Panienka ze starego młyna-(Dama w rubinach) - Eugenie Marlitt - E-Book

Panienka ze starego młyna-(Dama w rubinach) E-Book

Eugenie Marlitt

0,0

Beschreibung

W książce tej autorka przedstawia dzieje młodej spadkobierczyni ogromnej fortuny. Młodziutka Kasia niespodziewanie zostaje spadkobierczynią młyna, który mieści się nieopodal pałacu przyrodnich sióstr. Po śmierci swego bogatego dziadka wraca z dalekiego świata w rodzinne strony, żeby wejść w posiadanie zapisanego jej majątku. Zanim jednak osiągnie pełnoletność, prawowitym opiekunem spadku jest jej powinowaty, radca Romer. Przebywając w jego domu, Kasia nie tylko spotyka swoje przyrodnie siostry: kapryśną Florę i schorowaną Henrietę, ale także styka się ze światem bogactwa, a co za tym idzie: obłudą, fałszywą moralnością i ludzkim egoizmem. Jej uczciwość, szczerość i czyste intencje wobec otaczających ją ludzi wyraźnie odbiegają od praw, jakimi kieruje się cała jej rodzina. Czy młoda dziedziczka będzie potrafiła przeciwstawić się otoczeniu, a jednocześnie, czy ulegnie rodzącemu się w niej uczuciu do mężczyzny związanego słowem z inną?-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 287

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Eugenie Marlitt

Panienka ze starego młyna

-(Dama w rubinach)

SAGA Egmont

Panienka ze starego młyna-(Dama w rubinach)

Copyright © 1877, 2018 Eugenie Marlitt i SAGA

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788711662588

1. Wydanie w formie e-booka, 2018

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.

SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont

I

Słońce grudniowe wkradło się jeszcze na chwilę nieśmiało przez sklepione okno do wielkiej izby w młynie i przejrzało się w dziwnych przedmiotach, rozłożonych na parapecie okiennym, aby wnet zniknąć za gęstą zasłoną nadciągających śniegowych chmur. Połyskujące przedmioty na oknie były instrumentami chirurgicznymi, których zimne lśnienie budzi mimo woli dreszcz grozy w każdym człowieku. Potężne drewniane łoże, pomalowane jaskrawo, po chłopsku, w bukiety róż i goździków, wyłożone stosami piernatów, było teraz przesunięte do okna. W łóżku leżał stary młynarz.

Właśnie doktor przeciął mu złośliwy wrzód na szyi i okręcił ranę bandażem. Operacja była trudna, ale młody lekarz, który w tej chwili spokojnie pakował instrumenty do walizeczki, uśmiechnął się z zadowoleniem. Wszystko udało się znakomicie.

Chory, który jeszcze niedawno, zanim chloroform zaczął działać, rzucał się dziko, wzywając ratunku przed zbójami i mordercami, teraz leżał cicho, przytomny już, ale wyczerpany. Nie wolno mu było mówić. Zresztą młynarz nie należał do ludzi rozmownych. Poznać to było można z zaciętych ust, z ponurej surowości rysów tej ciężkiej, szerokiej twarzy, której jedyną ozdobą były bujne, srebrnosiwe włosy.

– Jesteś zadowolony, doktorze Bruck? – spytał cicho młody mężczyzna, który dotychczas stał nieruchomo u nóg łóżka, a teraz podszedł do wnęki okiennej, gdzie lekarz pakował swoje przybory. W pięknych rysach mówiącego można było wyczytać pewien niepokój.

Lekarz skinął głową.

– Tymczasem wszystko jest jak najlepiej. Sądzę, że silny organizm chorego będzie mi pomocny – rzekł, rzucając ostatnie spojrzenie na pacjenta. – Dużo będzie tu znaczyła opieka. Sam muszę koniecznie udać się do innego ciężko chorego pacjenta. Zresztą, nie jestem tu już potrzebny. Teraz należy tylko uważać, żeby się chory, broń Boże, nie ruszał. Pod żadnym pozorem nie należy dopuścić do krwotoku…

– Już ja tego dopilnuję! – przerwał młody pan. – Pozostanę tu, dopóki tak pilny dozór będzie potrzebny. Bądź łaskaw powiedzieć w pałacu, że na herbatę nie przyjdę.

Lekki rumieniec zabarwił twarz doktora i coś, jakby przygnębienie, zabrzmiało w jego odpowiedzi. – Nie mogę skręcać w stronę parku. Muszę jak najprędzej dostać się do miasta…

– Nie widziałeś dziś Flory, doktorze?

– Myślisz, że mnie to wiele nie kosztuje? Przecież… – Urwał, zaciskając usta i pochwycił walizeczkę z przyborami. – Mam kilku poważnie chorych pacjentów. Córeczka kupca Lenza nie przeżyje zapewne tej nocy. Nic już dziecku pomóc nie zdoła, ale rodzice jeszcze spodziewają się ratunku i niecierpliwie mnie oczekują.

Podszedł do łóżka. Chory miał oczy otwarte i spoglądał najzupełniej przytomnie. Chciał podać rękę lekarzowi, ale ten powstrzymał unoszącą się już dłoń i powtórzył swój nakaz unikania wszelkich żywszych ruchów. – Pan radca zostanie tu, panie Sommer, i będzie czuwał nad pilnym wypełnieniem moich zaleceń – rzekł.

Stary wydawał się zadowolony z tych słów. Zwrócił oczy na radcę, który potwierdził słowa lekarza skinieniem głowy. Starzec zamknął oczy, jakby chciał usnąć.

Doktor Bruck wziął kapelusz, uścisnął dłoń radcy i opuścił pokój.

Stara gospodyni, zajęta sprzątaniem naczyń i sprzętów po operacji, spojrzała na chorego dość obojętnie. Cicho, niby nietoperz, sunęła z kąta w kąt. Wydawała się więcej przejęta paroma kroplami wody, które lekarz wylał na podłogą, niż zdrowiem swego pana.

– Proszę, niech pani da temu spokój tymczasem, pani Zuzo – przemówił radca uprzejmie. – Szorowanie stołu sprawia denerwujący hałas. Doktor nakazał ojcu przede wszystkim spokój.

Stara Zuza szybko zabrała ścierki i szczotkę i wróciła do swojej czysto wyszorowanej kuchni.

W izbie zapadła cisza, o ile cisza może panować w młynie. Przez podłogę przebiegało rytmiczne, ciche drżenie, pochodzące z ruchu pracujących kół, a z wysokiej tamy spadała wciąż woda, powtarzając swą monotonną, szumiącą piosenkę. Zza okien dolatywało gruchanie gołębi, które od czasu do czasu sfruwały na gzyms, aby wnet powrócić do swych gniazd.

Dla chorego jednak nie istniały te odgłosy. Nie uświadamiane należały do jego życia, tak jak oddech, jak rytmiczne bicie serca.

Ale jakże odpychająca była ta twarz, w którą czujnie wpatrywał się teraz pan radca handlowy! Stary zaczął swą karierę od samych nizin, jako parobek przy młynie. Teraz był wielkim bogaczem, potentatem, i może dlatego pan radca tytułował go tak serdecznie „ojcem”, chociaż nie było między nimi ani cienia pokrewieństwa. Nieboszczyk bankier Mangold, z którego córką z pierwszego małżeństwa ożeniony był radca, poślubił, owdowiawszy, córkę starego młynarza. Oto było całe między nimi powinowactwo.

Radca wstał i cicho oddalił się od łóżka ku jednemu z okien. Był to człowiek młody jeszcze i długie siedzenie bez ruchu zaczęło go denerwować. Dość już miał widoku niesympatycznej, starczej twarzy i węźlastych, zaciśniętych pięści, spoczywających nieruchomo na kołdrze.

Spoza ogołoconych gałęzi kasztanów widać było po drugiej stronie rzeki niezgrabny, kanciasty budynek, z oknami ciągnącymi się monotonnym szeregiem. Była to przędzalnia pana radcy. I on był bogaczem. Setki robotników pracowały tam dla niego wśród warczących wrzecion i stukających warsztatów. Ale ta jego posiadłość czyniła go poniekąd zależnym od młynarza. Młyn, zbudowany przed setkami lat przez władcę tego kraju, został wyposażony w liczne przywileje. Młynarz, z początku tylko dzierżawca, stał się wkrótce właścicielem nie tylko prastarego młyna, ale i przyległego majątku. Nabył go przed wydaniem swej córki za bankiera Mangolda. Wartość dla niego miały jedynie żyzne grunty i bogate lasy. Sam wspaniały park i pałac były mu wstrętne. Jednak utrzymał je w dobrym stanie, bo chciał, żeby kiedyś córka jego, jako pani, rządziła w pałacu, w którym do niedawna mieszkali dumni arystokraci, odwracający się z pogardą od wzbogaconego młynarza. Teraz radca dzierżawił ten pałac. Miał więc wiele powodów, żeby żyć w zgodzie z władcą rzeki i domu. I z tej to przyczyny pan radca troskliwie, niczym syn, opiekował się starym młynarzem.

Zegar na wieżyczce fabrycznej wybił godzinę czwartą. W oknach przędzalni zapaliły się światła. Wieczór zapadał szybko. Z dreszczem zimna odwrócił się radca od okna. W tej chwili wydała mu się całkiem przytulna ta prostacka, dla jego wytwornych gustów, izba z jej staromodną otomaną i spłowiałymi sztycami na ścianach. Na kominku, do którego Zuza właśnie dorzucała drew, płonął wesoły ogień, a w czyściutkich szybach drzwi, prowadzących do alkowy, odbijały się ostatnie blaski zachodzącego słońca. Tam, w tej alkowie, stała żelazna kasa starego… czy zdążył schować klucz do niej?

Przed samą operacją spisał młynarz testament. Radca, nadchodząc z doktorem, spotkał na schodach notariusza ze świadkami. Widać stary musiał być wzburzony, gdy wchodził radca z lekarzem, polecił im bowiem schować jakiś dokument do swej kasy. Teraz zajrzał radca do alkowy. Kasa była otwarta. Co za lekkomyślność! Przecież z alkowy wiodły drzwi do kancelarii młyna! Mógł ktoś wejść niepostrzeżenie… Zajrzał dalej. Wszystko było w porządku. Worki z pieniędzmi, stosy błyszczących złotych talarów, pakiety banknotów i dokumentów spoczywały nietknięte. Radca był ciekawy testamentu. Podszedł do kasy, wysunął go ostrożnie, ale zahaczył o stos złota. Z brzękiem wysypały się talary na podłogę. Rumieniec wstydu zalał mu twarz. Schylił się, żeby je podnieść, gdy nagle ciężkie, masywne cielsko rzuciło się na niego i grube paluchy zacisnęły się na jego szyi.

– Ach, łotrze! Złodzieju! Jeszcze nie umarłem! – syczał młynarz dziwnie zdławionym głosem. Nastąpiła szamotanina. Młody, wysmukły mężczyzna musiał zebrać wszystkie siły, aby odrzucić ciężkiego napastnika, który uwiesił się na nim niczym krwiożerczy tygrys i tak mocno chwycił go z gardło, aż radcy iskry w oczach zamigotały. Gwałtownym szarpnięciem udało mu się wreszcie oswobodzić od napastnika. Stary młynarz, zataczając się, przypadł do muru.

– Czyście oszaleli, ojcze? – dyszał radca oburzony i drżący. – Co za potworne podejrzenie! – Zamilkł, przerażony. Bandaż opasujący szyję pacjenta stał się szkarłatny. Z niewiarygodną szybkością szeroka struga plamiła białą koszulę chorego. Oto nastąpił krwotok, którego należało za wszelką cenę uniknąć.

Radca, szczękając zębami z nagłego lęku, usiłował drżącymi rękami przenieść chorego na łóżko. Ale stary opierał się gwałtownie. Wpierw trzeba było zebrać wszystkie błyszczące talary i odłożyć na miejsce. Czy młynarz nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, czy też zapomniał o nim ze strachu o swoje złoto, trudno było zgadnąć. Dopiero gdy radca w jego obecności zamknął kasę i wsunął mu klucz do ręki, pozwolił się stary zaciągnąć do łóżka. Na wołanie o pomoc wpadła do izby Zuza i dwóch młynarczyków. Młynarz leżał bez ruchu i szklistymi oczyma wpatrywał się w prześcieradła, na które spływała szkarłatna struga krwi.

Młynarczycy wybiegli, żeby sprowadzić doktora Brucka. Gospodyni przyniosła wodę i bandaże. Próżny wysiłek! Nic nie pomagały opatrunki, gorączkowo zmieniane przez radcę. Widać arteria pękła. Jak to się stało? Czy winne było jedynie dzikie podniecenie starego, czy też może sam radca szamocząc się z napastnikiem uraził mimo woli ranę i spowodował katastrofę? Czemu nawet przypuszczać taką okropność? Czyż samo wyskoczenie z łóżka, wściekła złość i uniesienie nie wystarczyły, żeby sprowadzić nieszczęście?

Cóż radca był winien, że stary lichwiarz, nienawidzący wszystkich, posądził go o chęć rabunku?

Teraz młynarz leżał bez ruchu. Radca z dreszczem grozy wpatrywał się w jego twarz, zmieniającą się z każdą chwilą. Tak popielatą bladością jedynie ręka śmierci powlec umie czyjeś oblicze.

A co powie świat o tym wydarzeniu? Już wyobrażał sobie, jak rozejdzie się plotka, jak dostojne paniusie, popijając herbatkę, będą mrugając złośliwie szeptały: „A co tam radca miał do roboty przy kasie starego?” Na samą myśl o czymś podobnym krew w nim kipiała. To mogło stać się brudną plamą na uczciwym nazwisku Romerów i nawet dochodzenie sądowe jej nie zmyje. Cóż znajdzie na swe uniewinnienie? Dotychczasową uczciwość? To za mało. I przemywając krwawą ranę chorego, pomyślał sobie radca, że gdyby tak stary młynarz nie odzyskał już mowy, wówczas całe wydarzenie zeszłoby z nim do grobu. Nikt inny o niczym przecież nie wiedział.

Wreszcie zaszczekały psy na podwórzu. Szybkie kroki rozległy się na schodach. Doktor Bruck przystanął chwilą w progu, jak skamieniały, ale zaraz rzucił na stół płaszcz i kapelusz i podszedł do chorego.

– Dlaczego pacjent opuszczał łóżko? – spytał, biorąc lampę ze stołu i przypatrując się plamom krwi na podłodze.

– To plamy z odrzuconych bandarzy – odparł radca, głosem pewnym i spokojnym, a gospodyni przysięgała na wszystkie świętości, że pan młynarz przez cały czas tak spokojnie leżał w łóżku, jak pan doktor nakazał.

Bruck potrząsnął głową. – Krwotok nie mógł nastąpić bez jakiejś zewnętrznej przyczyny.

– Zapewniam cię, że nic podobnego nie było! – zaprzeczył radca, wytrzymując dość spokojnie przenikliwe spojrzenie lekarza. – A zresztą, cóż za inkwizytorskie pytania? Nie widzę powodów, dla których miałbym taić przed tobą, o ile by chory w napadzie gorączki faktycznie wyskoczył z łóżka. – Upierał się przy swoim, żeby ratować pozory honoru, zaparł się głosu prawdy. Kłamał z niezachwianym zuchwalstwem, jakby naprawdę niczemu nie był winien. Bo przecież, ostatecznie, nie zawinił. Przeciwnie, sam był napastowany i zagrożony.

Lekarz zajął się w milczeniu opatrywaniem rany. Dzięki jego zabiegom chory otworzył wprawdzie oczy, ale wpatrywały się one szklistym, martwym spojrzeniem w próżnię. Z ust jego, zamiast słów, wyrwał się niezrozumiały bełkot.

W parę godzin później radca Römer opuścił młyn. Było już po wszystkim. Na drzwiach alkowy widniały opieczętowane paski papieru. Radca, jako człowiek sumienny i doświadczony, zawezwał władze sądowe, zaledwie lekarz stwierdził zgon. Należało zabezpieczyć mienie zmarłego, jak przystoi.

II

Radca szedł przez park do domu. Dawno już znikły mu z oczu światła z młyna, przebłyskujące jeszcze czas jakiś poprzez konary drzew. Z cichym szumem młyńskich kół oddalało się też dręczące wspomnienie przeżytej tam okropnej chwili. Nikt się o tym przykrym zdarzeniu nie dowie. Nikomu krzywda się nie stanie przez zachowanie tej historii na zawsze w tajemnicy. Odetchnął z ulgą, gdy się znalazł w potokach jasnego światła, płynącego z okien i oszklonych drzwi pałacu.

Tam w salonie, przy herbatce i wiście, zebrali się liczni goście owdowiałej prezydentowej Urachowej. Przez wielkie szyby można było dobrze widzieć wszystko z ogrodu. W jasnym świetle, płynącym z wielkiego, złoconego żyrandola, okolonego kręgiem kulistych abażurów z matowego szkła, w których płonęło światło gazowe, widać było wspaniałe obrazy na ścianach, portiery z fioletowego adamaszku, a w tym otoczeniu, niby na wspaniałej scenie, poruszały się strojne postacie dam, dostojne sylwetki łysych panów we frakach, barwne mundury oficerów.

Na ten widok miłe uczucie dumy rozparło pierś nadchodzącego. Jakież nazwiska, jakież tytuły! Generałowie, emerytowane damy dworu, radcy ministerialni siedzieli przy stolikach z kartami; a wśród osób zabawiających się towarzyską rozmową znajdowali się przedstawiciele i przedstawicielki najwybitniejszych rodzin w kraju. Nawet stary konsyliarz von Bär raczył się zjawić.

I wszyscy gościli w jego domu, w domu radcy Römera. On zapłacił za drogie wina, które wygalantowani lokaje rozlewają do kryształowych kielichów, za te wspaniałe owoce, które służba roznosi na srebrnych paterach. Pani prezydentowa była babką jego zmarłej żony. Ona to, rozporządzając z nieograniczoną swobodą jego kasą, czyniła honory w domu wdowca.

Radca skręcił ku wschodniej stronie domu. Tu tylko dwa okna były oświetlone, ale jasny blask lampy, przedzierający się przez czerwone firanki, padał tak daleko, że rzucał różowe światło na białe, marmurowe ciało nimfy, zdobiącej fontannę pośrodku trawnika.

Radca potrząsnął głową i wszedł do domu. Szybko rzucił płaszcz nadbiegającemu lokajowi i wszedł do oświetlonego pokoju. Wszystko tu było czerwone: tapety, obicia mebli, nawet dywan rozciągnięty na posadzce miał piękną, dostojną, purpurową barwę. Wspaniałe biurko, nad którym świeciła lampa ze szkarłatnym abażurem, zasypane było papierami, pismami, książkami. Wzdłuż ścian biegły półki biblioteczne, pełne książek, a pomiędzy nimi stały, odgradzając je, kolumny z czarnego marmuru, uwieńczone popiersiami sławnych ludzi.

Gdy radca stanął w progu, dama, która dotychczas przechadzała się tam i z powrotem po pokoju, przystanęła naprzeciw niego. Trudno było powiedzieć, czy fałdy długiej, białej szaty z najcieńszego kaszmiru opadły luźno i swobodnie, czy też ich udrapowanie było wynikiem długich i starannych wysiłków krawcowej. Dama była bardzo piękna, choć nie pierwszej już młodości. Miała dumny, rzymski profil, figurę giętką i wysmukłą. Tylko jasnym jej włosom brakło bujności. Były krótko obcięte i opadały w przejrzystych loczkach na czoło, kark i uszy. Była to Flora Mangold, szwagierka radcy, bliźniacza siostra jego zmarłej małżonki.

– Cóż, Floro, nie jesteś w salonie? – spytał radca.

– A co ty sobie myślisz? Mam siedzieć w tym gronie starych dam i słuchać ich nudnych plotek?

– Są tam również i panowie, Florciu…

– A oni nie plotkują? Jeszcze może lepiej, mimo orderów i epoletów!

Zaśmiał się: – W złym dziś jesteś humorze, moja droga – rzekł i zajął miejsce w jednym z wygodnych foteli.

Flora odrzuciła nagle głowę, potrząsając krótkimi lokami i zaciskając ręce na piersi niespokojnym ruchem, pytała: – Maurycy, powiedz mi niespokojnym ruchem, spytała: – Maurycy, powiedz mi całą prawdę, czy stary młynarz zginął pod nożem Brucka, podczas operacji?

Zerwał się na równe nogi.

– Cóż za pomysł! Doprawdy, wam kobietom nigdy nie wystarczy jedno nieszczęście, musicie zaraz…

– Maurycy, wypraszam sobie ten ton – rzekła, dumnie unosząc głowę.

– Owszem, bardzo szanuję twoją wiedzę i twoje niezwykłe zdolności, ale pod wieloma względami jesteś jak wszystkie kobiety. – Zaczął się przechadzać niespokojnym krokiem po pokoju. – Powiadam ci – dodał po chwili – że operacja odbyła się o drugiej po południu, a śmierć nastąpiła zaledwie przed dwiema godzinami. W ogóle nie pojmuję, jak możesz ty zdobyć się na to, żeby coś podobnego pomyśleć, a tym bardziej wypowiadać, i to tak twardo, tak bezlitośnie.

– Właśnie ja! – odrzekła. – Bo nie mogę znieść rzeczy przemilczanych. Powinieneś to zrozumieć. Jestem zanadto dumna, zanadto bezkompromisowa, żeby zatajać czyjąś winę, o ile się jej domyślam. Niech sobie kim chce będzie winowajca. Tolerować niezdarność lekarza to śmieszna, ale i karygodna niedorzeczność. Zresztą, wiadomo ci równie dobrze jak i mnie, że reputacja Brucka mocno jest zachwiana od czasu nieudanej kuracji hrabiny von Wallendorf.

– Tak, tak, zacna dama nie umiała się wyrzec swego upodobania do szampana i sztrasburskich pasztetów – zauważył radca.

– Tak twierdzi Bruck. Rodzina jej temu zaprzecza. – Przycisnęła dłonie do skroni, jakby ją dręczył gwałtowny ból głowy. – Wiesz, Maurycy, że jak nadeszła wiadomość o nieszczęściu w młynie, biegałam tam i z powrotem, jak opętana. Wszyscy interesowali się starym Sommerem i przebiegiem operacji, toteż wieść rozniosła się szybko. Jeśli, jak powiadasz, nie umarł pod nożem Brucka, to ludzie, świadomi rzeczy, gotowi twierdzić, że stało się tak jedynie dzięki żelaznej wytrzymałości organizmu starego. Czy ty, jako laik, możesz temu zaprzeczyć? Przyznaj się lepiej, że w duchu jesteś tego samego zdania. Żebyś tylko wiedział, jak jesteś teraz blady z przejęcia tą przykrą sprawą!

W tej chwili otworzyły się boczne drzwi i weszła pani prezydentowa. Jak na siedemdziesięcioletnią babunię wyglądała niezwykle młodo. Nie nosiła też ciemnej mantylki, którą zwykły wkładać damy w jej wieku. Biały szal koronkowy, spływający z ramion, przyozdabiał jej suknię z perłowoszarego jedwabiu, z długim, wlokącym się po ziemi trenem.

Nie przyszła sama. Za nią podążała osóbka dziwnie drobna, prawie karliczka. Nie była nieproporcjonalnej budowy, a jedynie wyjątkowo niskiego wzrostu i przerażająco chuda. Na drobnych, prawie dziecięcych ramionach wznosiła się głowa młodej damy, mogącej liczyć ze dwadzieścia cztery lata.

Wszystkie trzy panie odznaczały się dużym podobieństwem. Od razu można było poznać bliskie pokrewieństwo łączące babkę z wnuczkami. Tylko u najmłodszej osóbki szlachetny, regularny owal twarzy czynił wrażenie nazbyt wydłużonego. Miała chorobliwą cerę i dziwnie sinawe usta. Przez jej jasnoblond włosy przeplecione były ognistoczerwone wstążki. Ubrana była w elegancki strój wieczorowy, tylko zamiast modnej ozdobnej torebeczki, miała uwieszony u pasa owalny, pleciony koszyczek, wybity niebieskim atłasem. W koszyczku tym siedział oswojony kanarek.

– Nie, Henrieto! – zawołała Flora porywczo i niecierpliwie, gdy ptaszek zerwał się nagle z koszyczka i jak strzała przeleciał nad jej głową. – Tego nie ścierpię. Nie wprowadzaj mi tu swojej menażerii.

– Ależ, Floro, Jasio nie ma ani kopyt, ani rogów, nic ci nie uczyni złego – rzekła osóbka bez zdenerwowania. – Chodź, Jasieńku, chodź! – nawoływała ptaszka, który krążył wysoko pod samym sufitem. Posłusznie sfrunął i usiadł na jej wyciągniętym palcu.

Flora odwróciła się, wzruszając ramionami.

– Doprawdy, nie rozumiem ciebie, babuniu, ani tych wszystkich twoich gości – rzekła ostro. – Jak możecie znieść dziecinne, niemądre fantazje Henriety? Niedługo wprowadzi wam do salonu całe stado gołąbków i turkawek.

– Może, czemu nie, Floro? – spytała mała osóbka z uśmiechem, w którym ukazał się rząd drobnych, ostrych ząbków. – Łaskawi goście muszą przecież znosić twoje zjawianie się z piórem w ręku i z uczonymi foliałami pod pachą.

– Henrieto! – przerwała prezydentowa ostro. – Dowiedziałyśmy się właśnie – mówiła dalej, zwracając się do radcy – że wróciłeś, drogi Maurycy. Czy długo jeszcze mamy czekać na ciebie?

Przed kwadransem zaledwie chciał przebrać się we frak i wejść do salonu, teraz jednak miał minę dość niepewną. W głosie jego brzmiało wahanie.

– Droga babuniu, prosiłbym, żebyś mnie na dziś usprawiedliwiła przed gośmi. To, co się stało w młynie…

– No tak, tak, to smutne wydarzenie, ale dlaczego my mamy cierpieć z tego powodu? Nie wiem sama, doprawdy, jaką dla ciebie znajdę wymówkę wobec naszych gości…

– Nietrudno im chyba będzie zrozumieć, droga babciu, jak się dowiedzą, że umarł dziadek Kasi – rzucał Henrieta przez ramię. Stała przy półce z książkami i mogło się wydawać, że pilnie czyta tytuły nagromadzonych tam dzieł.

– Henrieto, bądź łaskawa nie pozwalać sobie na tego rodzaju niemądre uwagi – skarciła ją prezydentowa. – Możesz, jeśli chcesz, zmienić te ogniste wstążki we włosach a jakieś ciemniejsze, bo Kasia jest twoją przyrodnią siostrą, ale mnie i Maurycego to pokrewieństwo zupełnie nie dotyczy. Więc choć ubolewam nad smutnym wydarzeniem, ani myślę oficjalnie występować z oznakami jakiejkolwiek żałoby. W ogóle nie życzyłabym sobie, ze względu na Brucka, żeby z powodu tej całej sprawy uderzono w wielki dzwon. Im mniej się o tym będzie mówiło, tym lepiej.

– Mój Boże, więc wy wszystkie tak niesprawiedliwie sądzicie doktora? – zawołał radca z widocznym zdenerwowaniem. – Najmniejszego zarzutu nie można mu przecież uczynić. Całą swą umiejętność, całą swą sztuką lekarską oddał na usługi…

– Drogi Maurycy – przerwała mu prezydentowa – chciałabym, żebyś słyszał, co o tym mówi mój drogi przyjaciel, radca von Bär – z tymi słowy mrugnęła porozumiewawczo do niego, zwracając oczy w stronę Flory, która zbliżała się do biurka.

– O, nie krępuj się, droga babciu! zawołała głosem pełnym rozgoryczenia. – Nie jestem znowu taka głupia i tak zaślepiona, żebym nie potrafiła sobie wyobrazić, co mówi Bär – usta jej zadrgały nerwowo. – Zresztą, Bruck sam wydał na siebie wyrok. Nie miał odwagi dziś się tu pokazać.

Na te słowa Henrieta wyprostowała się i odwróciła ku mówiącej. Jej popielatoblada twarz zapłonęła na chwilę ceglastym rumieńcem i zaraz przygasła.

– Jeszcze przyjdzie, Floro – odrzekł radca – i rozproszy twoje podejrzenia. Powie ci sam, że przez cały dzień nie miał wolnej chwili. Wiesz przecież, jak wielu ma pacjentów na mieście, a między innymi tę biedną córeczkę Lenza, która tej nocy jeszcze pewnie umrze.

Młoda dama wybuchnęła gorzkim, cichym śmiechem. – Umrze? Naprawdę, Maurycy?… No, widzisz, Bär wstąpił tu do mnie, zanim się udał do salonu, i mówił właśnie, że wczoraj widział tę małą i że choroba wcale nie jest poważna. Wyraził obawę, że Bruck jest na złym tropie… Bär jest autorytetem.

– Tak, autorytetem przepełnionym jadowitą zazdrością – odrzekła Henrieta wibrującym głosem. Podeszła szybko do szwagra i położyła mu dłoń na ramieniu. – Daj spokój Florze, Maurycy – rzekła. – Nie staraj się jej nawracać. Widzisz przecież, że ona chce znaleźć coś do zarzucenia swemu narzeczonemu.

– Ja chcę? Złośliwe stworzenie! Oddałabym w tej chwili połowę mego majątku, żebym mogła myśleć o nim tak, jak przy naszych zaręczynach. Z taką dumą, z takim zaufaniem! – zawołała Flora głosem pełnym namiętności. – Jednak od śmierci hrabiny von Wallenstein dręczy mnie nieustannie niepewność. Nie dowierzałam mu, teraz jestem przekonana o jego niewiedzy. Jestem ambitna, szalenie ambitna, tym wszyscy dobrze wiecie. Gdyby nie ten bodziec, byłabym, jak cały zastęp moich siostrzyc, tkwiła nadal w szarej pospolitości. Mogłabym żyć, jak tyle innych wybitnych i utalentowanych kobiet, przy boku miernego małżonka. Ale dla mnie coś podobnego jest nie do pomyślenia! Całe życie rumieniłabym się pod wzrokiem ludzkim.

– Aż tak byś się rumieniła? – spytała Henrieta ze złośliwym uśmiechem. – Żeby wytrwać ufnie, wbrew podejrzeniom, trzeba więcej odwagi, niż żeby prowadzić ze studentami piękne dyskusje o estetyce i literaturze.

Flora rzuciła pogardliwe spojrzenie na swoją siostrę: – Sycz sobie, ile chcesz, mała żmijko – rzekła wzruszając ramionami. – Co ty wiesz o ideałach? Ale masz słuszność. Moje miejsce byłoby raczej na katedrze profesorskiej niż przy boku człowieka, który okazał się dyletantem w reprezentowanej przez siebie dziedzinie wiedzy. Nie zniosłabym pęt tego rodzaju.

– Dziecko, to już twoja rzecz – odrzekła prezydentowa spokojnie, podczas gdy radca ruchem pełnym przygnębienia zasłonił oczy. – Nikt cię nie zmuszał ani nie namawiał do przyjęcia tych więzów.

– Wiem, babciu. I wiem także doskonale, że wolałabyś tysiąckrotnie, żebym się związała z tym bankrutem i niedołęgą, hrabią von Stetten. Przyznaję jak najchętniej, że niczyim wpływom nie ulegam i nikomu nie daję sobą kierować. Sama wiem najlepiej, czego mam chcieć od życia.

– Nikt ci też nie odmawia tego prawa – odrzekła babka chłodno. – Jedno tylko sobie zapamiętaj: będziesz miała we mnie zdecydowaną przeciwniczkę, jeśli zechcesz nadać rozgłos tej całej sprawie. Nie życzę sobie, żeby o nas szeptano wśród gości.

Radca odwrócił się szybko. Podszedł do okna, odsunął zasłonę i wyjrzał w ciemną noc. Wiatr, który stopniowo zamieniał się w zawieruchę, miotał w dzikim tańcu płatkami śniegu, które od światła padającego z pokoju zabarwiały się krwawym blaskiem. Dręczące myśli wirowały w głowie młodego mężczyzny.

A tymczasem drobna, wątła Henrieta stanęła przed babką z oczyma pałającymi gniewem: – Tylko z powodu ludzkich języków życzysz sobie, babciu, żeby moja siostra wyszła bez zarzutu z tej całej historii? – spytała. – Usprawiedliwisz ją na pewno, gdy swą niewierność przystroi w jedwabny płaszczyk pięknych form towarzyskich. A zresztą, nie ma potrzeby obawiać się skandalu. Kto żyje jak my, stale w wielkim świecie, ten dobrze chyba wie, że z opinią pewnych uprzywilejowanych grzeszników bywa jak ze starą porcelaną. Im częściej sklejana, tym cenniejsza.

– Będę musiała cię prosić, Henrieto, żebyś resztę wieczoru spędziła w swoim pokoju – przerwała jej prezydentowa gniewnie. – Nie mogę ci pozwolić na powrót do salonu w takim humorze.

– Jak chcesz, babciu. Chętnie pójdziemy, prawda Jasiu? – rzekła przyciskając usta do piórek kanarka, który wciąż jeszcze siedział jej na ręku. – Dobranoc, babciu. Dobranoc, Maurycy.

Wyszła z hardo podniesioną głową. Dopiero gdy się znalazła za progiem, popłynęły po jej policzkach gorące, niehamowane łzy.

– Chwała Bogu, że sobie poszła – zawołała Flora. – Trzeba doprawdy z całych sił panować nad sobą, żeby nie stracić przez nią cierpliwości.

– Nigdy nie zapominam, że to chora istota – odrzekła ostrym, karcącym tonem prezydentowa.

– A w pewnej mierze miała też słuszność, Floro! – zauważył radca.

– Myśl sobie o tym, co ci się podoba, mój drogi – odrzekła chłodno młoda panna. – Proszę cię tylko, żebyś się do moich spaw łaskawie nie wtrącał i nie utrudniał mi już i tak ciężkiej walki wewnętrznej. Mam cichego sprzymierzeńca mych zamiarów. Jest nim… czas.

Prezydentowa kierowała się właśnie w stronę drzwi.

– À propos, Maurycy! – spytała, gdy już kładła dłoń na klamce. – Co teraz będzie z Kasią?

– O tym zadecyduje testament – rzekł i odetchnął swobodniej. – Nie mam pojęcia, jak rozporządził młynarz swym mieniem. Kasia jest prawie jedyną jego spadkobierczynią. Czy jednak zatwierdził ją w tych prawach, trudno zgadnąć, gdyż jej nie lubił. Jej przyjście na świat pozbawiło życia jego córkę… W każdym razie będzie tu musiała przyjechać na jakiś czas.

– Nie bój się, nie przyjedzie! Wisi, jak jeszcze za życia tatusia, u spódnicy tej swojej nieznośnej, starej guwernantki – rzekła Flora. – Dobrze to widać z listów, które do ciebie pisuje.

– No, może to i lepiej, jeśli tam zostanie – zauważyła żywo prezydentowa. – Szczerze mówiąc, nie mam wcale ochoty przyjąć jej pod swe skrzydła i jeszcze może stale się z nią afiszować! Na to nie mam cierpliwości. Nigdy jakoś serca do niej nie miałam. Nie dlatego, że jest córką drugiej żony Mangolda. Jestem ponad tego rodzaju uprzedzenia, ale za dużo się włóczyła po młynie. Ciągle miała pełno mąki na sukienkach. Samowolne i dzikie było z niej stworzenie.

– Ot, taka sobie uparta dziewuszka z ludu… a jednak ulubienica tatusia – zauważyła Flora z gorzkim uśmiechem.

– Zapewne dlatego, dziecko, że była najmłodsza – rzekła prezydentowa, która nie potrafiłaby nawet dopuścić myśli, że ktokolwiek mógłby nie doceniać jej rodzonych wnuczek. – I was również kochał. A więc, Maurycy, przyjdziesz?

Skinął głową. Wstał i wyszedł za babką. Flora zaś zadzwoniła na swoją pannę służącą.

– Przejdę do sypialnego pokoju i tam będę pracowała. Przenieś moją teczkę i przybory do pisania – rozkazała. – Naturalnie już nie przyjmuję nikogo.

Zgasła ognista smuga światła na śniegu, ale jasne blaski z salonu oświetlały jeszcze po północy mroczną, śniegiem zasypaną aleję.

Radca siedział przy stoliku z kartami. Wszyscy witali go serdecznie, każdy mile się uśmiechał, ściskając jego dłoń. W tym kręgu życzliwych twarzy zapomniał o strapieniach. Teraz całe jego postępowanie wydało mu się najzupełniej usprawiedliwione. Czemu narażać się na podejrzenia, kiedy się jest bez winy? Nie mógł się wprawdzie pocieszać myślą, że jego przemilczenie nie krzywdzi nikogo. Zagrażało ono zerwaniu związku dwojga istot… Ech, Flora zawsze była dziwaczką! Pierwsze odznaczenie, które teraz Bruck uzyska, a przy jego niezwykłych zdolnościach należy się ich spodziewać wielu, sprawi, że się pogodzą na nowo… Lepiej myśleć o czymś innym. Wychylił kielich wina i wszelkie jego skrupuły rozwiały się do reszty.

III

Młynarz faktycznie mianował mocą testamentu wnuczkę, Katarzynę Mangold, swoją generalną spadkobierczynią i zatwierdził w charakterze opiekuna radcę Romera, którego ojciec jej, umierając, również jej opiekunem mianował.

Gdy czytano testament, radca zadumał się nad zagadkowymi igraszkami losu. Człowiek, który chwilę przed śmiercią chciał go zadusić, widząc w nim rabusia swego mienia, mianował go przecież dopiero co opiekunem całego swego majątku, udzielając mu nieograniczonych pełnomocnictw!

Młynarz zarządził, żeby wszystkie nieruchomości, prócz młyna, zostały sprzedane zaraz po jego śmierci. Tę klauzulę opatrzył uwagą, że młyn go uczynił bogaczem i że wnuczka jego, nawet jeśli stała się równie „zarozumiała i napuszona”, jak jej przyrodnie siostry, nie powinna się wstydzić wnieść go swemu mężowi w posagu. Majątek miał być rozparcelowany. Co do pałacu i parku, radca Römer, o ile będzie sobie życzył, może mieć pierwszeństwo w kupnie, za cenę pięciu tysięcy talarów. Sumę tę, jeśli nie kupi posiadłości, może sobie odebrać w gotówce, tytułem wynagrodzenia za trudy opieki i w dowód „uznania” testatora za to, że nigdy nie był „tak zrozumiały, jak tamci w pałacu”, a troszczył się o swego powinowatego jak bliski krewny.

Młoda spadkobierczyni mieszkała od lat daleko od swych stron rodzinnych. Ojciec na łożu śmierci powierzył jej wychowanie niejakiej pannie Lukas, która się nią zajmowała prawie od urodzenia, zastępując sierocie matkę.

Bankier Mangold wiedział dobrze, kto najlepiej zaopiekuje się jego ukochaną córeczką, która i za życia jego trzymała się zawsze z dala od swych sióstr przyrodnich. Dlatego postanowił, żeby Katarzyna wychowała się w Dreźnie, gdzie miała zamieszkać na stałe jej wychowawczyni, zaręczona z tutejszym lekarzem. Ognisko rodzinne tej pani miało zastąpić dziecku własny dom rodzicielski.

Młoda panienka w listach do swego opiekuna nigdy nie wyraziła chęci odwiedzenia stron rodzinnych. Stary młynarz, jej dziadek, nigdy nie upomniał się o wnuczkę. Był nawet zadowolony, że się przeniosła do Drezna, bo jej widok odnawiał w nim żal za jedyną istotą, którą kiedykolwiek w swym życiu kochał, za przedwcześnie zmarłą córką.

Dopiero po śmierci dziadka opiekun młodej spadkobierczyni zażądał jej przybycia. Pisał jednak, że sam po nią przyjedzie, jak tylko się ociepli. Może na początku kwietnia. Przemilczał jednak, że pani prezydentowa nie życzy sobie, żeby młoda panna przyjechała w towarzystwie swej byłej guwernantki.

Panienka zgadzała się w listach na wszystko, a zapytana, czy przy podziale spadku ma jakieś specjalne życzenie, odpisała, że pragnie, aby przy oddawaniu młyna w dzierżawę zarezerwowano dla niej wielką izbę narożną i aby wszystko pozostawiono w pokojach tak, jak było za życia jej dziadka. Życzeniom tym stało się zadość.

Był marzec, gdy z miasta w stronę młyna szła młoda panna. Skręciła z szosy w boczną drogę, na której jeszcze niezupełnie wyschły kałuże po wiosennych roztopach.

Młoda dama nie przypominała eterycznej sylfidy. Rosłe i krzepkie dziewczę wyglądało raczej, z postaci, bo nie ze stroju, na szwajcarską pasterkę, hożą, rumianą, tryskającą zdrowiem. Czarny żakiecik aksamitny z futrzanym kołnierzem pięknie rysował bujną linię jej bioder i ramion. Na jasno kasztanowe włosy nasunięta była, trochę bokiem, fokowa czapeczka. Twarz nie mogła uchodzić za klasyczną. Nosek o delikatnym garbku był trochę za krótki w stosunku do szerokiego i pięknie sklepionego czoła, usta trochę za duże, zaokrąglony podbródek z dołeczkiem trochę za silnie zarysowany, ale te braki nikły wobec regularnej, czystej linii owalu twarzy, wobec nieporównanie świeżej i jasnej cery.

Młoda panna weszła przez otwarte wrota na podwórze młyna. Stado kur, które właśnie dziobało ziarno, rozleciało się z gdakaniem, a psy zerwały się ze swej leniwej drzemki głośno ujadając. Jakże pięknie złociło młode słońce marcowe dostojne mury starego gmachu, którego potężne zręby wznoszono przed setkami lat pod okiem książęcego fundatora.

Na drewnianych, wydeptanych schodkach przez drzwiami młyna siedział ubielony mąką młynarz i krajał sobie właśnie pajdę sera, żeby ją położyć na kromce chleba.

– Wierny! Bryś! – wołała młoda panna na psy. Te szarpały się na swych łańcuchach jak szalone, kręcąc ogonami.

– A czego sobie pani życzy? – spytał młynarz, ciężko wstając.

Roześmiała się cicho.

– Niczego sobie nie życzę, mój Franciszku, tylko powitać was oboje z Zuzą.

Chleb, ser i nóż potoczyły się po schodach. Młynarz zerwał się i stanął przed młodą panną. Był niewysoki, niższy od niej. Oniemiały, wpatrywał się w hożą twarzyczkę, która ostatnim razem, gdy się widzieli, sięgała mu zaledwie do ramienia. Nazywał ją „myszką” i naprawdę zwinna i chyża jak myszka biegała dziewczynka wszędzie za nim. Teraz była tutaj panią, a on, dawniej starszy młynarczyk, był zależnym od niej dzierżawcą.

– Dziw! – pomrukiwał. – Oczy poznaję i dołeczki na buzi, ale ten wzrost, ten wzrost nadludzki!

Oczy jego nieśmiało i z lękiem zmierzyły dorodną postać młodej panny.

– No tak, to po babci Sommerowej. Ona też była taka rosła i hoża, i rumiana – mruczał. – A cicho tam będziecie, nicponie! – krzyknął, gniewnie potrząsając pięścią na psy. – Te łobuzy naprawdę poznały jaśnie panienkę…

– Lepiej niż Franiszek. Mój „nadludzki wzrost” nie wprowadził ich w błąd – odrzekła, podchodząc do psów i głaszcząc łaszące się do niej stworzenia. – Ale jakże mnie dziwnie tytułujecie, Franciszku. Nie awansowałam bynajmniej w Dreźnie, możecie być pewni.

– Ale panienki z pałacu każą się tak tytułować – odpowiedział z uporem.

– Ach, tak!

– A panience należy się dziesięć razy więcej. Taka młoda i piękna, i bogata! Ten młyn… najpiękniejszy w całym kraju… do kroćset! Osiemnastu lat panienka nie skończyła i jest panią na takim młynie. No, no.

Zaśmiała się wesoło. – Jeszcze wam się znudzi moje panowanie, zacny Franciszku… Ale gdzie Zuza?

– Odsiaduje areszt domowy. Znowu ją kłuje w prawym boku, biedną kobiecinę. Żadne domowe środki już nie pomagają. Doktor Bruck jest właśnie u niej.

Młoda panna podała mu rękę i szybko weszła do domu. Ciężkie wrota dębowe zatrzasnęły się za nią, aż echo rozległo się w sieni. Pod nogami wchodzącej dygotała podłoga od dolatującego przez uchylone drzwiczki huku i szumu kół młyńskich. Zapach zboża unosił się w powietrzu.

Drzwi do izby narożnej na pierwszym piętrze zastała zamknięte, ale z korytarza, wiodącego do przybudówki, dochodził aż tu płaczliwy głos Zuzy. Ach, tak. Przecież tam była sypialna izdebka starej panny!

Gdy otworzyła drzwi, powiało na nią duszne, ciężkie powietrze. W zielonkawym półmroku, światło bowiem przedostawało się przez zmatowiałe, grube, stare szyby, ujrzała młoda dama mężczyznę odwróconego do niej plecami.

Był bardzo wysoki i szeroki w ramionach. Znacznie ją wzrostem przewyższał. Zapewne zamierzał właśnie odejść, bo w ręce trzymał laskę i kapelusz.

A więc to był doktor Bruck, o którym pisał Maurycy przy okazji zaręczyn jej przyrodniej siostry. Młody lekarz jeszcze jako gimnazjalista kochał się podobno w pięknej Florze. Naturalnie, nie zdradził się z tym uczuciem do czasu, kiedy stał się znanym lekarzem. Teraz był u celu swych marzeń. Kasia zapomniała zupełnie o tych zaręczynach. Przypomniały się jej na widok człowieka, który wkrótce miał się stać członkiem jej rodziny.

Doktor Bruck odwrócił się nagle.

– Jestem Katarzyna Mangold – rzekła, przedstawiając się spiesznie, po czym szybko go minęła, śpiesząc do Zuzy, która owinięta w kołdry, oparta o stos poduszek, siedziała skulona w fotelu.

Stara wpatrywała się w nią wytrzeszczonymi oczyma.

– Cóż, spadłam jak z nieba. Prawda, Zuzo? Widzę jednak, że przybywam w porę – rzekła młoda dziewczyna, nachylając się nad staruszką i wsuwając troskliwie pod jej czepek kilka wymykających się w nieładzie siwych kosmyków. – Dlaczego jednak zastają ci tu, w tej nędznej izdebce? Piec dymi i mimo ciepła, które z niego płynie, widzę ślady pleśni na ściankach. Czyż ci nie mówiono, że masz zająć izbę narożną i sypiać w alkowie?

– Tak jest, pan radca coś mi o tym wspominał, ale musiałbym się chyba tu popukać – dotknęła palcem głowy – gdybym coś podobnego zrobiła. Sama jedna miałabym mieszkać we wspaniałej izbie, niby jakaś jaśnie pani lub świętej pamięci pani młynarzowa?

Młoda panna stłumiła żartobliwy uśmiech. – Ależ, Zuzo, i za życia dziadka większość dnia spędzałaś w narożnej izbie. Przy oknie stał twój kołowrotek. Nieraz ci na nim poplątałam przędzę. Pamiętam twoją szkatułkę z nićmi na komodzie. Czy zmiana pokoju byłaby dopuszczalna, panie doktorze? – spytała.

– Nawet wielce pożądana – odparł. – Niestety, spotykałem się dotąd z nie złamnym uporem mojej pacjentki – dodał, wzruszając ramionami.

– A więc nie należy tracić ani chwili – zawołała Kasia. Zdjęła futrzaną czapeczkę, rękawiczki i rzuciła je na łóżko Zuzy.

– Za żadne skarby świata mnie tam nie wciągniecie! – protestowała gospodyni. – Panno Kasieńko, bardzo proszę! – dodała płaczliwym głosem. – Izba jest moim oczkiem w głowie. Czyszczę ją i sprzątam, i szoruję, odkąd mi pan radca powiedział, że ją panienka chce zająć. Onegdaj zawiesiłam tam nowe firanki!