Ostatnia gra Normana Kinga - Zenon Różański - E-Book

Ostatnia gra Normana Kinga E-Book

Zenon Różański

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
  • Herausgeber: Ktoczyta.pl
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2021
Beschreibung

Lata 30. XX wieku. Jerzy Swen, skromny student mieszkający w Warszawie, zostaje wezwany do Katowic w związku z otwarciem testamentu po zmarłym kuzynie, którego chłopak nigdy nawet nie poznał. Spory majątek ma być podzielony między pięcioro spadkobierców. Szybko jednak okazuje się, że taki podział nie odpowiada wszystkim zainteresowanym i ktoś ewidentnie usiłuje go zmienić, stosując nieczyste metody. Rozpoczyna się dramatyczna gra, w czasie której ginie kluczowy dla sprawy testament. Powieść z wciągającą intrygą kryminalną, napisana lekko, ze swadą i humorem, ukazała się w latach 30. i jak dotąd nie była wznawiana po II wojnie światowej.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Zenon Różański

Ostatnia gra Normana Kinga

Warszawa 2021

Rozdział pierwszy

Nieoczekiwana wiadomość

Zegar-budzik, stojący na staroświeckiej komodzie, zadzwonił przeciągle...

Jerzy Swen się obudził.

Spojrzał zaspanymi oczyma na tarczę zegara i niepewnym ruchem ręki przesunął wskazówkę budzika naprzód. Godzina była dziesiąta.

Przymknął na powrót oczy. Jak przez mgłę przypomniał sobie koszmarny sen, jaki męczył go przez całą nieomal noc.

Śniło mu się, że otworzył szafę, aby wziąć garnitur. Równocześnie z otwarciem drzwi ujrzał, że z szafy poczęło się wysypywać złoto... Całe strumienie złota... Schylił się, aby podnieść trochę cennego piasku i w tej samej chwili ujrzał, że wraz ze złotem wysypała się z szafy... jego własna głowa. Wyciągnął rękę i jednocześnie ujrzał, jak jego głowa odbiła się od złota i... ukąsiła go tak boleśnie, że krzyknął...

W tej samej chwili usłyszał dzwonek budzika i obudził się.

Jerzy Swen nie wierzył w sny, ale niesamowity temat zastanowił go. Przypomniał sobie staruszkę babkę. Ona z pewnością wytłumaczyłaby mu znaczenie snu. Rozmyślał tak kilka minut, w końcu parsknął śmiechem.

– Wszystko bujda! – mruknął. – Naczytałem się w gazetach o duchach i stąd ten głupi sen!

Wysunął się z łóżka i sięgnął po leżące na krześle spodnie.

Jednocześnie usłyszał pukanie do drzwi.

– Kto tam?

– Poczta!

– Za chwilę.

Jerzy Swen pospiesznie wciągnął spodnie i uchylił drzwi.

– List polecony dla pana Swena! Proszę pokwitować!

Swen potwierdził odbiór listu i zamknął drzwi. Spojrzał na kopertę. Na całej szerokości koperty widniał nadruczek:

Stefan Sianorski, notariusz

Katowice, ul. Warszawska 164

Przez twarz Jerzego Swena przeleciał cień zdziwienia.

– Notariusz?! Co on ma do mnie? – mruknął, otwierając kopertę.

Szybko przebiegł oczami treść ćwiartki papieru zadrukowanej pismem maszynowym:

Szanowny Panie!

Komunikuję Szanownemu Panu, że na podstawie zapisu uczynionego przez kuzyna Pana, śp. Ignacego Compre, jest Pan jednym z pięciu sukcesorów Jego majątku. W związku z tym proszę o bezwzględne przybycie do mej kancelarii w dniu 27.09.19** roku o godz. 10 rano. Nadmieniam, że wartość spadku przekracza milion złotych.

Z poważaniem

Stefan Sianorski

Przez dobrą chwilę stał oszołomiony, patrząc w zapisaną ćwiartkę papieru. Raz jeszcze przeczytał jej treść...

Wreszcie – podskoczył kilka razy ochoczo i począł biegać po pokoju, wymachując listem.

Chciał krzyczeć, tańczyć, śpiewać, zresztą sam nie wiedział, co chciałby w tej chwili robić. Olbrzymia fortuna, jaka niespodziewanie spadła na niego, sprawiła, że zrównoważony zwykle student trzeciego roku prawa zachowywał się w tej chwili jak obłąkany.

W pewnym momencie u drzwi rozległo się dość gwałtowne chrobotanie.

To oprzytomniło Jerzego Swena. Drgającym ze wzruszenia głosem krzyknął zachęcająco:

– Właź!

Do pokoju wszedł młody człowiek w czapce studenckiej.

– Serwus, Jur! – rzekł. – Przyszedłem po Prawo Rzymskie.

– Siadaj! Gwiżdżę na wszystkie prawa rzymskie i polskie, chociaż nie – na polskie nie gwiżdżę, bo wsadzą mnie do kryminału... Jestem, uważasz bratku milionerem...

Przybyły spojrzał podejrzliwie na kolegę.

– Słuchaj, czyś ty...

–...nie zwariował? – chciałeś zapytać. – Tak, koleżko, zwariowałem, zbzikowałem, szaleję, ale mimo to jestem bogaczem!

Stanisław Bączek nie dawał za wygraną.

– Stary kawał! Pewnie chcesz pożyczyć forsy ode mnie. Dam ci dwa złote bez bujania.

– Gwiżdżę na twoją forsę. Dwa złote! Pocałuj psa w nos! Sam mogę ci pożyczyć, ile chcesz. Sto, pięćset, tysiąc złotych!

– Dobrze, ale na razie oddaj mi Prawo Rzymskie i... napij się wody... To ci powinno dobrze zrobić!

– Masz, Tomaszu niewierny, czytaj!

Stanisław Bączek rzucił okiem na list.

– Fiu, fiu! – zagwizdał z przejęciem. – Masz szczęście, bratku! Winszuję ci, milion na pięć osób! Cholera, skończyło się dla ciebie biedowanie! – westchnął melancholijnie.

– Dla ciebie też, ponura gębo! Sądzisz, że miałbym sumienie siedzieć na forsie, a ty latałbyś dalej za korepetycjami? Dawaj łapę i idziemy oblać tę fortunę!

Uścisnęli sobie serdecznie dłonie.

Po kilkunastu minutach wchodzili do popularnej w Warszawie w sferach studenckich knajpki na Krakowskim Przedmieściu. Owionął ich charakterystyczny zapach alkoholu zmieszany z kulinarnymi Meisterstückami firmy.

Jerzy Swen nie mógł długo nosić w sobie radosnej tajemnicy. Dostrzegłszy kilku kolegów podszedł do nich z tajemnicza miną.

– Mam dla was niespodziankę! – zaczął.

– Żenisz się? Byczo! Będziemy mieli żonę! – przerwał Janek Skorpień.

Gromadka studentów wybuchła śmiechem.

– Nie żenię się, typy zakazane! Ale mam do was prośbę!

– Forsy nie pożycza się!

– Zastrzel się ze swoją forsą! Proszę was wszystkich na wódkę! Dostałem spadek!

– Bez kantów! Bujać to my!... Ile i od kogo chcesz pożyczyć? Mów szczerze!

– Jak Boga kocham! Dostałem spadek! Czytajcie!

Podał im list.

Zapadło milczenie. Oczy studentów pochłaniały treść listu. Pierwszy wybuchnął Janek Skorpień:

– Cholera! A to ma gość szczęście! Gratuluję, choć wolałbym, żebyś to ty mnie gratulował!

Posypały się głosy innych kolegów:

– Gratulujemy i winszujemy!

Swen był wyraźnie wzruszony.

– Dziękuję wam! A teraz jazda do gabinetu. Trzeba opić ten spadek!

– Obowiązek społeczny! – dorzucił Skorpień. – Inaczej nieboszczyk mógłby wstać z grobu i wykreślić cię z liczby spadkobierców.

Gromadka wybuchnęła śmiechem.

– A w ogóle fortuna kołem się toczy! – rzekł sentencjonalnie Swen. – Wczoraj byłem bardziej goły od was, a dziś? Milioner, psiakrew! Bez meldowania wstęp wzbroniony!

– Nie rób się zaraz taki ważny! – odezwał się Józef Szwalik.

– Jak nie znasz się na subtelnym dowcipie, to nie zabieraj głosu w solidnym towarzystwie. Ziemianin, psiakrew! Ziemianin czyli rolnik, rolnik czyli wieśniak, wieśniak czyli cham! – zaaplikował Szwalikowi Skorpień.

Niefortunny poskromiciel Swena zamilkł.

– Nie kłócić się, bo z wódy nici! – zagroził Jerzy. – Jazda do gabinetu!

– A ty?

– Idę obrobić gospodarza, aby mi skredytował. Mam tylko parę złotych.

– Wal!

Po kilku minutach Jerzy Swen wchodził z wesołą miną do, gabinetu. Towarzystwo powitało go, głośnym:

– A-a-a-a-a-a!

– Zrobione! Stary udzielił mi kredytu bez ograniczenia do... wysokości stu złotych. Możecie pić i jeść, co się komu podoba! – rzekł od progu.

– Nigdy nie wątpiłem, że Jerzy Swen to gentleman w każdym calu i swój gość! Proponuję Sto lat!

Towarzystwo z zapałem podchwyciło propozycję.

– Sto lat! Sto lat! Niech żyje, żyje nam...

Po kilku godzinach wszyscy byli nieco „zagazowani”, jak stwierdził Janek Skorpień.

Jerzy Swen z uporem dowodził, że forsa to fiume i mięta, grunt to koleżeństwo.

Raczek oponował:

– Mówię ci, skarbie, jak masz forsę to i kolegów znajdziesz! – mówił przerywanym nieco głosem.

– Różni są koledzy! Jedni lecą na pieniądze, inni szukają przyjaciela w człowieku! – dowodził Szwalik.

– Wiadomo! Zawsze tak bywa, że jak jeden gra na loterii, to drugiemu... nóżki się pocą! – dorzucił sentencjonalnie Skorpień.

– Zgoda panowie! Proponuję zdrowie Jura! – wołał Szwalik.

– Zdrowie Jerzego Swena! – zanucił tenorem Bączek.

W pewnym momencie Jerzy spojrzał na zegarek.

Podniósł się i ruchem ręki uciszył kolegów.

– Panowie! Z bólem w sercu i łzami słonymi w mych pięknych czarnych oczach muszę was pożegnać! Jest już czwarta, a o dziesiątej mam pociąg do Katowic. Chcę się też trochę przespać przed podróżą.

– Idziemy do ciebie! – zaproponował Skorpień.

– Wykluczone! Przed wyjazdem muszę jeszcze załatwić kilka spraw. Będę miał pełne ręce roboty.

– Pomożemy ci!

– Fizyczna niemożliwość! Ausgekluczkeit! Robota będzie solowa!

– Pewnie idziesz do Niusi, drabie! – wtrącił Bączek. – Jak pełne ręce...

– Świnia jesteś! Nie można mieć kilku przyjemności na raz!, jak powiedział pewien filozof, słuchając wyroku, skazującego go na śmierć oraz na piętnaście lat ciężkiego więzienia.

– Amen!

Jerzy Swen począł się żegnać:

– Za dwa dni wracam, chłopcy! Przez ten czas możecie jeść i pić na mój rachunek, o ile wam „stary” skredytuje! Serwus, typy!

– Bądź zdrów! Szczęśliwej podróży! – posypały się głosy.

Jerzy, naprawdę wzruszony, ucałował się z przyjaciółmi i wyszedł.

Zimne powietrze listopadowe otrzeźwiło go nieco. Wolnym krokiem skierował się w stronę ulicy Bednarskiej, gdzie pod numerem 17 mieszkało urocze stworzenie o nie mniej uroczym imieniu Niusia.

Jerzy Swen wyobrażał sobie jej zdumienie na wiadomość o tym, że wspólne ich marzenia o szczęściu przestaną być marzeniami i przyobleką się w formy zupełnie realne. Na tę myśl uśmiechnął się. Widział już Niusię w pięknej sukni ślubnej, słyszał Veni Creator i... dośpiewywał sobie resztę...

Tymczasem wpadł na jakiegoś pana idącego w przeciwną stronę. Uchylił grzecznie czapki.

– Przepraszam pana bardzo! – rzekł.

Pan był nieco mniej uprzejmy.

– Tylko nie za często! – odburknął.

– Przeciętnie pięć razy dziennie, przed jedzeniem, dla konkokcji żołądka! – odpalił Jerzy.

– Cham! – oburzył się „pan”.

– Bardzo mi przyjemnie! A ja jestem Jerzy Swen. Nazwisko pana w zupełności odpowiada inteligencji i wyglądowi.

Skonfundowany „pan” oddalił się pospiesznie.

Jerzy Swen wszedł w ulicę Bednarską. Minął kilka domów i wszedł do bramy oznaczonej numerem 17.

Na drzwiach mieszkania Janiny Skoroskiej wisiała kłódka potężnych rozmiarów, która sprawiła, że Jerzy Swen wrócił z ponurą miną na parter. Ujrzawszy dozorcę zamiatającego bramę, spytał go, czy nie zauważył, kiedy wyszła pani Skoroska.

Dozorca z godnością, właściwą jego fachowi, odburknął diabli jom wiedzą i wrócił do przerwanej pracy.

Jerzy Swen, pełen najróżnorodniejszych domysłów na temat zniknięcia wybranki serca, wsiadł do autobusu i pojechał do domu.

Szybko spakował... dwa miękkie kołnierzyki i grzebień do teczki i stwierdziwszy na zegarze godzinę ósmą minut trzydzieści, wyszedł z domu, kierując się z wolna w stronę dworca. Po drodze wstąpił na pocztę, gdzie w oddziale telefonów, otwartym i w nocy, skreślił przy pulpicie kilka słów do narzeczonej, wyjaśniając przyczynę niespodziewanego wyjazdu, list wrzucił do skrzynki pocztowej i udał się na dworzec.

Za ostatnią gotówkę kupił bilet do Katowic i usiadł w poczekalni, oczekując dalekiego jeszcze odjazdu pociągu. Z braku lepszego zajęcia począł z przejęciem obliczać ilość ludzi wchodzących na dworzec. Kiedy po raz czwarty czy piąty dojechał do pięćset trzydziestej dziewiątej osoby, usłyszał dobywający się z megafonu nosowy głos:

– Pociąg do Piotrkowa, Częstochowy i Katowic stoi na siódmym torze.

Szedł powoli, gdyż zawsze był zdania, że pośpiech konieczny jest tylko przy zetknięciu się z wierzycielami. Wyszedł na peron. Znalazł wygodne miejsce w wagonie klasy trzeciej. Wsiadając, spojrzał z wyraźną pogardą na sąsiedni wagon drugiej i pierwszej klasy.

– Od jutra – pomyślał – gwiżdżę na pierwszą klasę! Będę podróżował własnym autem!

Na razie jednak usiadł na twardej ławce i pogrążył się w marzeniach. Przed oczyma mignęła mu milutka twarzyczka Niusi Skoroskiej. Uśmiechnął się do swych myśli.

Po chwili ze zgrzytem otworzyły się drzwi i do przedziału weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich zapytał, czy miejsca obok Jerzego są wolne. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, grzecznie podziękował i usiadł wraz ze swym towarzyszem vis-à-vis Jerzego.

Student wydziału prawa, wytrącony z tak bardzo przyjemnych marzeń, począł obserwować swych towarzyszów podróży.

Wydali się mu bardzo sympatyczni.

Tymczasem pociąg ruszył.

Po kilku minutach do przedziału wszedł konduktor. Sprawdził bilety i, życząc wszystkim dobrej nocy, wyszedł.

Jerzy Swen zakrył się płaszczem i w chwilę później usnął, ukołysany monotonnym stukotem kół i działaniem wypitych z kolegami kolejek.

Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie porozumiewawczo...

Rozdział drugi

Tajemniczy podróżni

Pociąg mijał stację po stacji, pędząc w głębię czarnej przestrzeni.

W przedziale, w którym jechał Jerzy Swen, pozornie nic się nie zmieniło od chwili wyjazdu z Warszawy.

Jeden z mężczyzn, sąsiadów Jerzego, w pewnej chwili, wyszedł na korytarz wagonu. Po chwili wsadził głowę do przedziału i szepnął przez drzwi jedno tylko słowo:

– Można!

Ten, do którego słowo to było powiedziane, wstał cicho i pochylił się nad Jerzym Swenem.

Ostrożnie, aby go nie zbudzić, odchylił płaszcz i przystawił pod nos studenta mała flaszeczkę.

Jerzy Swen poruszył się niespokojnie.

Podrażnione nozdrza zadrgały, rozszerzyły się, lecz spał dalej.

Mężczyzna patrzył badawczo w twarz studenta. W miarę jak Jerzy Swen wdychał zapach z flaszki, twarz jego pokrywała się bladością. W końcu głowa Jerzego opadła bezwładnie, uderzając o twardą ścianę.

Mężczyzna przez chwilę jeszcze trzymał flaszeczkę pod nosem śpiącego, wreszcie odjął ją, starannie zakorkował i schował do kieszeni. Następnie ujął rękę Jerzego Swena, podniósł ją do góry i puścił.

Ręka opadła bezwładnie.

Twarz mężczyzny rozjaśnił uśmiech zadowolenia. Wstał i zamierzał coś zrobić, gdy stojący na korytarzu rzucił przez drzwi ostrzegawczo:

– Konduktor!

Człowiek z flaszeczką jednym ruchem ręki zakrył płaszczem bladą twarz Jerzego Swena i usiadł przy nim.

Do przedziału zajrzał konduktor. Spojrzał na siedzącego w kacie Jerzego Swena i uczynił ruch, jakby chciał go obudzić.

Na czoło człowieka z flaszeczką wystąpiły drobne krople potu. Trzymana w kieszeni prawa ręka, zacisnęła się na twardej rękojeści fińskiego noża.

Niedbale położył lewą rękę na ramieniu konduktora.

– Ten pan jedzie do Katowic! – rzekł chropowatym głosem. – Prosił, aby go nie budzić!

Konduktor skinął głową i wyszedł.

Człowiek z flaszeczką odetchnął swobodnie. Jeszcze chwila, a cała gra byłaby wykryta. Musiałby „sprzątnąć” konduktora.

Tymczasem mężczyzna z korytarza znowu zajrzał przez uchylone drzwi.

– Gotowe? – spytał.

Człowiek z flaszeczką skinął potakująco głową.

– Tak – odparł krótko.

– Poczekaj! Sprawdzę korytarz, a ty się przyszykuj!

– Dobrze!

Mężczyzna z korytarza oddalił się.

Człowiek z flaszeczką jednym ruchem zsunął z Jerzego płaszcz i ujął go pod ramiona.

Sprawdzał wagę.

Snadź ciężar studenta wydziału prawa nie wydał się mu zbyt wielki, bo uśmiechnął się kącikami ust.

W tej chwili mężczyzna z korytarza szepnął przez drzwi:

– Można, ale szybko!

Człowiek z flaszeczką ujął jedną ręką śpiącego Jerzego Swena powyżej biodra, drugą przełożył rękę studenta przez swoje ramię i, niosąc go w ten sposób, wyszedł na korytarz.

Dwa kroki i był już za drzwiami oddzielającymi przedział od reszty wagonu.

Tu jego towarzysz szepnął doń:

– Pospiesz się, za pięć minut mijamy mostek. Bierz go na plecy!

Człowiek z flaszeczką skinął głową. Oparł nieprzytomnego o ścianę wagonu i schylił się, obejmując go za nogi. Następnie się podniósł.

Ciało Jerzego Swena zawisło mu na ramieniu.

Mężczyzna z korytarza spojrzał raz jeszcze w głąb wagonu.

Było pusto.

Jednym skokiem znalazł się przy drzwiach i, naciskając klamkę, pchnął je.

Do wagonu wpadł zimny pęd powietrza listopadowego. Hałas stukotu kół brzmiał złowrogo jak symfonia śmierci. Niewyraźne kształty drzew migały szybko a ponad wszystkim górował w tej chwili piekielny świst parowozu rozrzucającego wokół miliony iskier.

Mężczyzna z korytarza spojrzał bystro na swego towarzysza.

– Wyjdź! – rzekł krótko.

Człowiek z flaszeczką znów skinął głową. Zsunął ostrożnie nogę na szeroki stopień wagonu.

– Wejdź od razu na drabinkę. Tylko uważaj na siebie. Ja zaraz przyjdę z pomocą!

Mężczyzna z korytarza zamknął drzwi. Drżącą ręką sięgnął po papierosa, zapalił go i po chwili wrócił do opuszczonego przedziału. Zdjął z siatki bagażowej teczkę Jerzego Swena i podniósł walający się po podłodze płaszcz. Następnie wrócił do drzwi. Otworzył okno. „Ślady” bytności Jerzego Swena w tym wagonie, rzucone silną ręką, spoczęły gdzieś w rowie przy torze kolejowym, a mężczyzna z korytarza energicznym ruchem otworzył drzwi.

Za chwilę stał na stopniu. Silny pęd powietrza tamował mu oddech. Odwrócił głowę i namacał raczej, aniżeli zobaczył drabinkę wiodącą na dach wagonu. Ostrożnie począł piąć się w górę.

Na „harmonijce” łączącej wagon trzeciej klasy z drugą, siedział człowiek z flaszeczką. W poprzek „harmonijki” leżało ciało Jerzego Swena.

– Udało się!

Mężczyzna z korytarza spojrzał na leżącego.

– Jeszcze nie! Ale myślę, że się uda. Za dwie minuty mostek! – odparł.

Zapadła chwila milczenia.

Pociąg pędził naprzód, wydając opętańcze jęki i zgrzyty.

– Bilet mu wyjąłeś? – zapytał człowiek z flaszeczką.

– Nie!

– Wyjmij, będzie większe podobieństwo do nieszczęśliwego wypadku.

Mężczyzna z korytarza sięgnął do marynarki leżącego. Z bocznej kieszeni wyjął bilet, podarł go i rzucił w czarną przestrzeń.

– Dobry pomysł! – rzekł. – Każdy powie: Dostał biedny student list, aby przyjechał do Katowic, a że nie miał pieniędzy wdrapał się na dach. W pewnym momencie podniósł się i na nieszczęście nie zauważył mostu... W sumie – głowa w proszku! – zaśmiał się złowrogo.

– Jeszcze minuta a podniesiemy go.

Na twarze mężczyzn wystąpiły nabrzmiałe od wysiłku żyły. Dźwignęli nieprzytomnego na całą jego wysokość.

– Teraz trzymajmy go tak, aby uderzył głową o przęsło! – rzekł człowiek z korytarza.

Pociąg pędził z nieuchronną szybkością naprzód.

Trójka mężczyzn na tle sypiącego iskrami parowozu wyglądała jak jakaś wspaniała rzeźba trzech demonów piekielnych.

– Już widać mostek! Uważaj na siebie! – ostrzegł towarzysza człowiek i flaszeczką.

Czarna plama mostu zbliżała się z każdym ułamkiem sekundy.

Jeszcze sto metrów!

Osiemdziesiąt!!

Pięćdziesiąt!!!

Trzydzieści!!!

Dwadzieścia!!!

Rozdział trzeci

W przedziale klasy pierwszej

W przedziale klasy pierwszej tego samego pociągu siedziały cztery osoby. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn.

Prowadzili błyskotliwą rozmowę, przeskakując co chwila z tematu na temat. Jak cocktail mieszały się ze sobą przeróżne zagadnienia, plotki, anegdoty, stanowiąc jakby egzamin obycia towarzyskiego i inteligencji rozmawiających. W końcu jeden mężczyzna uznał snadź, że egzamin wypadł dodatnio, bo wstał, lekko skłonił głowę i rzekł:

– A teraz panie pozwolą, że się przedstawię. Jestem doktor Boman!

Trzy uśmiechy, trzy uściski dłoni i wstał drugi mężczyzna:

– Inżynier Ryski! – rzekł, patrząc prosto w oczy jednej z pań.

Znowu uściski dłoni, stereotypowe bardzo mi miło i znajomość została zawarta.

– Pan zajmuje się praktyką lekarską? – pyta doktora Bomana jedna z pań.

– Nie, jestem doktorem chemii, a zajmuję się głównie kryminologią.

Lewa brew inżyniera Ryskiego uniosła się ku górze.

– Teoretycznie, czy praktycznie? – zapytał.

– Praktycznie!

– To bardzo ciekawe! Może pan doktor opowie nam jakąś swoją przygodę – ozwała się milcząca dotąd Lili Kren.

– Niestety, nie miałem jeszcze w mej praktyce przygody, którą warto byłoby opowiadać! – odparł, uśmiechając się, doktor Boman.

– Jakie to szczęście, że pan doktor jedzie z nami! – rzekła druga kobieta, Irena de Morocy. – Mam na sobie naszyjnik wartości przeszło stu tysięcy. Nie usnęłabym z obawy, że mi go skradną.

Oczy wszystkich spoczęły na obfitym dekolcie mówiącej.

Naszyjnik skrzył się na nim wszystkimi barwami tęczy.

– No, ale teraz nie ma się pani czego obawiać! – wtrącił inżynier Ryski.

W głosie jego czaiła się jakby lekka ironia.

– Pewnie. Będę spała jak w domu, a pan doktor...

– Będzie pilnował, aby pani nie skradziono naszyjnika! – wtrącił inżynier Ryski.

Zapada chwila milczenia.

– Pan doktor do Katowic? – pyta uprzejmie inżynier.

– Tak!

– Pewnie w sprawach zawodowych? – wtrąca Irena de Morocy.

Doktor Boman uśmiecha się pobłażliwie.

– Diabli pani do tego! – myśli. – Nie, jadę dla przyjemności! – dodaje głośno.

Znowu zagada milczenie.

– Otworze trochę drzwi bo jest tu strasznie duszno – proponuje inżynier Ryski.

– Proszę bardzo!

Do przedziału wpada chłodnawe, lecz świeże powietrze.

– Przykryję się paltem, bo jestem przeziębiony! – mówi znów inżynier Ryski.

Podnosi się i chwilę majstruje coś pod płaszczem.

W chwili następnej światło gaśnie.

Jednocześnie ze zgrzytem otwierają się drzwi na korytarz i słychać głos inżyniera Ryskiego.

– Zawiadomię konduktora, że zgasło światło!

– Pan będzie łaskaw! – odpowiada doktor Boman.

– Tylko szybko, średnia przyjemność siedzieć po ciemku! – dorzuca Irena de Morocy.

Inżynier niknie.

W chwilę później nadchodzi z drugiego końca wagonu konduktor.

– Panie konduktorze, światło zgasło! – zatrzymuje go doktor Boman.

W tej chwili mdławe światło latarki konduktora oświetla przedział.

Irena de Morocy poprawia ręką włosy... Następnie z przyzwyczajenia sięga ręką do dekoltu i...

– Boże... mój naszyjnik! – mówi zdyszanym, przerywanym głosem.

– Co się stało?

Głos doktora Bomana brzmi zimno.

– Naszyjnik... Nie ma go... Przed chwilą jeszcze... go miałam... Boże...

– Panie konduktorze!

– Co takiego?

– Proszę zaświecić koło pani! – mówi doktor Boman.

Cztery pary oczu szukają przy mdłym światełku latarki zaginionego naszyjnika.

Na próżno.

Dr Boman mimo woli spogląda na miejsce, gdzie przed dwiema minutami wisiał płaszcz inżyniera Ryskiego.

Obok widzi kontakt do światła.

Dr Boman przycisnął guziczek. Przedział zajaśniał światłem, jak poprzednio.

– Hm, światło było umyślnie zgaszone! – myśli doktor.

Ręka jego podnosi się na wysokość hamulca. Silne szarpnięcie i do uszu obecnych dochodzi zgrzyt hamulców.

Pociąg zwalnia raptownie bieg.

Irena de Morocy jest bliska omdlenia.

– Doktorze, błagam, niech pan...

– Spokojnie! – przerywa doktor Boman. – Może uda mi się odzyskać pani naszyjnik!

W oczach Ireny de Morocy błyska nadzieja czy inne jakieś uczucie...