Walka życia - Karol Dickens - E-Book

Walka życia E-Book

Karol Dickens

0,0
1,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Dwie siostry, Grez i Marion, żyją szczęśliwie w angielskiej wiosce z dwoma służącymi, Klemensi Niukom i Benjaminem Britem, i ich dobrodusznym ojcem, dr Dżeddlerem. Dr Dżeddler to człowiek, którego filozofią jest traktowanie życia jako farsy. Marion, młodsza siostra, jest zaręczona z Alfredem Gitfildem. Powierza Marion w opiece Grez i składa obietnicę powrotu, aby zdobyć rękę Marion.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Karol Dickens
Walka życia
Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Karol Dickens„Walka życia”

Copyright © by Karol Dickens, 1914

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Wydawnictwo: Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha

Poznań, 1914

ISBN: 978-83-8119-410-5

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Walka życia nie należy do dużych kompozycyi wielkiego angielskiego powieściopisarza. Karol Dickens (ur. 1812 r., um. r. 1870. Życiorys obszerniejszy znajduje się w tomie pierwszym wyboru dzieł „Świerszcz za kominem.“) pragnął w niej uwydatnić podobieństwo pomiędzy orężnym bojem dwu wojsk, którego skutki trwają długo, lecz czasem stają się podobne do bladej łuny odległego pożaru — a wiekuistymi zapasami człowieka z losem o szczęście, — zapasami, których ognistej zażartości nie łagodzą wieki. Bez wątpienia i w jednem i w drugiem zjawisku niemałą gra rolę traf: on krzyżuje nieraz najszczegółowiej i najsubtelniej uplanowane zamysły ludzkie; ale potęgą, zdolną zmusić szczęście, aby poszło w tropy ludzkie, jest podług Dickensa: poświęcenie i miłość wzajemna bliźniego, bo „takie prawo wieczności: zło często słabnie samo przez się i umiera wraz z tym, kto je czyni — a dobro — nigdy“. (Nasz wspólny przyjaciel — tegoż autora).

 Na nic nie zdadzą się drwiny z życia i nazywanie go nędzną farsą, jak to zwykł mówić doktor w „Walce życia“. „Śmiechy i szyderstwa nie wysieją ludziom żadnych kłosów“.

 Na tem tle ogólno-ludzkich zagadnień rozwija się akcya powieści, wybornie odtwarzana przez gronko ludzi, po mistrzowsku przez Dickensa scharakteryzowanych.

A. M.

CZĘŚĆ I.

Niegdyś w potężnej Anglii odbyła się krwawa bitwa, mniejsza o to, gdzie i kiedy. Bito się cały długi, letni dzień, kiedy już zielenieć zaczęła bujna trawa. Polne kwiaty, stworzone ręką Boga, by w ich pachnących kielichach zbierała się rosa poranna, w dniu tym przepełnione krwią z drżeniem pochyliły się ku ziemi. Owady, które subtelną swą barwę otrzymały od niewinnych liści i traw, w tym dniu ubarwiły się posoką umierających, a umykając w trwodze, pozostawiały za sobą nie zwyczajny ślad. Różnobarwne motyle roznosiły na swych skrzydłach zapach krwi. Rzeczka poczerwieniała. Stratowane pole pokryło się błotem, a oddzielne kałuże, zbierające się w śladach nóg ludzkich i końskich kopyt, migotały w słońcu złowieszczym połyskiem.

 Nie daj nam Boże widzieć to, co zobaczył miesiąc, wypłynąwszy z poza ciemnego obramowania dalekiego wzgórka, patrząc z wysokości na pole bitwy, pokryte martwemi ciałami ludzi, leżących na wznak, w takiej pozycyi, w jakiej bywało leżeli przy piersiach matki, uśmiechając się do niej przez sen. Niemiły zaduch, unoszący się nad niemi, mógłby opowiedzieć wszystkie okropności krwawego pogromu i przedśmiertne męki zabitych żołnierzy. Nieraz księżyc smutnie spoglądał na pole bitwy i gwiazdy troskliwie czuwały nad spokojem martwych, a wiatr ze wszech stron ziemi dopóty owiewał równinę, póki nie usunął wreszcie wszystkich śladów straszliwego pobojowiska.

 Długo jeszcze leżeli, tylko od czasu do czasu dając znać o sobie, a przyroda w oczekiwaniu nowych ludzkich namiętności, wkrótce przybrała znowu poprzedni spokój i jakby nic się nigdy nie zdarzyło, znowu z uśmiechem patrzyła na pole zbrodni. Znowu nadleciały skowronki i dźwięcznie śpiewały w górze; lekkie cienie obłoków w wyścigach wzajemnych przesuwały się nad polami, ogrodami i lasami, nad dachami domków i nad szczytem dzwonnicy małego, skrytego w zieleni miasteczka, i leciały w świetlaną dal, gdzie dogorywają ostatnie promienie zachodzącego słońca a niebo zlewa się ze ziemią. Na polach zawrzała praca; siano, pszenicę i żyto zwożono do spichrzów. Na brzegu rzeczki zaturkotały koła młynu; pogwizdując, szli wieśniacy za pługiem, żeńcy i kosiarze rozchodzili się grupami po całem polu. Tutaj pasły się stada, malcy z krzykiem i hukaniem gonili ptactwo. Folwarczne kominy dymiły i spokojnie dźwięczały świąteczne dzwony, a starcy dożywali swego wieku i umierali. Wiotkie polne trawy i różnobarwne kwiaty pojawiały się na świat Boży i odżywały. I to na tem samem krwawem polu, gdzie niegdyś ludzie padali tysiącami w straszliwym boju.

 Prawda, na niwach między kłosami pojawiały się ciemno zielone plamy, występujące z roku na rok w tych samych miejscach. Ludzie patrzyli na nie z grozą, bo wszystkim było wiadomo, że grunt pod niemi użyźniony trupami ludzi i koni, zrzuconych bezładnie na wspólny stos. Wieśniacy, idący za pługiem po tych miejscach, odwracali się ze wstrętem od wielkich, masami wijących się robaków, a snopy kłosów stąd zebrane, odrzucali na bok. Przez długie lata utrzymywała się dla nich nazwa „krwawych“ i starannie ich unikano przy zbieraniu z pola w święto żniw. Przez długie lata każda skiba odkrajanej pługiem gleby odkrywała jakieś ślady bitwy; pouszkadzane drzewa, pokruszone na drobne kawałki koły i rozwalone mury jasno mówiły o tem, że tu niegdyś odbywała się zacięta walka. Miejscami nie było śladu roślinności, do tego stopnia niegdyś wszystko wydeptano. Dziewczęta wiejskie nie odważały się zrywać kwiatów z tego pola śmierci, jak gdyby nie wydawały im się pięknymi i wiele lat przeszło, zanim zniknęła wiara, że tu zebrane jagody pozostawiają na rękach nie dające się zmyć ślady.

 Jednakże lata, niosące wciąż jednakowo lekkie letnie obłoczki, pomału usunęły i te ślady krwawej bitwy; wspomnienia o jej minionych dziejach przeszły w zakres podań i smutno przypominały się, jako opowieści w zimowe wieczory, które z każdym rokiem coraz więcej i więcej znikały z pamięci. Na miejscach, gdzie tak długo nie zbierano jagód, zaczęto budować domy i zakładać sady, w których dzieci bawiły się w żołnierzy. Uszkodzone drzewa poszły na drwa i zgorzały ze szumem i trzaskiem podczas uroczystości rodzinnych. Pamięć o ciemnozielonych plamach zanikła podobnie, jak i o tych, których ciała leżały pod niemi. Jeśli niekiedy przy orce znaleziono jeszcze jakiś kawałek zardzewiałego metalu, to trudno już było odgadnąć jego dawne przeznaczenie i z tego powodu wynikały nieskończone spory i domysły. Stary pogięty pancerz i hełm z tych dawnych czasów wisiały nad wybielonym wchodem do kościoła, a sędziwy starzec, który nie był już w możności rozróżnić ich obecnie, pamiętał, kiedy, będąc jeszcze maleńkiem dzieckiem, ze zdziwieniem wytrzeszczał na nie oczy. Jeśliby padli w tej bitwie ludzie mogli choć na chwilę zmartwychwstać w tym stanie i na tem miejscu, na którem ich zastała przedwczesna śmierć, jakiemiż strasznemi, okaleczałemi postaciami pokryłoby się całe pole. Pojawiliby się wszędzie: u okien i drzwi, przy spokojnych stadach, w domach, stodołach i spichlerzach, przy kolebkach, we falach rzeczki, dookoła młyna; przepełniliby łąki, owocowe sady i zawaliliby sobą całą rzekę. Tak to zmieniło się pole walki, na którem padły legiony w strasznej rzezi.

 Lecz nigdzie prawdopodobnie nie zmieniło się tak, jak w maleńkim, owocowym sadku, okrążającym stary kamienny dom z portykiem obrosłym pnącemi różami. Sto lat temu wstecz, w prześliczny jesienny dzień dwa młode dziewczątka, zanosząc się śmiechem, pląsały wesoło na łączce przy dźwiękach muzyki, a z pół tuzina robotnic, stojących na drabinach i zbierających z jabłoni owoce, zapominało o robocie, lubując się ich pląsami. Scena była rzeczywiście ujmująca, żywa i naturalna; cudny dzień, oddalone spokojne miasteczko i dwie tańczące dziewczynki w pełni swobody i wesela.

 Jeśliby ludzie mniej myśleli o swoim wyglądzie, według mnie życie byłoby o wiele znośniejsze. Radowała się dusza na widok tańca dwojga dziewcząt. Widzów nie było, o ile nie liczyć robotnic, biorących udział w zabawie. Nie było celem dziewcząt rozweselać ich, tańczyły one rzeczywiście dla własnego zadowolenia, tak przynajmniej wydawało się z boku. A jak przytem tańczyły!

 W każdym razie nie tak, jak zawodowe tancerki, albo przykładne wychowanice jakiejś modnej pensyi. Nie, ich taniec nie przypominał ani kadryla, ani menueta, ani tańca sielskiego; nie można go było zaliczyć ani do starej, ani do nowej szkoły; nie zbliżał się charakterem swym ani do francuskiego, ani do angielskiego, tylko zlekka przypominał hiszpański, odznaczający się, o ile mi wiadomo, żywością i lekkością ruchów, pod dźwięk kastaniet, dodających mu właściwego rytmu i czarującego powabu. Młode dziewczęta krążyły po sadzie, pomiędzy owocowemi drzewami, a ich ożywienie rozszerzało się podobnie, jak kręgi na wodzie, stopniowo udzielając się całemu otoczeniu. Zdawało się, że wszystko tańczy: rozsypujące się na ramiona włosy, rozwiewające szaty, bujna trawa u ich stóp, szelest listków, miękki cień drzew, muskający wietrzyk — słowem cały świat, poczynając od obu dziewczątek aż do ukazującego się gdzieś daleko na horyzoncie oracza.

 Wreszcie młodsza, zmęczona, ze śmiechem osunęła się na ławkę; starsza oparła się o drzewo obok niej. Wędrowni muzykanci, skrzypek i harfiarz, umilkli, kończąc przepysznym akordem, jakby oznajmiając o pełnej świeżości swych sił; a tymczasem tak silili się i doszli do tak szybkiego tempa, że nie byliby w stanie utrzymać go choćby pół minuty dłużej. Robotnice z góry wyraziły półgłosem swoje zadowolenie i skoro tylko umilknął dźwięk ostatniej nuty, natychmiast zabrały się znowu do pracy, jak pszczoły.

 Robota zawrzała jeszcze żywiej niż przedtem, może dlatego, że stary dżentelmen, nikt inny, tylko sam doktor Dżeddler, właściciel domu ze sadem i ojciec młodych dziewcząt, szybko wyszedł z domu i patrzył, co się stało i kogo licho przyniosło do sadu z muzyką i to jeszcze tak rano. Doktor Dżeddler był dobry wprawdzie filozof, jednakże nie meloman.

 — Muzyka i tańce dziś! — zamruczał do siebie. — No, to sobie wybrali dzień! Grez! Merion! — dodał głośno. — Cóż to, czy świat oszalał, czyście wy poszalały dziś jeszcze więcej niż zwykle?

 — A choćby i tak było, ojcze — odpowiedziała młodsza córka, Merion, podchodząc i spoglądając mu w oczy. — Nie broń, wszak to dzisiaj dzień urodzin.

 — Czyjże to dzień urodzin? — powtórzył doktor. — Czyż nie wiesz, że w każdym dniu ktoś rodzi się na świecie? Czyż ci nie wiadomo, wielu nowych aktorów co minutę pojawia się na scenie dla tej nużącej i niesmacznej farsy, nazwanej życiem?

 — Nie, ojcze, nie wiem.

 — No, skądże masz to wiedzieć, wszakżeś kobieta i to jeszcze niedojrzała. Przypuszczam, że to dzisiaj twój dzień urodzin, czy tak?

 — Czy rzeczywiście tak przypuszczasz, ojcze? — zawołała jego ulubienica, składając usta do pocałunku.