając szukać ojca pani, pozostawiła panią, dwuletnia dziewczynkę, która wyrosła na śliczną, kwitnącą i szczęśliwą pannę. Matka oszczędziła jej tej czarnej chmury, która mogła omroczyć młode życie, bo musiałaby pani żyć w niepewności, czy ojciec umarł czy też gnije w więzieniu od wielu, wielu lat!“

 Mówiąc te słowa, spojrzał z bezgranicznem współczuciem na złotą główkę dziewczęcia, jakby w obawie, że włosy te zbieleją w jego oczach.

 „Wiadomo pani, że rodzice jej nie posiadali wielkiego majątku, i że to, co posiadali, zapisane było na imię pani i jej matki. Odkrycie, o którem będziemy mówili, nie dotyczy ani pieniędzy, ani innych spraw majątkowych...“

 Czuł, jak uścisk jej staje się coraz mocniejszy, i zamilkł. Zmarszczka na czole, która nadawała twarzy panny Manette ów szczególny wyraz, pogłębiła się teraz, jakby z lęku i bólu.

 „Ale... ale odnaleziono go. Żyje. Bardzo zmieniony — to możliwe... Nie traćmy jednak nadziei. Najważniejsze — że żyje. Jeden z dawnych służących wziął go do swego domu, w Paryżu, i do niego właśnie jedziemy. Ja jadę, by, jeśli to będzie możliwe, zidentyfikować go, pani — aby go przywrócić życiu, miłości, szczęściu, spokojowi!“

 Dreszcz wstrząsnął dziewczęciem. I ten dreszcz udzielił się panu Lorry. Powiedziała cichym, zduszonym od przerażenia głosem, jakby mówiła we śnie:

 „Zobaczę widmo! To będzie widmo mego ojca!“

 Pan Lorry spokojnie pogładził rączkę, która ściskała jego palce.

 „No, no! Cicho! Cicho! Teraz wie pani wszystko, to, co najlepsze i to, co najgorsze! Jedzie pani do biednego skrzywdzonego człowieka! Wkrótce skończy się podróż morzem i podróż lądem, a pani znajdzie się przy boku najdroższego dla niej człowieka“.

 Szepnęła głosem monotonnym i zdławionym:

 „Byłam wolna... byłam szczęśliwa... a widmo jego nie prześladowało mię nigdy...“

 „jeszcze jedno“, powiedział pan Lorry z naciskiem, jak gdyby pragnał skierować jej uwagę w innym kierunku. „Znaleziono go pod obcem nazwiskiem. Swego dawnego zapomniał — a może trzymał je w ukryciu? Byłoby bardziej niż bezcelowe pytać go co się stało? Bardziej niż bezcelowe byłoby też pytać, gdzie był przez te długie lata? Albo czy ciągle był w więzieniu? Lepiej nie poruszać tego tematu — nigdy... i lepiej na jakiś czas wywieźć go z Francji. Nawet ja, bezpieczny jako poddany angielski i urzędnik Tellsonów, instytucji, z którą tak bardzo liczy się Francja, wolę nie wspominać jego nazwiska. Nie mam przy sobie nawet świstka, odnoszącego się do tej sprawy. To sprawa ściśle tajna. Moje listy uwierzytelniające, deklaracje i zapiski zawarte są w tem tylko: Zwrócony życiu, co może oznaczać wszystko! Ale poco ja mówię o tem! Pani mię nie słucha, panno Manette!“

 Spokojna i milcząca, sztywna, nawpół przytomna, z oczyma szeroko rozwartemi i utkwionemi w niego, z wyrazem lęku jakby wyrytym na czole, panna Manette siedziała nieruchomo w fotelu. Tak mocno ściskała jego palce, że bał się je uwolnić, by nie sprawić jej bólu. Zzwołał więc głośno o pomoc, nie ruszając się przy tem z miejsca.

 Pierwsza, wyprzedzając resztę służby, wbiegła kobieta, na której niesamowity wygląd pan Lorry mimo wzruszenia, odrazu zwrócił uwagę. Przedewszystkiem cała była czerwona — twarz miała czerwoną, włosy czerwone, a ubrana była w suknię cudacznego kroju i dziwaczny kapelusz przypominający, ni to kask grenadierski, ni to olbrzymi ser. Szybko załatwiła sprawę uwolnienia pana Lorry z uścisku panny Manette, chwyciła go bowiem żylastą ręką i rzuciła nim o ścianę. („To musi być mężczyzna!“ oto refleksja, jaka nasunęła się panu Lorry w chwili, gdy padał na ścianę).

 „Czemu się gapicie?!“ wrzasnęła ta nowa postać na służbę. „Dlaczego nie dajecie, czego mi potrzeba, zamiast patrzeć na mnie jak na raroga?! Zdaje mi się, że niema tak znów bardzo na co patrzeć! Diaczego nie podajecie, czego mi potrzeba?! Jeżeli w tej chwili nie będę tu miała soli trzeźwiących, wody, octu — to nauczę ja was porządku! Prędzej! Ruszać się!“

 Służba rozpierzchła się natychmiast, a energiczne czupiradło ostrożnie położyło pannę Manette na kanapę, przemawiając do niej najczulszemi słowami, jak: „Złotko!“ „Skarbie mój!“ „Ptaszynko!“ i odgarniając troskliwie z czoła dziewczyny złote włosy.

 „A pan, panie na bronzowo“ powiedziała zwracając się do pana Lorry, „nie mógł pan powiedzieć, co miał pan do powiedzenia, nie przestraszając dziewczyny na śmierć?! Popatrz pan na nią! Na tę bladą twarz i zimne dłonie! Czy to się nazywa być bankierem?!“

 Pan Lorry tak był zmieszany tem pytaniem, na które trudno mu było znaleźć odpowiedź, że z odległości przyglądał się teraz pannie Manette z sympatią o wiele mniejszą niż poprzednio. Energiczna dama wygnała służbę obietnicą, że w razie, gdyby próbowali okazać zbytnią ciekawość, „ona im pokaże!“ Poczem przyprowadziła dziewczynę do przytomności i położyła jej złotą główkę na swoich piersiach.

 „Mam nadzieję, że jest jej lepiej“, powiedział pan Lorry.

 „Ale nie dzięki panu, panie na bronzowo! O moje śliczności!“

 „Sądzę“, powiedział pan Lorry po krótkiej pauzie, wypełnionej słabemi oznakami pokory i sympatii, „że zechce pani towarzyszyć pannie Manette do Francji“.

 „Pewnie, że tak!“ powiedziała dama. „Jeżeli nie byłoby mi sądzone przejechać przez słoną wodę, czy myśli pan, że Opatrzność dałaby mi za ojczyznę wyspę?“

 Ponieważ i na to pytanie trudno było znaleźć odpowiedź, pan Jarvis Lorry oddalił się, by nad niem poważnie pomyśleć.

Rozdział piąty. Winiarnia.

 Wielka beczka wina upadła na ulicę i rozbiła się w chwili, gdy zdejmowano ją z wozu. Beczka potoczyła się z hasłem, obręcze popękały, i oto leży teraz na bruku, tuż przed wejściem do winiarni, strzaskana, jak skorupa orzecha.

 Ludzie, znajdujący się w pobliżu, przerwali swoje zajęcia lub zbijanie bąków, by przybiec i napić się wina. Ostre, nierówne kamienie uliczki, wystające w różnych kierunkach i jakby umyślnie przeznaczone na to, by kaleczyć nogi każdej żywej istocie, która po nich stąpa, zamieniły strumień wina w małe jeziorka. Dokoła nich cisnęły się grupy i gromady ludzi — zależnie od wielkości jeziorek. Niektórzy klękali, robili lejki z obu dłoni i pili, albo próbowali podać trochę wina kobietom, nachylonym nad ich głowami, zanim przecieknie im ono przez palce. Inni, kobiety i mężczyźni, czerpali z małych kałuż glinianemi skorupami, lub nawet maczali chustki kobiece w winie a potem dawali je dzieciom do wyssania. Inni robili tamy, żeby zatrzymać płynące wino. Inni, idąc za głosem wyglądających oknami, biegli tu i tam, usiłując przeciąć drogę bocznym strumieniom wina, płynącym w różnych kierunkach, inni chwytali, pokryte fusami i nasycone winem szczątki beczki i czerpali niemi drogocenny płyn z rynsztoków. Kanału, którymby wino odpływać mogło, nie było, a jednak znikło ono do ostatniej kropli a razem z niem tyle błota, że można by pomyśleć, iż zaułkiem przeszedł zamiatacz ulic. Nikt jednak, obznajmiony z miejscowemi stosunkami, nie uwierzyłby w podobny cud!

 Głośna wrzawa, śmiechy i wesołe głosy — głosy mężczyzn, kobiet, dzieci, — rozlegały się w uliczce, jak długo trwały te winne igraszki. Była to zabawa nieco gminna, ale — bardzo wesoła. Wytworzyło się zaraz specjalne Koleżeństwo — wyraźna inklinacja ku przyłączeniu się do pijących, co doprowadziło, zwłaszcza tych, którzy mieli więcej szczęścia i byli lekkomyślniejsi, do serdecznych uścisków, wznoszenia zdrowia, ściskania rąk i tańczenia. Kiedy wino się skończyło, a miejsca, gdzie go było najwięcej, zamieniły się w starannie wypracowane palcami przestrzenie, poruszenie ucichło tak samo nagle, jak powstało. Człowiek który zostawił piłę w polanie drzewa, znów się do niej zabrał. Kobieta, która umieściła na progu mały garnek z ciepłym popiołem, by natrzeć sobie i dziecku opuchłe od głodu palce u nóg i rąk — wróciła do garnka. Mężczyźni z nagiemi ramionami, z rozwianemi włosami, o trupio bladych twarzach, którzy wychynęli z piwnic na zimowe słońce, schowali się z powrotem. Ponura cisza zaległa uliczkę, co zresztą wydawało się czemś bardziej naturalnem niż wesołość.

 Wino było czerwone i na czerwono zabarwiło ciasną uliczkę na przedmieściu Świętego Antoniego w Paryżu. Zabarwiło również wiele rąk i wiele twarzy, i wiele bosych stóp, i wiele drewnianych trepów. Ręce człowieka, który rżnął drzewo, zabarwiły szczapy na czerwono, a czoło kobiety, trzymającej niemowlę, zabarwiła chustka, którą maczała w winie. Ci, którzy pili klepkami z beczki, mieli koło ust pręgi tygrysie. A jakiś wesoły chłopak, tak brudny, że czapka na jego głowie podobna była raczej do łachmana, palcem uwalanym w błocie napisał na murze: krew!

 Niebawem miał nadejść czas, kiedy i to wino polać się miało na ulicach, plamiąc niejednego z tu obecnych.

 A teraz chmura, którą na chwilę zmiótł z przedmieścia Świętego Antoniego przelotny błysk światła, znów zawisła nad niem, siejąc nieprzejrzany mrok. Zimno, brud, choroby, ciemnota, nędza, — oto dworzanie usługujący świętemu patronowi! Oto magnaci, potężni i silni! Zwłaszcza ten ostatni. Istoty ludzkie, których życie zmełło w straszliwych żarnach — (nie w tych bajecznych żarnach, w których starzy zamieniali się w młodych), sterczeli na każdym rogu, kręcili się przy każdych drzwiach, wyglądali każdem oknem. Młyn, który ich zmełł, zamieniał młodych w starych. Dzieci miały stare twarze i poważne głosy. Na każdej twarzy, bez względu na wiek, wycisnął swe piętno Głód. Był wszędzie. Wygnany z wielkich domów, czaił się w łachmanach, wiszących na żerdziach i sznurach. Głód wtargnął w uliczki, przebrany w słomę, odpadki papieru i szmat. Głód wyglądał z każdej szczapy drzewa, którą rąbał drwal. Głód wyzierał z bezdymnych kominków i z brudnych uliczek, których śmietniska nie kryły nic, coby nadawało się do zjedzenia. Głód był wypisany na półkach piekarza, zawarty w każdej kromce niesmacznego chleba. W sklepie masarskim, w każdym okrawku psiej padliny, wystawionej na sprzedaż. Głód trzeszczał suchemi kośćmi między pieczonemi kasztanami w żelaznym piecyku. Głód, podzielony na atomy, mieścił się w każdej taniej miseczce z zupą kartoflaną, okraszoną kilkoma kroplami oliwy.

 Czaił się wszędzie, gdzie tylko mógł. Wąska, kręta uliczka, ziejąca straszliwym smrodem i rozpustą, poprzecinana innemi wąskiemi uliczkami, w których również mieszkały łachmany i szlafmyce, które również cuchnęły szlafmycami, łachmanami i różnemi innemi rzeczami o niesamowitym wyglądzie, zapowiadającemi nieszczęście. W wygłodzonych twarzach mieszkańców tej dzielnicy czytałeś jednak jakąś drapieżną wiarę, że można wydostać się z tej matni. Chociaż większość była przybita i znękana, nie brakło między nimi oczu świecących i żywych; ani też warg bladych z wściekłości. Ani czół zmarszczonych od myśli, czy wytrwać, czy też zadać cios? Szyldy (a było ich prawie tyle, co sklepików) wszystkie nosiły piętno niedostatku. Masaż i rzeźnik wymalowali jakieś nędzne okrawki mięsa. Piekarz — malutkie bochenki czarnego chleba. A wyimaginowani na szyldach ludzie, pijący w karczmach, garbili się nad skąpemi porcjami piwa i wina i dziwnie zgodni byli w swoim smutku. Nic nie przedstawiało się w stanie kwitnącym — wyjąwszy narzędzia i broń. Tylko siekiery i noże rzenika były błyszczące i ostre; młoty kowala były ciężkie a wyroby puszkarza — groźne. Ulice brukowane ostremi kamieniami między któremi potworzyły się kałuże, pełne błota i wody, nie miały chodników i kończyły się u progu domostw; środkiem płynął rynsztok, jeżeli wogóle można było o nim powiedzieć, że płynął, to bowiem zdarzało się tylko po wielkich deszczach, a wtedy biegł w fantastycznych zakrętach i wlewał się wprost do sieni domów. Gdzieniegdzie, w wielkich odstępach, kołysały się lampy, zawieszone na blokach, przymocowanych do wbitych pali. W nocy, kiedy latarnik, opuściwszy lampy, zapalił je i podciągnął znów wgórę, nad głowami żarzył się las ponuro tlących się knotów, wyglądających tak, jakby to było na morzu. I rzeczywiście było to na morzu, a okrętowi i załodze zagrażała straszna burza.

 Nadchodził bowiem Czas, kiedy zgłodniały nędzarz, mieszkaniec tej dzielnicy, patrzący od tak dawna z pustym brzuchem na latarnika, miał wpaść na myśl, czyby nie zastosować jego metody i nie wieszać ludzi na tych palach z pomocą sznurów i bloków, by przyświecali mrokom jego żywota? Ale ten czas nie nadszedł jeszcze. I wiatr, wiejący nad Francją, daremnie rozwiewał łachmany biedaków — albowiem ptaki, porosłe w pióra i śpiewające wesoło, nie chciały zrozumieć ostrzeżenia.

 Winiarnia położona była na rogu ulicy i przedstawiała się lepiej i zamożniej od innych sklepów. Właściciel winiarni, ubrany w żółtą kamizelkę i zielone spodnie, stał przed drzwiami i przyglądał się walczącym o wino. „To nie moja rzecz!“ powiedział wreszcie, wzruszając ramionami. „Handlarze z targowicy upuścili beczkę, więc niech przyniosą drugą!“

 W tej chwili ujrzał dowcipnisia, piszącego ów żart, i zawołał przez ulicę:

 „Co ty wyprawiasz, Gaspardzie?“

 Chłopak wskazał na napis z miną niezmiernie wymowną, co jest właściwością ludzi jego stanu. Ale żart był chybiony i nie wywołał pożądanego wrażenia — co również zdarza się ludziom jego stanu.

 „Cóż znów za pomysł? Chcesz pójść do szpitala wariatów?!“ powiedział właściciel winiarni, przechodząc na drugą stronę ulicy i zamazując napis garścią błota, które umyślnie zaczerpnął w tym celu. „Dlaczego piszesz w publicznych miejscach?! Czyż niema — powiedz-no z łaski swojej — czyż niema innych miejsc do pisania?“

 Mówiąc to, dotknął czystszą ręką (może umyślnie, a może przypadkiem) serca wesołka. Tamten przycisnął jego dłoń podskoczył zwinnie i zaczął tańczyć jakiś fantastyczny taniec, trzymając w wyciągniętej ręce trzewik, który zrzucił był z nogi w czasie wykonywania skoków. W tych okolicznościach robił wrażenie wesołka o niezwykle, by nie powiedzieć okrutnie, praktycznym charakterze.

 „Włóż go! Włóż go na nogę!“ zawołał właściciel winiarni. „Nazywaj wino winem i skończ raz“. Powiedziawszy to, wytarł zabrudzona rękę w ubrańie wesołka — zupełnie bezceremonialnie, ponieważ zabrudził ją z jego winy; potem wrócił na drugą stronę ulicy i wszedł do winiarni.

 Właściciel winiarni był to trzydziestoletni mężczyzna, krępy, barczysty, widocznie gorącego temperamentu, chociaż bowiem dzień był chłodny, nie włożył kurtki, tylko zarzucił ją na ramiona. Rękawy miał zakasane a bronzowe ramiona obnażone były po łokieć. Również na głowie — miał tylko krótko ostrzyżone, czarne, kędzierzawe włosy. Był to mężczyzna o śniadej cerze, z poczciwemi oczyma i szerokiem czołem. Robił wrażenie człowieka dobrodusznego, ale i upartego; widać było, że jest to człowiek niezłomnej decyzji i silnej woli. Z takim człowiekiem niedobrze byłoby spotkać się, gdyby szedł po wąskiej kładce nad przepaścią, bo z pewnością nie ustąpiłby!

 Gdy wszedł do winiarni, madame Defarge, jego małżonka, stała właśnie za ladą. Madame była to niewiasta wysoka, mniej więcej w tym samym wieku, co jej mąż, o badawczem spojrzeniu, które jakby nigdy nic nie dostrzegało, o wielkich rękach pokrytych pierścionkami, twarzy wyrazistej, nieco ostrej, i statecznem obejściu. Było coś w pani Defarge, co nasuwało przypuszczenie, że w rachunkach, które robi ta kobieta, nie myli się ona nigdy na swoją niekorzyść. Pani Defarge, widocznie wrażliwa na zimno, otulona była w futro i liczne szale, które okrywały jej twarz, nie zakrywając jednak kolczyków; leżała przed nią robota na drutach, lecz pani Defarge odłożyła ją i dłubała drutem w zębach. Zajęta tem lewą ręką podtrzymując prawą, pani Defarge nie powiedziała nic, kiedy małżonek jej wszedł do izby, lecz na jego widok lekko zakasłała. Kaszel ten, w połączeniu z podniesieniem ciemnych brwi, dał jej małżonkowi do zrozumienia, że wartoby się rozejrzeć wśród gości, gdyż w czasie, kiedy stał na ulicy, weszło do winiarni kilka nowych osób.

 Właściciel winiarni ostrożnie rozejrzał się dokoła i zatrzymał wzrok na starszym jegomościu, siedzącym w kącie z młodą dziewczyną. Byli tu jeszcze i inni goście: dwaj grali w karty, dwaj w domino, trzej stali przy ladzie, popijając wino. Przechodząc obok lady, Defarge zauważył, jak ów starszy jegomość powiedział dziewczynie wzrokiem: „To ten!“

 „Skąd, u diabła, wzięliście się wy w tej dziurze!“ pomyślał Defarge. „Nie znam was!“

 Udawały jednak, że ich nie widzi, i nawiązał rozmowę z trójką gości stojących przy ladzie.

 „Jakże tam, Jakóbie?“ zwrócił się jeden z nich do pana Defarge. „Czy wypito już wszystko wino?“

 „Do ostatniej kropelki, Jakóbie!“ odparł pan Defarge.

 Po tej wymianie imion, pani Defarge, która nie przestawała dłubać w zębach, znowu zakasała lekko i podniosła brwi trochę wyżej.

 „Nieczęsto się to zdarza“, powiedział drugi z owej trójki, zwracając się do pana Defarge, „żeby które z tych nędznych stworzeń zakosztowało wina lub czego innego, z wyjątkiem śmierci i czerstwego chleba. Czyż nie tak, Jakóbie?“

 „Masz słuszność, Jakóbie!“ odpowiedział Defarge.

 Przy tej drugiej wymianie imion, pani Defarge, wciąż ze spokojną miną dłubiącą w zębach, zakasłała parę razy i wymownie podniosła brwi.

 Teraz odezwał się ostatni z trójki, odstawiając próżne naczynie i ocierając wargi:

 „Ech, coraz gorzej! Gorzka to strawa, którą żywią się ci biedacy, i ciężkie mają oni życie! Prawda, Jakóbie?“

 „Masz słuszność, Jakóbie“, odrzekł Defarge.

 Ta ostatnia wymiana imion skończyła się w chwili, kiedy pani Defarge odkładała wykałaczkę, podniosła brwi i poruszyła się na krześle.

 „Trzymać się tylko!“ powiedział Defarge. „Panowie! Moja małżonka!“

 Trzej jegomoście zdjęli przed panią Defarge kapelusze i ukłonili się. Odpowiedziała na to powitanie skinieniem głowy, i szybko spojrzała na nich. Potem rozejrzała się jakby mimochodem po winiarni, zabrała się spokojnie do roboty i zupełnie się w niej pogrążyła.

 „Żegnam panów!“ powiedział pan Defarge, który nie spuszczał jej z oczu. „Pokój kawalerski, który chcieliście obejrzeć i o który pytaliście, kiedym tu wchodził, znajduje się na piątem piętrze. Drzwi, prowadzące na górę, wychodzą na tylne podwórko, z lewej strony“, dodał, wskazując ręką w tym kierunku. „Obok mego okna. Ale o ile pamiętam, jeden z panów był już tam i może wskazać drogę. Żegnam panów!“

 Zapłacili za wino i opuścili izbę. Oczy pana Defarge spoczęły na żonie zajętej robótką na drutach, gdy nagle starszy jegomość, siedzący w kącie, wstał i poprosił o kilka chwil rozmowy.

 „Chętnie, proszę pana“, odpowiedział Defarge i spokojnie podszedł do drzwi.

 Rozmowa była bardzo krótka, ale bardzo stanowcza. Już po pierwszych słowach pan Defarge podniósł głowę i zaczął uważnie słuchać. Nie rozmawiali jeszcze nawet minuty, gdy gospodarz kiwnął głową i wyszedł. Jegomość zbliżył się do młodej panienki i oboje udali się za nim. Pani Defarge robiła dalej na drutach szorstkiemi palcami, marszcząc przytem czoło, i nic z tego nie zauważyła.

 Pan Jarvis Lorry i panna Manette przyłączyli się do pana Defarge we drzwiach, które winiarz przed chwilą wskazał tym trzem jegomościom. Drzwi te wychodziły na małe, ciasne podwórko i wiodły do całego kompleksu domów, zamieszkałych przez niezliczone rzesze biedaków. Pod ponurem, kamiennem sklepieniem, prowadzącem na kamienne schody, pan Defarge ukląkł na jedno kolano przed dzieckiem swego dawnego pana i podniósł jej rękę do ust. Był to czyn wytworny, ale spełniony w sposób bynajmniej nie wytworny. Niezwykła przemiana zaszła w nim podczas tych kilku minut. Stracił pogodny, szczery wyraz — stał się nagłe człowiekiem niebezpiecznym, złym, tajemniczym.

 „Jest to wysoko i trochę trudno wejść. Lepiej niech państwo wchodzą powoli“. Tak powiedział pan Defarge do pana Lorry, gdy zaczęli wspinać się w górę.

 „Czy jest sam?“

 „Sam?! A któżby mógł z nim być, na Boga!“

 „Więc zawsze jest sam?“

 „Tak!“

 „Czy na jego żądanie?“

 „Z konieczności. Jak wówczas, kiedym go zobaczył pierwszy raz, gdy odszukali mnie i zapytali, czy chcę się nim zająć i na moje ryzyko pokryć wszystko milczeniem, tak jest i teraz“.

 „Bardzo zmieniony?“

 „Zmieniony!“

 Właściciel winiarni zatrzymał się, uderzył ręką w mur i zaklął straszliwie. Trudno o bardziej wymowną odpowiedź! Przygnębienie pana Lorry rosło, w miarę jak się wspinali po schodach.

 Takie schody, wraz z przynależnościami, w starszych i bardziej zaludnionych dzielnicach Paryża i w naszych czasach są dość złe. Ale w owych były wprost nie do zniesienia dla ludzi nieprzywykłych i niezaprawionych do tego. Każde z małych mieszkanek w tem zaludnionem gnieździe, jakim był taki wielki budynek — to znaczy każda izba, albo też izby, które miały wspólne drzwi na schody, wyrzucały do sieni śmiecie, pomijając już resztę, którą, wyrzucano przez okno. Niezliczone i beznadziejne masy śmieci wystarczyłyby na zakażenie powietrza, nawet gdyby nędza i niedostatek nie dodały nic od siebie. Te dwa złe źródła były w połączeniu wprost nie do zniesienia. W takiej atmosferze przez stromy, ciemny szyb, pełny brudu i zarazy, posuwali się krok za krokiem. Folgując własnemu wzburzeniu, a również przez wzgląd na swoją młoda towarzyszkę, pan Lorry zatrzymywał się dwukrotnie. Każdemu z tych odpoczynków towarzyszyło bolesne wrażenie, że resztki świeżego powietrza, którego nie zdążono zatruć, gdzieś uciekły, natomiast wszystkie złe wapory i wyziewy zebrały się w tem miejscu właśnie. Przez zardzewiałe kraty w oknach raczej dojrzeć, niż zobaczyć było można, co się dzieje w sąsiedztwie. W olbrzymim promieniu tylko dwie wielkie wieże Notre Dame dawały nikłą obietnicę szczęścia i spełnienia marzeń.

 Wreszcie doszli do szczytu schodów i zatrzymali się po raz trzeci. Tu zaczynały się inne schody, jeszcze bardziej strome i jeszcze węższe, prowadzące na strych. Właściciel winiarni, idący wciąż trochę przodem i trzymający się uparcie pana Lorry, jakby z obawy, że panna Manette zechce go o coś zapytać, odwrócił się i z kieszeni kurtki, zarzuconej na ramiona wyjął klucz.

 „Więc drzwi są zamknięte?“ zdziwił się pan Lorry.

 „Tak“, brzmiała ponura odpowiedź Defarge’a.

 „Uważa pan za konieczne zamykać tego nieszczęśliwego?“

 „Uważam za konieczne obracać kluczem w zamku“, szeptem odparł pan Defarge, nachyliwszy się nad nim.

 „Dlaczego?“

 „Dlaczego! Bo tak długo żył w zamknięciu... że przestraszyłby się... oszalałby... poszarpałby ciało w kawały.... umarłby... czy ja wiem co zresztą?... gdyby drzwi były otwarte“.

 „Czy to możliwe?“ zawołał pan Lorry.

 „Czy to możliwe?“ gorzko powtórzył Defarge. „Tak... Piękny jest ten nasz świat, gdzie takie rzeczy i wiele innych są możliwe, ba! nietylko możliwe, ale gdzie dzieją się rzeczywiście! Pod tem oto niebem! Dzień w dzień! — Djabeł żyje długo! Ale chodźmy!“

 Djalog ten był prowadzony tak cichym szeptem, że do uszu młodej damy nie doszło z niego ani słowo. Drżała jednak silnie ze wzruszenia i na twarzy jej odbił się tak wielki strach, takie przerażenie i lęk, że pan Lorry uważał za swój obowiązek powiedzieć jej kilka słów otuchy.

 „Odwagi, droga pani! Odwagi! Chodzi o interes! Najgorsze skończy się za chwilę! Przejdziemy próg pokoju i najgorsze natychmiast się skończy! A wtedy zacznie się cały dobrobyt, cała radość, całe szczęście, jakie mu pani przynosi! Nasz poczciwy przyjaciel podtrzyma panią z drugiej strony! Tak, tak, mój Defarge! Chodźmy! Interes! Interes!“

 Szli wolno i ostrożnie. Schodów nie było wiele i wkrótce znaleźli się na szczycie. Ponieważ skręcały niespodziewanie, idący ujrzeli nagle trzech mężczyzn, którzy z pochylonemi głowami stali przed jakiemiś drzwiami i przez szparę zaglądali do izdebki na strychu. Słysząc kroki za sobą, wszyscy trzej odwrócili się i podnieśli. Byli to owi trzej imiennicy, których poznaliśmy, gdy pili wino u pana Defarge.

 „Zapomniałem o nich, tak się przejąłem pańską wizytą!“ objaśniał monsieur Defarge. „Zostawcie nas samych, Chłopcy! Mamy fu coś do zrobienia!“

 Wszyscy trzej prześliznęli się milcząc obok nich i zniknęli.

 Ponieważ pan Lorry nie zauważył innych drzwi a pan Defarge skierował swe kroki do tych właśnie, pan Lorry, po odejściu tamtych trzech, powiedział gniewnym szeptem:

 „Robi pan z pana Manette widowisko?“

 „Pokazuję go, jak pan widział, niektórym z moich przyjaciół“

 „Czy to dobrze?“

 „Ja uważam, że dobrze!“

 „I któż są ci niektórzy? W jaki sposób wybiera ich pan?“

 „Wybieram tylko moich imienników — Jakób mam na imię — ludzi, którym debrze jest pokazać coś takiego! Dość! Jest pan Anglikiem! To co innego! Proszę, niech państwo zaczekają tu chwilę!“

 Rozkazującym gestem zatrzymał pana Lorry i pannę Manette i zajrzał przez szparę we drzwiach. Potem, podniósłszy głowę, kilka razy zastukał w drzwi — najwidoczniej w tym jedynie celu, by narobić trochę hałasu. Z tą samą intencją trzy czy cztery razy, przekręcił klucz w zamku, zanim go wreszcie otworzył.

 Drzwi ustąpiły cicho pod naciskiem jego dłoni. Defarge zajrzał do pokoju i coś szepnął. Odpowiedział mu słaby głos. Wątpliwe, czy wymienili miedzy sobą coś więcej nad pojedyncze sylaby.

 Defarge spojrzał przez ramię i dał znak przybyszom by weszli. Pan Lorry otoczył ramieniem kibić panienki i podtrzymywał towarzyszkę, czuł bowiem, że gotowa upaść.

 „Aaa.. Interes... zwykły interes!“ przedkładał, z wyrazem twarzy, przeczącym tym słowom. „Proszę wejść! Proszę wejść!“

 „Boję się!“ szepnęła drżąc.

 „Czego?“

 „Mam na myśli jego. Ojca!“