Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Czy jeden przypadkowy ruch może doprowadzić do pogrążenia całej krainy? Imeskaria próbuje podnieść się po niszczycielskiej wojnie z przywódcą smoczego stada. Pozornie wszystko powraca do normalności, jednak gdy młoda arystokratka Lyllana postanawia uciec z dworu, w jej ojczyźnie zaczyna dochodzić do niepokojących wydarzeń. Rozpieszczona dziewczyna trafia na tajemniczego ogrodnika Imediaza, do którego zaczyna czuć coś więcej niż tylko koleżeńską sympatię. To początek wędrówki, która zmieni los nie tylko tych dwojga, ale również całej krainy. Jaka przyszłość czeka Imeskarię? Czy traumatyczne wspomnienia ze smoczej wojny znów staną się dla jej mieszkańców rzeczywistością? Dla fanek i fanów epickiego fantasy z elementami magii i romansu. To ostatnia część trylogii "Albana". Została nominowana do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla w 2005.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 620
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Iwona Surmik
Saga
Ostatni smok Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shutterstock Copyright © 2005, 2020 Iwona Surmik i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone. ISBN: 9788727288123
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Ta opowieść dedykowana jest
Grzegorzowi Szulcowi,
który ocalił smoka.
W sieci
Crystoński las pełen był barw i zapachów. Drzewa, które przez cały rok nie zrzucały liści, szeleściły zielonymi pióropuszami, pinie o szeroko rozłożonych koronach roniły szyszki i zasypywały murawę miękkimi igłami. Bluszcz o wiotkich łodygach oplatał szorstkie pnie, sprawiał wrażenie, że drzewa pozostają w ciągłym ruchu, tak samo jak falujące paprocie i wysokie trawy o białych kłosach.
Ledwo widoczną ścieżyną, znaną tylko zwierzętom i myśliwym, wędrował mężczyzna. Jego kroki ginęły pośród jazgotu ptaków i poszumu wiatru. Szedł niespiesznie, chód miał sprężysty, a ciało dobrze zbudowane. Jednak pierwsze wrażenie było mylące, bo młodzieńcze lata dawno pozostawił za sobą. We włosach i zmierzwionej brodzie błyskały srebrne pasma, czoło przecinały bruzdy, oczy ginęły w siateczce zmarszczek.
Miał na sobie wieśniacze ubranie: grubo tkaną bluzę, kaptur i parciane portki. Z jednego ramienia zwieszał mu się łuk i kołczan ze strzałami, na drugim dyndała sakwa, z której wystawały biało nakrapiane skrzydła perlicy.
Myśliwy zdawał się pogrążony we własnych myślach, lecz gdy usłyszał głos nienależący do muzyki lasu, przystanął i rozejrzał się czujnie. Wokół nic się nie zmieniło, żaden cień nie umknął pomiędzy drzewa, poszedł więc dalej. Dopiero gdy wkroczył na niewielką polanę, dostrzegł ruch; w zawieszonej na gałęzi pułapce szamotało się jakieś stworzenie, tyle że zamiast futra, pazurów i ogona przez oczka siatki błyskał szafranowy materiał sukni, ciżemki i czarne włosy.
Uwięziona dostrzegła wędrowca i zaczęła wzywać pomocy. Sieć zakołysała się gwałtownie, na trawę spadł delikatny bucik.
Mężczyzna przystanął. Trudno było ocenić, czy uśmiecha się pod splątaną brodą, czy współczuje schwytanej. Opuścił pułapkę i rozciął sznury. Kobieta legła na trawie z zadartą spódnicą, która odsłoniła zgrabne uda. Myśliwy postawił ją na nogi.
– Cóż taka śliczna panienka sama w lesie porabia? – zapytał przyjaźnie z melodyjnym crystońskim akcentem.
Kobieta wyrwała się z podtrzymujących ją dłoni.
– Zostaw mnie, chamie! – wrzasnęła.
– Wedle woli – mruknął mężczyzna i oddalił się.
– Poczekaj – zawołała, wygładzając suknię i pospiesznie wzuwając żółtą ciżemkę.
Pewnie nie usłyszał, pobiegła więc za nim.
– Wyprowadź mnie na gościniec – zażądała, kiedy dogoniła go na ścieżce.
Crystończyk odwrócił się, ale w jego postawie trudno byłoby dopatrzyć się pokory czy choćby szacunku. Kpiącym spojrzeniem zmierzył przybrudzoną twarz o regularnych rysach, suknię z jedwabiu, drogie obuwie.
– Może panna iść za mną – zezwolił niedbale.
Złość dziewczyny zmieniła się w zdumienie, widać nie przywykła do takiego tonu. Rozejrzała się bezradnie po okalającej ją gęstwie i prędko ruszyła śladem znikającego wśród drzew mężczyzny.
Ścieżka kluczyła pomiędzy zaroślami, przekraczała płytkie ruczaje. Myśliwy zwinnie omijał krzaki z rozcapierzonymi gałęziami, przeskakiwał strumienie. Nie zważał na coraz głośniejsze jęki towarzyszki i nie zwalniał tempa. Tymczasem akacjowe kolce darły na strzępy strojne odzienie, ciżmy nasiąkły wodą, a ich cienkie podeszwy nie chroniły stóp przed kamieniami o ostrych krawędziach.
Crystończyk zatrzymał się dopiero, gdy w oddali rozległo się ujadanie psów i myśliwskie rogi.
– Ot i ratunek – powiedział. – Trzeba nam ku wschodowi zawrócić.
Kobieta pobladła, w niebieskich oczach zjawił się strach.
– Nie – szepnęła. – Nie pozwolę, żeby ten...
Ujadanie rozległo się bliżej. Panna zebrała w garść fałdy spódnicy.
– Musimy się schować.
Na twarzy myśliwego błysnęło zainteresowanie. Bez słowa poprowadził uciekinierkę coraz szerszą ścieżką, zadeptaną kopytami, zrytą pazurami. Przecinał ją wartko płynący strumień. W przejrzystej wodzie można było dostrzec gładkie otoczaki z błyszczącymi żyłkami miki i różowego kwarcu. Maleńkie rybki śmigały pomiędzy łodygami moczarki.
Weszli do strugi i ruszyli z jej biegiem. Na dźwięk stłumionych głosów i parskania koni przycupnęli w zaroślach. Gdy jeźdźcy się oddalili, panna odetchnęła z ulgą.
Nim wydostali się na brzeg, trzeba było wyplątać z krzaków delikatną materię, odczepić pasma włosów. Na suchym gruncie dziewczyna wyżęła suknię i smętnie popatrzyła na całkiem zniszczone buty, z których wystawały brudne palce.
– Dokąd pojechali tamci? – spytała.
– Ku traktowi.
Panna zamyśliła się głęboko. Choć gryzła wargi i marszczyła czoło, Crystończyk przysiągłby, że nie ma pojęcia, co dalej robić.
– Zaprowadź mnie do wsi – poleciła w końcu.
Ruszyli dalej. Niepostrzeżenie las zaczął się przerzedzać. Uciekinierka nie zauważyła obsypanych dojrzewającymi owocami gałęzi ani pobielonych pni, nie czuła odurzającego aromatu kwiecia zmieszanego z ostrym zapachem jodu i soli. Szła coraz wolniej, poranione nogi krwawiły, mokra spódnica plątała się wokół kostek.
Droga prowadziła przez sady i ogrodzone niskimi murami winnice, aż wreszcie skręciła wzdłuż klifów. Od strony morza skały miały nienaturalny czerwony kolor. Legenda mówiła, że to od krwi niewinnych dziewic, które smocze bestie otumaniły swą magią i zmusiły do samobójczego skoku.
Na urwisku gnieździły się skrzeczące alki, stada mew unosiły się w powietrzu. Poniżej szumiało morze marszczone drobnymi falami.
Ścieżka wznosiła się teraz w górę. Wyślizgane przez wodę i wiatry kamienie stworzyły naturalne szerokie stopnie. Wspięli się po nich, minęli gaj broz i trafili wprost do małej chatki o bielonych ścianach. Niebieskie okiennice mocno kontrastowały z jasnymi murami i purpurowymi pelargoniami wychylającymi się z okien. Na grządkach warzywnika posadzono marchew, rzepę i pędy szczypioru, pod płotem rozrosły się zioła. Czerwona szałwia, lawenda i rumianek przyciągały pszczoły, które krążyły pracowicie pomiędzy kwiatami.
Drzwi chaty nie były zamknięte. Wystarczyło je pchnąć, by znaleźć się w małej izdebce. Na drewnianej podłodze leżały maty z morskiej trawy, ściany ozdabiały makaty, kolorowa derka oddzielała kąt do spania. Poczerniałe ze starości, sklecone przez niezbyt wprawnego stolarza sprzęty kolebały się na nierównych nogach.
Dziewczynie pewnie nie przyszło na myśl, że powinna poprosić o gościnę. Weszła do środka, zdjęła buty, cisnęła je w kąt i syknęła, bo zranione stopy poczuły szorstkość mat. Siadła na zydlu i ukryła twarz w dłoniach. Gospodarz westchnął z rezygnacją – nie pozostało mu nic innego, jak zająć się nieproszonym gościem. Zostawił ją samą, a po chwili postawił na podłodze pełen wody ceber.
– Niech panna nogi zamoczy – polecił.
Pokryte pęcherzami i otarciami stopy zapiekły nieznośnie. Kobieta wrzasnęła, szarpnęła się i chlasnęła pochylonego Crystończyka w twarz. Uderzenie nie było silne, ale ciężki pierścień, który nosiła na serdecznym palcu, zostawił brzydką szramę na ogorzałej skórze. Zaskoczony mężczyzna przejechał ręką po policzku i skrzywił się na widok kropelek krwi na palcach. Jakby w odwecie, bezceremonialnie wepchnął jej nogi do cebrzyka.
– Chcesz mnie zabić? Jak boli... – Rozpłakała się.
– To morska woda, wypali rany.
– Piecze... – jęczała dziewczyna, rozmazując łzy. – Nie wytrzymam dłużej.
– Wystarczy – mruknął.
Ponakłuwał nożem pęcherze i posmarował cuchnącą rybim tłuszczem maścią. Otarł ręce o kapotę, pogmerał w zawieszonym nad paleniskiem kociołku i nałożył do miski zimnych jagieł.
– Panna pewnie głodna?
– Niedobre – grymasiła dziewczyna, ale opróżniła miskę do dna.
– Ja wyjść muszę, za interesem. Niech panna siedzi w chałupie, a jak by kto przyszedł, schować się powinna, choćby tu – wskazał pasiastą derkę.
Nałożył słomiany kapelusz z szerokim rondem i przymknął za sobą drzwi. Zerkająca za nim z okna kobieta widziała, jak krząta się po obejściu, karmi kury, ciągnie wodę ze studni, a potem ładuje na dwukółkę młodziutką marchew, pietruszkę ozdobioną zielonymi pióropuszami, cebulę. Pomiędzy jarzynami legła sakwa z perlicą. Wreszcie gospodarz przyprzągł osiołka i ruszył niespiesznie dróżką między sadami.
Łóżko zarzucone było owczą skórą, siennik kłuł i szeleścił, ale wokół rozłożono wiązki piołunu, więc robactwo nie miało do niego przystępu. Panna zdjęła suknię i w samej koszuli legła na posłaniu. Po chwili zasnęła.
***
Usadowioną na nadmorskich skałach fortecę wzniesiono po pierwszej wojnie. Wybrzeże było upstrzone podobnymi budowlami – w obrębie murów znajdował się prostokątny donżon i przylegająca do niego narożna wieża, skąd rozciągał się widok na morze. Gubernator Crystonu rzadko odwiedzał zamek. Bliskość portu, smród ryb, wiejący nieustannie wiatr i szum fal rozbijających się o klify nie przypadły do gustu wielmożnemu Ildenowi. Wolał swoją posiadłość w Nadmirze, a do Found zjeżdżał ledwie parę razy w roku. Nic się nie zmieniało, póki nie dorósł Udolf, najstarszy syn i dziedzic urzędu. Młodzieniec upodobał sobie zgrabną forteczkę. Wpierw sprowadził się na parę tygodni, ściągając młodzież z ojcowskiego dworu, a potem spędził w niej zimę.
Młodzi panowie lubili zabawę i mieli gorące temperamenty. Lasy rozbrzmiały odgłosami myśliwskich rogów, okna zamku jaśniały światłem, ściany trzęsły się od krzyków i muzyki. Nie było dnia, żeby w salach nie gościli minstrele, kuglarze czy tancerze. Pod murami rozłożyły się stragany, pomiędzy którymi kręcili się żebracy, złodzieje i sprzedajne dziewki. Leniwy rytm życia rybackiej osady zamienił się w nieustający jarmark.
***
Gościniec prażył się w słońcu, kurz tańczył w rozgrzanym powietrzu. Osioł wlókł się noga za nogą, nie zważając na poganiającego woźnicę, dwukółka podskakiwała w koleinach. Mężczyzna w szerokoskrzydłym kapeluszu popuścił lejce i rozsiadł się wygodniej. Na ośli upór nie było lekarstwa. Kiedy zamek zamajaczył ciemniejszą plamą na horyzoncie, zwierzę samo przyspieszyło. Może znużyła je jazda w spiekocie, a może czuło, że tam pozbędzie się ciężkiego ładunku i wreszcie odpocznie.
Nagle zza zakrętu wyłonili się jeźdźcy. Pędzili na złamanie karku i zaprzęg ledwo zdążył zjechać im z drogi. Mimo to woźnica usłyszał, jak złorzeczą głośno, a jadący z tyłu zatrzymał się i zawrócił.
– Spotkałeś kogo po drodze, kmiocie? – spytał groźnie.
– Nie – odpowiedział zgodnie z prawdą mężczyzna.
Rycerz w skórzanej jace zmarszczył brwi, ogarnął szybkim spojrzeniem wózek i strącił leżące z wierzchu warzywa. Zawróciwszy konia, pognał za towarzyszami, a Crystończyk pozbierał marchew i załadował z powrotem na dwukółkę. Nim dotarł na targ, minął go jeszcze jeden oddział, a następny wyjeżdżał właśnie przez bramę. Osioł, obojętny na zamieszanie, parsknął radośnie, kiedy wreszcie zatrzymali się przy straganie, i zaczął skubać łodygi selera.
Gospodarz wyładował sponiewieraną zieleninę, odprowadził zaprzęg w zacienione miejsce i wrócił pomiędzy jarmarczne budy. Witał się ze znajomkami, wymieniał parę zdań i szedł dalej. Wreszcie przystanął koło handlarza ryb. Podał mu upolowanego rankiem ptaka, a w zamian dostał kilka świeżo uwędzonych makreli.
– Cóż to, nowi goście na zamek zjechali? – zagaił śpiewnie. – Rankiem rogi w lesie słyszałem, a na gościńcu ruch, jakby sam gubernator z wizytą przybył.
– Starzy czy nowi, wszyscy jednacy – westchnął kramarz i otarł czoło. – Żrą, chleją i dziewki na rozpustę ciągną. Alem słyszał... – zniżył głos i rozejrzał się wokół – że jedna im nocką uciekła. Musi ważna, bo jak wściekli jeżdżą, nawet Udolf z łożnicy przed południem wstał i sam jej szukać ruszył. Ciekawym, kto ona, że się gubernatorskiego synalka nie przelękła?
Słuchający pochylił głowę, rozłożysty kapelusz zasłonił mu twarz.
– Może być, że się przelękła za bardzo – mruknął. – A wy lepiej po próżnicy językiem nie mielcie. Nigdy nie wiadomo, w czyje uszy trafić to może.
– Rację macie, Imediaz – potaknął handlarz. – Teraz łatwo stracić nie tylko język, ale i głowę.
– Prawda. W zdrowiu zostańcie, mnie czas do domu – pożegnał się mężczyzna.
Minął już największy skwar, kiedy dwukółka znów kolebała się po gościńcu. Wypoczęty, syty osioł ciągnął raźnie pusty wózek, woźnica drzemał na koźle. Otwierał oczy tylko wtedy, gdy mijały go patrole. Zajechał pod swoje obejście, wszedł do izby, zebrał rozrzucone suknie i odchylił zasłonę.
Dziewczyna spała. Na umorusanej twarzy znaczyły się jaśniejsze smugi po łzach, otarte do krwi dłonie podłożone miała pod brodę, przez co na policzku utworzył się dziecięcy dołeczek, rozrzucone włosy tworzyły uderzający kontrast z jasną skórą szyi i dekoltu. Imediaz przyglądał się jej przez chwilę, wreszcie wzruszył ramionami i opuścił derkę. Resztę popołudnia spędził w winnicy i ogrodzie. Pełł i podlewał grządki, zbierał tłuste gąsienice, które obsiadły kapuściane liście. Pracował, póki pomarańczowa kula zachodzącego słońca nie zawisła nisko nad horyzontem. Wtedy przysiadł na ławce, wsparty plecami o ścianę domostwa.
Bryza znad morza niosła ze sobą ożywczy zapach, lawenda pachniała słodko, nad morzem krzyczały mewy. Wieczorny spokój zburzył kobiecy głos.
– Witajcie, Imediaz.
Ogrodnik otworzył przymknięte oczy i uśmiechnął się przyjaźnie.
– Miło cię widzieć, Derna.
Kobieta postawiła na ławce ciężką kobiałkę, wyprostowała przygarbione plecy. Twarz miała czerstwą, oczy w kolorze dojrzałych orzechów, usta pełne, czerwone. Biła z niej witalność i pogoda przynosząca ulgę zatroskanemu mężczyźnie. Ubrana była zgodnie z crystońską modą w mocno wydekoltowaną koszulę i kolorową spódnicę.
– Gościniec przyniosłam.
– Z podziękowaniem.
– Któż o was zadba, jak nie ja? A co tam na targu słychać? – spytała, przysiadając obok.
– Żołnierzy na drodze pełno, pono kogoś szukają. Tu nie zajrzeli?
– Nie. A jak szukają, to pewnie i znajdą. – Derna wzruszyła ramionami.
– Świnie Riuka w szkodę weszły i całe pole kapusty stratowały, a Miri syna powiła, jak kropla wody do kowala podobnego – ciągnął Imediaz.
Kobieta klasnęła w ręce.
– Nowiny, nowiny. Kowal chłop silny, to i synaczek będzie udany. Może teraz z Pucharu się napiją?
– I o twoich z Anem zrękowinach słyszałem.
Derna zaczerwieniła się, lecz nie spuściła wzroku.
– Prawda, że za Anego idę. Ale was nigdy nie zapomnę.
Ogrodnik pogładził ją po twarzy.
– Do śmierci wdzięczny ci będę za chwile, które mi ofiarowałaś. A tu naści ślubny podarek.
Pogrzebał w przytroczonej do pasa sakiewce, po czym wyciągnął splecioną z żelaznych drucików i ozdobioną okruchami jantaru bransoletę. Dernie zaśmiały się oczy. Wzięła prezent i nałożyła na przegub, a potem pocałowała mężczyznę w usta.
– Chcecie, to jeszcze, pókim wolna, zostanę z wami.
– Nieładnie tak, narzeczonego mając, z innym się schodzić. – Imediaz potrząsnął głową. – Idź już, dziewczyno, i szczęśliwa bądź.
Derna uścisnęła go na pożegnanie i odeszła, kołysząc biodrami.
Ukrytą za zasłoną pannę zbudziła głośna rozmowa. Leżała, słuchając nieznajomego, dźwięcznego głosu i odpowiedzi gospodarza. Zaczerwieniła się, gdy zrozumiała, że to przez nią ogrodnik odmówił Dernie. Kiedy dobiegł ją odgłos kroków, zamknęła oczy, ale mężczyzna nie zajrzał za derkę. Podpalił ogień i zawiesił nad paleniskiem garnek zupy przyniesiony przez sąsiadkę, skroił pajdy chleba. Zapach jedzenia skusił dziewczynę. Narzuciła suknię i dokuśtykała do ławy.
Rybna zupa była gęsta, mocno przyprawiona, pyszna, więc jadła łapczywie, inaczej niż gospodarz, który miarowymi ruchami podnosił łyżkę i przegryzał chlebem. Gdy się nasycił, otarł wąsy i otrzepał brodę z okruchów.
– Jak pannie na imię? – zapytał.
Dziewczyna zawahała się, obróciła nerwowo pierścień na palcu.
– Lyl – bąknęła po chwili.
– Cóż dalej czynić zamierzasz, panno Lyl?
– Chcę wrócić do domu, do Loenu.
– Daleka to droga... Uciekła panna z Found?
Zwiódł ją ten spokojny ton, dlatego nie pomyślała nawet, żeby skłamać.
– Udolf mnie nie dostanie – oznajmiła gniewnie.
– Więc to nie rodzina ułożyła małżeństwo?
– Jakie małżeństwo? Gdyby ojciec się dowiedział o zamysłach tego... tego gubernatorskiego synalka, zabiłby go.
Imediaz zamyślił się.
– A jakże panna chce się do Loenu dostać? Sama? Pieszo? I cóż panna po drodze jeść będzie?
W oczach Lyl zalśniły łzy.
– Nie wrócę do Found, nie wrócę. Słyszałam, jak ten drań przechwalał się, że łatwo mnie uwiedzie, a potem tylko przed ojcem staniemy... Co miałam robić? Wymknęłam się, kiedy się gościł... – Smarknęła.
– Nie bucz – westchnął gospodarz. – Prawda, że do małżeństwa nikt cię gwałtem przymuszać nie może.
– Chcę do domu, do taty i wuja Stevara... – chlipała dziewczyna.
Mężczyzna wyprostował się nagle.
– Stevara? – powtórzył przeciągle. – Twoim wujem jest marszałek Stevar?
Lyl spuściła głowę. Nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła, ale policzki pokryły się rumieńcem, a obracany machinalnie pierścionek wyrżnął czerwone znaki na palcu.
– Jeśli odprowadzisz mnie do domu, nagroda cię nie minie – obiecała.
Gospodarz nie odpowiedział, lecz niespodziewanie wyszedł, a ona znów została sama, zastanawiając się gorączkowo, czy uciec, czy raczej zdać się na łaskę nieznajomego chłopa.
Lyl niewiele wiedziała o ludziach niższego stanu. Mijała ich podczas podróży, czasem rzucała jałmużnę, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby zagadnąć któregoś, zainteresować się życiem, marzeniami. Dlatego Imediaz stanowił dla niej niewiadomą. Żałowała, że nie potrafiła poskromić języka, wyrzucała sobie, że nim wyszła z Found, nie pomyślała o zabraniu zapasów, ubrania na zmianę i pieniędzy. Mogła choć wziąć konia z Udolfowej stajni...
Ścieżka zaprowadziła Imediaza na klify. Usiadł nad przepaścią i zapatrzył się na wodę wysrebrzoną blaskiem księżyca.
– Kim jesteś, dziewczyno? – mamrotał do siebie. – Długo nie potrwa, jak wsie zaczną przeszukiwać... Na gościńcu przepadnie, mili nawet nie ujdzie, boso i w tej sukni jedwabnej.
Długo tak gadał do siebie, wzruszał ramionami albo kiwał głową. Wreszcie podjął decyzję, choć było mu ciężko na sercu. Wrósł w crystońską ziemię niby drzewo, przywykł uważać za swój pobielony dom, winnice i gaje. Miał porzucić to wszystko i zdać się na niepewny los? A jednak wydobyte z przeszłości imię skłaniało go do pomocy nieznajomej. Z westchnieniem podniósł się i wspiął po kamiennych stopniach.
– Zabiorę cię do domu – powiedział do przygnębionej, wystraszonej Lyl tonem, jakby chodziło o spacer do sąsiedniej wsi, a nie na drugi kraniec królestwa. – Przebierz się, bo ta suknia kłopot nam na głowy ściągnie. I pierścień zdejmij, jeszcze się kto połaszczy na tę błyskotkę.
Rzucił jej swoje zapasowe odzienie i sam zaczął pakować tobół. Lyl bez protestu weszła za zasłonę i zaczęła się mocować ze sznurówkami sukni. Słyszała, jak coś chrzęści, dźwięczy i szeleści, ale kiedy wyjrzała, tłumok był już zawiązany, a Imediaz gotowy do drogi.
– Nagroda cię nie minie – powtórzyła obietnicę, jakby pragnęła jego i siebie utwierdzić w podjętej decyzji.
– Tak i pójdźmy – pogonił ją, a potem przymknął drzwi. Skobla nawet nie dotknął, do ubogiej wioski nie zaglądali złodzieje, a gdyby jaki znużony wędrowiec chciał odpocząć, domostwo będzie gotowe na jego przyjęcie.
Zamiast ku gościńcowi Imediaz poprowadził dziewczynę dróżką między skałami. Lyl jęczała z bólu, za każdym razem gdy natrafiła stopą na kamyk o ostrych krawędziach, korzeń czy patyk. Ogrodnik wyrzucił zniszczone ciżmy, a ona nie przywykła do chodzenia na bosaka. Zbudzone ze snu alki skrzeczały i trzepotały się, kiedy je minęli, znów wcisnęły głowy pod skrzydła i zamknęły paciorkowate ślepka. Fale łagodnie rozbijały się o brzeg, im niżej schodzili, tym wyraźniej słychać było ich szum.
Po kilkunastu krokach otworzyła się przed wędrowcami mała zatoczka. Na piasku, z dala od wody, stała łódź. Imediaz załadował do niej tobołek i wyciągnął rękę. Lyl znów się zawahała.
– Myślałam, że pójdziemy traktem – zauważyła niepewnie.
– Nie przemkniemy tamtędy. Szukają cię – odrzekł. – Wskakuj, panno, ruszajmy, póki trwa odpływ.
***
Udolf był pięknym młodzieńcem – niezbyt wysokim, proporcjonalnie zbudowanym, o prawie dziewczyńskiej twarzy okolonej długimi, miękko spływającymi na plecy włosami. Sprawiał wrażenie przesadnie ugładzonego, zbyt miękkiego jak na mężczyznę. Tylko oczy zdawały się przeczyć temu wizerunkowi, ich chłodny błękit przywodził na myśl blade, zimowe niebo. Lecz gdy na policzkach kładł się cień długich rzęs, a mocno czerwone usta rozciągały się w lekkim uśmiechu, nie było panny ani mężatki zdolnej się oprzeć jego urokowi. Choć może żadna nie wytrwałaby w zachwycie, gdyby ujrzała, jak trzęsie teraz młodą dziewczyną i okłada ją pięściami.
– Miałaś jej pilnować, warować jak pies! Twoja wina, ze zniknęła! – wrzeszczał.
Przestraszona służka skuliła się na podłodze, bezwolnie przyjmując razy i kopniaki. Nikt z wylęknionej kompanii nie ujął się za nieszczęsną, a ten, który był przyczyną jej nieuwagi, omijał dziewczynę wzrokiem, jakby była trędowata.
– A wy, głupcy, czegóż stoicie jak słupy?! Trzeba ją znaleźć! Mogła zabłądzić w lesie, ruszyć gościńcem albo... – Nowa myśl przyszła mu do głowy. – Znalazła gościnę w jakim dworze czy we wsi. Szukać jej! Przepatrzyć każdą chałupę!
Drużynnicy i nieliczny oddział gwardzistów opuścili głowy. Żaden nie śmiał głośno wyrazić obawy, że zaginiona nie żyje lub, co równie straszne, leży gdzieś umierająca, niezdolna wezwać pomocy. Po dwóch dobach bezowocnych poszukiwań taka myśl narzucała się sama. Wreszcie ktoś, odważniejszy widać od innych, zaproponował:
– Może wezwać czarowników? Zdarzało się, że znajdywali zaginionych.
Udolf wymierzył służącej ostatniego kopniaka i zamyślił się.
Czarownicy nie cieszyli się szacunkiem. Rzucano za nimi kamieniami, szczuto psami i wymyślano od smoczych sługusów. Nieliczni świadczyli usługi na dworach, ale większość wolała nie ujawniać swoich talentów i żyć życiem zwykłych ludzi. Czy w Found znajdzie się choć jeden?
– Tfu, odmieńcy – charknął panicz. – Ale, dobrze, niech spróbują. Natychmiast! – rozdarł się.
Gwardziści rozbiegli się pomiędzy chatami i straganami.
– Znacie jakich czarowników? – pytali każdego napotkanego, ale odpowiadało im milczenie, czasem splunięcie na ziemię i zaciśnięte w figę palce.
– Pan Udolf ich na usługi potrzebuje – namawiali, aż wreszcie ktoś pokazał na Darkiego, młodego mężczyznę z krzywymi plecami, wyraźnie utykającego na prawą nogę.
Złapany za ramię garbus skurczył się, pobladł, lecz gwardzista trzymał go mocno.
– Trza by jeszcze kogo – mruczał żołnierz zwany Willem.
Pokraczna sylwetka Obdarowanego wzbudziła w nim pogardę i, jednocześnie, przydała pewności siebie. Wszak on sam był zdrowy, silny i zupełnie normalny. Wyprostował się, chrząknął i rozejrzał wokół. A nuż jakaś dziewucha dostrzeże jego walory? Wtedy, między budami, wypatrzył odzianą w łachmany żebraczkę. Była młodziutka, nieledwie dziecko, ale tak brudna i potargana, że wyglądała niczym prawdziwa wiedźma. Patrzyła zachłannym wzrokiem na jedzenie, czasem wyciągała rękę. Ktoś rzucił jej nadgniłą marchewkę. Podniosła ją z ziemi, nawet nie otarła z kurzu, tylko wpakowała do ust. Jeden z gwardzistów popchnął ją w stronę Willa. Spojrzała na niego czarnymi oczami, bez strachu, bez zrozumienia. Za to gwardzista aż westchnął, kiedy poczuł dotyk dobrze już rozwiniętych piersi.
– Nadasz się – orzekł i klepnął ją w pośladek, który też wydał mu się całkiem kształtny. – Trzeba cię tylko obmyć, zanim przed panem Udolfem staniesz. Jak ci na imię?
Dziewczyna nie odpowiedziała.
– To niemowa, panie – wyjaśnił jeden z gapiów. – My ją Egga nazwali, bo czasem gadać próbuje, ot tak: egg, egg. Ale ona nie czarownica, ino niedojda.
– Rzekłem, że czarownica, i tak jest – krzyknął Will, aż chłopek się skulił i odszedł, czapkując.
Dziewczyna chyba niczego nie pojęła i posłusznie podreptała z mężczyznami. Zaczęła się wyrywać dopiero, kiedy wsadzili jej głowę do beczki z deszczówką i przejechali parę razy szorstkimi paluchami po twarzy i szyi.
Obdarowani wydali się Udolfowi odrażający. Schylony w ukłonie garbus drżał z wysiłku, po mokrych włosach dziewczyny łaziły wszy, a gnidy połyskiwały niczym perły. Odsunął się ze strachu, że ich dotyk go skala. Najchętniej kazałby oboje wygnać z fortecy batogami jak sparszywiałe psy, jednak potrzebował ich usług.
– Przedwczorajszej nocy z mojego dworu zniknęła panna. Macie ją znaleźć – polecił wyniośle.
– Tak, mój panie – zgodził się pokornie garbus. – W całym Found nie ma nikogo lepszego do takiej roboty.
Dziewczyna nie odzywała się, patrzyła tylko szeroko otwartymi oczami na gubernatorskiego syna.
– Czego się gapisz?! – wrzasnął na nią Udolf. – Spróbuj jakiejś sztuki, a zdechniesz w lochu!
Garbus, który z trudem utrzymywał równowagę, szturchnął niedojdę, aż zgięła się wpół.
– Wybaczcie, wasza łaskawość, nasze oczy pierwszy raz oglądają takie splendory – przypochlebiał się. – Zaraz szukać zaczniemy, tylko wpierw komnatę onej panny musimy zbadać.
– Zaprowadźcie ich – burknął panicz. – A baczenie miejcie, żeby niczego nie ukradli.
Dawniejszymi czasy w donżonie mieściła się kordegarda, ale Udolf przeprowadził gwardzistów do bud na placu i sam zajął prostokątne izby. Największa, na pierwszym poziomie, służyła jako sala paradna. Tu dziedzic przyjmował gości i urządzał biesiady. Prowadził do niej drewniany pomost, który zastąpił drabinę, a przybudówka miała dodać świetności topornej budowli. Do pozostałych komnat wchodziło się spiralnymi schodkami z narożnej wieżyczki.
Niewielki pokój, który zajmowała zaginiona, powstał z większej sali, przedzielonej na pół drewnianym przepierzeniem. Okienka, przez które sączyły się do środka wąskie promienie słońca, były ledwie szczelinami w murze. W kącie stał rozpakowany kufer z sukniami, płaszczem z sobolowym kołnierzem i koszulami z cieniutkiego płótna, obok ciżmy i patynki. Na komódce leżał grzebień i srebrne zwierciadełko.
Garbus rozglądał się po wnętrzu, za to Egga nie mogła oderwać oczu od pilnujących ich gwardzistów.
– Spodobałeś jej się, Will, ino na ciebie się gapi – zarechotał jeden.
– Zabawimy się? – Wyszczerzył zęby żołnierz.
– Łaski upraszam, wielmożnych panów – ośmielił się odezwać kaleka. – Tu cisza i spokój potrzebne...
Mężczyźni popatrzyli po sobie i na czarownicę.
– Ale łapy z daleka trzymaj, bo jak co ukradniesz, zgnijesz w ciemnicy – pogroził Will.
Położył dziewczynie rękę na ramieniu, niby przypadkiem ocierając się o piersi, i wypchnął z komnaty.
Obdarowany został sam, choć przez otwarte drzwi ciągle słyszał niewybredne zaczepki. Podszedł do okna, z którego widać było las, przysiadł na karle z wysoką poręczą, pogładził lusterko, dotknął sukni.
– Znajdę cię, panienko, znajdę – mruczał, wdychając zapach, którym przesiąkło odzienie. – I tak mi się zdaje, że wiem, gdzie się skryłaś.
***
Siska płakała i płakała. Nie tak miała wyglądać jej wielka przygoda. Kiedy Lyllana oznajmiła, że właśnie ona pojedzie do Found, klaskała z radości i kręciła się w kółko jak fryga. Wyjazd oznaczał swobodę, znacznie większą niż w Nadmirze, gdzie musiała usługiwać dwóm albo i trzem pannom i być na każde zawołanie.
Podróżowały konno, otoczone wesołą kompanią mężczyzn, młodych i przystojnych, pogoda była piękna, okolica urokliwa, bo gościniec wiódł w pobliżu morza. Z jednej strony mogły podziwiać marszczące wodę drobne fale, które na tle błękitu wyglądały jak oślepiająco biała koronka, a z drugiej sady i ogrody z kwiatami o nasyconych barwach żółci, oranżu i czerwieni.
Przez całą drogę jej panienka i dziedzic zachowywali się niczym para narzeczonych. Razem galopowali po zakurzonej drodze, śmiali się, wspominali znajomych. Siska widziała wyraźnie, że Lylla nie pozostaje obojętna na awanse panicza. Płoniła się pod spojrzeniem jego bladoniebieskich oczu, całowała płatki podarowanych kwiatów, nie broniła się, gdy Udolf ściskał jej małą rączkę w swojej dłoni i obejmował kibić, pomagając przy dosiadaniu konia.
Po zasobnym zamku w Nadmirze skromna forteczka rozczarowywała brakiem wygód. Komnata, chociaż przytulniejsza od innych, była bardzo ciasna, więc Siska musiała spać na schodach jak reszta służby. Również miejscowe towarzystwo okazało się nieciekawe: wiejskie dziewuchy i śmierdzący rybami mężczyźni. Wychowana na dworze dziewczyna, na co dzień obcująca z eleganckimi damami i kawalerami, marszczyła nos, czując smród przepoconego odzienia, i krzywiła się z odrazy na widok wiecznie brudnych rąk i nóg, które nigdy nie poznały obuwia. Dlatego chodziła z wysoko zadartą głową – miała się za znacznie lepszą i ważniejszą od tej wsiowej hołoty. Skupiła swoje zainteresowanie na towarzyszach Udolfa, licząc, że przyciągnie ich uwagę. Wiedziała, że jest ładna, i lubiła fantazjować, że przez małżeństwo zapewni sobie los lepszy niż strzepywanie pierzyn, czesanie i wiązanie sznurówek cudzych sukni. Taki obrót spraw wydawał się mało prawdopodobny, ale marzeń nikt jej nie mógł zabronić, strzelała więc oczami i kołysała biodrami, kiedy ktoś z młodych ludzi przechodził w pobliżu, i śmiało odpowiadała na zaczepki.
Wieczorem, drugiego dnia pobytu w Found, Udolf sprosił muzykantów. Przygrywali młodym państwu, a Siska patrzyła z korytarza. Muzyka bardziej przypominała wiejskie przygrywki niż eleganckie pawany i jej pani miała coraz bardziej pochmurną minę. Zaczęły ją razić niewybredne żarty i aluzje, odsuwała twarz, bo oddechy biesiadników śmierdziały gorzałką, wreszcie wyśliznęła się z sali. Gdy ją mijała, dziewczyna dostrzegła, że oczy panienki błyszczą od łez, a usta drżą w hamowanym płaczu. Siska chciała pójść za nią, wyczuwając, że Lyllana potrzebuje znajomego towarzystwa, ale w tej chwili ktoś ją przycisnął do ściany.
– Szkoda, żeby taka ślicznotka w korytarzu się chowała – zaszeptał jej do ucha Arnald, drużynnik Udolfa, i pocałował tak gorąco, że dziewczynie zabrakło tchu.
Potem pociągnął ją przez podwórze, do stajni.
Siska nie protestowała. Miała gorącą krew, podobały jej się uściski, pocałunki i ochrypły głos zapewniający o wiecznej miłości. Poddała się namiętności bez wstydu i hamulców, zapomniała o swej panience, nie przeszkadzał jej smród końskiego łajna ani kłująca w pośladki słoma. Spędziła w ramionach swego rycerza całą letnią nockę, a świtaniem wróciła na zamek, szczęśliwa i mocno niewyspana. Ogarnęła się jako tako, powyciągała źdźbła z włosów, otrzepała suknię i weszła do komnaty.
Lyllany nie było. Choć wszystkie rzeczy leżały na miejscu, Siskę od razu ogarnęło niedobre przeczucie. Pościel wyglądała na nietkniętą, a panienka nie wstawała wcześnie, przeciwnie, lubiła budzić się powoli, celebrując poranne czynności. I w żadnym wypadku osobiście nie posłałaby łóżka. Mogła, rzecz oczywista, spędzić noc z Udolfem, lecz Siska jakoś w to nie wierzyła. Chyba że młody pan wziął ją do łożnicy siłą.
Dziewczyna nie mogła się zdecydować, czy powinna od razu wszczynać alarm, czy jeszcze trochę poczekać, pokręciła się więc po korytarzach i salach, wściubiła nos nawet do komnaty dziedzica. Na próżno, po Lyllanie nie został żaden ślad. Choć słońce ledwie wzeszło, obudzono Udolfa, przeszukano fortecę, a zaspana drużyna ruszyła w las i przepatrywała okoliczne drogi.
Złość panicza skupiła się na Sisce. Zelżona i pobita schowała się w kącie pod schodkami prowadzącymi do donżonu. Płakała, bo pojęła, że Arnald nie stanie w jej obronie. Wcale mu na niej nie zależało, słodkie słowa o miłości były kłamstwem, a nikt inny się za nią nie ujmie ani nawet nie użali. Wszyscy trzęśli portkami ze strachu przed dziedzicem, który ujawnił swą okrutną i bezlitosną naturę. Rzeczywistość nijak nie przystawała do marzeń pięknej służki.
***
Udolf obserwował rozglądającego się po dziedzińcu garbusa.
– Nie spuszczajcie go z oka – polecił gwardziście, który przyszedł zameldować, że czarownik posiedział chwilę w komnacie, obwąchał suknię, pomacał grzebyk, a schodząc w dół, wodził ręką po kamiennych ścianach.
Zbrojny nie wspomniał, że towarzysząca mu dziewczyna nie protestowała, kiedy żołnierze wsadzali jej łapy pod spódnicę i miętosili cyce, tak samo jak nie przyznał się, że zajęci zalotami nieopatrznie zdradzili imię poszukiwanej.
Kaleka pokręcił się po placu, potem przysiadł pod murem i zamknął oczy. Panujący wokół harmider rozpraszał go. Za dużo było śmierdzących potem ludzi, koni, wałęsających się psów. A jednak pośród tej wielości odkrył tropy Lyllany. Nakładały się na siebie, krzyżowały, ale po chwili potrafił już rozróżnić, który pochodził sprzed kilku dni, a który z przedwczorajszej nocy. Skupił się, oddzielił od hałasu, zapachów, ruchu.
Kobieta wyszła na dziedziniec. Długi płaszcz okrywał jaskrawą suknię, włosy miała ciasno splecione. Zatrzymała się i rozglądnęła. Strażnicy drzemali, ktoś rzygał pod ścianą, odwrócony do niej tyłem. Przez okna dochodziły ją wrzaski pijanych biesiadników, konie parskały cicho i stukały kopytami w ubitą ziemię, w kącie stajni, na słomie, służąca wzdychała w uścisku rycerza.
Jaśnie panienka niezauważona przemknęła przez plac, uchyliła furtkę i wyszła. Garbus ruszył jej śladem.
Wzdłuż muru wiodła wąska ścieżka. Dziewczyna szła ostrożnie w ciemnościach, okrążyła wzgórze i ześliznęła się po zboczu. Kosztowało ją to sporo wysiłku, na kamieniach pozostały kropelki krwi i otarta z rąk skóra.
Darki węszył. Nie musiał powtarzać każdego kroku, potykać się o te same głazy i korzenie, ale czerpał przyjemność z odnajdywania ulotnego zapachu, śladów stóp, które dla niego były tak wyraźne, jakby odciśnięte w mokrym piasku.
U podnóża stoku zaczynał się las. Wyglądał spokojnie w jasnym świetle słońca, lecz garbusowi wydał się groźny i mroczny. Widział błyskające świetliki, słyszał szelest paproci, czuł dotyk mokrych liści. Strach powrócił ze zdwojoną siłą. Lyllana truchlała przy każdym skrzypnięciu czy muśnięciu ćmy, serce biło jej mocno, ręce spotniały.
Podążający śladem Obdarowanego żołnierze patrzyli, jak ten, zamiast iść ścieżką, przedziera się przez wykroty, odsuwa gałęzie, a w końcu zatrzymuje się na polanie i podnosi coś z ziemi.
Barwa zaczepionego o krzak płaszcza zlewała się z poszyciem. Darki podniósł go i wtulił weń twarz. Miał wrażenie, że dotyka Lyllany, czuł ciepło jej ciała, zapach, smak. Długo nie mógł się zmusić, żeby iść dalej.
Po kilku krokach znów się zatrzymał.
Wystraszył się, jakby to wokół niego zamknęła się pułapka, jakby on sam zawisł nad ziemią oplątany siecią.
– Ratunku!
Płakał, bo płakała Lyl, trząsł się z zimna i strachu, przemoczył spodnie. Szarpał sznury, krzyczał, złościł się, aż wreszcie popadł w przygnębienie.
– Gdzie ona jest?! – wrzasnął mu nad uchem jakiś głos.
Kaleka wzdrygnął się i wrócił do przytomności. Z wysokości końskiego grzbietu patrzył na niego Udolf.
– Czego tak wytrzeszczasz gały? Znalazłeś coś?
Pokurcz podał mu płaszcz.
– Była tu, zgubiła okrycie – powiedział pokornie. – Wpadła w pułapkę. Ktoś musiał jej pomóc. – Pokazał leżącą opodal zniszczoną sieć. – Dalej poszli razem.
– Na co czekasz, prowadź.
W hałaśliwym towarzystwie dziedzica i gwardzistów tropiciel nie potrafił odnaleźć uczuć ani odtworzyć jasnego obrazu wydarzeń. Mimo to nie zgubił śladu. Zawahał się dopiero nad strugą. Wpierw ją przekroczył, potem zawrócił i pokuśtykał wzdłuż zarośniętego brzegu.
– Przejeżdżaliśmy tędy wczoraj – sarknął Udolf, wskazując odciski kopyt i końskie jabłka.
Darki uśmiechnął się krzywo. Nie znalazłbyś jej, choćby stała o krok, pomyślał.
Musiał wejść do wody. Wartki nurt sprawiał, że kolebał się na nierównych nogach, ślizgał się na kamieniach i zaplątał w jakieś zielsko, lecz trud się opłacił. Na krzaku dojrzał szafranowy strzępek oraz pasemko włosów. Schował materiał, a lok nawinął sobie na palec.
– Już jesteś moja – mruknął.
Pochód wydostał się z lasu, minął sady i winnice, by zatrzymać się przed stojącą na uboczu chałupą. Darki chciał wpierw obejrzeć domostwo, dowiedzieć się czegoś o gospodarzu, ale Udolf go wyprzedził. Kopnął drzwi, aż odbiły się od futryny, i wszedł do środka.
– Gdzie ona jest? No gdzie, do cholery?!
Wnętrze okazało się puste. Nad paleniskiem wisiał kociołek z resztką zupy, odsunięta derka ukazywała rozgrzebany barłóg, skrzynię opróżniono.
Dziedzic zmiótł z półki gliniane dzbanki, zrzucił doniczkę z pelargonią. Darki nie zwrócił na to uwagi. Patrzył na długi włos na poduszce.
– Była tu – powiedział pewnie.
– Ale gdzie jest teraz? – wrzasnął Udolf. – Szukaj jej!
Garbus zszedł po klifach na plażę. Na piasku widniały zadeptane ślady, tyczki, na których rozwieszano sieci, stały nagie, daleko od fali przyboju widniało głębokie żłobienie, ślad po zepchniętej łodzi. Na brzegu trop się urwał. Zniknęły już zapachy, odczucia, echa słów, więc powlókł się z powrotem i powiedział o tym paniczowi.
– Kto tu mieszkał? Jak się nazywał? Może ktoś ich widział, wie, dokąd popłynęli?!
Ale poza imieniem ogrodnika nie dowiedzieli się niczego. Rozwścieczony Udolf kazał spalić chałupę. Żołnierze rzucili żagwie na strzechę i patrzyli, jak płomienie rosną, nabierają mocy i trawią dach, liżą kamienne ściany.
Darkim szarpały żal i złość. Chciał jeszcze raz wejść do środka, ułożyć się na posłaniu, poznać sny Lyllany. Lecz one spopieliły się wraz ze sprzętami, pościelą, ścianami. Skryte pragnienia Obdarowanego musiały ustąpić przed krzykami przerażonych sąsiadów i rykami bydła.
***
Lyl narzekała bez ustanku. Jej delikatna skóra wystawiona na słoneczne promienie poczerwieniała, nos się łuszczył, wiatr targał włosy, choć kryła je pod chustą. Chciała jeść, pić, nockami marzła, za dnia dokuczał jej upał, łódka nieznośnie kołysała.
Imediaz znosił te jęki spokojnie. Nie krzyczał, nie upominał i dziewczyna odnosiła nieprzyjemne wrażenie, że wcale jej nie słucha. Jakby odgrodził się od rzeczywistości, zamknął za niewidzialnymi drzwiami, do których nie miała klucza. To było tak irytujące, że chwilami chciała nim potrząsnąć, nawet uderzyć, byleby tylko zwrócił na nią uwagę.
Do tej pory Lylla żyła otoczona towarzystwem, które nieustannie troszczyło się o jej samopoczucie i dostarczało rozrywek, pośród nieustającej zabawy, śmiechu, muzyki. Ignorowanie jej obecności i ponure milczenie okazało się przygnębiającym doświadczeniem.
Płynęli, trzymając się blisko brzegu, chyba że sterczące rafy zmuszały ich do obierania kursu na pełne morze. Czasem spotykali rybaków zanurzających sieci na głębinie. Imediaz pozdrawiał ich uprzejmie, a oni odpowiadali głosami, które niosły się daleko po wodzie. Pierwszego poranka trafili się między nimi znajomi. W tych momentach dziewczynie przykrytej cuchnącymi szmatami, z nosem w rybich wątpiach, chciało się wymiotować. Potem oddalili się już na tyle, że jej obecność w łodzi samotnego ogrodnika nie budziła zdziwienia, więc mogła bez przeszkód siedzieć na dziobie albo trzymać linki żagla.
Z nudów Lyl zaczęła obserwować swego opiekuna. Nie potrafiła określić jego wieku, ale wydawał jej się stary – dla szesnastoletniej dziewczyny każdy, kto miał więcej niż dwadzieścia lat, prawie stał nad grobem. Mimo to był silny. Bez trudu radził sobie z opornym sterem, ściągał żagiel, wiosłował. Kiedy rankiem rozsupływał tobół z jedzeniem, dostrzegła na jego nadgarstkach wyblakłe znaki: koronę i miecz, musiał więc kiedyś służyć w wojsku. To dodało jej nieco otuchy. Postawni mężczyźni w tunikach z królewskim znakiem budzili zaufanie, a ona od dziecka przywykła do ich obecności. Jednak podczas dłużących się w nieskończoność dni i zimnych nocy Lyl na nowo ogarniały wątpliwości. Nie wiedziała przecież, dokąd zabierają ten milczący mężczyzna i jakie ma wobec niej zamiary.
Przychodziło jej do głowy, że może lepiej było zostać w Found. Skoro poznała plany panicza, powinna nalegać na szybki powrót, udać chorą czy wysłać ptaka do Nadmiru z prośbą o ratunek. Teraz, zdana na łaskę nieznajomego, mogła tylko mieć nadzieję, że okaże się porządnym człowiekiem.
Morze było łagodne, drobne fale kołysały uspokajająco, lecz bliżej brzegu nabierały mocy i bryzgając pianą, rozbijały się o płonące purpurą klify. Mewy nurkowały w przejrzystą toń i umykały na bezpieczną wysokość z rybami w dziobach ścigane przez mniej zręczne towarzyszki. Nocami gwiazdy zdawały się zawieszone tak nisko, że wystarczyło sięgnąć, by schwytać połyskujący okruch. Lyl poznawała Letnią Gwiazdę, która niedawno minęła zenit, i wodziła palcem w powietrzu, rysując niewidzialne linie Pajęczej Sieci, nadając kształt Smoczemu Skrzydłu.
Spokój i piękno rozgwieżdżonego nieboskłonu spływały na dziewczynę i pozwalały w tych cichych godzinach żywić nadzieję na szczęśliwe zakończenie podróży.
Wreszcie, kiedy świt po raz czwarty zabarwił niebo, Imediaz zarzucił sieci. Złowione ryby, miotające się na dnie, obślizgłe, budziły w Lyl odrazę. Widziała, że zapasy się kończą, ale chyba nie potrafiłaby zmusić się do przełknięcia śmierdzącego, surowego mięsa. Dopiero gdy zbliżyli się do kamiennego nabrzeża, a z porannej mgły wyłoniły się zarysy budowli, zrozumiała, że to kres jej udręki. Koniec z kołysaniem, mdłościami i sikaniem za burtę. Wreszcie zje gorący posiłek, wykąpie się, przebierze w czyste odzienie. Na samą myśl o tym chciało jej się tańczyć z radości. Spotkało ją jednak rozczarowanie, bo Imediaz zamiast do zajazdu pociągnął ją na targ.
Ominęli stojące w porcie stragany i przeszli spinającym brzegi kanału kamiennym mostem z trzema szerokimi zjazdami. Oni zeszli środkowym, prowadzącym na wysepkę, i znaleźli się między budami. Uliczki były śliskie od rybiej łuski, stragany cuchnęły. Lyl z obrzydzeniem patrzyła na kałamarnice, kraby z wielkimi szczypcami, podobne do robaków krewetki i ryby – flądry, makrele, szproty.
Mimo że świt ledwie zabarwił niebo, wszędzie kręciło się mnóstwo ludzi, kupujących i sprzedawców, którzy ćwiartowali i patroszyli swój towar, ważyli i hałaśliwie zachęcali do kupna. Dziewczynę bez przerwy ktoś potrącał, przeganiał z miejsca na miejsce, wrzeszczał nad uchem. Dostała kuksańca, podeptano jej ledwo wygojone stopy, a w pewnej chwili poczuła lekkie dotknięcie. Kątem oka dostrzegła brudną dłoń i zrozumiała, że próbowano ją okraść. Pomacała dekolt i odetchnęła, gdy wyczuła kształt pierścienia zawieszonego na rzemieniu. Oprócz niego nie miała nic wartościowego. Po tym incydencie bardzo się pilnowała, żeby nie zgubić Imediaza. Słyszała, jak targuje się o ryby i szuka nabywcy pozostawionej na nabrzeżu łodzi. Znalazło się paru chętnych, więc znów przeszli most, a potem wrócili, już nie na targ, lecz do miasteczka.
Po harmiderze, który panował na wysepce, tu ogarnęła ich wręcz przytłaczająca cisza. Zaułki były wąskie i ciemne. Domy rozpadały się od wilgoci, deski szpeciły solne zacieki, z okiennic płatami odpadała farba. Na drewnianych galeryjkach wiszących nad kanałem suszyło się pranie. Białe płachty prześcieradeł wyglądały niczym wyłaniające się znienacka duchy, przesiąknięte smrodem powietrze zatykało oddech.
– Jestem zmęczona – wzdychała Lyl.
Mówiła szczerą prawdę. Z głodu bolał ją żołądek, w głowie huczało, mięśnie miała napięte, bose stopy znów krwawiły.
Imediaz nie zwolnił kroku. Znalazł niewielki sklepik, w którym cuchnęło stęchlizną, usadził Lyl na stołku, a sam zniknął wraz z handlarzem na zapleczu. Dziewczyna słyszała ich głosy, powolne, przyciszone. Musiała się zdrzemnąć, bo gdy ogrodnik dotknął jej ramienia, podskoczyła wystraszona.
– Co tam masz? – spytała, kiedy znów brnęli ulicami.
– Odzienie dla ciebie. Nie możesz w chłopskich sukmanach paradować, i tak za dnia każdy pozna, żeś dziewucha. Ale na razie kapelusza nie zdejmuj i kapotę zapnij, bo idziemy do zajazdu.
– Nareszcie.
Gospoda wyglądała jak chlew. Polepę zarzucono przegniłą słomą, stoły aż się lepiły od brudu, koślawe ławy nie zachęcały do odpoczynku. Dym z paleniska kłuł w oczy i zasnuwał pomieszczenie niebieskawą mgiełką.
Imediaz znalazł miejsce w najciemniejszym kącie i poprosił o miskę zupy. Lyl łapczywie zanurzyła łyżkę w parującej strawie i podniosła do ust.
Krzyknęła, brązowa breja spłynęła po koszuli.
W zupie pływał karaluch. Miał sztywne nóżki, a na pancerzyku tłuste ślady. Mężczyzna wziął go w dwa palce, wyrzucił na ziemię i zamieszał w misce. Na wierzch wypłynęły martwe oczy, rybi szkielet i wątpia.
– Jedz.
Lyl zbladła i zasłoniła usta.
– Nie... – wymamrotała. – Nie jestem głodna.
Imediaz pokiwał głową i szybko przełknął posiłek. Jego towarzyszka zwymiotowała na podłogę.
Pokój okazał się klitką bez okien, z drzwiami, które kołysały się na jednym zawiasie. Pod ścianą stał stołek. Kiedy Imediaz podparł nim drzwi, mebel nie utrzymał się na koślawych nogach i przewrócił się z łomotem. Nie było miski ani dzbanka z wodą, nawet kolka w ścianie, na którym można by powiesić odzienie.
Dziewczyna skuliła się na podłodze. Wodziła spojrzeniem po zmurszałych deskach, wpółotwartych drzwiach, stołku, przemykających w cieniu robakach. Robiła się coraz bledsza, oczy miała nienaturalnie rozszerzone, kropelki potu na górnej wardze, mocno splecione ręce. Znajdowała się na granicy histerii i wystarczyłby tylko jeden krok, przypadkowe słowo lub gest, aby ją przekroczyła.
Imediaz odłożył tłumoki i przyklęknął. Szorstką dłonią dotknął jej policzka.
– No już dobrze, dobrze – wymruczał. – Jutro wyjedziemy z tej dziury. Będziesz się mogła umyć w strumieniu i przebrać.
Lyl chyba nie zrozumiała słów, ale uspokajający ton głosu przyniósł jej ulgę. Napięte mięśnie rozluźniły się, z oczu popłynęły łzy, nagle przywarła do mężczyzny, trzęsąc się i szlochając.
– Chcę do domu – smarkała. – Do domu...
– Już niedługo, ptaszyno. Niedługo będziesz w domu. Obiecuję. A potem tulił ją i kołysał, póki nie zasnęła.
***
Ojciec Udolfa przyjechał do Found bez zapowiedzi, w otoczeniu zaledwie kilku zbrojnych, i chłopak nie mógł przed nim ukryć, że Lyllana zniknęła.
– Co takiego?! – ryknął gubernator Crystonu i walnął pięścią w nieogolony policzek syna. – Jak mogła uciec? Ty głupcze! Niech Oblicza Boże zmiłują się nad nami.
Krzyki stawały się coraz bardziej zadyszane, bo Ilden nie poprzestał na jednym ciosie i tłukł pierworodnego bez opamiętania.
– Nie chcę cię znać, wyrzeknę się, choćby Marcja miała objąć dziedzictwo! Pierwszy lepszy pastuch byłby od ciebie lepszy! Wynocha i nie wracaj bez niej, bo zatłukę!
Udolf wycofał się. Upokorzony, wrócił do swojej komnaty, spłukał krew z twarzy, przebrał się i wezwał gwardzistów.
– Gdzie ten pokurcz i czarownica? Sprowadzić ich natychmiast!
Kiedy Obdarowani znów stanęli przed jego obliczem, zeszpeconym opuchlizną i siniakami, nie zaszczycił ich nawet jednym spojrzeniem.
– Macie ją znaleźć! Dostaniecie konie, pieniądze i ruszycie wzdłuż wybrzeża, jedno na wschód, drugie na zachód. A wy pojedziecie z nimi – polecił gwardzistom.
Mężczyznom zaświeciły się oczy, każdy liczył, że właśnie on będzie towarzyszył młodziutkiej czarownicy.
***
Lyl obudziła się z nosem wtulonym w pachnącą solą kapotę. Na policzku czuła łaskotanie brody, mocny uścisk ręki na biodrze, słyszała miarowe bicie serca. Ten uścisk i spokojny oddech zapewniały poczucie bezpieczeństwa. Dopiero po chwili dała o sobie znać niewygoda – kłujące źdźbła słomy, twarda podłoga, chłód. Poruszyła się i ujrzała jaśniejące w mroku oczy.
– Zaraz zacznie świtać. Szykuj się do drogi, panno Lyl – usłyszała śpiewny szept.
Zerwała się, nagle zawstydzona bliskością. Mężczyzna również wstał, sprawdził tłumoki i podał jej wyschniętą piętkę chleba.
Wgryzła w nią zęby, syciła się każdym okruszkiem, ale nie napełniła żołądka.
– Na targu kupimy wędzonych ryb – pocieszył ją Imediaz. – Chodźmy.
Nad miasteczkiem unosiła się mgła ograniczająca widoczność do kilku kroków. Lyl zdawało się, że od realnego życia, od domu, oddzielają gruba kurtyna. Potrząsnęła głową, odganiając ponure myśli, i przeraziła się. Imediaz zniknął. Pobiegła, lecz musiała pomylić kierunki, bo znowu stanęła przed gospodą. Zawieszony na łańcuchu szyld poskrzypywał złowieszczo, drzwi się kołysały.
Ktoś położył jej rękę na ramieniu. Krzyknęła, wyrwała się. Słomiany kapelusz potoczył się po bruku i niestarannie splecione warkocze opadły jej na twarz.
– A gdzie to się panna spieszy?
Mężczyzna ubrany był po pańsku, spod kosztownej, choć brudnej tuniki wystawały rękawy cienko tkanej koszuli, okalający biodra pas nabito guzami, z pochwy wychylała się ozdobna gałka miecza. Lyl poczuła nagłą ulgę.
– Przestraszyłeś mnie, panie – powiedziała głosem, który jeszcze drżał. – Zgubiłam się we mgle.
– Zgubiła się panna – przeciągle rzekł mężczyzna.
Wilgotne od mgły włosy zasłaniały mu czoło. Odgarnął je i dziewczyna zobaczyła przekrwione oczy, poczuła smród gorzałki i wymiocin.
– Taka ślicznotka nie powinna sama wychodzić, bo może ją spotkać krzywda.
– Nnie jestem sama – wykrztusiła, znów przestraszona. I nagle krzyknęła rozpaczliwie: – Imediaz!
– Cicho, gołąbko. Cicho.
Jedną ręką zasłonił jej usta, drugą przesunął po ciele. Lyl cofnęła się, chciała uciec, ale plecami natrafiła na chropowatą powierzchnię ściany.
– Zabawimy się...
Strach ją sparaliżował, odebrał zdolność ruchu i mowy. Nie potrafiła się przeciwstawić, kiedy napastnik wsadził jej rękę między nogi, a potem zaczął się szarpać z rzemieniem podtrzymującym parciane portki. I nagle osunął się u jej stóp.
Imediaz wyjął mu z pleców nóż, ten sam, którym kroił chleb, otarł o kapotę i wsunął za pas. Wydawał się niewzruszony, lecz w oczach szalała mu wściekłość.
– Nic ci nie jest?
Lyl nie potrafiła wykrztusić słowa, więc pokręciła głową. Ogrodnik wcisnął jej tobołki, a sam zarzucił sobie trupa na grzbiet.
– Spuścimy go do kanału. Zanim go znajdą, będziemy już o milę stąd – mruknął. – Trzymaj się blisko, bo znowu się zgubisz.
Ruszyła za nim, chociaż nogi jej się trzęsły, a tłumoki wyślizgiwały z rąk. Skręcili w wąziutką uliczkę, w której opar zdawał się jeszcze gęstszy, a smród intensywniejszy. Widać znaleźli się nad wodą. Lyl przystanęła, bojąc się postąpić choćby krok. Imediaz zniknął jej z oczu. Usłyszała szelest, brzęk i ciche plaśnięcie. Po chwili mężczyzna wyłonił się z mgły, ściskając w ręku zdarte z nieboszczyka buty i jego miecz.
– Odzienie za bardzo pokrwawione – wyjaśnił, jakby mówił o zakupach na jarmarku.
Nałożył buty, przytupnął. Pasowały. Miecz owinął taśmą i ukrył pod kapotą.
Przeszli przez most, na targ.
Kiedy dziewczyna usłyszała poranny harmider i zobaczyła obojętne twarze przechodniów, wydało się jej, że to, co zaszło przed chwilą, było tylko upiornym koszmarem, snem, dopiero teraz wyśnionym do końca. Zjadła podsuniętą rybę, posłusznie dreptała przez rozjaśnione porannym słońcem zaułki do handlarza, wreszcie wdrapała się na wózek zaprzężony w siwego muła.
Poza miastem mgła się przerzedziła, powietrze było świeższe, a zieleń łąk przynosiła ulgę załzawionym oczom. Lyl siedziała wpatrzona w horyzont. Nie narzekała na wyboje ani na powolnie człapiącego zwierzaka. Jej milczenie w końcu zaniepokoiło mężczyznę. Zatrzymał wózek i odwrócił jej bledziutką twarz ku sobie. Pod paznokciami miał zakrzepłą krew.
– Dobrze się czujesz? – spytał.
Dziewczyna umknęła spojrzeniem.
– Dobrze.
– Ten drab chyba nie zdążył...?
– Nie.
Puścił ją i na powrót chwycił lejce. Muł ruszył, ale mężczyzna nagle znów rzucił rzemienie.
– Co miałem zrobić? Czekać, aż skończy?! – krzyknął.
Lylla skuliła się na siedzeniu, mocno splotła palce. W niebieskich oczach widać było strach.
– Nie jestem mordercą, ale dość się naoglądałem zgwałconych kobiet, żywych i martwych...
Urwał, oddychając ciężko i szybko. Pogonił zwierzę, wóz zakolebał się gwałtownie. Lyl zerknęła nieśmiało w stronę Crystończyka. Siedział zapatrzony w dal, bruzdy na czole i wokół ust pogłębiły się.
– Kiedy uciekałam z Found, nie myślałam, co dalej. Chciałam tylko wrócić do domu – szepnęła.
Ogrodnik odwrócił się i spojrzał wprost na nią.
– Wrócisz, panno Lyl – obiecał.
– Dziękuję – odrzekła cichutko. Sama nie wiedziała, czy za ocalenie czci, czy za tę obietnicę. Nieoczekiwanie schyliła się i pocałowała spracowaną, brudną rękę.
***
Garbus podskakiwał w siodle. Głowa mu się trzęsła, członki drżały z wysiłku. Jadący za nim gwardziści wpierw sarkali na podły los, który skazał ich na towarzystwo kaleki, gdy tymczasem pozostałych dwóch mogło się cieszyć wdziękami czarownicy, potem całą złość zwrócili na pokurcza.
– Jak cię zwą, pokrako?!
– Darki.
– A czemuż to, Darki, nie zamachasz rękami i nie zamienisz się w orła?
– Bo nie ma garbatych orłów! – rechotali urągliwie.
Obdarowany zaciskał zęby i nie odpowiadał. Nie umiał czynić uroków, nie narzuciłby swojej woli nawet bożej krówce, nie potrafił się bić. Jedyne, co mógł zrobić, to skupić się na odnalezieniu Lyllany. Ale nawet to mu nie szło. Zajeżdżał do każdej osady, zaglądał do chat, ale nigdzie nie wyczuł jej zapachu, nie dostrzegł śladów.
***
Podążający na zachód żołnierze nie mogli doczekać się wieczoru. Najchętniej ulżyliby sobie już teraz, ale dokoła było zbyt wiele dróg, wsi, ludzi. Nie chcieli ryzykować. Ktoś mógłby przecież donieść Udolfowi, że zamiast szukać zaginionej, zabawiają się z czarownicą.
Wreszcie letnie słońce zaczęło przygasać. Cienie się wydłużyły, morze nabrało złocistego odcienia, takiego samego jak niebo.
Gwardziści znaleźli płytkie zagłębienie w porośniętych trawą nadmorskich skałach i rozłożyli obóz. Nazbierali drew, rozpalili ogień, oporządzili konie. Zapatrzona na lśniącą wodę dziewczyna nie dostrzegała znaczących uśmieszków, spojrzeń. Nie odsunęła się, kiedy siedli obok ani nawet wtedy, gdy ten śmielszy, Will, wsadził jej rękę pod koszulę i ścisnął piersi. Spokojnie legła na trawie. Uśmiechała się jeszcze, kiedy ściągnął portki i zobaczyła wyprężonego kutasa.
A potem Will wszedł w nią gwałtownym pchnięciem. Zaczęła okładać go pięściami, rzucać się, ale on był silny, a jej ruchy tylko bardziej go podniecały. Bezsilna i coraz słabsza Egga otwarła usta, zaczerpnęła haust powietrza.
Ten krzyk narastał w niej od dzieciństwa, od chwili, kiedy matka pozbyła się jej niczym bezużytecznego sprzętu. Czuła go w piersiach, gdy rzucano za nią kamieniami, lżono. Tego wieczoru, w uścisku gwałciciela, wreszcie wydobył się z gardła, nabrał dźwięku i mocy.
Wrzeszczała, póki starczyło jej tchu, a miotający się na niej Will znieruchomiał. Zrzuciła go z siebie jak niepotrzebny łachman i wstała. Ominęła drugiego gwardzistę, który leżał z rękami przyciśniętymi do uszu. Zjadła przygotowany posiłek i ułożyła się przy ogniu. Ciągle czuła ból, ale było jej też ciepło i syto. Nie przeszkadzała jej obecność trupów, przeciwnie, w ich milczącej obecności czuła się pewniej. Zasnęła wpatrzona w migoczące jasnym światłem konstelacje.
Obudził ją poranny chłód. Wygrzebała z popiołu resztki jadła, napiła się wody z bukłaka i odeszła. Nie zabrała zapasów ani sakiewek, zostawiła konie.
***
Zaraz na pierwszym postoju Lyl rozpakowała tobół z rzeczami, które kupił Imediaz. Bardzo chciała przebrać się w suknie, choćby i wieśniacze, bo szorstki materiał portek ocierał jej uda, rzemień pił w pasie, a nogawki plątały. I wstydziła się świecić gołymi pośladkami, kiedy musiała przykucnąć w krzakach. Od razu nałożyła rozklapane łapcie, jednak pozostałe rzeczy mocno ją rozczarowały; odzienie okazało się brudne, zawszone i koniecznie wymagało prania. Kiedy o tym powiedziała, Crystończyk nie protestował, przeciwnie, ze zrozumieniem pokiwał głową.
Jak na złość okolica była jałowa. Deszcz nie padał od dawna, strugi wyschły. Woda w studniach stała płytko i obarczone koromysłami kobiety musiały dreptać w kurzu i po kilka mil, aby napełnić cebrzyki.
Mimo chłopskiego przebrania ogrodnik postanowił, że lepiej omijać wioski. Zapasów mieli dość, a dodatkowo Imediaz zrobił użytek ze swego łuku i ustrzelił zająca. Dziewczyna patrzyła z obrzydzeniem, jak skóruje i patroszy zwierzę. Nie myślała, że przełknie choć kęs strawy, lecz głód okazał się silniejszy. Zjadła miskę zupy, obgryzła spieczone mięso i poprosiła o dokładkę. To był pierwszy gorący posiłek od chwili wyruszenia z Found.
Nie rozmawiali wiele, tyle co o codziennych sprawach. Lyl bała się, że wygada za dużo, dlatego nie wspominała zamkowego życia, krewnych czy znajomych. Mężczyzna o nic nie wypytywał, choć widziała, że chwilami wpatruje się w nią intensywnie. Może obliczał wysokość obiecanej nagrody, a może żałował swojej obietnicy?
On też nie opowiadał o sobie, nie chwalił się żołnierską przeszłością, nie zanudzał jej opowieściami o uprawie sadów czy połowach. Siedział milczący, wpatrzony w płomienie, i ta cisza, zamiast ciążyć, wpływała na Lyllanę kojąco.
Po zmroku Crystończyk rozciągnął derki po przeciwnych stronach ogniska. Lyl położyła się, ale było jej zimno i strasznie. Wzdrygała się na każdy najmniejszy szelest, nie potrafiła oderwać przerażonego wzroku od ciemności, która czaiła się tuż za plecami. Wreszcie wstała, przeciągnęła posłanie i legła obok Imediaza. Zasnęła kurczowo wczepiona w swego towarzysza, jakby mógł ją ochronić przed wszystkimi nocnymi koszmarami.
***
Martwych gwardzistów zauważył stary rybak. Szedł nadmorskimi klifami, gdy nieoczekiwanie w powietrze uniosła się chmara ptactwa.
Przeraził się na widok ciał z wyjedzonymi oczami i poszarpaną dziobami skórą, jednak ciekawość była silniejsza od strachu. Przyjrzał się zwłokom, upewnił się, że nikt więcej nie nadchodzi, i odciął sakiewki, pospiesznie przetrząsnął juki. Spakował znaleziska do swojej koszuli i umknął. W chacie ukrył srebro i brudne, śmierdzące piwem miedziaki, zjadł suchara, a suszone mięso wetknął do spiżarki. Zestrachany, lecz zadowolony z łupu siadł przed chałupą i zamyślił się, co chwila orząc pazurami w zawszonej czuprynie.
Rozpoznał na odzieniu gubernatorską mewę, powinien więc zawiadomić najbliższy garnizon. Ale może lepiej byłoby zakopać trupy albo zepchnąć do morza?
Nie, zdecydował w końcu. Gdyby się to wydało, podejrzenie niechybnie padłoby na niego, a on przecie niewinny. Musi powiedzieć, nie ma rady. Dziś już późno, więc jutro z samego rana wybierze się do Found, akurat wypada dzień targowy. I srebro się przyda, na gwałt potrzebne mu nowe sieci, bó stare już takie dziurawe, że ryby przepływają przez nie niby piach przez sito.
***
Kolejnym miastem na szlaku poszukiwań Darkiego było Ferl – ludne i hałaśliwe, z tętniącym życiem rybnym targiem. Właśnie tam, na moście przerzuconym nad cuchnącym kanałem, Obdarowany wyczuł ledwo uchwytny ślad. Minęło wiele dni, zatarły go setki stóp, ale wiedział, że się nie myli. Lyllana tu była, spacerowała po nabrzeżu i wąskich uliczkach.
Trop zaprowadził go do gospody. Gwardziści siedli w kącie, zamówili posiłek, a Darki myszkował po korytarzu, obejrzał nędzną izdebkę, dotknął słomy. Chciał znowu poczuć ten zapach, wyraźny, tak bardzo kobiecy i pociągający. Wyobrażał sobie, jak Lyllana leży na posłaniu, skulona, przestraszona i bardzo, bardzo zmęczona. Czuł smak jej łez.
I nagle zorientował się, że coś jest nie tak, że czegoś brakuje w tym wyimaginowanym obrazie. Po chwili już wiedział. Przecież dziewczyna nie była sama, a jednak nie potrafił wyczuć jej towarzysza. Tak, jakby Lyllana tuliła powietrze. Dopiero teraz uświadomił sobie, że podobne wrażenie miał w nadmorskiej chacie. Wówczas, skupiony na zaginionej, zlekceważył to.
Jak to możliwe? – zastanawiał się. Przecież opiekun Lyl to nie duch, tylko znany we wsi żywy człowiek. Miał imię, Imediaz – Nowy Diaz – pewnie po ojcu albo zmarłym bracie. Albo był Obdarowany. Skoro on jest tropicielem, może istnieje również Dar pozwalający zacierać ślady?
Podniecony tym przypuszczeniem garbus wyszedł z zajazdu i zamarł. Tu, na podwórzu, strach Lyllany był niemal namacalny. Czego się przelękła? Czyżby spotkała ją jakaś zła przygoda? Nieuchwytny Imediaz zrobił jej krzywdę? Darki musiał dojść prawdy.
Kręcił się po placu, wchodził w zaułki, zawracał, dotykał ścian, prawie czołgał się po ziemi.
Tutaj. To tutaj. Smród pijanego draba, podniecenie. Obłędne przerażenie i śmierć. Nie, nie Lyllany, lecz gwałciciela. Zdechł u jej stóp, tropiciel ciągle czuł zapach jego krwi. Doprowadził go do kanału i zniknął. A Lyl poszła dalej, do ukrytego w podcieniach sklepiku. Potem wyjechała z miasta, kierując się na północ.
Na rozstajach ślad stał się wyraźniejszy i garbus miał pewność, że go nie zgubi. Wrócił do gospody. Posilił się, odpoczął, ale ciekawym jego odkryć gwardzistom nie powiedział wiele. Nic o trupie utopionym w kanale, o strachu, o nieznajomym. Wołał te uczucia zachować dla siebie. Nic innego nie miał.
Żołnierzom wystarczyło, że wreszcie trafił na trop. Umyślili, że jeden zawróci do Found, by powiadomić o odkryciu Udolfa, a pozostali pojadą z Darkim. Pokrzepieni pewnością Obdarowanego uwierzyli, że wkrótce odnajdą pannę i na nowo zasmakują wygodnego, leniwego życia, które wiedli w nadmorskiej fortecy.
***
Egga szła ścieżką między poletkami, czujna, w każdej chwili gotowa do ucieczki. Przed ludzkim wzrokiem zasłaniały ją wysokie łodygi kukurydzy. Kolby były jeszcze niedojrzałe, miękkie i słodkie, więc obrywała je i pakowała do ust jedną po drugiej.
Miedza zaprowadziła ją do wioski. Z najbliższego obejścia wyskoczył wielki kundel i zaczął ujadać, w oknie pokazała się brodata twarz gospodarza. Na widok brudnej, pokrwawionej dziewuchy wyskoczył za próg.
– A pódziesz ty! – krzyknął i pogroził jej pięścią.
Spłoszona Egga pobiegła, a za nią pogonił jazgoczący pies. Dzieciaki, lepiące błotne kule przy studni, gapiły się na nią szeroko otwartymi oczami. Jeden z chłopców zamachnął się i rzucił pecyną. Rozbryznęła się na odzieniu, następne trafiły w twarz i we włosy. Dzieci się śmiały, kobiety stojące obok studni patrzyły z potępieniem na upaćkaną sylwetkę i żadna nie wystąpiła w jej obronie. Gdy obca zniknęła im z oczu, wróciły do prania i do pogwarek o suchym lecie, pożarze w odległej o dzień drogi wsi, chłopach, co zamiast siedzieć w domach, włóczą się po karczmach i przepijają z mozołem zaoszczędzone miedziaki.
***
Ilden był mężem o spalonym słońcem, pooranym zmarszczkami, suchym obliczu. Syn odziedziczył po nim niezwykłe u Crystończyków bladoniebieskie oczy i drobną posturę. Wiek sprawił, że gubernator garbił się lekko, ale ruchy miał ciągle żwawe. Gdy swoim zwyczajem, rozmyślając, spacerował po komnacie, stawiał pewne, zdecydowane kroki. Na sitowiu wyraźnie odznaczał się wydeptany ślad, zmiażdżone łodygi pachniały cierpko, aż Ildena kręciło w nosie. Smarknął, ale zapach pozostał. Przesiąkło nim odzienie, skóra, włosy. Lecz zapach trzciny i tak wydał mu się lepszy od smrodu zepsutych ryb, który zdawał się przynależeć do Found tak samo jak skaliste wybrzeże i szum fal załamujących się na klifach. Gubernator szarpnął okiennicę, żeby odgrodzić się od zewnętrznego hałasu, przysiadł na krześle, a po chwili znów ruszył w swą podróż bez celu.
Miał o czym myśleć. Przybył do Found ponaglony listem z Loenu. Musiał dać rychłą odpowiedź, bo każdy dzień zwłoki powiększał wstyd Giony i wściekłość jej rodziny. Nadzieje na małżeństwo Udolfa z Lyllaną dawały Ildenowi podstawy, aby nie spieszyć się z odpowiedzią. Nie bez przyczyny zgodził się na ich wspólny wypad, widział jeszcze w Nadmirze, jak Lylla patrzy na jego syna, jak się kryguje i czerwieni. Przeczuwał, że wystarczyłaby odrobina wysiłku ze strony Udolfa i można byłoby spraszać gości na wesele. A ten głupieć, jak zawsze, wszystko popsuł!
Teraz trzeba go zaręczyć z Gioną, a im szybciej to nastąpi, tym lepiej. Jako narzeczonego, a wkrótce męża, nikt nawet nie będzie go podejrzewał, że zamierzał omotać Lyllę. W ten sposób może uda im się ocalić głowy. A może nie...
Gdyby choć zyskał pewność, czy dziewczyna umarła, czy może, szlochając, już skarży się ojcu, jak potraktował ją gubernatorski syn? Nie, nawet na najściglejszym koniu nie zdążyłaby dotrzeć do Loenu, uznał Ilden. Błąka się po bezdrożach w towarzystwie przypadkowego wieśniaka, który, za obietnicę zapłaty, doprowadzi ją do domu lub, co równie prawdopodobne, gdzieś po drodze zgwałci, a potem ukręci głowę.
Chyba jednak lepiej, żeby umarła, zdecydował ponuro gubernator. Wymyśliłby wtedy jakąś opowiastkę, poszukał kozła ofiarnego. Wszak nie może w nieskończoność ukrywać zniknięcia jaśnie panienki, wieści już się rozeszły po miasteczku, pewnie wkrótce dotrą do Nadmiru, a stamtąd na loeński dwór.
Niespodziewany wrzask sprawił, że serce ścisnęło mu złe przeczucie. Nie zważając na zadyszkę, przeskakiwał po kilka stopni i wpadł do wielkiej sali.
Przed Udolfem stał skurczony rybak, przerażony krzykiem i wściekłością malującą się na obliczu młodego panicza.
– Gdzie czarownica?!
– Tam nikogo innego nie było – tłumaczył zamierającym głosem. – Ino te ścierwa obżarte przez mewy. Nie krzywdźcie, panie, ja nie winien. Ja nie winien...
– Na koń! Ruszać i złapać tę sukę.
– Ma być żywa – mocny głos Ildena przebił się ponad synowskie ponaglenia. – Pojmać ją i na zamek przyprowadzić, ale nie zabijać.
Udolf błysnął oczami, lecz nie odważył się na dyskusje. Nienawidził ojca z każdym rokiem coraz bardziej. Gubernator wciąż traktował go jak młokosa, poniżał przy drużynie i gościach, nie pozwalał na wypowiedzenie własnego zdania. Prawda, że zarządzanie prowincją mało go obchodziło, tak samo jak rejestry, posłuchania i sądy. Wyrywał się do Found, bo w niewielkiej fortecy on był panem i wszystko działo się podług jego woli. Kiedy Lyllana zgodziła się mu towarzyszyć, uznał, że nadarza się świetna okazja udowodnienia swojej wielkości i rozumu. Skąd mógł wiedzieć, że ta głupia dziewucha ucieknie i wystawi go na pośmiewisko?
Ojciec wpierw go sprał, jak jakiegoś chłystka, a potem nie pominął żadnej okazji, żeby mu wypomnieć brak rozsądku. Teraz też nie podzielił się z nim swoimi myślami, tylko chodził w tę i nazad z założonymi na plecach rękami i zmarszczonym czołem.
***
Po trzech dniach jazdy w kurzu, ścieżką wiodącą pomiędzy pastwiskami porośniętymi trawą o pożółkłych, wysuszonych źdźbłach, Imediaz zdecydował się skręcić bardziej ku wschodowi, w stronę Sowich Gór. Kiedy wreszcie dokolebali się na przedgórze, dzika okolica zazieleniła się łąkami i zaroślami, z gór spływały strugi, można było polować na głuszce i zające. W porastających stoki lasach znaleźli dojrzałe, słodkie czernice, a cień wiekowych grabów i buków niósł ochłodę i zapewniał schronienie.
Lyl rozpromieniła się z radości na widok kaskady i jeziorka z przeźroczystą wodą. Imediaz zniknął z łukiem pomiędzy drzewami, a ona wywlokła i rozpakowała tłumoki, szykując rzeczy do prania. I wtedy na ziemię posypały się z brzękiem monety – złote i srebrne. Było ich tak dużo, że dziewczyna aż przysiadła. Gapiła się na pieniądze, a przez głowę przebiegały jej dziesiątki myśli. Skąd u skromnego ogrodnika takie bogactwo? Czemu zamiast wybudować porządny dom, nająć służbę i zażywać pańskich rozrywek, sam zginał grzbiet? I dlaczego zgodził się zabrać ją do Loenu? Aż do tej chwili sądziła, że skusiła go przyobiecana nagroda.
– Kim jesteś, Imediaz? – mruczała do siebie. – Bandytą czy tylko wzbogaconym na wojnie żołnierzem? Ubierasz się jak chłop, gadasz jak chłop...
Na pewno? Dopiero teraz uświadomiła sobie, że coraz rzadziej słyszała z jego ust śpiewną mowę Crystończyków. A ubiór, tak naprawdę, o niczym nie świadczył, przecież i ona nie była taka, na jaką wyglądała w tej chwili. Obyciu ogrodnika też nie mogła niczego zarzucić. Prawda, że czasem huknął na nią, ale nigdy jej nie uchybił, nie przeklinał, nie wykorzystał chwil, gdy tuliła się do niego jak kocię.
Skoro miał tyle pieniędzy, powinni podróżować konno albo powozem i zatrzymywać się w zajazdach na Trakcie Zgody, zamiast tłuc się po wertepach w wózku ciągniętym przez starego muła. Mogli też sprzedać w Ferl jej pierścień, tymczasem Imediaz nawet o tym nie wspomniał, a przecież ozdoba była niezwykle cenna – za osadzony w zlocie rubin dostaliby znacznie więcej złota niż leżało przed nią w trawie.
Długo tak rozmyślała. Na przemian ogarniały ją strach i nadzieja, najgorsze podejrzenia ustępowały przed ufnością i znów wracały. Nie potrafiła zdecydować, co powinna zrobić, więc w końcu zebrała złoto z powrotem do tłumoka, wzięła naręcze prania i zeszła nad jeziorko. Tarła i wyciskała szmaty, aż woda pryskała na wszystkie strony. Walczyła z wszami i smugami brudu z taką zaciętością, jakby wiodła kłótnię ze swym tajemniczym towarzyszem. Gdy rozwiesiła na gałęziach mokre rzeczy, sama zażyła kąpieli. Z przyjemnością pławiła się w chłodnej toni, rozczesywała palcami falujące włosy, prychała i parskała. Dopiero teraz dostrzegła urodę tego zakątka – wodospad otoczony wilgotną mgiełką, przez którą prześwitywały słoneczne promienie, szmaragdową barwę jeziorka, harmonizującą z nią zieleń szuwarów, zwieszający się nisko, porośnięty mchem konar i odbijające się niczym w lustrze liście.
Ciemniało, kiedy ubrała się w wilgotną spódnicę, koszulę i kamizelę obszytą wyliniałym futrem, splotła włosy i wróciła na polanę.
Ogień już płonął, w kociołku warzyła się zupa. Pachniała dzikim majerankiem i czosnkiem, a na patyku piekł się udziec. Wypatroszony jeleń zwisał z krzaka.
– Myślałem, żeś się zamieniła w wodnicę – uśmiechnął się Imediaz.
– Podglądałeś? – Lyl zaczerwieniła się.
– Gdzieżbym śmiał. Alem słyszał, jak parskasz i podśpiewujesz. Popilnuj jedzenia, bo i ja chętnie się wymoczę.
Skinęła głową. Zamieszała w garnku, obróciła mięso i podłożyła drew do ognia. Nie za dużo, żeby płomienie nie przypaliły pieczystego. Po długiej chwili wrócił Imediaz. Z mokrych barków skapywała mu woda, włosy i broda skręciły się w sople. Rozłożył koszulę na trawie i przeciągnął się, aż mu chrupnęło w stawach. Na piersiach błysnął złoty łańcuch z zielonym wisiorem.
Obserwującą go Lyl znów opadły wątpliwości. Czy ogrodnika z Crystonu byłoby stać na taką ozdobę? Ale myśli, zupełnie wbrew woli, zmieniły kierunek.
Nigdy wcześniej nie widziała obnażonego męskiego torsu, domyślała się tylko, jak mogą wyglądać pod ubraniem nadskakujący jej młodzieńcy. Teraz miała przed sobą żywego człowieka, nie wyimaginowany obraz. Podziwiała gładką skórę, twarde mięśnie, białe nitki blizn, odcinające się wyraźnie od spalonego słońcem ciała. Przyszło jej do głowy, że gdyby tylko zdjął spodnie, chętnie obejrzałaby resztę, i aż się zaczerwieniła na taką bezwstydną ciekawość. Imediaz spojrzał w jej stronę, dostrzegł zarumienione policzki i bez słowa schylił się po koszulę. Wtedy Lyl zobaczyła rozległą, poszarpaną bliznę na lewym boku.
– Co ci się stało? – spytała zdławionym szeptem.
– Pamiątka – mruknął mężczyzna. – Ślady po smoczej posoce nie goją się łatwo.
Oczy Lyl zrobiły się wielkie jak spodki.
– Walczyłeś ze smokiem? Opowiedz.
– Stare dzieje, nie warto wspominać.
– Wy, mężczyźni, potraficie tylko ględzić o polityce i przechwalać się kwartami wypitej gorzałki. A o wojnie nic... – zezłościła się.
– Wuj nie opowiadał o swoich zasługach? O ścinających krew w żyłach pogoniach i pojedynkach na miecze? Nie wierzę. – Spod mokrej brody błysnął uśmiech.
– Eeee. – Lyl machnęła ręką. – On nie walczył ze smokami, dowodził tylko obroną Loenu. Ale ty musiałeś być w bitwie, wszystko widziałeś.
– O czym tu mówić? O śmierci? O nieszczęściu, bólu i smrodzie gangreny?
– O bohaterach...
– Jakich bohaterach? Smoczy strach powalał wszystkich. Każdy chciał się schować w najgłębszą dziurę, zatkać uszy i nigdy więcej nie słyszeć jęków konających, nie oglądać spalonych ciał. Gdzie tu bohaterstwo?
– Jastrząb był bohaterem, zabił bestię – upierała się dziewczyna.
– On się nie bał.
Spojrzawszy na nią z ukosa, Imediaz zacisnął zęby.
– A skąd to wiesz? Może jak inni ze strachu robił w portki albo, zwyczajnie, miał więcej szczęścia – wycedził.
– Walczył z bandytami.
– Przecież nie pokonał ich sam. Byli z nim żołnierze i gromada chłopów.
– Chciałbyś być taki on. Pojedynkowałbyś się wtedy z tym pijakiem, a nie wsadzał nóż w plecy – wytknęła mu rozzłoszczona dziewczyna.
– Pewnie, zdechłby i tak, tylko bardziej honorowo. Jakby mu to robiło jaką różnicę – zakpił ogrodnik. – Ale panna miałaby rozrywkę, pewnie pocałowałaby blednący policzek i otarła z czoła śmiertelny pot. Chce ci się rzygać na widok patroszonego królika, a drżałabyś z podniecenia na widok zabijających się mężczyzn. A pomyślałaś przez chwilę, co by się stało, gdyby tamten wygrał? Nie uwiózłby cię na swoim rumaku do zamku o lśniących wieżach, nie Otoczył przepychem i nie zabiegał o względy, tylko zgwałcił i zostawił, jak śmiecia, albo zabił. Nawet by nie zapytał o imię, bo jedyne, co go obchodziło, to to, co masz pod kiecką.
– Ty prostaku! – wrzasnęła Lyl i rzuciła się na niego z pięściami.
Złapał ją za ręce i mocno przytrzymał, więc zaczęła wierzgać i wrzeszczeć jak opętana.
– Puść mnie, chamie! Nienawidzę cię, słyszysz!
Złoty łańcuch zaplątał się w długie włosy. Dziewczyna szarpnęła się, lecz kółka tylko uwięzły mocniej.
– Ałaaa!
– Uspokój się, zaraz go wyciągnę.