Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Przeprowadzka do Ugorów miała być początkiem nowego życia rodziny Łuczaków. Okazała się jednak jego końcem. Dziesięć lat po makabrycznych wydarzeniach Robert Łuczak wraca do domu, w którym po raz ostatni widział swoją żonę, czwórkę dzieci i psa żywych. Dręczony koszmarami i wyrzutami sumienia nawet nie zauważa, że wokół niego zaczyna dochodzić do niepokojących zdarzeń. Zupełnie jakby demoniczne zło, które dręczy okolicę, miało swoje źródło wewnątrz jego chaty... Skąd pochodzi ta przeklęta siła, która miesza rozum i popycha do zbrodni? I czy istnieje sposób, aby ją zatrzymać? Wciągająca powieść grozy z elementami słowiańskiej mitologii – w sam raz dla miłośników paranormalnych historii z dreszczykiem. Druga część cyklu Mroczne zacisze, która może być czytana jako samodzielna pozycja.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 150
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Krystian Kłomnicki
Saga
Poza miastem
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2025, 2025 Krystian Kłomnicki i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727287799
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Już straszna północ przybywa,
Zamykajcie drzwi na kłódki.
A. Mickiewicz, „Dziady”.
Wiatr próbował przecisnąć się przez szpary w oknie, a gwizd to nasilał się, to słabł. Dźwięk ten uspokajał siedzącego przy stole księdza Bartłomieja Zapolskiego, który wpatrywał się w słabnący płomień lampy naftowej. Wydawałoby się, że głęboko był zamyślony, on jednak nie myślał o niczym. Nagle wstał z krzesła, które głośno skrzypnęło i podszedł do okna, za którym panowała ciemność.
Kołatanie w drzwi było delikatne.
– Dom poszedł? – rzucił niecierpliwie duchowny, gdy otworzył gościowi.
Andrzej Winiewski nie przekraczał progu, tylko potwierdził ruchem głowy, odwrócił się, zszedł po schodach i zniknął w ciemności.
Ksiądz wpatrywał się w księżyc i odetchnął głośno z ulgą, wreszcie bowiem udało im się pozbyć domu, który spędzał im sen z powiek. Ta dziwna opowieść robotników mroziła krew w żyłach. Ponoć, gdy rozbierali budynek belka po belce, ten wydawał dźwięki, które przypominały pojękiwanie wycieńczonego torturami człowieka, po załadunku zaś dłużyc na przyczepę samochodu pokraczny cień, czarniejszy od nocy, podążał za spakowanym budynkiem. Jedni mówili, że tuż po zachodzie słońca przydrożne drzewo ożyło i w ostatniej chwili wdrapało się na odjeżdżające belki, a jeszcze inni, że cień ów po oderwaniu deski z podłogi wylazł z klepiska i błąkał się po polach w poszukiwaniu swojej chałupy. Trzech cieśli tragicznie straciło życie przy rozbiórce tego domu, a dwóch innych przy powtórnym jego wznoszeniu już na nowym miejscu. Janek Garncarz wyznał tuż przed śmiercią, zaraz po tym jak spadł z dachu po założeniu ostatniej dachówki na łatę, że widział, jak w zachodzącym słońcu wydłużający się cień, rzucany przez pobliskie drzewo, powstaje z poszycia i w mgnieniu oka wbiega do domu.
Duchowny był przekonany, że pozbywając się chaty z bali, pozbywają się tego, co w niej od dekad mieszkało.
Czerwone plamy przeciskały się pomiędzy pniami, sączyły jak wypływająca z ran krew. Robert Łuczak wstrzymał oddech i z niepokojem przyglądał się brzaskowi. Tętno miał przyspieszone, a serce rozkołatane – wydawało mu się, że łomot, który słyszał w głowie, rozchodzi się po całym lesie. Teraz czerwona fala wlewała się do boru i wolno niczym lahar szła w jego stronę. Zaciskał zęby i nie odrywał wzroku od płomiennego wschodu, który z krwawego zmieniał się w jasny oślepiający blask. Widok przypominał pożar; ogień szedł od wschodu i ogarniał hektary lasu i wydawało się, że za chwilę pochłonie dom oraz jego mieszkańców. On zaś poczeka, aż płomienie strawią wreszcie i jego.
Gdy poczuł rozrywający ból w klatce piersiowej, wypuścił wstrzymywane powietrze.
Drogę prowadzącą do chaty porastały pokaźnych rozmiarów rozłożyste paprocie, pokrzywy oraz drzewa grubości ręki. Łuczak przedzierał się przez chaszcze i zarośniętym duktem na niewielkie wzniesienie, aż po przebyciu kilkudziesięciu metrów wreszcie ujrzał ciemny kształt. Zatrzymał się przed pociemniałą fasadą i ciężko przełykał ślinę. Włożył rękę do kieszeni i namacał klucz, a szum krwi w uszach mieszał się z świergotem ptactwa. Z ugoru dolatywał krzyk żurawi.
Okna drewnianego budynku, zamknięte okiennicami, były niczym oczy zmarłego – na zawsze zasłonięte powiekami. Mężczyzna potoczył wzrokiem po zapuszczonym podwórku i wreszcie spojrzał na klucz w ręce.
Słońce przysłoniły chmury i w leśne podwórze wkroczył mrok. Żerujący na ugorze żuraw zaprzestał krzyku, ptactwo w borze zamilkło. Jakby wszystko czekało na ruch mężczyzny.
Robert nie zdołał nawet włożyć klucza do drzwi. Wycofał się. To było ponad jego siły.
Zbyszek Kurchat zaparkował quada z przyczepką wypełnioną po brzegi narzędziami ogrodniczymi. Nim zsiadł z pojazdu, przez chwilę obserwował zarośniętą drogę, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, dokąd prowadzi dukt, który podjął się wykosić. Drzewa oraz zarośla przesłaniały mu widok, którego się obawiał. Nikt tu nie zaglądał od dekady, nawet grzybiarze starali się nie zbliżać za bardzo w miejsce, które napawało strachem i obrzydzeniem każdego, kto słyszał o tym, co się tu wydarzyło. Kurchat zerknął na zegarek i odwrócił się. Romka nie było widać, a przecież miał tu być przed nim.
– Cholerny pijak. – Splunął i zsiadł z dwuśladu.
Sięgnął do kieszeni koszuli flanelowej po paczkę fajek, żałując, że przyjął tę robotę od Łuczaka. Powinien odmówić, niech sam kosi swoją drogę, to przecież jego działka, jego las oraz dom. Skusił się na te pieniądze ekstra. Ale kiedy opłaci tego pijusa, niewiele mu zostanie z zysku. Mógł sam zrobić porządek, tyle że nie miał na to czasu. Pokaże tylko Romkowi co i jak, a sam weźmie się do innej roboty.
Na dole drogi dojrzał idącą w górę wzniesienia ciemną postać, szybko jednak po ruchach poznał, że to Błaszczyk. Romek prowadził rower, bo nie miał sił podjechać nim pod niezbyt stromą ścieżkę. Lata chlania i sypiania po rowach zrobiły swoje. Facet zatrzymał się, aby odsapnąć. Kurchat zdenerwował się, zerknął na zegarek i krzyknął do człowieka w dole, aby się spieszył, bo zastanie ich noc, nim w ogóle ruszą z robotą.
Błaszczyk przyczłapał wreszcie i oparł rower o drzewo. Zbigniew przyglądał się mu z odrazą. Facet wyglądał fatalnie: nieogolony i na kacu.
– Romek, do cholery, jaka była umowa?
– Już biorę się do roboty. Dawaj sprzęt, odpalam go i jadę z koksem.
– Jesteś nawalony?
– Zaraz nawalony. Tylko wczorajszy, ale robotę zrobię. Przecież mnie znasz…
– I tego się właśnie obawiam.
Zbigniew wiedział, że Błaszczyk potrafi wywiązać się ze zleconej roboty, ale jak niuchnie gorzały, to po robocie i po gościu.
– Żadnego picia.
– Przysięgam.
Kurchant wyładował z przyczepki kosę spalinową, pilarkę, siekierę i tasak. Przypatrywał się Romkowi i zaczynał wątpić w to, czy ten da radę oczyścić te kilkadziesiąt metrów duktu. Przy dobrych obrotach roboty było na dwa dni. Dzisiaj powinien wszystko wykosić i wyciąć, a jutro ściągnąć z drogi.
– Roman, jest szósta rano, więc w południe przywiozę ci coś do jedzenia i wodę. Do tego czasu postaraj się zrobić jak najwięcej.
– I jakieś małe piwko dorzuć, a gwarantuję ci, że robota będzie na glanc. – Romek cmoknął, a Zbyszek z powątpiewaniem pokiwał głową.
– Spiszesz się, to może coś będzie – powiedział i nim dosiadł quada, wręczył Romkowi paczkę fajek oraz zapałki, instruując, aby nie podpalił lasu.
Błaszczyk odprowadził wzrokiem Zbyszka, po czym odwrócił się i spojrzał wzdłuż zarośniętej drogi – gdzieś tam, w głębi tego zagajnika, na końcu drogi, stała leśniczówka. Nie odrywając oczu od miejsca, w które patrzył jak zahipnotyzowany, sięgnął do paczki po fajkę, którą bardzo powoli wkładał do ust. Wokół panowała głucha cisza. Próbował wychwycić świergot ptactwa, ale niczego nie było słychać. Korony drzew stały nieruchomo jak namalowane i nawet jeden liść nie drgał. Niebo na wschodzie, gdzieś nad horyzontem, było purpurowe, jakby kilometry stąd płonęły suche trawy ugorów. Romek splunął, zapomniawszy, że trzymał papierosa w zębach, który ze śliną poleciał w chaszcze.
– Niech to szlag!
Gdy od strony drogi doszedł go znajomy gwizd, Błaszczyk wyłonił się z gęstwiny i zobaczył przed wjazdem na posesję bryczkę i trzymającego klacz za uzdę Czesława Podgórskiego.
– Miałeś być u mnie przed wschodem i go zabrać! Stara nie może się o tym dowiedzieć. Powiedziałem jej, że skurczybyk uciekł – oznajmił przybysz.
– Myślisz se, Ceniu, że byłbym wstanie przytachać go aż tutej?
– To po co się oferowałeś, psia mać? – Podgórski wyrzucił niedopałek i siłował się ze zdjęciem z wozu wypełnionego wora jutowego, który u spodu był zakrwawiony. – Nie gap się, do jasnej cholery, tylko mi pomóż!
– No widzisz? A chciałeś, żebym skurczybyka taszczył na rowerze!
Romek pomógł Podgórskiemu zdjąć pakunek, który ledwo zatachali na podwórze Łuczaka. Zwłoki były ciężkie, jakby nieśli świniaka do rozbiórki. Ceniu wrócił po szpadel i w ukryciu przed tym pijusem Błaszczykiem przechylił stugramową butelkę z alkoholem. Nie zamierzał odpalać mu za niewykonaną robotę. Pochowa to ścierwo na podwórku Łuczaka, przecież nikt tu nie mieszkał, a on sam pewnie od czasu do czasu tylko zaglądał, aby się upewnić, że nikt chałupy z dymem nie puścił. Worek położyli pomiędzy sosnami. Zmachali się obaj i aby chwilę odsapnąć Podgórski zapalił papierosa, częstując również kompana od brudnej roboty. Z wora wysunął się olbrzymi siwy łeb z dziurą w czaszce pomiędzy oczami.
– Jaki skurczybyk wielki! A po co wam był taki? – Roman pokręcił głową.
Owczarek anatolijski robił wrażenie. Błaszczyk dziwnie się poczuł, widząc tak wielkiego martwego psa, któremu Podgórski przebił łeb gwoździem krokwiowym.
– Gdyby nie to, że przekopał mi podwórko, to może by został. Tfu, ścierwo! – Ceniu splunął na truchło i złapał szpadel.
Zaczął kopać. Na całe szczęście grunt przy iglakach nie był zbyt ubity. Po wykopaniu trzydziestu centymetrów mężczyzna natrafił na jakieś szczątki. Kilka kości wyrzucił na wierzch i kopał dalej, znajdując niekompletną czaszkę. Wszystko na to wskazywało, że również psa.
– Jasna cholera! Tu też ktoś pochował jakiegoś kundla?
Ceniu zaprzestał kopania, aby odsapnąć. Tusza dawała się mu we znaki. Przetarł rękawem zlane potem czoło i patrzył w dół. Mrużył powieki, a oczy mu łzawiły.
– To nie wisz? Gdzieś tu Łuczak pochowoł swojego psa, po tym jak ich tu wszystkich…
– To czemu nie mówiłeś? – wyszeptał Ceniu.
– Skąd mogłem wiedzieć, gdzie dokładnie? Potocki nie zgodził się, aby złożyć go do grobu z resztą familii, więc pochowoł psa na podwyrku.
– A chusteczka z nimi wszystkimi – rzucił Podgórski i wrócił do kopania.
Roman znów przełknął ślinę. Nie spodobało mu się przeklinanie zmarłych. Żywemu można było powiedzieć do słuchu, ale o zmarłych nie powinno się wypowiadać źle. Nawet temu psu, którego Podgórski w bestialski sposób zabił, należał się jakiś szacunek. W końcu żył w ich rodzinie.
Po pogrzebaniu zwierzęcia Ceniu wypalił jeszcze jednego papierosa i nim opuścił podwórko Łuczaków, zerknął w stronę wyzierającej spomiędzy zarośli chałupy. Im dłużej przyglądał się budynkowi, tym mocniejszy ogarniał go niepokój. Szybko się oddalił. Strach wypychał go z tego podwórza, a on pragnął jak najszybciej się wydostać z niego, nim będzie… za późno!
– Panie Anatolu, wystarczy, że tylko szepnie pan córce, poprze moją kandydaturę. Rada ojca to zawsze rada ojca, a dla córek świętość, bo są dla nich autorytetami – tłumaczył leśnik.
Ze stumetrowego tarasu piętrowego domu wartego dwa miliony patrzył w stronę stuhektarowego gruntu ornego w jednym kawałku. W tym roku Borowski posiał rzepak i liczył na pokaźne zyski.
– Podaj mi, Andrzejku, dzbanek z maślanką – powiedział stary. Siedział w fotelu i pocił się jak nigdy. – Maślanka łagodzi pieczenie w żołądku. Mam nadkwasotę, ale nie biorę żadnych leków. Boże, jaka dziś piekielna spiekota! Czy tobie też tak duszno?
Borowski rozpiął koszulę do pępka. Siedzenie pod parasolem również nie przynosiło mu ulgi. Andrzej Warowny nalał do kubka chłodnego napoju i podał starcowi. Powrócił zaraz w miejsce, gdzie stał i obserwował bezkresną plantację żółcącej się rośliny. Zapach zgniłej kapusty nie robił na nim wrażenia. Jednak nie widział żółtych kwiatków – jedynie zielone banknoty na każdej łodydze.
– Justysia ma świadomość, że jesteś dobry chłop. Przystojny i postawny. Partia z ciebie jak najbardziej dla mojej córki. Obaj o tym wiemy…
– Ale chyba nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Jestem przecież nadleśniczym i zarządzam sporym terenem, więc nie miałaby ze mną źle. A kogo lepszego tutaj znajdzie? Siła we mnie drzemie… Wnuków pan doczekałby się gromadki.
– O, właśnie o to mi się najbardziej rozchodzi. – Stary zaniósł się kaszlem, a gdy mu trochę przeszło, mówił dalej, choć co chwilę pokasływał: – Justysia jeszcze młoda, ale w wieku dwudziestu pięciu lat to już co najmniej dwójka brzdąców powinna być. Wszystko już mam, wszystkiego się doczekałem, tylko nie wnuków. Pomóż mi, synu. – Stary chciał wstać, ale nagle zaniemógł.
Jeszcze wczoraj przesiadał się z traktora na traktor jak młodzik, a dziś od rana nie miał sił nawet wstać z łóżka.
Gość odwrócił się i chwilę przyglądał starcowi, który nie wyglądał najlepiej. Był spocony, blady i trząsł się. Jakby postarzał się od wczoraj o dziesięć lat. Andrzej pomógł odwrócić się mężczyźnie plecami do słońca.
– Zajmie się dziećmi, a w polu będzie miał kto robić. Kobieta musi urodzić do trzydziestki, bo później to już tylko problemy – wyjaśnił nadleśniczy i przeszedł na skraj tarasu.
Nie mógł oderwać oczu od tych wszystkich hektarów, które mogą tak łatwo wejść w jego posiadanie.
– Nie wiem, jak ją do tego przekonać. Jak przekonać ją, Andrzejku, do ciebie? Jeśli jej kobieca natura nie rzuci ci jej w ramiona, to ja tu nic nie zdziałam. Młoda jeszcze i sama nie wie, czego chce. Nie zauważyłem też, aby chciała się wyszaleć. Przebywa ciągle w lasach, a może to jest jej szaleństwo? Tak bym chciał, żebyś to ty został moim zięciem!
Stary znów zaniósł się kaszlem. Jego oddech stał się świszczący. Coraz trudniej się mu oddychało. Gdy napad minął, Warowny rzekł do niego:
– Niech jej pan… – odwrócił się w stronę Borowskiego – niech jej tata zagrozi, że przepisze wszystko na państwo.
Stary nagle się uspokoił, gdy Warowny nazwał go ojcem. Szczerze tego pragnął, aby to Andrzej został mężem jego córki.
– Gdybym miał więcej dzieci, to tak bym zrobił, ale mam tylko ją, więc z nikim nie będzie toczyć batalii o hektary. A teraz posłuchaj, synu… – Borowski położył obie ręce na klatce piersiowej. Brakowało mu powietrza. – Posłuchaj, wezwij karetkę, wezwij…
Leśnik odwrócił się i powiódł wzrokiem ponad polem rzepaku. Na horyzoncie zachmurzyło się i czarne chmury napływały w stronę willi, a wiatr potrząsał czuprynami upraw i stawał się coraz silniejszy, wpychał poczwarne obłoki w pola. Krótki rozbłysk przeciął ciemne niebo, a potężny warkot przetoczył się po mdłym i gorącym powietrzu. Całe to zjawisko trwało może z minutę, gdy niebo znów pękło i parzące słońce zalało okolicę.
Warowny chwilę nasłuchiwał. Nie odwrócił się w stronę starego, tylko skierował się do zejścia z tarasu.
Z obiadem dla Romka Kurchat przyjechał jednak później, niż obiecywał, bo robota się przedłużyła. Wzrokiem szukał Błaszczyka, który niemal nie ruszył z koszeniem, a powinien już być grubo w połowie. Wyłączył motor i zsiadł z pojazdu.
– Cholera! Pieprzony pijak! Tak to jest, jak chlorom powierzy się robotę.
Do uszu dobiegał go warkot pracującej na wolnych obrotach spalinówki.
– Gdzie on, do cholery, jest! Co tam robi?
Mężczyzna wszedł w zarośla w stronę, skąd dobiegał dźwięk pilarki. Przedzierał się przez krzaczyska i nie rozumiał, dlaczego Błaszczyk zszedł z duktu. Przecież to jego powinien oczyszczać, a nie wycinać coś w lesie. Jeszcze mu kłopotów narobi, jak jakiego solidnego dębczaka spuści.
Nagle zatrzymał się w miejscu, gdy zobaczył odciętą rękę leżącą na ziemi w kałuży krwi.
Obszedł kończynę jakby w obawie, że chwyci go za kostkę, i zerknął w miejsce, skąd dochodził dźwięk pracującej piły łańcuchowej. Ostrożnie przedarł się przez krzaki i natrafił na Romka wijącego się na poszyciu. Lewą ręką trzymał się za poszarpane ramię. Krwi było tyle, jakby polewał z wiadra.
– Roman, co się stało?!
Facet wydawał się go nie słyszeć. Kurchat przykucnął przy rannym i próbował się zorientować, jaki jest jego stan. Silnik pilarki ciągle warczał, co go irytowało. Dopadł do urządzenia i je wyłączył. Teraz musiał zatamować krwotok, bo inaczej facet wykrwawi się na jego oczach. Zdjął z siebie koszulę flanelową i przedarł ją, po czym owinął krwawy kikut. Wziął Błaszczyka na ręce – facet był lekki jak zeschnięta staruszka – i przeniósł na przyczepkę quada. Zawrócił po odciętą rękę, być może uda się ją w szpitalu przyszyć.
Po pewnym czasie wrócił do lasu, aby samemu skończyć robotę. Na szczęście Błaszczyk się nie wykrwawił. Niestety, ręki nie udało się uratować. Romek niby niefortunnie upadł na pracującą pilarkę, Zbigniew jednak wiedział swoje: to naprawdę było przeklęte miejsce. A pomyśleć, że był zainteresowanym odkupieniem leśniczówki wraz z lasami od właściciela. Teraz nie wziąłby nawet za darmo. Zrobi tylko to, za co już zainkasował pieniądze, i zwija się stąd.
Słońce schodziło coraz niżej i zabarwiało wszystko pod sobą na czerwono. Zbigniew spieszył się – nie mógł wyzbyć się poczucia, że krwisty blask zachodu to łuna pożarów, które trawiły połacie lasów i ugorów.
Robert Łuczak, oparty o maskę auta, z dłońmi wsuniętymi pod pachy, wpatrywał się w dal. Słońce było już wysoko, a wokół tylko łąki, pola i lasy, ale on tego wszystkiego nie widział. Nie pamiętał już, który raz z kolei podchodził pod leśniczówkę. Nie potrafił zdobyć się na to, aby otworzyć ją i wejść do środka, te straszne wspomnienia go paraliżowały. Musi się przecież kiedyś przełamać, rozliczyć wreszcie z przeszłością i zacząć żyć, bo jak do tej pory był tylko cieniem człowieka sprzed dziesięciu lat.
Krzyk żurawia, który wbijał mu się w uszy, wytrącił go z zamyślenia. Przełknął ślinę i oderwał się od maski auta. Coś pętało mu nogi, jakby zabraniało powracać do dawnego domu, który stał się już tylko pomnikiem przypominającym o strasznej historii jego rodziny i jego samego.
Wsiadł za kierownicę i ruszył w stronę wsi.
W niewielkim przydrożnym zajeździe zamówił obiad. Prawie nic do niego nie docierało z zewnątrz. Minuty przelatywały jak sekundy, a on nawet nie wiedział, jak i kiedy znalazł się w miejscu, w którym teraz był. Olbrzymi niepokój blokował mu racjonalne myślenie.
Właścicielka zajazdu zza lady bacznie przypatrywała się mężczyźnie. Gdzieś już widziała jego zmordowaną twarz, ale nie mogła sobie przypomnieć, a gdy wreszcie skojarzyła, z miejsca wystrzeliła w stronę kuchni podzielić się sensacyjną informacją z mężem. Zza uchylonych drzwi oboje przyglądali się klientowi.
– To on. Mówię ci. Jak nic to on – mówiła cicho kobieta.
– Faktycznie. Robert Łuczak – potwierdził mąż.
– Po co on wrócił? Czy ta leśniczówka jeszcze stoi? – Kobietę przeszły ciarki na myśl o tym, co się w niej wydarzyło dekadę temu.
– Może chce to wszystko sprzedać? – Mężczyzna wycofał się i pociągnął za sobą żonę. – Postarzał się – dodał.
– Jaki głupiec będzie chciał to kupić? Nie chciałabym nawet za darmo.
– Może przyjechał zrównać wszystko z ziemią?
– Nie lepiej spalić?
– Zwariowałaś?! Chcesz, żeby puścił okolicę z dymem? Przecież wszędzie tylko lasy.
Kiedy auto zatrzymało się na dukcie, kierowca zgasił motor i nie od razu wysiadł. Droga, która prowadziła do leśniczówki, była wyczyszczona – Zbychu dobrze się spisał.
Po dziesięciu minutach Robert zdecydował się wysiąść z samochodu.
Przebijające się przez gałęzie oraz pnie drzew promienie słońca oświetlały okolicę. Spokój, jaki nagle spłynął na Łuczaka, był dla niego zaskakujący. Cicha, niemal nieśmiała kakofonia śpiewu ptactwa napływała od strony leśniczówki. Przełknął ślinę i wolnym krokiem ruszył oczyszczoną drogą, a po chwili wszedł na podwórze.
Ze trzy metry od drzwi Kurchat z tylko sobie znanych powodów nie wykarczował. Całkiem możliwe, że zabrakło mu paliwa. Wokół samej leśniczówki też rosły chaszcze. Może zamierzał się jeszcze pojawić i dokończyć robotę.
Sięgnął do kieszeni po klucz. Przecisnął się przez zarośla i zbliżył do drzwi. Nie zastanawiał się, tylko włożył klucz w zamek i przekręcił, po czym pchnął drzwi, które otwarły się ciężko z potwornym skrzypieniem.
Z wnętrza uderzyła go w twarz zimna, czarna otchłań grobu.
Właścicielka zajazdu, Jadwiga Podgórska, usiadła przy stoliku, przy którym jadł Zbyszek Kurchat. Opowiedział jej o wypadku Romka w lesie Łuczaka, w którym stoi leśniczówka.
– Boże, a jak się to stało? Ceniu! – zawołała męża, który wypadł z kuchni z nożem w ręku.
– Pali się?
– Chodź posłuchać. Naszemu Romkowi rękę odcięło.
– Romkowi Błaszczykowi? – Mężczyzna zbliżył się do stolika.
– No właśnie dowiedziałam się od Zbyszka. Boże, jak on teraz będzie u ludzi wyrabiał? Z czego żył? Biedak. – Pokręciła głową. – U nas przecież tyle roboty na niego czeka…
– Gałąź odbiła w prowadnicę pilaki spalinowej, gdy czyścił drogę w lesie Łuczaka. Odcięła prawą rękę przy ramieniu – wyjaśnił Kurchat.
– Wiedziałam! Wiedziałam, że to miejsce jest przeklęte! Wystarczy się do niego zbliżyć i szlag człowieka trafia…
– Co ty gadasz. Standardowy wypadek przy takich robotach – powiedział Podgórski, lecz mimo tych zapewnień ciarki przeszły go po plecach.
– Że też jeszcze nikt tej chałupy nie puścił z dymem – powiedziała dosadnie kobieta.
– Teraz to już nie będzie możliwe. – Zbyszek włożył połówkę pieroga do ust.
– Co, już się shajcowała? – Gospodyni wybałuszyła oczy.
– Skąd. Łuczak chyba zamiaruje w niej zamieszkać. Kazał mi wykarczować przecież drogę…
– Wiedziałam, że coś się święci! – Podgórska uderzyła w kolano dłonią, aż plasnęło. – Jadł u nas obiad.
– Może chce sprzedać dom? Lasu też ma sporo. Kasa potrzebna każdemu, a to młody chłop jeszcze. Pewnie jaką siksę przygruchał, to na co będzie czekał – stwierdził Ceniu.
– Tobie to tylko jedno w głowie. Taka tragedia dla ojca i męża… Ty byś pewnie tak zrobił, jakby mnie brakło? – oburzyła się kobieta. – Boże, wszystkie chłopy są takie same…
– Przecież to już dziesięć lat. Nie przesadzaj, chłop jeszcze pięćdziesiątki chyba nie ma. –
Skontaktował się ze mną, bo przecież się znamy, to chętnie wziąłem robotę. Płacił ekstra, ale ten pijus, Romek, musiał nawalić. Cholera…
– Przynieś nalewkę, bo się zdenerwowałam.
– To i ja się napiję – powiedział Czesiek i szybko skierował się w stronę zaplecza.
– Ty to masz jeszcze świniaka do rozbiórki, ani mi się waż! Popróbuje i znowu będzie na drzewie w komórce spał. – Ostatnie zdanie powiedziała do siebie.
– Na mnie już czas. – Zbyszek wstał.
– Co, nie napijesz się? – Gospodyni patrzyła na mężczyznę błagalnym wzrokiem. Miała nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej.
– Nie tym razem. Zresztą prowadzę. A co do tych drzew w sadzie, które macie do wycięcia: jak skończę robotę, to w pierwszej kolejności przyjeżdżam do was.
Kurchat pożegnał się i wyszedł.
Przed zajazdem pod parasolem siedziało dwóch młodych mężczyzn, jeden z nich szybko zbliżył się do Zbyszka.
– Panie Kurchat! Można na minutkę?
Zbyszek zatrzymał się, a chłopak, Bartek Zastawski, którego dobrze znał, wyciągnął do niego rękę na przywitanie.
– Słyszeliśmy, co stało się Romkowi, masakra…
Drugi mężczyzna wstał od stolika, zbliżył się do nich i również przywitał.
– Żeby to na zwykłej robocie zawalił, to pal sześć, ale stało się to tam – mówił Sławek Krzyżak, kiwając głową w stronę czarnej ściany lasu oddalonej kilka kilometrów.
– Wszyscy wiemy, co to za miejsce.
– Chłopcy, nie ma co robić z igły wideł. Romek był na kacu i żałuję, że go wziąłem na robotę.
– Kac kacem, panie Kurchat. Każdy wie, że Romek nigdy nie jest trzeźwy. On przecież urodził się na cyku. A my i tak wiemy swoje. – Bartek splunął. – Moja babka mówi, że Łuczak popełnił błąd, przywożąc ten dom z tamtego przeklętego miejsca.
– Co to ma do rzeczy? – Kurchat nie rozumiał, co chłopak ma na myśli.
Bartek wzruszył ramionami i dodał:
– Ja tylko powtarzam, co usłyszałem od babki. Miała tam siostrę, która wiele dziwnych rzeczy widziała. Ale zmieńmy temat na mniej ponury. Ma pan coś dla nas? Skoro Romek został wyłączony z roboty…
Kurchat chwilę myślał. Może powinien dać im tę wycinkę obumarłego sadu u Podgórskich? Obaj nie mieli jeszcze trzydziestki i stałego zatrudnienia. Włóczyli się od wsi do wsi, łapiąc podwórkowe prace, a co zarobili, przepuszczali w zajeździe Podgórskich. Żadna przyszłość już ich nie czekała. Skończą tak samo jak Błaszczyk: bez domu, stałego dochodu, a życie przestoją pod sklepem. Nawet nie będzie miał ich kto pochować.
– Następnym razem jak się spotkamy, to będę miał coś dla was.
Gdy Kurchat oddalił się po tej obietnicy, Zastawski zwrócił się do kolegi:
