Rycerze Świętej Kingi - Stefan Gębarski - E-Book

Rycerze Świętej Kingi E-Book

Stefan Gębarski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Rycerze Świętej Kingi” to historyczna powieść dla młodzieży. Osadzona w dawnych realiach, dostarczała nie tylko rozrywki z wciągającej lektury, ale też wiedzy o polskich dziejach. Stefan Gębarski (1864–1920) – polski nauczyciel, pisarz i redaktor, m.in. tygodnika dla dzieci i młodzieży „Przyjaciel Dzieci”; także tłumacz literatury francuskiej. Autor wielu znanych powieści dla młodzieży, z których największą popularnością cieszył się m.in. „Robinson tatrzański” – pionierska powieść krajoznawcza rozgrywająca się w Tatrach. Chętnie sięgał też po wątki historyczne – z historii Polskiej i powszechnej.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Stefan Gębarski

Rycerze Świętej Kingi

Warszawa 2021

Rozdział I

Pielgrzym

Dzień chylił się ku zachodowi, mrok wieczorny z wolna ogarniał wnętrze puszczy, która szerokim pasem ciągnęła się z lewego brzegu Wisły i dopiero w pobliżu Sandomierza, przetrzebiona siekierą pracowitego kmiotka, ustępowała miejsca polom uprawnym i łąkom szerokim.

Cisza panowała wśród mchem brodatym pokrytych olch, dębów, świerków i karłowatej drobniejszej braci leśnej, przy ziemi rosnących jałowców, krzewów leszczyny i drobnych, dziko rosnących jabłoni.

Prószył śnieg drobny, pokrywając białym puchem konary drzew rozłożystych. Wnętrze puszczy wyglądało, jak czarodziejski pałac kryształowy, szronem okryty. Gdzieniegdzie przez korony dębów i świerków przedzierały się różowe promienie zachodzącego słońca, które przez dzień cały kryjąc się za chmury, teraz dopiero zajrzało w głąb puszczy.

Drożyną leśną szedł pielgrzym z głową pochyloną, w sukni mnicha, w szerokim kapeluszu na głowie. Długa, siwa broda dziwnie odbijała od młodzieńczych prawie lic wędrowca, który co chwila ostrożnie przystawał wśród gąszczów leśnych i pilnie czegoś nasłuchiwał.

Pomimo młodzieńczego wyrazu twarzy podróżnego, widać było że jest bardzo znużony, że wątłe jego ciało nie może już znieść trudów dalszej drogi przez zaśnieżoną puszczę. Oparł się o pień olbrzymiego dębu i smutnie zamyślił. Gruby kij sękaty, który trzymał w ręku, postawił obok i rozpiąwszy na piersiach pielgrzymią swą suknię, zaczął czegoś szukać za pazuchą. Wkrótce wydobył stamtąd flakonik z jakimś eliksirem i szybko przyłożył go do ust.

– Jeśli to mnie nie orzeźwi, zginę – szepnął pobladłymi usty.

Gdy chował z powrotem ową kryształową flaszeczkę, pielgrzymia szata rozchyliła się nieco szerzej i wówczas pod szarą i jakby zgrzebną suknią pielgrzymią zamigotała stal drogiego pancerza, jaki jeno znaczni rycerze nosili.

Szybko zapiął suknię, jakby w bojaźni, ażeby ktoś tego nie ujrzał, i ręką sięgnął do pasa, gdzie miał zawieszoną niewielką torbę podróżną. Wydobył z niej mały, misternie złocony rożek myśliwski i szybko przyłożył do ust. Wtedy wśród ciszy wieczornej rozległ się w puszczy srebrny głos rogu. Pielgrzym długo nasłuchiwał, czy nie otrzyma odpowiedzi, lecz nadaremnie: drzewa stały nieme, nieporuszone nawet lekkim powiewem wiatru. W oddali tylko ptak jakiś zakwilił, lecz i ten wnet ucichł.

Pielgrzym westchnął smutnie, chwycił swój kij podróżny i dalej zaczął iść w głąb boru.

Tymczasem noc zbliżała się i wnętrze puszczy, jakby czarnym płynem, napełniało się ciemnością nocy, od góry tylko szły jeszcze bladoliliowe blaski gasnącego wieczoru. Kiedy niekiedy ciszę tę, która się stawała prawie namacalną dla uszu, przerywał daleki trzask gałęzi. Łamał-li je zwierz dziki, czy jaki tajemniczy mieszkaniec leśny na ognisko, nie wiadomo. Za każdym tego rodzaju odgłosem pielgrzym przystawał, wstrzymując oddech w piersiach i bacznie rozglądając się dokoła. Snadź odbył bardzo daleką i trudną podróż, gdyż wielkie znużenie odejmowało mu siłę nóg: chwiał się, przystawał, aż wreszcie usiadł i ukrywszy twarz w białych dłoniach, znów się zadumał.

– Boże Wszechmogący! – szepnął błagalnie – pozwól mi ujrzeć strzechę domu mego...

Zimno zaczęło dokuczać mu silniej niż pierwej, gdyż mróz na noc wzmagał się z każdą niemal chwilą.

Pielgrzym podniósł do ust mały żelazny krzyż, który miał zawieszony na szyi, i nie bacząc na śnieg, ukląkł, a złożywszy swe delikatne ręce, modlił się żarliwie. Z podniesionych ku niebu oczu jego łzy z wolna spływały.

– Boże, ocal dla dobra bliźnich moich! – szeptał, wyciągając ręce do góry. – Nie karz wiernych sług, którzy gotowi umrzeć za Ciebie!

Gdy ucichł i wzrok znowu zwrócił na puszczę, nagle drgnął.

Tam, w dali ciemnej, wśród odwiecznych świerków ujrzał światło.

– Ocalenie, czy zguba? – szeptał, powstając.

Niebawem dało się słyszeć skrzypienie śniegu i kroki zbliżających się ludzi, którzy nieśli zapalone łuczywo, przyświecając sobie wśród nocy.

Pielgrzym, snadź w obawie, czy to nie wróg jaki się zbliża, ukrył się za pień dębu i pilnie patrzył, kto nadchodzi. Migliwe światło pochodni pozwoliło mu wkrótce ujrzeć dwu młodych wyrostków ubranych w krótkie kożuszki, z mieczykami u pasa. Na ich widok pielgrzym drgnął radośnie i zawołał:

– Przez Bóg żywy, kto jesteście?

Obaj młodzieniaszki zatrzymali się i podnieśli w górę łuczywa, aby się rozejrzeć, kto do nich mówi.

– Pielgrzym jakiś – rzekł jeden z nich.

– Starzec – dodał drugi, po czym, świecąc sobie, postąpił ku pielgrzymowi i rzekł:

– Jesteśmy dworzanie sandomierskiej księżnej Grzymisławy.

– Cóż robicie w tej puszczy?

– Księżna pani wysłała nas po świętobliwego ojca Łukasza, pustelnika tutejszego.

– Lecz nie znaleźliśmy go w grocie, w której zwykle mieszkał – dodał drugi młodzieńczyk. Czyście go nie widzieli gdzie w puszczy, dobry pielgrzymie?

– Ojca Łukasza nie znajdziecie... Powiem wam, gdzie przebywa, lecz wprzód prowadźcie mnie do taboru waszego.

– Mówicie, że wiecie, gdzie jest ojciec Łukasz?

– Wiem i dam wam na to dowód, zaprowadźcie mnie tylko do waszych ludzi. Iluż was przybyło?

– Sześciu, w tej liczbie dwóch łuczników książęcych. Maciej Skała nam przewodzi.

– Skała! Znam go...

– A więc pójdźcie, dobry staruszku... Oni tam rozpalili ognisko i wieczerzać niebawem będą. Myśmy się jeno naparli i poszli szukać pustelnika. Księżna pani bardzo pragnie, ażeby świętobliwy ojciec Łukasz przyjechał odprawiać nabożeństwo za pomyślność księcia Bolesława, który z wojskiem na pogan wyruszył. Już miesiąc minął, a wieści o nim skąpe, albo wcale nie dochodzą.

Pielgrzym westchnął smutnie.

– Bóg czuwa nad księciem i jegom widział.

Na te słowa obaj młodzieniaszki poskoczyli radośnie, a starszy z nich chwycił pielgrzyma za rękę.

– Bóg wielki nam was zsyła, przezacny pielgrzymie. Toć wy jakby z nieba wieści nam przynosicie. Pójdźmyż co żywo do naszych. Dopieroż się ucieszą! Już od tygodnia błądzimy wśród tej puszczy odcięci od reszty świata.

– A księcia Bolesława znacie? – pytał pielgrzym ciekawie.

– Nie znamy go jeszcze, bośmy dopiero od pół roku na dworze księżnej.

– Myśmy sieroty po wojewodzie Boguchwale – dodał młodszy chłopiec.

– Znałem waszego rodzica – rzekł na to pielgrzym – był to zacny i bogobojny rycerz, w boju dzielny, w radzie mądry.

Chłopcy zbliżyli się do starca.

– Przyjaźnie mówicie o świętej pamięci rodzicu naszym, nie obcy jesteście już sercu naszemu.

Na to pielgrzym:

– Nie traćmy czasu, drodzy moi... W puszczy tej nie jesteśmy bezpieczni. Śpieszmy do wozów i koni. Prowadźcie mnie!

Ostatnie słowa wymówił tonem rozkazującym i tak, że chłopcy żwawo ruszyli z powrotem.

Pielgrzym podążył za nimi szybko.

Zaledwie atoli uszli kilkanaście kroków, pielgrzym zaczął chwiać się na nogach, chwycił za ramię jednego z wyrostków i rzekł słabym głosem:

– Przystańmy, mdłości znowu mnie chwytają... Straszniem podróżą osłabiony...

– Oprzyjcie się silniej na mnie... – rzekł jeden z młodzieniaszków. – O mało nie upadliście, dobry pielgrzymie...

– Ćmi mi się w oczach... zemdleję...

Słaby głos i upadek sił nieznajomego przeraziły chłopców.

– Jeszcze staruszek upadnie!... – rzekł starszy, rzucając pochodnię i przytrzymując mdlejącego. – Biegnij, Janek, co żywo do naszych po pomoc... Ja tu zostanę.

– Czy dasz sobie radę?... Będziesz umiał cucić omdlałego?...

– Leć jeno, lecz żywo... Toć ten starzec ma wieści o księciu Bolesławie...

Pielgrzym usiadł na ziemi, podtrzymywany silnymi ramionami chłopców, potem młodszy puścił się co żywo przez las.

Podróżny istotnie omdlał. Przy świetle porzuconej i na śniegu dogasającej pochodni widać było blade jego oblicze, przymknięte oczy i zwichrzoną brodę. Młodzieniaszek zaczął trzeć śniegiem czoło omdlałego, a gdy ten środek nie poskutkował, postanowił rozpiąć mu suknie na piersiach i dopiero cucić.

Zaledwie atoli rozpiął pod szyją suknię pielgrzyma, gdy z podziwem wykrzyknął:

– Pancerz!

Nie wiadomo, czy głośny ten okrzyk zdziwienia, że pod ubogą suknią pielgrzymią znalazł się bogaty pancerz rycerski, czy silne nacieranie śniegiem czoła i skroni pielgrzyma sprawiło, że ten otworzył oczy i rzekł szeptem:

– Kropli!...

Podniósł rękę i zaczął szukać w zanadrzu, lecz jakoś na razie pożądanego przedmiotu znaleźć nie mógł. Wówczas młodzieńczyk, zgadując jego chęci, pomógł mu i wydobył niewielki flakonik, w którym snadź orzeźwiające były krople, gdyż po zażyciu ich pielgrzym podniósł się i usiadł.

– Słabo mi – rzekł, pochylając się na piersi klęczącego przy nim wyrostka.

– Nie traćcie nadziei, pomoc lada chwila nadejdzie.

– Nie wiem, czy jej doczekam – rzekł pielgrzym, zwieszając głowę. – Dziwna niemoc mnie ogarnia.

Usiłował walczyć z tak nagłym wyczerpaniem sił i zażył znowu eliksiru, lecz osłabł coraz bardziej.

– Aby w tej puszczy bez pomocy duchownej nie wyzionąć duszy...

Potem, chwytając za rękę pochylonego młodzieńczyka, rzekł:

– Niebo mi cię zesłało... Gdybym zmarł, świadcz, co ci powiem w tej ważnej chwili, a co dla wielu powinno pozostać tajemnicą.

Umilkł na chwilkę i wpatrując się w oczy chłopca, wyrzekł z wolna:

– Jam książę krakowski i sandomierski, pan wasz i ziem wielu.

Przy tych słowach, które głośny okrzyk zdziwienia wyrwały z piersi młodzieniaszka, pielgrzym zrzucił z głowy swój kapelusz pielgrzymi, a wraz z nim przyprawione włosy i brodę.

Pochodnia właśnie dogasała i przy jej migotliwym świetle wyrostek ujrzał na chwilę pobladłe, lecz młode oblicze tego, który się nazwał księciem, panującym na tronie Bolesławów: Chrobrego i Krzywoustego.

Tak, to był on, książę i pan wielu ziem, przebrany w obce suknie) i teraz wyczekujący jakiejkolwiek pomocy.

Cóż za gromy padły na wierną drużynę książęcą, na liczne wojsko i sługi doświadczone, że tak go opuścili wszyscy, iż sam w strapieniu błądzi w odwiecznej puszczy, że w przebraniu ubogiego pielgrzyma ginie w zapomnieniu?

Czyżby nieznany wróg, przeciw któremu powiódł książę swe liczne i mężne zastępy, obrócił je w niwecz, skruszył i jak huragan o zagładę przyprawił?

Te myśli przebiegały przez głowę chłopca wciąż pochylonego nad mniemanym pielgrzymem.

Nagle w oddali dał się słyszeć chrapliwy głos rogu, tętent galopujących koni i zabłysły światła kilku pochodni.

Książę otworzył oczy i zdawał się chciwie nasłuchiwać.

Głos rogu znowu zabrzmiał wśród puszczy.

– Jestem ocalony – szepnął – to moi rycerze! Poznaję umówione hasło... Wezwij ich na pomoc.

Młodzieniaszek porwał się na równe nogi i zaczął głośno wzywać pomocy.

– Zadmij po trzykroć w ten rożek, który mam u pasa – rzekł książę Bolesław.

– Dobrze, uczynię to zaraz.

Rozległ się wkrótce dźwięczny głos książęcego rogu, na który odezwały się donośnie rogi przybywających rycerzy.

Niewielka polanka, śnieżnym kobiercem zasłana, wnet ożywiła się i nieznanym sobie dotychczas życiem zabrzmiała.

Przybyli rycerze zsiedli z koni, a ujrzawszy leżącego pod drzewem pana, rzucili się przed nim na kolana, całowali ręce jego i z własnych płaszczyków, opończ i czapraków końskich usławszy wygodne nosze, złożyli na nich osłabłego.

Wtedy rycerz Mściwoj wydobył blaszankę z winem i nalawszy w kubek wybornego wina, podał go księciu.

Ten wypił odżywczy trunek i przymknął powieki.

Twardy sen go ogarnął.

– Uciszyć się jak w kościele – rzekł Mściwoj – niech pan nasz miłościwy snem się pokrzepi... To lek nad leki...

Niebawem rycerze rozpalili w pobliżu ognisko i wygrzewali się przy nim, w milczeniu spoglądając na śpiącego księcia, przy którym, jak posąg ze stali wykuty, stał olbrzymi Mściwoj, słuchając jak książę coraz to spokojniej oddycha, jak lekki rumieniec zabarwia jego pożółkłe lica.

W chwilę potem przybył na czele swych ludzi Maciej Skała, pragnąc naocznie przekonać się, co to za pielgrzym wzywa jego pomocy.

Zdziwił się wielce, ujrzawszy książęcy orszak rycerski.

Z daleka poznał on już Mściwoja, który stał w pełnym świetle, tuż w pobliżu suto roznieconego ogniska.

– Boże drogi – zawołał – sen-li to, czy jawa?...

Na te słowa Mściwoj wzniósł ręce i zaczął dawać znaki, ażeby Skała się uciszył.

Ten zrozumiał go i zamilkł, domyślając się jakiegoś nieszczęścia.

Nagle jeden z rycerzy książęcych wysunął się ku niemu i gdy Skała zsiadł z konia, pochylił mu się do kolan, a następnie chwycił go za rękę i z synowskim uczuciem ucałował.

– Stach!... Tyżeś to, synu? – zapytał Skała.

– Jam, ojcze! – odparł młodzian, jeszcze raz pochylając się do kolan ojcowskich. Drogą matkę i siostrę Halinę zostawiliśmy w dobrym zdrowiu w domu?

– Dziękować Bogu, zdrowe są i wyglądają cię, jak zbawienia duszy... Któż tam leży pod drzewem?... Umarły czy ranny?...

– Książę nasz miłościwy...

– Na Boga, co powiadasz?...

– Tak-ci, ojcze... Bóg strasznie zagniewał się na nas...

– Książe ranny?

– Nie, ale wielce utrudzony i udręczon... Nieznany wróg, jakiego ziemia jeszcze nie oglądała, niezliczonymi zastępami otoczył nasze wojsko...

Młody rycerz ucichł, jakby mu dalsze słowa w gardle uwięzły.

– Domyślasz się, ojcze, reszty...

Stary westchnął i za głowę się schwycił.

– Rany Chrystusa Pana!... a toż to klęska nad klęski. Niechajże obaczę naszego pana...

Zbliżył się wraz z synem do księcia, pogrążonego wciąż we śnie kamiennym, i z miłością wpatrzył się w jego lica.

– Cierpiał, cierpiał bardzo – szepnął i rękę podniósł do oczu, aby otrzeć łzy, co mu nagle do powiek nabiegły. Po chwili, schwyciwszy syna za rękę, odciągnął go na stronę.

– Jakże to było? Mów!... – pytał szeptem.

Młody rycerz westchnął i potrząsając głową, odrzekł:

– Nie żądajcie ode mnie tego, ojcze... Serce by mi z żalu pękło, gdybym o tym niesłychanym pogromie naszych miał do was mówić... takie krwawe o tylu rycerzach opowiadać dzieje... Niech wam lepiej stary Sędzimir da o tym wiadomość... On więcej ma w duszy wesołości niż ktokolwiek z ludzi. Niechaj on te smutne rzeczy opowie.

Rzekłszy to, wskazał w stronę ogniska, gdzie spoczywali znużeni rycerze.

Skała już miał się tam zwrócić, gdy wśród ciszy nocnej, w głębi boru rozległo się tęskne granie na gęślach.

– Kto idzie? – zapytali rycerze stojący na straży.

Odpowiedzi nie było, granie tylko ucichło, ale w chwil kilka głośniej się odezwało.

– Obudzi księcia – rzekł stary Skała – każcie, aby grać przestał... Nie w porę ta muzyka...

Kilku rycerzy skoczyło w zarośla, skąd granie słychać było.

Wyprowadzili oni stamtąd starca gęślarza, o siwej długiej brodzie, skórą niedźwiedzią okrytego. Światło ogniska padło na twarz jego zmarszczkami pokrytą i widzieć się dało wielkie rozradowanie w przygasłych oczach starca, brwiami nastrzępionymi prawie zasłoniętych.

– Bóg miłosierny zlitował się nade mną, ocalił mnie, pozwolił znaleźć swoich – rzekł drżącym głosem.

– Kto jesteście? – zapytał jeden z rycerzy.

– Gęślarz, jasny sokole, starzec-pieśniarz... Uchodzę z miast i siół, które wróg w perzynę obraca... Dzień sądu Pańskiego nastał nad naszą ziemią. Bóg wielki karze nas... Dziki naród ze Wschodu lasem dzid, chmurą strzał, wrzawą piekielną przeraził dusze najodważniejszych. Sto lat dźwigam na barkach, ale nie pamiętam takiej klęski, takiej kary Bożej...

– Usiądźcie przy ognisku, dobry starcze, i posilcie się kawałkiem chleba... Nic więcej nie mamy...

– Bóg zapłać, miłościwi rycerze... Niech was Bóg strzeże od spoczynku. Ruszajmy w drogę... Wróg straszny pędzi jak szarańcza, jak stado sępów... Lot jego to lot strzały...

W tej chwili jeden z rycerzy rzekł:

– Co to, czy dzień się robi?...

Jakoż w północnej stronie nieba zajaśniał nagle świt i niebo poróżowiało.

– Nie może być, jeszcze północka nie ma! – rzekł na to stary Skała.

– Chyba to łuna! – zawołał Sędzimir.

Horyzont czerwieniał się jak krwią oblany: to łuna dalekiego pożaru odbiła się na niebie.

Rycerze zaczęli sprzeczać się, które miasto lub wieś gorzeć może, lecz gęślarz nagle porwał się z miejsca i krzyknął:

– Uchodźmy!... Wróg blisko... To pożar na skraju boru.

Mściwoj, który wciąż czuwał nad księciem, nagle ukląkł przy nim i biorąc go za rękę, rzekł:

– Najmiłościwszy panie, czas nam w drogę...

Książę otworzył oczy, podniósł się i rękę po czole przeciągnął.

– Czuję, że będę już mógł dosiąść konia...

Podniósł się, dokoła siebie oczyma rzucił.

– Wróg blisko – rzekł – czemuż nie mogę walczyć!... Gdzież dzielni moi rycerze?...

Przysłonił ręką oczy; widać było, że rozpacz go obejmuje.

Mściwoj pochylił się do nóg pańskich.

– Najmiłościwszy książę, dosiadajmy koni... Do Sandomierza nam czas... Musimy się bronić przed wrogiem... Niechajże nas nie uprzedzi...

Po tych słowach skinął na jednego rycerza, który trzymał w pogotowiu rosłego rumaka.

– Podaj konia księciu! – rozkazał.

Rycerz doprowadził siwosza, książę, podtrzymywany przez Mściwoja dosiadł go i blade oblicze zwrócił do otaczających go rycerzy.

– Do Sandomierza!... Obrońmy przynajmniej to moje dziedziczne miasto!...

Szczęk broni i okrzyk na część księcia Bolesława zabrzmiał wśród ciszy.

Rozległ się tętent kopyt końskich, chrzęst zbroi, po czym puszczę ogarnęła dawniejsza cisza.

Przy dogasającym ognisku pozostali tylko stary Skała, dwaj młodzi jego towarzysze, gęślarz i kilku ze służby.

Łuna pożaru rozgorzała tymczasem tak na niebie, że zdawało się, jakby olbrzymią, krwawą szmatę rzucił ktoś na błękity. Sklep niebieski zdawał się dzielić na dwie części, z których jedna gorzała krwią, drugą zaś obejmowała czarna otchłań nocy.

Rozdział II

W grocie pustelnika

– Oby przybyli na czas, ale dlaczego nie jedziesz z nimi, szlachetny panie? – rzekł gęślarz do Skały, który łowił uchem ostatnie echa odjazdu książęcego.

– Pojechałbym za nimi, ale rozkaz księżnej i życzliwość dla ojca Łukasza tu mi zostać każą.

– Mówicie o pustelniku tutejszym? – zapytał gęślarz.

– Juści o nim... Księżna wysłała nas do tej puszczy po niego.

– Próżne wasze zabiegi... Pustelnik poszedł za wojskiem przeciw poganom... Wojsko rozbite, to i on pewnie tuła się gdzieś w puszczach lub jęczy w niewoli. Uchodźmy co żywo za księciem... Ot, patrzcie, jak niebo gore.

– Toć my z wozami... wozy i ludzi zabrać trzeba... mamy też tam żywność... – mówił Skała.

– Nie czas myśleć o wozach – odparł gęślarz, naciągając na barki skórę niedźwiedzią – wróg ten ma skrzydła...

– A my szable ostre, łuki i dzidy! – rzekł Henryk, błyskając gniewnie oczami.

– Hej, mocny Boże, radbym się z tą dziczą spotkał! – zawołał drugi młodzieńczyk.

– Sokolęta moje – odrzekł na to gęślarz smutnie – równi wam w sile, lecz wprawniejsze w boju walczyli pod Opolem, a przecież mało kto żyw uszedł z pogromu.

Wtem dał się słyszeć tętent konia. Widać któryś rycerz książęcy zawrócił do ogniska.

– Kto jedzie? – zapytał gromkim głosem Skała.

– Swój – brzmiała odpowiedź.

Jakoż wśród ciszy drzew zamajaczył jeździec i wkrótce zbliżył się do Skały. Był to syn jego.

– Ojcze! – zawołał – wracam z rozkazu książęcego. Macie nie czekać dłużej na pustelnika, jeno co żywo brać się w drogę do Sandomierza. Wróg idzie...

– Książe kazał? – pyta Skała.

– On sam, i o dwóch młodzieńczykach pamiętał, którzy mu pierwsi pomoc dali...

– Więc ruszajmy! – rzekł Skała. – Do wozów naszych staj kilka... Zabierzemy, co się da i w drogę.