Pan Samochodzik i stara księga - Arkadiusz Niemirski - E-Book

Pan Samochodzik i stara księga E-Book

Arkadiusz Niemirski

0,0

Beschreibung

Odkryj świat pełen tajemnic i intryg w serii Pan Samochodzik. Jak grom z jasnego nieba na pracowników Departamentu Ochrony Zabytków w Warszawie spada wiadomość o zawieszeniu działalności instytucji. Paweł Daniec próbuje znaleźć się poza ukochaną pracą. Zatrudnia się na pół etatu w wiejskiej bibliotece na Mazurach. Ma sporo czasu na wertowanie książek. Pewnego razu w jego ręce trafia zapomniana księga opisująca losy niemieckich rodzin na tym terenie w 1945 roku. W oczy wprawnego śledczego rzucają się podejrzane mankamenty - brakuje jednej strony, na innej pojawia się zapisek poczyniony przez - jak się okazuje - zmarłego niedawno Karola Duscha. Nieboszczyk ukrył za życia skarb należący do mazurskich arian. Odnaleziona przez Pawła księga może wskazać miejsce, gdzie schowano drogocenności. Kultowa seria Pan Samochodzik została wcześniej zekranizowana w 1971 roku. Muzykę do serialu stworzył wybitny kompozytor Piotr Marczewski. W bohaterów wcieliły się gwiazdy polskiego kina, jak Danuta Szaflarska i Stanisław Mikulski.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 315

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Arkadiusz Niemirski

Pan Samochodzik i stara księga

 

Saga

Pan Samochodzik i stara księga

 

Copyright ©2004, 2024 Arkadiusz Niemirski i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788726832310 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Od Autora:

Podczas pracy nad niniejszym tomem korzystałem z informacji zamieszczonych na stronach internetowych pana Cezarego Markiela (www.torowiskiem.prv.pl i www.ostpreussen.prv.pl), które jako istna skarbnica wiedzy o kolejnictwie regionów Warmii i Mazur posłużyły mi jako przewodnik po ziemi piskiej.

Dziękuję także autorom artykułu “Wielka ucieczka: opowieść Elfriede Ahlf z domu Boegel” (www.galindia.hg.pl) w opracowaniu Gerharda Wydry (tłumaczenie: Krzysztof Dzikowski), na kanwie którego zbudowałem motyw wspomnień z tytułowej starej księgi.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

NIESZCZĘŚCIA CHODZĄ PARAMI * TELEFON OD MONIKI * PROPOZYCJA PRACY * WYJAZD NA MAZURY * KTO NAPISAŁ “WOJNĘ I POKÓJ”? * DOM NAD JEZIOREM ROŚ * LEBIEDZIOWA OPOWIADA * DYLEMAT, CZYLI PSIE ŁZY * “WEHIKUŁ CZASU” * JAK PRZETRZYMALIŚMY ZIMĘ * STARE KSIĘGI POSIADAJĄ MOC

Ten rok do udanych raczej nie należał. Był koszmarny… najgorszy ze wszystkich przepracowanych u boku Pana Samochodzika w Departamencie Ochrony Zabytków w Warszawie. Najpierw, z początkiem wiosny, rozstaliśmy się z naszym ministerialnym pojazdem, który nieoczekiwanie przeszedł na wcześniejszą i przymusową “emeryturę”. Ministerstwa po prostu nie stać było na utrzymanie drogiego w eksploatacji jeepa. I tak, decyzją wiceministra Rosynant zniknął z ewidencji środków trwałych naszej szacownej placówki. Wystawiono go na jakąś aukcję i ostatecznie sprzedano osobie prywatnej. Podobno trafił w dobre ręce.

Na zakup nowego samochodu produkcji krajowej mieliśmy cierpliwie czekać, aż nagle, na jesieni, do naszych drzwi – zamiast przygody i nowego auta – zapukało kolejne nieszczęście. Oficjalne pismo podpisane przez Panią Minister posiadało moc nekrologu:

Z dniem 1 września br. zawiesza się działalność Departamentu Ochrony Zabytków przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie na czas nieokreślony.

Kolejne zdania – opisujące trudną sytuacją finansową ministerstwa i mamiące nas rychłą perspektywą reorganizacji naszego departamentu – nie poprawiły nastrojów naszego zespołu. Pan Tomasz, sekretarka Monika i ja poczuliśmy się jak sieroty. Jakże zasłużony dla rodzimej kultury detektywistyczny referat” – niegdyś dowodzony przez dyrektora Jana Marczaka, a później przez Pana Samochodzika – właśnie odchodził do lamusa historii. Ale czy był to już koniec przygód? Być może tak właśnie wtedy myślałem.

Ale to mnie wszystko. Zawieszenie działalności departamentu zbiegło się w czasie z moimi problemami zdrowotnymi. W takich chwilach człowiek dochodzi do wniosku, że nieszczęścia nie chadzają parami, a raczej całymi tabunami. Pomimo młodego wieku (w wakacje stuknęło mi trzydzieści jeden lat) czułem się wyeksploatowany niczym weteran wojenny marzący o zaszyciu się na dalekiej prowincji i wylizaniu wszystkich ran. Jeszcze przez cały wrzesień bezowocnie szukałem innej pracy, aż wreszcie, na początku października, uśmiechnęło się do mnie szczęście. A wszystko dzięki Monice, która zadzwoniła do mnie w pewien paskudny jesienny dzionek.

Ale po kolei.

– Cześć – powitała mnie ciepło. – Dobrze, że zastałam cię w domu. Masz już jakąś pracę?

– Nie – odpowiedziałem zwięźle. – A ty?

– Coś się kroi – odpowiedziała oschle. – W hurtowni zabawek. To tak na początek. Później się zobaczy.

– A co u pana Tomasza? – zmieniłem temat. – Nie odpowiada na telefony.

– Ano nie odpowiada. Podobno wyjechał do sanatorium.

Na linii zapanowała grobowa cisza, bardziej beznadziejna niż pogoda za oknem. Musicie bowiem wiedzieć, że tego dnia zwały szarych chmur zawisły nad miastem, lejąc na nas potok łez.

– Każde z nas musi po swojemu przechorować stratę departamentu – rzuciłem bez przekonania. – Cóż możemy z tym zrobić? Trzeba wziąć się w garść.

– Ano trzeba – mruknęła Monika i zaraz się ożywiła. – A właśnie! Mam do ciebie pewną sprawę. Posłuchaj tylko. Siostra mojego narzeczonego...

– Masz narzeczonego? – wyrwało mi się. – Nie wiedziałem.

– A na co mam czekać? Nie chcę zostać starą panną. Tobie też radzę pomyśleć o poważniejszym związku. Najgorsze co może człowieka spotkać to starokawalerstwo. Samotność ze starością nie tworzą udanego związku.

– Na szczęście jesteś młoda i ładna, więc samotność ci nie grozi.

– No wiesz, staram się – westchnęła zalotnie – Jakby co, wyślę ci zaproszenie na ślub.

– Planujecie?

– W przyszłym roku na wiosnę.

– To gratuluję!

– A ty, wciąż odgrywasz rolę samotnika?

– Przecież ja w nic nie gram – jęknąłem. – Po prostu żadna nie chce gościa, który w terenie tropić handlarzy dziełami sztuki, a w domu nie ma nawet jednego cennego obrazu albo rzeźby.

– To już historia – westchnęła ciężko Monika. – Już nie musisz jeździć po kraju i szukać skarbów.

– Niestety, już nie muszę.

– Masz więc czas, aby nawiązać owocną znajomość z jakąś superową dziewczyną.

– A która zechce kulawego emeryta po trzydziestce? – rzuciłem niby to żartobliwie. – Kontuzja mi się odnowiła. Chodzę do chirurga i na sesje terapeutyczne. Na szczęście za te zabiegi płaci jeszcze ministerstwo. To na pocieszenie, bo po obejrzeniu moich zdjęć każda dziewczyna weźmie nogi za pas.

– Nie przesadzaj, nie jesteś znowu taki stary, Pawełku. Na swój sposób bywasz uroczy. Tylko, że dziwak z ciebie. Zaraziłeś się tą przypadłością od pana Tomasza. Nie zwalaj winy na wiek i zdrowie. Fakt, Piercem Brosnanem może nie jesteś, ale niektórym dziewczynom bardzo się podobasz.

– Daj mi ich nazwiska – zarechotałem.

– Mężczyzna musi być jak konkwistador! – dodała dziarsko. – Musi znaleźć, podbić i zdobyć.

– Skąd to wiesz?

– Mój narzeczony tak mówi, a właściwie… mówił. Już mnie zdobył. Wracając do ciebie… czy ty wiesz, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam cię w biurze, to nawet mi się spodobałeś? Naprawdę. Tylko, że nigdy nie zwracałeś na mnie uwagi. I powiem ci jeszcze, mój drogi, że na zdjęciach wychodzisz całkiem nienajgorzej.

– Ale ja mówiłem o zdjęciach rentgenowskich, Moniko.

Pogadaliśmy jeszcze trochę w tym wspominkowo–żartobliwym tonie, który miał w nas zabić żal po zawieszeniu działalności Departamentu Ochrony Zabytków, gdy nagle Monika wyskoczyła z propozycją zarobku.

– Praca spokojna, kulturalna i niezbyt męcząca – zaczęła zachęcająco. – Na pół etatu. W sam raz dla ciebie. Tak na początek. Nabierzesz sił i przeczekasz zły okres. Na dodatek to twoje ukochane strony...

– Mazury? – ożywiłem się.

– Bingo! Nad jeziorem Roś.

Mój zapał jednak szybko zgasł.

– Ale niby co miałbym tam robić? – marudziłem. – Pilnować przystani? Pielęgnować trawniki ośrodków wczasowych?

– Potrzebny jest bibliotekarz – oświadczyła.

– Co? Biblioteka? – jęknąłem. – Przecież zanudzę się tam na śmierć.

I chociaż wiedziałem, że Monika pragnie mojego dobra, nie potrafiłem ukryć zawodu.

– Przecież spokój ci się przyda – urażona moim oporem żachnęła się.

– A co to za biblioteka?

– Publiczna. W Piszu. Konkretnie jej filia.

– Mam zostać prowincjonalnym bibliotekarzem? – prychnąłem.

– Właściwie – Monika ściszyła głos – to potrzebują tam pomocnika bibliotekarza.

– Pomocnika prowincjonalnego bibliotekarza? – zagotowałem się w środku. – Świetnie! A ile płacą?

– Zdaje się, że coś około czterystu trzydziestu złotych.

– O, mój Boże – jęknąłem. – Nie starczy na gazetę raz w tygodniu.

– Brutto – dodała i zaraz rzuciła w radosnym tonie: – Ale ministerstwo ma nam wypłacić super odprawę i jakąś premię.

– Kiedy?

– Za tydzień. To miała być druga niespodzianka.

– Masz jeszcze jakąś? Niespodziankę.

– Mam – odpowiedziała zalotnie. – Skąd wiedziałeś?

– Strzelałem. Może zagram w totolotka?

– Nie zaszkodzi. Ale na razie pomyśl o mojej ofercie. Tak się składa, że mam adres pewnego domu nad tym jeziorem, gdyż biblioteka nie oferuje zakwaterowania. Na szczęście ktoś w okolicy sprzedaje starą chałupę. Jakaś starsza pani, samotna, bez rodziny. Podobno przenosi się do domu opieki. Rozumiesz, nie przepada za Niemcami i zarzeka się, że nie sprzeda działki żadnemu cudzoziemcowi zza Odry. Siostra mojego narzeczonego była tam niedawno na wczasach i nawet z mężem zastanawiali się nad kupnem tej posesji, ale nieoczekiwanie wyskoczył im inny wydatek. Pomyślałam o sobie i moim narzeczonym, ale on nie lubi natury. Rozumiesz... dwa, trzy dni, to i owszem, a potem szybko się nudzi. To mieszczuch. Ja z kolei nie cierpię komarów. Paweł, ta babuleńka chce jedyne dwa tysiące złotych za dom z ogrodem i dostępem do wody. Okazja jak się patrzy! Jeszcze ci zostanie z odprawy.

– Gdzie jest to miejsce? – zapytałem bez emocji.

– Gdzieś za Łupkami. Nad samym jeziorem. W sobotę mieliśmy dać ostateczną odpowiedź. Jedź tam i kup ten dom. Jeśli, rzecz jasna, interesuje cię posada w bibliotece.

Nie chciałem robić Monice przykrości, więc zapisałem adres w notesie i obiecałem zastanowić się nad jej propozycją.

*

W sobotę wybrałem się PKS–em do Pisza, umówiwszy się wcześniej telefonicznie z bibliotekarzem na rozmowę kwalifikacyjną. Kochałem tamte strony. Ale czy byłem w tych konkretnych okolicznościach przygotowany do przeprowadzki, a raczej do ucieczki z miasta? Poza tym, trzysta złotych miesięcznie do ręki nie gwarantowało możliwości wynajęcia nawet skromnego kąta. Biłem się z myślami w kwestii wyjazdu. Uważałem, że robię źle. Przecież powinienem raczej uruchomić sprężynę znajomości i poszukać jakiejś atrakcyjnej pracy w stolicy, a na Mazury wyjeżdżać wyłącznie w weekendy. Ale tak naprawdę, w głębi duszy pragnąłem odpocząć od Warszawy, zaszyć się gdzieś na końcu świata, najlepiej blisko wody, aby na łonie natury oddawać się refleksjom nad swoim życiem. W końcu jeszcze nie tak dawno odrzuciłem pewną słabo płatną robotę na zlecenie naszego ministerstwa, zupełnie jakbym pragnął zacząć wszystko od nowa. W tym kontekście telefon od Moniki traktowałem jak zbawienie. Tym bardziej, że stary bibliotekarz w Piszu nosił się z zamiarem przejścia na emeryturę, więc szybki awans na głównego bibliotekarza stawał się zupełnie realny. A wtedy mógłbym zarabiać nawet sześćset złotych brutto. Jeśli dołożyć do tego kolejne trzysta z prac zleconych, trochę zgromadzonych na koncie oszczędności i perspektywę wynajęcia kawalerki na Ursynowie, mógłbym przeczekać na Mazurach trudny okres. A chałupa nad jeziorem i tak się przyda.

*

Przed wyjazdem do Łupek odwiedziłem filię biblioteczną w Piszu, która znajdowała się nieopodal głównej siedziby przy rynku. Z początku ubrany w znoszony serdak siwiuteńki bibliotekarz patrzył na mnie spode łba, gdy przy herbacie w kącie placówki na pierwszym piętrze opowiadałem mu o przygodach, które przeżyłem jako etatowy pracownik Departamentu Ochrony Zabytków. Jak się później dowiedziałem, pan Skrzeczyński był mężczyzną nieco przygłuchym i zapewne nie usłyszał wszystkiego, co mu wtedy naplotłem. W każdym razie po wysłuchaniu mnie przeszedł do pytań.

– W którym roku Fiodor Dostojewski napisał “Wojnę i pokój”? – brzmiało pierwsze z nich.

Oczywiście, wiedziałem, że chodzi o Lwa Tołstoja, a mimo to pan Skrzeczyński dalej bawił się w quiz.

– Bo wie pan, pański poprzednik, a raczej poprzedniczka, chuda pannica z Rucianego, nie wiedziała nawet tego, że Bolesław Prus napisał “Halkę”...

– A nie “Lalkę” przypadkiem? – puściłem do niego oko.

– Ech, widzę, że niepotrzebnie pana testuję.

– Wprawdzie kończyłem historię sztuki, ale w bibliotekach spędziłem pół życia.

– Dostanie pan materiały instruktażowe i sądzę, że poradzi pan sobie w roli bibliotekarza.

– Też mam taką nadzieję – uśmiechnąłem się.

– Pójdzie pan teraz do głównej biblioteki przy rynku i tam załatwi formalności. Jutro zaczyna pan z samego rana.

Zatrudniono mnie na pół etatu. Po wizycie w głównej siedzibie piskiej biblioteki autostopem dostałem się do wsi Łupki, położonej kilka kilometrów na wschód od Pisza przy południowym brzegu jeziora Roś. Na miejscu szybko ustaliłem, że interesującej mnie zagrody powinienem szukać bliżej akwenu, a to oznaczało, że musiałem przedrzeć się przez sosnowy las. I tak, spacerkiem dotarłem na brzeg, który w istocie stanowił małą, kameralną zatoczkę. Nieco pochyły i nieznacznie zalesiony teren pół kilometra dalej na wschód nadymał się, tworząc coś w rodzaju klifu. Naliczyłem tam kilka przystani i skrytych za drzewami ośrodków wypoczynkowych.

Stanąłem na pochyłym brzegu jeziora i nabrawszy w płuca powietrza, rozejrzałem się na boki. Po lewej, nieco w dole, zagroda Lebiedziowej wtulała się od zachodu w gęsty las porastający nieduży cypel. Stara, drewniana i dwuizbowa chałupa krytą strzechą zajmowała środkową część posesji. Od wody dzielił ją dystans zaledwie trzydziestu kroków. To ów zalesiony cypel chronił dom przed zachodnimi wiatrami i decydował o kształcie zatoczki. Nie za wysoki, ale wystarczająco gęsty i długi, aby zagwarantować namiastkę bezpieczeństwa i spokoju. Teren wprost wymarzony na prywatne siedlisko. Cóż z tego, że zachwaszczone, zaniedbane i ogrodzone stuletnim płotem? Nawet małą przystań tam zauważyłem.

Powoli ruszyłem piaszczystą ścieżką ku chatce. Poczułem się jak w scenerii skradzionej z dwudziestowiecznych płócien polskich realistów. Jesienna zieleń poszarzała, odcień wody zrobił się stalowy, a ptaki straciły ochotę na figle. Mimo wszystko spokój okolicy decydował, że świat ważył tutaj mniej. Na przeciwległym, gęsto porośniętym trzcinami brzegu dostrzegłem nieliczne dachy, ukryte za drzewami. Kto tam mieszkał? Leśniczy? Samotny dziwak podobny do mnie?

Dodam jeszcze, że tamten północny brzeg miał bardziej dziki charakter od tego, na którym teraz przebywałem. Od Kanału Jeglińskiego na zachodzie – gdzie jezioro kończyło się, a zaczynał Pisz – aż po sam koniec Półwyspu Ostrów (kilka kilometrów dalej na wschód) ów brzeg przypominał zalesiony, podmokły busz. Natomiast południowa rubież owej kiszki (stanowiącej dolne i najdłuższe ramię litery “S”, w jaką to jezioro się wyginało) był bardziej zaludniony i dopiero za Łupkami porastał go wysoki drzewostan. Gęste korony drzew chroniły tam przed słońcem dachy licznych ośrodków wypoczynkowych i domów noclegowych, a także pobliskie pole namiotowe.

Jeszcze raz rozejrzałem się po brzegu, na którym stałem. Z lewej – miałem zatoczkę otoczoną od zachodu lasem, z prawej – zalesiony klif, który ciągnął się i ciągnął, aż po łąki ścielące się u brzegów Zatoki Rudzkiej.

Gospodynię zastałem siedzącą w zadumie na ganku. Wydała się smutna, wręcz nieobecna duchem. Pierwszy powitał mnie posiwiały mieszaniec rodu “burków”, który z głośnym szczekaniem wybiegł mi naprzeciw.

– Skórka do nogi! – ożywiła się Lebiedziowa. – O, jest pan, młodzieńcze.

Pogłaskałem psa. Odwzajemnił się czujnym spojrzeniem. W tym czasie korpulentna babuleńka z chustą na głowie z trudem zrobiła krok w moją stronę, więc szybko znalazłem się przy niej, służąc pomocą.

– Nie trzeba – jęknęła, delikatnie mnie odpychając. – Nie jestem jeszcze taka stara. Ale reumatyzm dokucza i bóle w krzyżu nie dają spokoju.

– Paweł Daniec – ucałowałem jej dłoń.

– Zrobię herbaty.

– Nie, proszę się nie trudzić.

Jednakże Lebiedziowa należała do istot upartych i twardych, chociaż wciąż odnosiłem wrażenie, że coś ja gryzie. W asyście psa weszliśmy z ganku do chaty, a konkretnie do kuchni z dużym drewnianym stołem pośrodku. Kobieta zaraz rozpoczęła krzątaninę przy wiekowym, lepionym piecu. Z niejakim oczarowaniem patrzyłem jak z nabożeństwem sięga po czajnik i kubki. Było w tym obrazie coś rozbrajająco uroczego i naturalnego. Nie wiedzieć czemu oczami wyobraźni ujrzałem Warszawę i jej mieszkańców, o których dość często potykałem się na jej ulicach. Przylizani, wychuchani, pachnący najlepszymi kosmetykami, poważni i wiecznie się śpieszący. Zamiast tego miałem teraz okazję obcować z godnie przeżywaną starością, na ból wyciśnięty na pomarszczonej od pracy i trosk twarzy, na uwięzioną w zmęczonych oczach serdeczność.

Piliśmy mocną herbatę z odrobiną cukru, jaki został w szklanej cukiernicy kupionej na bazarze. Rozmawialiśmy. Bez pośpiechu i bez fałszywej pozy.

– Męża pochowałam trzy wiosny temu – opowiadała Lebiedziowa. – Ciężko nam było. A kiedy zostałam sama ze Skórką, z moją poczciwiną kochaną, było jeszcze gorzej. Z marnej emerytury ledwo starcza na lekarstwa. Bieda, młodzieńcze, wielka bieda przyszła. Com miała począć? Jak tu samej wyżyć bez grosza przy duszy? A i owszem, namawiali mnie różni tacy miastowi do sprzedania ziemi nad jeziorem. Kto tu nie przychodził! Ho, ho! Niemcy dawali dobre pieniądze, ale ja ich nie lubię. Pamiętam jeszcze wojnę. Miastowi też dawali dużo, ale niby gdzie miałam pójść? Zostałam sama na tym świecie. Sama, jak ten palec. Dopiero niedawno miła pani z Pisza załatwiła mi dom spokojnej starości. Com miała począć, młodzieńcze? Zgodziłam się. Tam dają przynajmniej za darmo łóżko i gorącą zupę. A i telewizję można pooglądać… z ludźmi poprzebywać. Ja zawsze lubiłam z ludziskami rozmawiać. Tylko Skórki mi szkoda.

Oczy kobiety zrobiły się szkliste.

– Nie rozumiem – mruknąłem.

– Psa ze sobą nie mogę zabrać – oświadczyła załamującym się głosem. – Przepisy zabraniają. A ze Skórką przeżyliśmy tutaj kilkanaście wiosen…

Popatrzyłem na psa o pysku przyprószonym siwizną. Usiadł na zadzie między nami i patrzył na swoją panią, zupełnie jakby wiedział o czym ona mówi. Ten kudłaty pies, będący zapewne skrzyżowaniem wyżła z pudlem, zdawał się rozumieć każde jej słowo. Nie powiem, zrobiło się ckliwie.

– Postanowiłam, że sprzedam ziemię temu, kto zaopiekuje się moją Skórcią – kontynuowała staruszka. – Komuś uczciwemu. Niemcom nie podam nawet ręki, z naszymi różnie bywa, ale wszystkim, którzy tu byli, źle z oczu patrzyło. Żadnemu nie oddałabym pod opiekę mojej Skórki. Panu mogę zaufać. Mam intuicję. Bóg mi pana zesłał, młodzieńcze.

Wzruszony opowieścią kobiety znowu pogłaskałem sukę. Skórka zabawnie zapiszczała i przekrzywiła główkę w moją stronę. Teraz patrzyła wyłącznie na mnie.

– Jeśli dobrze rozumiem – odezwałem się nieco zmieszany całą sytuacją – postanowiła pani sprzedać ziemię temu, kto, pani zdaniem, będzie się dobrze opiekował Skórką?

– Nie mam wyjścia – jęknęła. – Skórka jest dla mnie wszystkim. Ale cóż, ja biedna, mam robić? W domu starości nie chcą słyszeć o żadnym psie. Błagałam, namawiałem, nawet przekupić chciałam za ostatni grosz... na darmo. Sunia musi zostać tutaj, na naszym, ale ten kto tutaj po mnie przyjdzie, musi być uczciwy. Nie o grosz mi chodziło, gdy obcy przychodzili kupować tutaj ziemię pod dacze. Na co mi teraz grosz, kiedy bardziej powinnam się modlić?

– I co pani postanowiła? – zainteresowałem się.

– A przyrzeknie pan zaopiekować się Skórką? – zapytała twardo, patrząc mi prosto w oczy.

– Owszem! – palnąłem bez zastanowienia.

– Judasza wyczuwam na kilometr – westchnęła zadowolona. – Pan jesteś inny. Łagodny dla zwierząt. Dlatego za tysiąc złotych sprzedam panu chałupę z ogrodem. Oddałabym za darmo, ale mam trochę starych długów.

– Droga pani, jestem przygotowany na więcej – zaprotestowałem.

– Starczy! – uniosła wyżej rękę. – Jeśli nie chce pan mojej ziemi za tysiąc złotych, to trudno.

– Kupuję! – oświadczyłem.

Cień ulgi przemknął po jej zmarszczonej, umęczonej twarzy.

– Proszę jedynie dbać o sunię – dodała błagalnie. – Z tego co panu zostanie, pokryje pan koszty remontu i wyżywi Skórkę. Proszę mi to obiecać. Czy pan przysięgnie?

– Przysięgam – wyszeptałem z powagą i zerknąłem na psa. – Ale czy Skórka mnie zaakceptuje?

Lebiedziowa nie odpowiedziała. Zacisnęła mocniej zęby, powstrzymując się od płaczu. Próbowałem ją pocieszyć, ale po chwili dałem temu spokój.

Ostatecznie złożyłem swój podpis na umowie kupna domu i na kilku innych dokumentach, które wkrótce miały trafić do notariusza.

Po kilku godzinach przyjechała kobieta z domu spokojnej starości, aby zabrać panią Lebiedziową do Pisza.

Dlaczego nastąpiło to tak szybko, dowiedziałem się od samej staruszki.

– Byłam pewna, że kupi pan dom i zaopiekuje się Skórką – wyznała skruszona. – Ta pani, ta która miesiąc temu tu była, zapewniła mnie o tym.

– Monika? – zdziwiłem się.

– Taka młoda z ministerstwa.

– Monika – wyszeptałem.

– Przyjechała ze swoim narzeczonym i naopowiadała o panu dużo dobrych rzeczy – kontynuowała Lebiedziowa. – Początkowo chciałam im sprzedać moją działkę, ale ona twierdziła, że ma lepszego kupca. Chodziło o pana, młodzieńcze. Przepraszam, że wcześniej o tym nie wspomniałam, ale bałam się, że w ostatniej chwili zrezygnuje pan z powodu mojej suni. A właśnie dzisiaj mieli przyjechać do mnie z opieki społecznej…

Nie słuchałem jej dalszych wyjaśnień, albowiem wszystko stało się jasne. Po prostu, Monika zaaranżowała mój przyjazd w te strony dla wyższych celów. Załatwiła mi pracę i kupno domu nad jeziorem, mając na względzie przede wszystkim dobro starej kobiety. I wiecie, co? Wcale nie miałem o to do niej pretensji.

“Stało się!” – pomyślałem. – “Może tak właśnie musiało być”.

Jeszcze tylko Lebiedziowa obiecała nas odwiedzić, ale na psa już nie patrzyła. Wsiadła bez słowa do samochodu i powstrzymując się od płaczu, pogoniła kobietę z opieki do szybkiego odjazdu. Odprowadzałem pojazd nieco zbłąkanym wzrokiem, tak samo zresztą jak pies. Z tego wszystkiego nie zdążyłem Lebiedziowej zapytać: dlaczego tak a nie inaczej nazwała ukochanego czworonoga?

Kiedy samochód znikł wyżej za drzewami, wierna Skórka pobiegła za nim. Wróciła po kwadransie jeszcze bardziej oszołomiona. Daję słowo, naprawdę widziałem wielkie łzy w jej szczerych ślepiach o barwie oksydowanej miedzi. Ja także otarłem dłonią mokry policzek.

*

W listopadzie kupiłem od kogoś starą łajbę wielkości popularnej omegi, tyle że znacznie szerszą, co trochę upodabniało ją do łupiny. Łódka miała prawie sześć metrów długości i bardzo płytkie zanurzenie. Szkielet tego na wpół drewnianego jachtu był jednak nieuszkodzony, odnowy wymagały jedynie pęknięte poszycie z laminatu i drewniany pokład.

Dziurę w kadłubie załatałem żywicą samodzielnie. Więcej roboty było z pokładem i masztem. Ten pierwszy wykonano dawno temu z klepek ułożonych na rybkę, to jest równolegle do osi symetrii. Był już solidnie zniszczony i ktoś doradził mi wykonanie nowego ze sklejki wodoodpornej, na którą należało później ułożyć cienkie klepki. Potrzebowałem także aluminiowego masztu, gdyż stary nie nadawał się do użytku. Przez następny miesiąc zgromadziłem mnóstwo klepek, a ośmiometrowy maszt zdobył dla mnie tuż przed Bożym Narodzeniem pewien strażnik przystani w Piszu. Kupno wysuwanego miecza zostawiłem na okres późniejszy.

Tak oto – w krótkie zimowe dni i długie wieczory – miałem co robić w szopie, kolejnym obiekcie tutaj wymagającym gruntownego remontu. Z pomocą lokalnego stolarza udało mi się nawet przenieść jacht do wnętrza pomieszczenia, tyle, że zamknięcie jego wrót nie było już możliwe, gdyż dziób łajby wystawał na zewnątrz. Bawiłem się zatem w majsterkowicza – od biedy odnowiłem szopę i remontowałem łódkę. Wciąż nie miałem dla niej nazwy. Aż wreszcie na początku stycznia, czytając po raz kolejny książkę Herberta George’a Wellsa, wpadłem na to: “Wehikuł czasu”! Pierwszy jej człon nawiązywał w sposób oczywisty do pojazdu, którym dawno temu mój były zwierzchnik jeździł po kraju w poszukiwaniu skarbów. Ten niecodzienny samochód – przypominający odwłok owada z oczami gada – miał dość obrzydliwą karoserię, lecz pod maską skrywał dwunastocylindrowy silnik ferrari 410. To dzięki niemu przezwisko Pan Samochodzik na zawsze przylgnęło do szefa. A co symbolizował drugi człon tytułu książki Wellsa? Cóż, wspomnienia zawsze były funkcją czasu. Im więcej go upływało, tym bogatsze stawały się wspomnienia każdego z nas. Przecież pamięcią miałem do czego wracać – dziesiątki wakacyjnych wypadów i wyjazdów służbowych, dzięki którym wiele skarbów narodowej i światowej kultury ocalało dla przyszłych pokoleń. Tęskniłem za tamtym życiem i nic nie zapowiadało, że kiedyś razem z panem Tomaszem znowu wyruszymy po nową, fascynującą przygodę.

Poza tym “wehikułem czasu” można było odbyć – dziejącą się wyłącznie w naszej głowie – swoistą podróż w czasie do mrocznych i nierzadko tajemniczych dziejów naszej cywilizacji, które, jakby nie było, stanowiły przedmiot naszych wspólnych badań i zainteresowań. Tak mi się wtedy wydawało, że “Wehikuł czasu” to jedyna słuszna – i zarazem symboliczna – nazwa dla nowej łajby.

*

Razem z czworonogiem niecierpliwie oczekiwaliśmy nadejścia wiosny. Skórka długo nie mogła otrząsnąć się z tęsknoty za swoją panią – nie dojadała, zmizerniała, czasami po nocach skomlała. W końcu pogodziła się z losem i, co najważniejsze, zaakceptowała mnie. Jakże byliśmy do siebie podobni – oderwani od najbliższych i skazani na samotność.

Zima nad jeziorem Roś nie należała do łatwych. Miała posmak nowej przygody, wręcz egzotycznego wyzwania. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie, każdego dnia pokornie znosząc grymasy surowej przyrody. Wieczorami wiatr głośno zawodził na zewnątrz, omiatał mroźnym oddechem ściany wiekowej chałupy i podwiewał jego słomianą strzechę, jakby chciał nas złamać. Czasami śnieg pod stopami skrzypiał głośniej niż strzelały drwa w prymitywnym kominku izby. A wtedy miło było się napić gorącej herbaty z cytryną lub przekąsić skromną kolację. Ale coraz częściej – z nadzieją dziecka wypatrującego prezentów pod choinką – czekałem na roztopy. Pragnąłem, aby skute lodem jezioro znowu ożyło, a jego brzegi się zazieleniły. Chciałem jak najszybciej zwodować moją niewdzięczną i brzydką łajbę. Kiedy termometr za oknem wskazywał minus dziesięć, oczami wyobraźni wydłużałem słupek rtęci do poziomu plus dziesięciu. Niestety, lód pokrywający rynnę jeziora jeszcze długo nie schodził.

Zatrudniony na pół etatu w fili piskiej biblioteki miałem dość dużo wolnego czasu. Moje urzędowanie zaczynałem o ósmej, kończyłem zaś o dwunastej. I tak przez pięć dni w tygodniu. Do pracy zabierałem się samochodem dostawczym kursującym z ośrodka wypoczynkowego “Raj” (położonego na klifie dwa kilometry dalej na wschód od chatki). Do domu wracałem najczęściej okazją, choć kilka razy zmuszony byłem iść na piechotę w siarczysty mróz. Na los jednak nie uskarżałem się. Co jeszcze? Skórka chyba na dobre przyzwyczaiła się do mnie, skoro już na drodze wyczekiwała moich powrotów ze szczerym niepokojem. Odnotowałem również fakt, iż jej tęsknota za swoją panią topniała w miarę jak puszczały pierwsze śniegi. Natomiast Lebiedziową odwiedziłem w domu spokojnej starości w Mikołajkach trzy razy. Kobieta podreperowała trochę zdrowie, o czym świadczyły jej rumiana cera i żwawsze ruchy, chociaż, jak sama wyznała, nie czuła się za dobrze w tym pięknie położonym, lecz zarazem smutnym miejscu. Skórki jednak zobaczyć nie chciała. Nie mogła. Bała się, że z żalu zapłacze się na śmierć. Jak powiedziała: “zdradziła sunię”.

Tak, smutna to była historia.

W wolnych chwilach z uporem maniaka remontowałem na zmianę łajbę i dom. Pod koniec lutego z ośrodka wczasowego kupiłem używany ponton z małym silniczkiem i elektryczną pompką jako dodatkowe zabezpieczenie na okres letni, gdyby, nie daj Boże, z jachtem coś nie wyszło.

Dzisiaj wspominam ten okres jako swego rodzaju mękę Tantala. Każdy dzień nad jeziorem Roś wzmacniał mego ducha, lecz tak naprawdę pobyt w tych stronach traktowałem jako dość ponure doświadczenie. Cóż, wszystkie moje działania w tamtym czasie miały na celu jedno – załatanie w mojej duszy głębokiej dziury jaka powstała po zawieszeniu działalności Departamentu Ochrony Zabytków. Z zawziętością godną politowania próbowałem zabić w sobie żal do losu za wygnanie mnie poza stolicę. Pragnąłem zagłuszyć dawne wspomnienia, ale kiedy tylko zjawiał się listonosz – a rzadko tu zachodził – z naiwnością dziecka oczekiwałem cudu, a za taki uznałbym list od pana Tomasza z informacją o wznowieniu działalności naszego biura. Jednakże pan Tomasz nie odzywał się. Nie pisała także Monika. Cała nasza trójka była wtedy pogrążona w zimowej depresji.

Cóż godnego uwagi mógłbym tutaj jeszcze dodać? W publicznej bibliotece wypożyczałem książki, pomagałem archiwizować skromne zbiory i sam sporo czytałem. Wszystko – począwszy od beletrystyki po pozycje historyczne. Jak zawsze unikałem ckliwych romansów, tanich kryminałów i pozycji przygodowych. Nic nie mogło zastąpić prawdziwej miłości i autentycznej przygody. Stroniłem od ludzi, nie licząc, oczywiście, pana Skrzeczyńskiego, sprzątaczki, stolarza, kierowcy z ośrodka “Raj” i listonosza. Niekiedy widywałem na przystani przy kempingu strażnika, który pomógł mi w sprawie jachtu. Nawet dziewczynami niezbyt się wówczas interesowałem.

To wszystko. Czasami moją pokutę w czterech ścianach bibliotecznego gmachu zakłócała jeszcze para młodych ludzi. Odwiedzali oni bibliotekę częściej niż ich rówieśnicy goniący za łatwą rozrywką, ale nigdy nie rozmawialiśmy dłużej niż trwa załatwienie formalności lub wymiana grzecznościowych formułek.

Wkrótce wszystko się odmieniło. A to za sprawą starej księgi, którą odkurzyłem z jakiejś półki miejskiej biblioteki w Piszu.

ROZDZIAŁ DRUGI

RYNEK W PISZU * “KREISGEMEINSCHAFT JOHANNISBURG” * DqZIWNY ZAPISEK W STAREJ KSIĘDZE * FRAGMENT PIERWSZY OPOWIEŚCI * WPROWADZAM W TEMAT MŁODYCH CZYTELNIKÓW * CZY RÓŻAŃSKI SZUKAŁ SKARBU? * ROK 1435 * INDIANA Z PISZA I RAMONA ZNAD JEZIORA, CZYLI REKORDZIŚCI * STARA KSIĘGA MNIE WCIĄGA * FRAGMENT DRUGI * MOJA ŁAJBA SIĘ PODOBA * KANAŁEM DO NOWYCH GUTÓW * CHULIGANI Z “D’ARTAGNANA” * ŚNIARDWY * KOLEJNY DOM NA SPRZEDAŻ

Biblioteka znajdowała się blisko rynku, w miejscu, które od pozostałej części miasta różniło się zasadniczo. Ale nawet poza nim – w owych rejonach dźwigających jeszcze brzemię socjalistycznego ponuractwa, pełnych smętnej architektury i uliczek bez uroku – gdy tylko przebywało się tam ciut dłużej niż trwa jeden przypadkowy spacer, każdy fragment muru, zwykły sklep, kościół czy zaniedbane osiedle zyskiwały status starego, dobrego przyjaciela. Namacalna bliskość jeziora i pobliskiej puszczy z każdym nowym dniem łagodziły chwile zwątpienia, którego dość często doświadczałem w drodze do pracy.

Natomiast obsadzony lipami i klombami prostokątny rynek na Placu Daszyńskiego uwodził od pierwszego wejrzenia. Zachowało się w nim sporo dwudziestowiecznych budynków, przeważnie niskich i kolorowych domów z czerwonymi dachami, a także zabytkowych eklektycznych kamieniczek. W głębi rynku uwagę przykuwał neogotycki budynek z ozdobnym szczytem, który wraz z zamykającym południową pierzeję ratuszem dopełniał majestatu przemyślanej kompozycji. I tylko nieczynny zegar w środkowej części fasady, zakończonej schodkowym szczytem, próbował nadaremnie zatrzymać czas.

Na tyłach ratusza mieściło się Muzeum Ziemi Piskiej, a tuż obok główna siedziba Biblioteki Publicznej. Filia, w której pracowałem znajdowała się dwie przecznice od rynku w szarej kamienicy. Ten zaciszny i z pozoru nijaki kąt stał się moim nowym domem, albowiem w otoczeniu książek – zapachem których przesiąkło całe piętro – pośród szelestu pożółkłych kartek, szurających butów na lśniącej od nadmiaru pasty drewnianej podłodze i szeptu czytelników, czułem się jak u siebie. Stołowałem się w pobliskim barze sąsiadującym ze sklepem całodobowym. Tam, małomówna pani Helenka raczyła mnie solidną porcją pyz lub kiszki ziemniaczanej. Z zup najczęściej sięgałem po jedyny w swoim rodzaju żur na podrobach. Czasami zachodziłem do smażalni ryb naprzeciwko Kamiennej Baby (obelisku w formie pogańskiego bożka pozostawionego przez Prusów), na kawę zaś wstępowałem do “Cafe Bar Baszta”, miłego lokalu mieszczącego się na tyłach muzeum.

Pewnego razu, w wietrzny wiosenny dzień, wpadł mi w oko z pozoru niewinny zapisek poczyniony na kartach pękatej i mocno podniszczonej książki. Bez namysłu nazwałem ją “starą księgą”. Duża niemiecka czcionka – wypełniająca dwieście osiemdziesiąt pięć stron – sprawiała wrażenie jakby zrobiono ją z żelaza. Zamiast skórzanej oprawy miała owa księga grube tekturowe okładki w kolorze brunatnym, a złotymi niegdyś literami, dzisiaj mocno wyblakłymi, wytłoczono gotycki tytuł “Kreisgemeinschaft Johannisburg”. Był to niemiecki dokument traktujący o przeszłości regionu, a konkretnie zbiór wspomnień i publikacji o tematyce historyczno–dokumentacyjnej, poświęconych byłemu powiatowi piskiemu z planami wsi do roku 1945. Warto w tym miejscu wyjaśnić, że “Johannisburg” to stara nazwa Pisza, który w 1367 roku był jeszcze rybacką wioską położoną w pobliżu krzyżackiej strażnicy. Nazywano ją wówczas Jańsborgiem.

Książkę wydrukowano na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku i w kilka lat później zasiliła zbiory tutejszej biblioteki. Niestety, z powodu cenzury przeleżała w magazynie aż do roku 1989. Potem starto z niej kurz i przeniesiono na biblioteczną półkę. To była naprawdę cenna rzecz z historycznego punktu widzenia – zawierała bowiem wspomnienia byłych mieszkańców okolic Pisza, których po wojnie wysiedlono i którzy zaznali w czasie wojny wiele krzywd, szczególnie ze strony sowieckich żołnierzy. Wielu z tych ludzi w roku 1945, głównie Niemców, na własne oczy widziało kobiety i starców uśmiercanych przez radzieckie bagnety. Niektórym świadkom owych wydarzeń udało się uciec z nowej, socjalistycznej Polski, inni zaś, w trosce o swoje życie, z powrotem osiedlili się w tych stronach. Jednakże wielu z nich zginęło, o niektórych słuch zaginął. Książka stanowiła wstrząsający zapis losów mieszkańców tego regionu. I pewnie dlatego nie została ona we wcześniejszych latach udostępniona do publicznego użytku.

Moją uwagę zwróciły liczne podkreślenia zrobione zwykłym ołówkiem. W wielu miejscach rozdziału zatytułowanego “Ucieczka” (autorstwa niejakiej Marty D.) zapaskudzono w ten sposób całe linijki tekstu, które potem próbowano zetrzeć gumką. Mimo to nie usunięto wszystkich bazgrołów.

Jak chociażby ledwo widoczny zapisek u dołu strony 116:

1435 [18.50] h? E(20)

Z początku ten nabazgrany czyjąś niezgrabną ręką dopisek nie wywołał we mnie żadnych emocji. Jednakże stopniowa lektura rozdziału i pojawiające się w dalszych fragmentach liczne podkreślenia oraz znaki zapytania, coraz bardziej upewniały mnie, że tajemniczy czytelnik rozpaczliwie czegoś szukał. A może kogoś?

Bez trudu odnalazłem kartę biblioteczną, z której wynikało, iż w samym tylko roku 1991 jeden człowiek pożyczył starą księgę aż dwanaście razy. W następnym znowu po nią przyszedł, lecz, o dziwo, zwrócił ją dopiero po pięciu latach, a więc w roku 1997. Później pozycja trafiła do rąk kilku innych czytelników, którzy nie trzymali jej dłużej niż tydzień.

I tak, dogrzebałem się do karty pewnego czytelnika sprzed lat. Wreszcie mój wzrok spoczął na nazwisku zapisanym pochyłym pismem na pożółkłej karcie: “Jan Różański, zamieszkały w Nowych Gutach 28”.

Usiadłszy z kubkiem świeżo zaparzone herbaty przy dużym biurku w rogu sali bibliotecznej, otworzyłem księgę. Autorka wspomnianego rozdziału, a więc Marta D., tak zaczynała swoją opowieść:

“Decyzję o ewakuacji w powiecie piskim podjęto 19 stycznia 1945 roku. Na 21 stycznia ustalono termin odjazdu wiejskich kolumn ewakuacyjnych w kierunku Orzysza i nikt nie przeczuwał wtedy nadchodzącej tragedii. Nawet starsi mieszkańcy wioski, którzy podczas pierwszej wojny światowej przeżyli wkroczenie wojsk rosyjskich, nie zdawali sobie sprawy, co ich czeka.

Jesienią 1944 roku odesłaliśmy do Minden w Westfalii kilka drewnianych skrzynek z ważnymi rzeczami. Następnie zakopaliśmy w ogrodzie kilka kan po mleku, w których ukryliśmy drogocenne przedmioty. Jesienią, za zgodą burmistrza, zabraliśmy także płyty z piskiej fabryki sklejek. Miały być zamontowane na wozy ewakuacyjne jako ochrona przed wiatrem i niepogodą.

Na ostatnie przygotowania do ucieczki mieliśmy tylko sobotę, tj. 20 stycznia. W gospodarstwie trzymaliśmy: źrebaki, kilka cielaków, osiem owiec, dużo drobiu, kilka rojów pszczół, dwa koty i trzy psy. Maszyny, narzędzia i wszystkie urządzenia pozostawiliśmy w dobrym stanie. Najbardziej było nam żal – oprócz zwierząt – domu. Na terenie gospodarstwa znajdowało się kilka dużych budynków gospodarczych i dwieście morgów ziemi. To wszystko musieliśmy porzucić. W tym czasie było nas sześcioro: babcia Gertruda, mój mąż Karol, córka Edyta, młoda polska robotnica Janina i polski robotnik Wojtek. Jako, że mieliśmy sześć koni pociągowych i tylko dwa wozy z podwójnym zaprzęgiem, jeden wóz z dwoma końmi oddaliśmy stryjowi Fredowi z okolicznego Kałęczyna.

Upiekliśmy chleb i zabiliśmy kury. Ładunek składał się z żywności dla nas, paszy dla koni, ubrań, łóżek i najpotrzebniejszych sprzętów domowych.

Ewakuacja wsi rozpoczęła się 21 stycznia. Było po ósmej rano, trzaskał mróz. Do kolumny furmanek z naszej wsi dołączyły wozy z sąsiedniej wioski. Przewodnikiem kolumny ewakuacyjnej został rolnik Słomka. Nasz wóz ze składanym dachem prowadziła córka, drugi niezadaszony parobek Wojtek. Za kolumną pojazdów podążała jeszcze kolumna bydła. Do niej przydzielono męża wraz z innymi mężczyznami, poszła tam również Janina. Nasza służąca jednak dość szybko dołączyła do nas. Mój mąż już nigdy nie wrócił. Z powodu dużej liczby zwierząt nasza kolumna poruszała się bardzo wolno. Wkrótce, po pokonaniu zaledwie sześciu kilometrów, rosyjskie oddziały przejęły idące za nami bydło (w pobliżu Białej Piskiej). Przed miastem doszedł nowy pasażer – kuzynka Anna z Kowalskich, mieszkająca w Kowalewie. Spotkaliśmy też naszego dobrego sąsiada Chrzana, który twierdził, że przy krowach nie widział mojego męża. Podobno miał trafić do innej kolumny idącej na Pisz.

W Białej Piskiej dołączyły do nas jeszcze kolumny z Kumielska i okolic. Ulice były zablokowane, wskutek czego nasza kolumna została rozdzielona – wóz naszego kuzyna Kowalskiego, pojechał niespodziewanie dalej w kierunku zachodnim do Pisza. My pojechaliśmy w kierunku północnym przez Drygały do Orzysza.

Dotarliśmy tam o zmroku i przenocowaliśmy w koszarach wojskowych. Następnego dnia byliśmy już w rejonie jeziora Tałty, zostawiwszy za sobą Okartowo i Woźnice. Tam przenocowaliśmy w przepełnionej szkole.

23 stycznia ruszyliśmy dalej w kierunku północno–zachodnim.

Jechaliśmy dwa dni bez noclegu. Robiliśmy tylko konieczne przerwy, aby nakarmić i napoić konie. Tak męcząca podróż była konieczna, gdyż w pobliżu Rynu usłyszeliśmy dochodzące z frontu strzały i eksplozje. Konie nie mogły dalej ciągnąć, my także traciliśmy siły. W ciągu dwóch mroźnych dni zrobiliśmy łącznie sześćdziesiąt kilka kilometrów po złych i przepełnionych drogach. W Ryńskim Dworze zdarzyło się inne nieszczęście – ukradziono nam osobiste rzeczy. Zniknęły też oba wahacze, bez których dalsza jazda nie była możliwa. Nie pamiętam dobrze, jak zdobyliśmy wahacze. Zdaje się, że rolnik Słomka, nasz przewodnik, skądś je wytrzasnął i dzięki temu mogliśmy ruszyć dalej. Odtąd prowadziliśmy ciągłą ochronę pojazdów podczas postojów. Zmienialiśmy się co godzinę”.

Przerwałem lekturę. Oto bowiem do sali bibliotecznej wtargnęła para młodych czytelników – szczupła Ramona i jej kolega Zdzisiek. Wspominałem już o nich, więc pora przedstawić ich bliżej. Otóż, przeciętna z urody dziewczyna miała żywe usposobienie i kogoś mi przypominała. Szczególnie dziwna wydawała się jej staroświecka fryzura – ciemne pofalowane włosy opadające na łopatki. Ubierała się schludnie – zwiewna sukienka i modne trzewiczki. Nie nosiła biżuterii i unikała przesadnego makijażu. Nieco przysadzistej budowy Zdzisiek sprawiał wrażenie osobnika opanowanego, ale jego rozbiegany wzrok mógł jednak świadczyć o naturze niecierpliwej, wręcz wybuchowej. Oboje bardzo dużo czytali. Przychodzili tutaj dość często i na tle rówieśników błyszczeli inteligencją oraz wiedzą, chociaż na pierwszy rzut oka prezentowali się dość przeciętnie.

– Dzień dobry – szepnęła dziewczyna, widząc jak pilnie studiuję starą księgę. – Co to za tom?

– Dzieje piskiej ziemi – odpowiedziałem.

– Po niemiecku?

– Najlepiej czytać w oryginale – wyjaśniłem. – To wspomnienia.

– Aż tak wciągające? – zdziwiła się.

Chcąc nie chcąc, opowiedziałem nastolatkom o tajemniczym czytelniku mieszkającym w Nowych Gutach, niejakim Janie Różańskim, który obsesyjnie interesował się starą księgą. Pokazałem im nawet ów dziwny zapisek ze strony 116 i kilka znaczących podkreśleń w innych fragmentach rozdziału. Na koniec podzieliłem się z nimi pewnym spostrzeżeniem. Otóż, autorka opowieści – z nieznanych nam jeszcze powodów – nie raczyła wymienić nazwy rodzimej wsi, z której uciekła wraz z rodziną przed sowieckimi wojskami w styczniu 1945 roku. Ani razu nie padło też nazwisko tej rodziny. Zupełnie jakby Marta D. świadomie unikała wszelkich personaliów. Niewątpliwie jednak z pierwszych akapitów jej relacji wynikało, że pochodziła z rejonu położonego na południe od Pisza, gdzieś między Kowalewem i Kałęczynem, na wschodnich rubieżach Puszczy Piskiej. Dysponowaliśmy wyłącznie nazwiskami i imionami jej kuzynów – Kowalskich z Kowalewa i stryja Freda. Tylko tyle.

Z niejakim zadowoleniem odnotowałem fakt, iż swoimi dociekaniami do żywego poruszyłem parę nastolatków. Wprawdzie świadomie starałem się wprowadzić do opowieści element tajemnicy – aby zainteresować ich historią własnego regionu – ale niepotrzebnie się trudziłem. Głód wiedzy lub pragnienie przeżycia prawdziwej przygody – tak bardzo innej od książkowej fabuły i każdego fikcyjnego doświadczenia – nie pozwalał im przejść obojętnie obok tego typu zagadki. Oczywiście, nikt z nas nie wiedział wtedy co może oznaczać ten zapisek, ale właśnie ów brak odpowiedzi generował ciekawość i rozpalał wyobraźnię.

Zdziśkowi zaświeciły się oczy.

– To jakiś szyfr – wyszeptał.

– Skąd możesz o tym wiedzieć? – powątpiewała Ramona.

– Przeczuwam. Ten Różański szuka skarbu. Gdyby szukał osoby, zapisałby nazwisko, ewentualnie inicjały. Interesujące. W tej księdze podkreślono zdanie: “zakopaliśmy w ogrodzie kilka kan po mleku, do których włożyliśmy drogocenne przedmioty”. To przecież proste. Ten Różański szuka skarbu!

– Zaraz, zaraz – zastanowiła się dziewczyna. – A co takiego ciekawego wydarzyło się w 1435 roku? Pierwsze cztery cyfry w zaszyfrowanym zapisku, czyli “1435”, z pewnością wskazują na jakąś ważną datę.

– To samo pomyślałem – oświadczył chłopak.

– Gadanie – prychnęła. – Mówiłeś o skarbie. Ja o dacie. Pomyślmy. 1435 rok. Ćwierć wieku po bitwie pod Grunwaldem. Co szczególnego wydarzyło się w tym roku?

Postanowiłem zabrać głos w tej kwestii.

– W 1435 roku pod Wiłkomierzem nad rzeką Świętą doszło do bitwy polskich i litewskich wojsk wiernych Jagiellonom z księciem litewskim Świdrygiełłą 1  , sprzymierzeńcem Zakonu Krzyżackiego. W jej następstwie w Brześciu Kujawskim Krzyżacy zawarli z Polską pokój wieczysty. Na jego mocy Zakon zobowiązał się nie zwracać do papieża ani do cesarza w sporach z Polską...

– O, rany! – przerwała mi podekscytowana Ramona. – Pan to już sprawdził. Ta data pana zaintrygowała, prawda?

– Niezupełnie – uśmiechnąłem się pod nosem. – Niczego nie sprawdzałem. Po prostu wiedziałem o tym.

– Pan żartuje – chłopak nie dowierzał. – Kto pamięta takie szczegóły? Jest pan nauczycielem historii czy co?

Nie przyznałem się do swojej profesji. Uważałem, że tak będzie ciekawiej i zabawniej.

– Jestem bibliotekarzem – mruknąłem tajemniczo. – Pełno tu książek. Niektóre nawet udało mi się przeczytać.

Chyba mi nie uwierzyli.

– Ta sprawa musi mieć coś wspólnego z Krzyżakami – oznajmił chłopak. – Ktoś zakopał cenne przedmioty albo stare plany należące do Zakonu. Interesujące.

Z kamienną twarzą sięgnąłem po kartę czytelnika Zdziśka. Bez trudu odszukałem tytuły książek, które wypożyczył w ostatnim okresie.

– Za dużo naczytałeś się, brachu, powieści o skarbach – powiedziałem, przeglądając jego kartę. – Wypożyczyłeś wszystkie pozycje o skarbach i słynnych awanturnikach.

– Jego nazywają Indianą Jonesem! – parsknęła dziewczyna. – Tyle, że to Indiana z Pisza!

Zdzisiek wyszczerzył zęby w ironicznym uśmiechu.

– A ciebie jak nazywają? – zwrócił się do niej. – No, pochwal się przed panem Pawłem.

– Głupi! – prychnęła Ramona.

I zaraz zaczerwieniła się na twarzy, widząc mój pytający wzrok.

– Nazywają ją Scarlett, proszę pana! – Zdzisiek ryknął na całe gardło.

– Scarlett? – powtórzyłem.

– Tak, Scarlett!

– Scarlett O’Hara? – zaśmiałem się. – Ta z “Przeminęło z wiatrem”?

Dopiero teraz wszystko zrozumiałem. Ramona rzeczywiście była trochę podobna do słynnej bohaterki literackiej stworzonej przez Margaret Mitchell. To dlatego wcześniej odniosłem wrażenie, że dziewczyna kogoś mi przypomina.

– Tak, ta sama – zarechotał chłopak. – Tylko, że tamtą w filmie zagrała Vivien Leigh, a naszą regionalną Scarlett jest “Ramona znad jeziora”.

– “Ramona znad jeziora” – mruknąłem. – Ładne. Nawet się rymuje.

– Przestańcie – warknęła dziewczyna.

Nasza głośna rozmowa wygoniła z zaplecza pana Skrzeczyńskiego, który wszedł do sali jakby odmłodniał o co najmniej dwadzieścia pięć lat.

– Co tu się dzieje? – zgromił nas wzrokiem.

– To moja wina – uniosłem ręce w geście pojednania. – Przepraszamy, ale tylko dyskutujemy.

– Biblioteka to nie klub młodzieżowy – mruknął siwy mężczyzna.

– Ma pan rację – posłałem mu blady uśmiech. – Ale ci młodzi ludzie, panie kierowniku, są wyjątkowi. Proszę sobie wyobrazić, że to rekordziści w ilości przeczytanych książek w naszej skromnej placówce. I to nie tylko w grupie młodocianych czytelników. Nie muszę chyba panu mówić, ile książek rocznie czyta statystyczny Polak?

– Nie musi pan – jęknął zrozpaczony. – Ani jednej.

– Dokładnie połowę książki – poprawiłem go. – Nie wiadomo tylko, czy statystyczny rodak czyta tę jedną książkę do połowy czy od połowy. Natomiast nasi młodzi czytelnicy mają na swoim koncie około stu książek. Indiana Jones przeczytał ich...

– Kto taki? – zdziwił się pan Skrzeczyński.

– Zdzisiek – wyjaśniłem z powagą. – Indiana Jones to pseudonim. Tak więc ten oto młodzian wypożyczył dokładnie sto jeden pozycji. Ramona mniej, bo siedemdziesiąt siedem.

– Bo ona czyta “Przeminęło z wiatrem” raz w miesiącu, co zaniża statystyki – zażartował chłopak.

– Głupi jesteś – odparowała dziewczyna. – Kupiłam sobie osobisty egzemplarz, żeby co chwila nie pożyczać z biblioteki. I nie co miesiąc czytam “Przeminęło z wiatrem”, a co dwa miesiące. Poza tym, ja czytam książki uważnie. Ty je połykasz.

– Brawo! – ucieszył się stary bibliotekarz. – Takiej młodzieży nam potrzeba! Czytającej, słowem myślącej i mądrej.

Wyszedł na zaplecze, pocierając z zadowoleniem ręce. A my wróciliśmy do właściwego wątku rozmowy, a konkretnie prześcigaliśmy się w domysłach na temat znaczenia zapisku poczynionego na dole strony 101.

– Mówię panu, że chodzi o skarb – nadawał Indiana. – Na bank.

– W takim razie – bąknąłem, zerknąwszy na zegarek – powinniśmy odwiedzić Nowe Guty. Trochę powęszymy w terenie i być może wpadniemy na jakiś trop. Zawsze tak robię w podobnych sytuacjach.

Popatrzyli na mnie ze zdumieniem, więc szybko dodałem:

– Chodzi mi o to, że lubię wszystko sprawdzić. Rozumiecie, kiedy robię zakupy nie kupuję niczego w ciemno przez internet tylko odwiedzam sklep. Poza tym, niedługo kończę pracę i nie mam nic lepszego do roboty.

– Naprawdę? – ucieszyła się Scarlett. – No pewnie, jedziemy z panem.

Na tym etapie śledztwa nie chciałem tych dwoje wtajemniczać w moją przeszłość detektywa zajmującego się poszukiwaniami skarbów i tropiącego przemytników dzieła sztuki z ramienia Ministerstwa Kultury, gdyż po pierwsze, za wcześnie było jeszcze na tego typu reklamę, po drugie, nie było pewności, czy zapiski i podkreślenia poczynione w starej księdze przez tajemniczego czytelnika to autentyczny trop. I chociaż intuicja podpowiadała mi, że warto odwiedzić Nowe Guty, wolałem jednak nie rozpalać emocji i nadziei naszej trójki już na samym początku.

– W takim razie spotkajmy się za czterdzieści minut na przystani obok hotelu – rzuciłem w ich stronę.

Perspektywa wspólnej wycieczki tak ich uskrzydliła, iż odeszli zadowoleni, zapominając o książkach, po które przyszli. Kiedy drzwi za nimi się zamknęły, wciąż trwałem za biurkiem w dziwnym amoku. Do spotkania zostało niewiele czasu i powinienem raczej odczuwać radość z powodu rychłego końca pracy i wyjazdu do Nowych Gutów, a jednak mój entuzjazm podszyty był niezrozumiałym odrętwieniem.

A wszystko przez leżącą na blacie biurka książkę. Sam nie wiem, dlaczego stara księga – jak zdążyłem już ją ochrzcić – tak mnie zahipnotyzowała. Czyżby odezwał się instynkt zawodowego poszukiwacza skarbów na ministerialnym żołdzie? Niewykluczone. Być może to sprawa zwykłej intuicji, ale nie zmieniało to faktu, iż zachłannie zerkałem na brunatne okładki “księgi” jak na owoc pożądania. Nawet, gdy zajęty innymi obowiązkami bibliotekarza tylko na chwilę traciłem z nią kontakt wzrokowy, podświadomie szukałem okazji, aby zerknąć do rozdziału zatytułowanego “Ucieczka”. Nie da się ukryć – wstrząsająca opowieść Marty D. wciągnęła mnie bez reszty. Czułem, że skrywa jakąś tajemnicę, jak dogorywający na dnie oceanu wrak.

Jako, że dzisiejszego dnia biblioteka świeciła pustkami, do końca mojego urzędowania czytałem już wyłącznie dalsze fragmenty starej księgi.

“Z powodu zaśnieżonych i oblodzonych dróg zatrzymaliśmy się pod Rynem na trzy noce. Na drogach pojawiało się coraz więcej kolumn uciekinierów, w tym samego Wehrmachtu. Zapanował chaos. Zmęczenie i przeświadczenie, że największe niebezpieczeństwo minęło, kazały nam odpocząć pod Rynem.

Przede wszystkim oczekiwaliśmy powrotu mojego męża. Na zmianę stałyśmy z Edytą na mrozie przy skrzyżowaniu. Nadaremno. Gdy odgłosy zbliżającego się frontu znowu się nasiliły, pojechaliśmy dalej. Był dzień 28 stycznia. W tych trudnych warunkach poruszaliśmy się jednak w żółwim tempie, więc udało nam się jedynie dotrzeć do oddalonego kilkanaście kilometrów dalej na zachód Wyszemborka (w powiecie lidzbarskim). Tam – pomimo ostrzeżeń – zostaliśmy na noc. Byliśmy wyczerpani. Nocą, z 28 na 29 stycznia, sowieccy żołnierze zablokowali wszystkie drogi ucieczki. Tylko kilku wozom z naszej kolumny udało się pojechać dalej. Wśród nich była rodzina Chrzanów z naszej wsi. Niektórzy śmiałkowie próbowali pokonać pokryte śniegiem pola. Widzieliśmy kogoś stojącego na lekkich saniach, jak zmuszał konie do ostatniego wysiłku. My sami byliśmy tak wyczerpani i przemarznięci, że marzyliśmy wyłącznie o dachu nad głową. Odpowiednie lokum znaleźliśmy w przepełnionym pomieszczeniu wielkiego domu. Za jego oknami hulała śnieżyca. Tylko nasz parobek Wojtek został w stajni przy koniach. Po jakimś czasie wytrzasnął on skądś pół worka siana, który okryliśmy kocami. To była nasza pierzyna.

W starym domu w Wyszemborku znalazło schronienie nie tylko wielu uciekinierów, ale także niemieccy żołnierze. Około północy usłyszeliśmy krzyki sowieckich sołdatów – wkroczyli do wsi i strzelali. Wkrótce do naszego pokoju wpadli dwaj z nich. Pytali o niemieckich żołnierzy, żądali kosztowności. Ale oprócz kilku zegarków, nic nie mieliśmy. Oddaliśmy wszystkie.

Po godzinie przyszła grupa kilku rosyjskich oficerów, którzy urządzili się w jednym z dwóch sąsiednich pomieszczeń. Tam usiedli do stołu i kazali przynieść sobie jedzenie i wódkę. Na drugi dzień, tuż przed swoim odjazdem, powiedzieli nam, że nadchodzi ofensywa i wkrótce przyjdą inne, gorsze jednostki.

Nocą zdarzyło się coś strasznego. Leżący w łóżku na piętrze chory krawiec został zastrzelony. Powód? W jego warsztacie znaleziono mundury Wehrmachtu. Rosjanie ściągnęli zabitego na dół po schodach i wyrzucili na zewnątrz. Przed południem ostatni raz przyszedł do nas wystraszony Wojtek. Gdy matka ofiarowała mu buty męża, odmówił, gdyż Rosjanie mogliby mu je zabrać.

Przez cały dzień obowiązywał nas zakaz opuszczania piętra. Byliśmy przez Rosjan kontrolowani. W ciągu dnia zabrano z naszego pokoju dwóch Polaków. Pod wieczór musieliśmy opuścić dom bez bagaży, ale wkrótce wróciliśmy do opuszczonego domu. Domyśleliśmy się, że podczas naszej nieobecności Rosjanie splądrowali nasze rzeczy. Ostatecznie, zostaliśmy stłoczeni w innym domu z ponad pięćdziesięcioma innymi osobami w jednym pokoju”.

– Koniec lektury na dzisiaj – mruknąłem.

Schowawszy księgę do torby, opuściłem bibliotekę i po kilku minutach biegłem już uliczkami miasteczka w kierunku przystani. Minęła pierwsza, a ja byłem spóźniony, czego nie znosiłem nie tylko u innych, co przede wszystkim u siebie.

Scarlett i Indiana stali już na nabrzeżu przystani u ujścia Pisy do jeziora i wypatrywali mnie u wylotu uliczki. Na mój widok odetchnęli z wyraźną ulgą.

– Przepraszam! – krzyknąłem w ich stronę. – Zaczytałem się.

Zatrzymałem się przed nimi cały zdyszany.

– Wpadł pan na jakiś trop? – zainteresował się chłopak.

– Na trop? Czemu tak myślisz?

– Jak na pana patrzę, to myślę, że będzie zjawiskowo.

– Widać to? – zwróciłem się Scarlett.

– Widać – potaknęła głową.

– Nie wiem – rozłożyłem ręce w geście bezradności. – Po prostu te opowieści z roku 1945 są tak wciągające, tak interesujące…

– No dobrze – przerwał mi zniecierpliwiony Indiana. – Ale co robimy? Jak dostaniemy się do Nowych Gutów? PKS–em? Bo pan chyba nie ma samochodu.

– Kiedyś miałem zjawiskowy pojazd – westchnąłem i zwróciłem się twarzą do jeziora. – A właściwie dwa. Pierwszy nazywał się Rosynant.

– A przypadkiem to nie był koń? – zachichotała dziewczyna. – Rosynant to koń don Kichota z książki Cervantesa.