Syn wiosny - Mad Bartnicka - E-Book

Syn wiosny E-Book

Mad Bartnicka

0,0
5,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Sasza potrafi skomplikować sobie wszystko. Tym razem jedno nieopatrznie zadane pytanie powoduje głęboki wewnętrzny konflikt, a ten z kolei prowokuje konflikty zewnętrzne. Sprawdzona strategia Saszy? Ucieczka. Jednak to, przed czym ucieka, i tak go dogania. Wywiązanie się z danego słowa, brak wybaczenia, niechęć do narzucanych norm, do nadawanych etykiet — te kwestie powracają i się kumulują, prowadząc do późnej refleksji i desperackiej próby poukładania wszystkiego jeszcze raz od nowa.
Napisana lekkim językiem książka obyczajowa z wątkiem LGBT wciąga czytelnika od pierwszych stron. Perypetie bohatera raz śmieszą, raz wprowadzają w stan refleksji, gdy Sasza sięga do wspomnień i analizuje swoje życie. Pierwszoosobowa narracja pozwala dogłębnie zintegrować się z bohaterem i poznać jego punkt widzenia. To specyficzny antybohater, który potrafi wzbudzić sympatię i na długo zapaść w pamięć.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Mad Bartnicka

Syn wiosny

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ridero 2022

 

 

 

 

 

 

 

 

© Mad Bartnicka, 2022

© Magdalena Bartczak @magabaga_graphic_design / @art.pleasures,

projekt okładki, 2022

ISBN 978-83-8324-288-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Każdy bywa czasem na zakręcie. To naturalna kolej rzeczy, życie to nie jest długa prosta, wyboje też nikogo nie dziwią. Jakoś trzeba się turlać do przodu, chociaż nieraz od tej jazdy boli głowa, a innym razem tyłek, bywa, że wrzuci się nie ten bieg, a raz na jakiś czas kończy się paliwo.

Problem polega na tym, że ja przez swoje życie jadę driftem. I bardzo często jest to jazda po bandzie. Czasami wyrzuca mnie z toru, a powrót nie jest taki prosty, kiedy nie ma się ustawionej zbieżności.

I kierownicy.

I hamulców.

Bywa, że pozostaje mi tylko bezsilnie patrzeć na to, jak na pełnym gazie pędzę prosto w mur.

 

***

Obudziło mnie miarowe stukanie kropli w parapet. Nie deszcz. Raczej coś jak woda skapująca z okna piętro wyżej. Odniosłem wrażenie, że każda z tych kropli uderza mnie prosto w czoło. I nie było to przyjemne muskanie po powierzchni skóry. Jedna po drugiej zamarzały w długi sopel, który coraz głębiej i głębiej wbijał się w mózg. Ból był taki, jakbym rzeczywiście walnął w mur. Niejeden raz.

O otwieraniu oczu na razie nawet nie myślałem, niech rzeczywistość ze swoją jaskrawością zostanie sobie tam na zewnątrz. Jej przejawy docierały do mnie innymi zmysłami, chociaż próbowałem się bronić. Ale ona tak łatwo nie odpuszcza. Jest jak bagno, które jak już złapie za kostki, to po zawodach, prędzej czy później wleje się też pod powieki.

Nie wiadomo skąd powiało chłodem, jakby ktoś otworzył okno lub drzwi. Miałem ochotę szczelniej się przykryć, ale tylko niemrawo poruszyłem ręką i ścisnąłem brzeg poszewki.

– Hej, nie śpisz? Żyjesz?

Wydałem z siebie dźwięk, który mógł oznaczać wszystko, ale dawał wyraźnie do zrozumienia, że skoro reaguję, to nie śpię i żyję.

Poczułem na policzku przyjemny dotyk ciepłej dłoni.

– O rany, jesteś zimny jak nieboszczyk. Chcesz herbatę?

– Aspirynę – wyszeptałem prawie bezgłośnie.

– Boli cię głowa? – Dłoń musnęła tym razem czoło.

– Mhm.

– Trochę ci się wczoraj pomieszało, co?

Nie usłyszałem w tym głosie urazy ani pretensji, chociaż mogłyby być uzasadnione. Może lekką kpinę, ale podszytą serdecznością i zrozumieniem. Spróbowałem się w odpowiedzi lekko uśmiechnąć, bo mimo wszystko cała ta sytuacja była trochę zabawna. O tak, pomieszało mi się. Grubo.

– A barman niby powinien wiedzieć, jak mieszać. – Kołdra przesunęła się po moim ciele, zakrywając ramiona.

– Daj mi aspirynę – powtórzyłem błagalnie, bo to była naprawdę pilna potrzeba. Żarty mogą zaczekać.

– Nie na pusty żołądek. Zrobię ci kanapkę i herbatę, a potem dostaniesz aspirynę, okej?

Nie odpowiedziałem. Ton głosu podpowiedział mi, że i tak już wszystko ustalone.

Znowu zostałem w pokoju sam, w ciszy przerywanej jednostajnym kapaniem. Pod moimi ciężkimi powiekami zaczęły się pojawiać pojedyncze obrazy, a potem całe sceny, składające się na retrospekcję wydarzeń, które jedno po drugim doprowadziły mnie do tego stanu, w tym miejscu, o tej porze.

 

***

– Świadoma praw i obowiązków,

– Świadoma praw i obowiązków,

– …wynikających z założenia rodziny,

– …wynikających z założenia rodziny,

– …uroczyście oświadczam,

– …uroczy…

Przesłoniłem dłonią twarz i chciałem dyskretnie ziewnąć, ale zmęczony po źle przespanej nocy nie zapanowałem nad sobą i wydałem z siebie głośne westchnienie. Moja dziewczyna szturchnęła mnie tak, że o mało się nie przewróciłem, a oczy wszystkich zebranych w sali ślubów jak na komendę zwróciły się w moją stronę. Nawet Michał z niedowierzaniem zerknął na mnie ponad ramieniem Soni. Urzędniczka rzuciła mi na wpół karcące, na wpół rozbawione spojrzenie.

– Czy świadek zgłasza jakiś sprzeciw? – zapytała. Na sali rozległy się śmiechy.

– Nie, nie. – Uniosłem obie ręce. – Najmocniej przepraszam.

Kobieta w todze skinęła głową i wróciła do udzielania ślubu, a ja, żeby zachować przytomność umysłu, przygryzłem zębami policzki. Raz po raz zbierało mi się znowu na ziewanie, ale nie odważyłem się już choćby uchylić ust.

Wypadałoby się porządnie wyspać, kiedy na drugi dzień występuje się w roli świadka. Wypadałoby ogarniać rzeczywistość, być dla swojego przyjaciela, który właśnie zmienia stan cywilny, wsparciem i pewniakiem. Zrobiłem wszystko, żeby tak się stało, łyknąłem nawet pięć gramów melatoniny i po niej rzeczywiście na chwilę odpadłem, ale coś mnie wybudziło i już przez resztę nocy byłem rześki i w pełni gotowy na nowy dzień, by w końcu nad ranem przekimać płytkim snem trzy godziny i wstać zmulony jak zombie. Kawa nie pomogła, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej mnie rozkojarzyła. A przede mną stało całkiem nowe wyzwanie, wymagające ode mnie choćby minimalnego skupienia.

Szczęśliwie nie zapomniałem wziąć z domu dowodu, nie zgubiłem obrączek, a podpis, który złożyłem na protokole, nie unieważnił małżeństwa Michała i Soni na samym wstępie. Jednak ile mnie to kosztowało, wiem tylko ja. Stres dołożył swoje i byłem po prostu tak wykończony, że momentami dosłownie chciało mi się tylko płakać.

Po ceremonii, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, wreszcie wyszliśmy z tej sali tortur. Michał w przelocie przygarnął mnie ramieniem i poklepał po łopatce.

– Dzięki, Sasza.

– Sorry – powiedziałem ze szczerą skruchą. – Całą noc prawie nie zmrużyłem oka.

– Ja nie o tym – roześmiał się. – Dziękuję za to, że tu ze mną jesteś. Chociaż przyznam, udało ci się na chwilę zostać gwiazdą tego przedstawienia.

– Idziesz? – ponagliła go Sonia, czyli właściwa gwiazda spektaklu, a mnie obrzuciła wzrokiem bazyliszka i mógłbym przysiąc, że zasyczała, wysuwając spomiędzy warg rozdwojony język. Jak śmiałem skraść jej show? I w ogóle, jak śmiałem istnieć na tym samym świecie co ona?

Tak, Sonia mnie nie lubi. Ale ja jej też nie, więc nazwijmy to remisem.

Przeklinałem w duchu dzień, kiedy zgodziłem się zostać świadkiem, bo teraz nie mogłem się tak po prostu zmyć. Musiałem brać w tym udział od początku do samego końca, walcząc z sennością i ze znużeniem, które wywołał we mnie nadmiar wrażeń i obowiązków. Razem z Olą, która była z kolei świadkiem czy tam świadkową Soni, stałem przy świeżo upieczonych państwu Wilczakach, słuchałem życzeń i gratulacji, fraz i frazesów powtarzających się jak melodyjka z katarynki, przejmowałem wręczane młodej parze wiechcie kwiatów i snułem w głowie przyziemne marzenia o swoich domowych ubraniach – luźnych spodniach na gumce i T-shircie. Dopasowany garnitur wrzynał mi się w ciało każdym swoim szwem, czułem, że koszulę na plecach mam już całą mokrą, a kołnierzyk zapięty pod samą szyję, obwiązany dodatkowo krawatem, który Olka poprawiała mi za każdym razem, gdy tylko spróbowałem go poluzować, zaciskając jak na złość jeszcze mocniej niż poprzednio, nie pozwalał nawet swobodniej odetchnąć. Czułem się jak w klatce, wyjątkowo ciasnej i niewygodnej.

Moja matka, także obecna na tym ślubie, patrzyła na mnie maślanym wzrokiem. Dobrze wiem, co się działo w jej głowie. Wcześniej powtórzyła mi chyba z osiem razy, jaki jestem przystojny w tym garniaku i że powinienem zmienić styl, ubierać się bardziej dorośle, a nie ciągle w te dresy. I jak dzisiaj pięknie razem wyglądamy, tacy eleganccy. Zapewne już sobie mnie wyobrażała na kolejnym ślubie, tym razem moim własnym. A wraz ze mną pannę młodą z okrągłym brzuchem, jak Sonia. No nie da rady, mamo. Nie da rady.

Kiedy po życzeniach, toaście i fałszywie odśpiewanym „Sto lat i niech im gwiazdka i takie tam” w końcu się wydostałem z budynku, od razu odszedłem na bok, ignorując prośby, żebym się ustawił na schodach do wspólnego zdjęcia. Z ulgą zaciągnąłem się dymem z cygaretki. Moje szczęście nie trwało długo, bo zaraz podeszła Ola i pacnęła mnie w tyłek tą swoją śmieszną torebunią, w której ledwo mieściły się smartfon i chusteczka do nosa.

– Co ty robisz?

– Palę.

– I co, wszyscy mamy czekać na ciebie, bo tobie się zachciało jarać?

– Nie czekajcie. – Wzruszyłem ramionami. – Nie muszę być na zdjęciach.

– Właśnie, że musisz. Jesteś świadkiem, pawianie. Chodźże. – Szarpnęła mnie za rękaw.

– Zaraz. Jak nie wezmę chociaż paru machów, to zasnę na stojąco.

– Pięć minut jeszcze wytrzymasz. – Zabrała mi cygaretkę i zgasiła ją o murek tak brutalnie, że nie nadawała się już do ponownego zapalenia. Wkurwiłem się.

– Ja pierdolę, nigdy więcej ślubów – mruknąłem pod nosem i podchwyciłem jej wzrok, niemal równie zabójczy jak bazyliszkowe ślepia Soni.

 

Przez długi czas myślałem, że moja dziewczyna jest idealna. Co miało oznaczać między innymi to, że tak samo jak mnie gówno ją obchodzi, co ludzie powiedzą. Że też ma głęboko w tyłku poszanowanie dla tradycji i konwenansów. I tak było, ale tylko do pewnego momentu.

Magiczna granica została ujawniona, kiedy nasi przyjaciele zaprosili nas na ślub, i to w charakterze świadków. Jak na ironię, to oni złamali wtedy konwenanse, ale tego dowiedziałem się później. Tymczasem zaś z rosnącym niepokojem obserwowałem zapał, z jakim Ola zaangażowała się w swoją nową rolę, a z jeszcze większym to, jak bezwzględnie oczekiwała tego samego ode mnie. Nie było mowy, żebym wystąpił w zamszowych butach z obrony magisterki, które sprawdziły się już na dwóch weselach i wciąż były wygodne. Wszystko musiało być nowe i na tip-top, pod krawatem, w pełnym rynsztunku. Nie jestem do tego stworzony, wręcz nienawidzę dopasowanych ubrań i sztywnych materiałów, a, i konwenansów, ale nie było dyskusji. 

– Tam będą wszystkie nasze koleżanki ze szpitala! – słyszałem za każdym razem, gdy próbowałem coś wynegocjować. Ola po prostu chciała się pokazać, i mnie przy okazji też, więc prezencja musiała być nienaganna. Garnitur, fryzjer, skarpetki pod kolor, już się zapędzała, by mnie wysłać na solarium, ale wtedy to ją wyśmiałem. Bez jaj. I co jeszcze? Regulacja brwi? Doklejane rzęsy? Buty na obcasach, żebym nie był niższy od niej, kiedy włoży szpilki?

No cóż, każdy ma jednak jakieś wady, dziwactwa i odpały. Ola w przeciwieństwie do mnie nie jest aspołecznym antysystemowcem i do szopek typu „legalizacja związku”, tak jakby wcześniej związek był czynem zabronionym, podchodzi całkiem na serio. A skoro to dla niej takie ważne, jakoś wytrzymam ten jeden dzień.

Bo tak poza tym, Ola naprawdę jest idealna. 

 

Prosto ze ślubu przetransportowaliśmy się na wesele. Tam już było na szczęście trochę luźniej. Zdjąłem marynarkę i krawat, odpiąłem kilka guzików w koszuli i podwinąłem rękawy, tylko ze spodniami niewiele mogłem zrobić, poza wyciągnięciem z nich paska. Byłem na siebie zły, że dałem się na nie namówić, bo przecież „leżą na panu doskonale” i „masz w nich epicki tyłek”, a nie sprawdziłem w ogóle, jak się w nich siedzi. Wszystko, co było „idealnie dopasowane”, w siadzie stawało się zbyt napięte, usztywnione, nie dając o sobie zapomnieć ani na chwilę. Wierciłem się na krześle jak uczniak, próbując znaleźć optymalne kąty, ale wszystko na nic. Tańczyć nie lubię i nie umiem, więc jedynym ratunkiem było częste wychodzenie na fajkę.

Ola była na mnie coraz bardziej wkurzona. Nie prezentowałem się jak należy, nie byłem tego dnia duszą towarzystwa, dwóm jej koleżankom odmówiłem tańca, uprzejmie ale stanowczo. W ogóle nie dorastałem do jej oczekiwań.

– Na naszym weselu też taki będziesz? – zapytała w końcu. Spojrzałem na nią umęczonym wzrokiem. Fuknęła i z zadartym nosem poszła na parkiet.

Boczyła się na mnie ostentacyjnie, dopóki na oczepinach nie złapała bukietu panny młodej. Humor od razu jej się poprawił i przybiegła do mnie cała w skowronkach.

– Zobacz, co mam!

– Super – odparłem, nie podzielając jej entuzjazmu.

– Byłoby zabawnie, gdybyś to ty złapał muszkę – fantazjowała tymczasem podekscytowana Olka, nieźle już wstawiona zresztą.  Ja za to byłem zbyt trzeźwy, pilnowałem się, żeby nie narobić Michałowi wiochy. No ale to się przekładało na niechęć do weselnych zabaw. Nie miałem zamiaru nawet próbować łapać muchy. I bez tego niemal fizycznie poczułem, jak zaciska mi się wokół gardła.

– Idziesz? – szturchnęła mnie moja dziewczyna, kiedy wodzirej rzucił do mikrofonu: „A teraz zapraszamy do nas wszystkich kawalerów, tych z odzysku również!”.

– Proszę cię, chociaż do tego mnie nie zmuszaj.

– No weź – próbowała mnie nakłonić. – Przecież to tylko zabawa.

– Mnie nie bawi. Muszę się przewietrzyć. Idę zapalić – powiedziałem, wstając ze swojego miejsca przy stole.

– Znowu?!

– Znowu.

– A idź i nie wracaj, pawianie – usłyszałem. Rzuciłem jej szybkie spojrzenie, ale już siedziała nadąsana.

– Ola… – spróbowałem ją zmitygować. Jednak jej mina i poza jednoznacznie dały mi do zrozumienia, że albo pójdę po tę cholerną muszkę, albo zemsta będzie słodka. Ale moja cierpliwość właśnie tu się skończyła. Nie będę ganiał za muszką jak jakiś pieprzony pajac.

Dopiłem resztę wina z kieliszka i wyszedłem na zewnątrz. Tam na szczęście było trochę spokojniej, większość gości dała się złapać na lep weselnych tradycji. Zrobiłem kilka kroków w kierunku ławeczki stojącej przed głównym budynkiem, ale uświadomiłem sobie, że nie po to wstałem od stołu, żeby teraz siadać. Poszedłem więc dalej, popalając cygaretkę i ciesząc się tą chwilą samotności. Lubię być wśród ludzi, pod warunkiem, że mogę od czasu do czasu naładować w ciszy baterie.

Trochę na uboczu, w zazielenionej części podwórza, stał pawilon z kilkunastoma miejscami do siedzenia wokół niskiego, okrągłego stołu. Wcześniej cieszył się niemałym powodzeniem, przyciągając gości między innymi zapachem grillowanego mięsa, teraz jednak opustoszał. Ruszt już ostygł, a na stole zostało sporo niedojedzonych porcji ze sztućcami ułożonymi w pozycji „jeszcze tu wrócę”. Sięgnąłem po kawałek zimnej, przypieczonej kiełbaski, pewien, że jej właściciel i tak dawno o niej zapomniał. Potem podniosłem jedną ze stojących na stole butelek, ale była opróżniona do dna. Sprawdziłem następną. To samo.

– Cześć – usłyszałem za plecami. Odwróciłem się i zobaczyłem Adama. Kiedyś, dawno temu, chyba w poprzednim życiu, on, Michał i ja byliśmy nierozłączni jak trzej muszkieterowie. Nie widzieliśmy się chyba z… naście lat. Wymieniliśmy wcześniej w locie zdawkowe uprzejmości, ale nie mieliśmy jeszcze okazji dłużej porozmawiać.

Oprócz nastu lat Adamowi przybyło też naście kilo, ubyło za to włosów. Wyglądał na swój wiek. Wesolutki, z butelką sekta w dłoni, podszedł bliżej i zagaił:

– Jak ty to robisz, stary?

– Co takiego? – nie zrozumiałem.

– W ogóle się nie starzejesz. Kiedy ja cię ostatnio widziałem? Chyba na moim własnym weselu?

– Tak jakoś będzie.

– No. A wyglądasz dokładnie tak samo. Nawet bęc ci nie rośnie. – Klepnął mnie po brzuchu.

– Bo biegam – wyjaśniłem. – Jak przestaję, to rośnie.

– Aaa, chyba że tak. Chcesz? – Podał mi butelkę. Wziąłem ją i napiłem się przyjemnie chłodnego sekta. Rewanżując się, poczęstowałem go cygaretką. Podziękował gestem ręki.

– Rzuciłem trzy lata temu. Za dużo kasy puszczałem z dymem.

– To gratuluję, mnie się nie udało – przyznałem.

Próbowałem rzucić palenie przed wakacjami, Ola mnie usilnie do tego namawiała. Żeby zająć czymś szczękę, zacząłem żuć żelki, takie długie, w kształcie dżdżownic. Od nich miałem ciągle zabarwiony kącik ust na różne kolory, od fajek ostatecznie nie udało mi się odzwyczaić, a dodatkowo uzależniłem się od żelków. Brawo ja.

– A co u ciebie tak w ogóle? – zainteresował się Adam. – Co w życiu porabiasz? Pewnie nie jesteś już barmanem?

– Weekendowo jestem. A na co dzień robię tłumaczenia. Trochę też piszę, ale to mi się mniej opłaca.

– Ale co piszesz? Książki?

– Nie, no. Opisy produktów, teksty pod SEO…

– Pod co?

– Reklamowe – uprościłem.

– A, okej. I tłumaczenia? Z chorwackiego?

– Tak, ale nie tylko. Różne mam zlecenia.

– No tak. Zapomniałem, że rozmawiam z poliglotą. To chyba całkiem niezła fuszka?

– Nie narzekam – przyznałem. – Kasa niezła, a biuro mam w domu.

– To całkiem odwrotnie niż ja. – Adam rozejrzał się po stole i też upolował kawałek zapomnianej kiełbaski. – Mnie w domu prawie nie widują.

– A co robisz?

– A jeżdżę autokarami. Kawał Europy zwiedziłem.

– Super! – Pamiętałem, że jego marzeniem było jeździć tirami po Stanach, ale autokarami po Europie też nie brzmiało źle. – To w domu chyba faktycznie rzadko bywasz.

Adam zrobił kwaśną minę.

– No, to jest minus. Chociaż z drugiej strony, dzieciaki już są duże, a z Dominiką… – Obejrzał się kontrolnie, czy przypadkiem jego żona nie pojawiła się w pobliżu – …wiesz, jak to jest. Czasami dobrze się za sobą trochę stęsknić. – Roześmiał się jakoś wcale tak niewesoło. – Ale właśnie, słyszałem, że ty też się żenisz? Kiedy?

Wydąłem wargi, wypuszczając z płuc powietrze. Każda, dosłownie każda osoba, z którą dzisiaj rozmawiałem, zadawała mi to samo pytanie.

– Nieprędko – mruknąłem.

– Pewnie też dopiero jak dzieciak będzie w drodze? No i słusznie. Nie ma się co śpieszyć.

Jakie to wszystko dla ludzi jest proste. Ślub, dzieci, potem jeszcze obowiązkowo chrzciny. Gotowy schemat. Wymigiwałem się od tego skutecznie przez trzydzieści pięć lat, ale wystarczyło, żebym zrobił w tym kierunku jeden mały krok i moja przyszłość już była oczywista, wszystkie kolejne ruchy rozpisane w standardowym harmonogramie. Nie istniał alternatywny scenariusz.

Żeby uniknąć odpowiedzi, pociągnąłem z butelki porządny łyk. Przeliczyłem się jednak. Gaz połaskotał mnie w podniebienie i poczułem, jak alkohol rośnie mi w ustach, prawie wychodząc nosem.

– Coś ci powiem. – Adam nachylił się w moją stronę i ściszył głos, zgoła niepotrzebnie, bo owszem, na podwórzu zaczęli pojawiać się ludzie, głównie fajkowicze, ale kręcili się raczej w pobliżu budynku z salą weselną. – Ja tam nigdy nie wierzyłem w te pogłoski o tobie. Mówiłem, kto jak kto, ale Sasza? W życiu. No i kto miał rację? Adam miał rację. Czyli ja.

Starając się nie popluć sektem, spojrzałem na niego pytająco.

– No, wiesz. Kiedyś się mówiło, że jesteś gejem i takie tam. – Strzelił minę, jakby się czymś zawstydził. – Że niby ten Bartek to był twój… chłopak? To znaczy ja bym nic do tego nie miał, ale na co ci to. Geje mają u nas przejebane.

Mógłbym mu odpowiedzieć, że nie jestem gejem i nie skłamać, ale miałem usta pełne gazowanego wina. Dlatego nie zareagowałem też na hermetyczny żarcik:

– Co prawda wszyscy wiemy, że dobrze wyglądasz w sukienkach, no ale to jeszcze nie dowód na to, że lubisz facetów. – Puścił do mnie oczko i roześmiał się głośno, zadowolony z dowcipu.

Nie wierzę. Raz. Raz jeden przebrałem się za dziewczynę. W czasach liceum. Oczywiście właśnie tym zapisałem się w historii. A poza tym geje nie ubierają się z reguły w sukienki, ogarnij temat, człowieku.

Adam zawsze postrzegał świat dosyć zerojedynkowo. Łączył fakty po linii prostej, nie doszukując się niuansów. W sumie trochę mu zazdroszczę takiego podejścia, ja mam diametralnie inne, i jak wiedzą wszyscy moi znajomi, potrafię skomplikować nawet sposób na zagotowanie wody w czajniku, jednak trochę mnie wkurza, kiedy dla kogoś wszystkie litery z LGBTQIA plus cała reszta alfabetu oznaczają jedno i to samo.

Zanim przełknąłem wino, pojawiła się przy nas Ola, ubawiona i zadowolona. Foch jej przeszedł jak ręką odjął, a z jakiego powodu, nie musiałem się długo domyślać.

– Tu jesteś! A wiesz, kto złapał muszkę? – zapytała wesoło, lekko się chwiejąc na wysokich szpilkach. Oparła się dłońmi o moje ramię, żeby złapać lepszą równowagę.

– Nie wiem.

– Marcin! No i musiałam z nim zatańczyć. Jesteśmy oficjalnie nową młodą parą – zachichotała i zrzuciła buty, stając boso na podeście pawilonu.

Marcin. I wszystko jasne. Jej sfrendzonowany były, wciąż zakochany, gotowy na jej każde skinienie. Czasami aż mi było go żal, chociaż ze zrozumiałych względów nie darzył mnie wielką sympatią. Starał się jednak nie okazywać tego zbyt ostentacyjnie. W ogóle był całkiem spoko gościem i gdyby nie tło naszej znajomości, to czuję, że moglibyśmy się nawet zakumplować.

– Gratulacje – odparłem bez emocji. Byłem tak zmęczony, że sekt, zamiast rozweselać, zaczynał mnie już usypiać.

– Stary, ja bym na twoim miejscu uważał – ostrzegł mnie Adam i wyciągnął rękę po butelkę. Podałem mu ją. – Jeszcze Marcin sprzątnie ci narzeczoną sprzed nosa.

Tego, że to ja mu ją sprzątnąłem, i to dwa razy, też nie chciało mi się wyjaśniać. Wyobraziłem sobie natomiast, jak się rzucił po tę muchę, pewnie jeszcze bardziej gorliwie, niż dziewczyny po bukiecik. Olka za to wybuchnęła perlistym śmiechem, jakby właśnie usłyszała najlepszy dowcip na świecie.

– Babcia Michała powiedziała, że pasujemy do siebie – przypomniała sobie. – „Bylibyście taką ładną parą!” – zacytowała, komicznie modulując głos. Mnie tym nie rozbawiła.

– No to już, droga wolna – mruknąłem wkurzony.

– Ej, no weź. – Szturchnęła mnie w ramię. – Przecież to tylko żarty. Wiesz, jaka jest babcia Michała. Ma już swoje lata.

– Dlatego musisz powtarzać po niej wszystkie głupoty?

– Czyżbyś był zazdrosny? – Ola spojrzała na mnie filuternie.

– Nie! – W życiu bym się do tego nie przyznał.

– Oj, chyba troszkę. – Spróbowała mnie połaskotać po żebrach, ale odsunąłem się zdecydowanym ruchem, naburmuszony, i wyciągnąłem z paczki kolejną cygaretkę.

– Jezu, jaki ty jesteś dzisiaj beznadziejny.

– To idź do Marcina.

– Ej no, misiaczki, nie kłóćcie się. Taki piękny wieczór. I taka piękna kobieta – wtrącił się Adam i puścił oczko do Oli. Rozchichotała się od razu, laskom to jednak niewiele potrzeba. Wdali się w wesołą rozmowę, w której ja już nie uczestniczyłem. Odniosłem wrażenie, że moja świadomość zaczyna się pomału wyłączać, jak światła gaszone jedno po drugim w długim korytarzu. Z uczestnika wydarzeń zmieniłem się w obserwatora, czując niemalże, jak patrzę z boku nawet na samego siebie, stojącego wśród ludzi z uprzejmym, wymuszonym uśmiechem, oczami płonącymi od niewyspania i uczuciem, że od niewygodnych ubrań mam poobcierane już całe ciało. Zdjąć te szmaty, wziąć chłodny prysznic i walnąć się nago do łóżka, tylko tego chciałem.

Nie pamiętam, co się działo dalej. Obudziłem się dobrze po drugiej na sofie w ogrodowym pawilonie, zmarznięty, z obolałym od karkołomnej pozycji kręgosłupem. W sali wciąż grała muzyka, słyszałem głośne śmiechy i śpiew. Nad sobą zobaczyłem Michała, który właśnie próbował mnie przykryć marynarką. Nie bez trudu usiadłem, wziąłem ją od niego i narzuciłem sobie na plecy.

– Wszystko w porządku, Nowi? – zapytał, siadając na fotelu obok.

– Mhm.

Był lekko wstawiony, ale przytomny. Ze swoją ponad stukilową masą nie upijał się tak łatwo, no i przede wszystkim umiał nad tym panować, kiedy było trzeba. Michał to nie jest człowiek, który urżnąłby się na własnym weselu.

– Przyniosłem ci wodę. – Podał mi małą mineralną.

– Dzięki.

Wypiłem niemal pół butelki na raz, przepłukując suche usta.

– Wiesz, że to ja powinienem się dzisiaj stresować, a nie ty, prawda? – rzucił żartobliwie, patrząc na moją wymiętą twarz. – To nie należy do obowiązków świadka. Nieprzesypianie nocy w zastępstwie za pana młodego również. Naprawdę aż tak to przeżywasz?

– Nie wiem. – Pomasowałem palcami powieki zmęczonych oczu. Te dwie godziny niewygodnego snu nic mi nie dały, poza jeszcze większym rozmemłaniem.

– Myślisz o tym, jak to będzie u was? – spróbował zgadnąć i, co tu dużo mówić, nie pomylił się. Ta cała impreza była dla mnie męcząca z jeszcze jednego powodu. Ludzie nie dawali mi ani na chwilę zapomnieć o tym, że jestem następny w kolejce. Z każdej strony byłem zasypywany pytaniami, no to kiedy, kiedy, kiedy wy?

Wyraz mojej twarzy chyba wystarczył za odpowiedź.

– Spójrz na to od jasnej strony. Przynajmniej przeżyłeś to jako świadek i będziesz na świeżo. Na twoim własnym ślubie już cię nic nie zaskoczy. – Michał nachylił się w moją stronę i poklepał mnie po udzie.

– Poza faktem, że biorę ślub? – zadałem retoryczne pytanie. Roześmiał się, ale mnie wcale nie było do śmiechu, więc i on zaraz spoważniał.

– Jedź już do domu – zaproponował. – Zamówię wam taksówkę. I tak spisałeś się na medal. Mam nadzieję, że będę równie dobrym świadkiem dla ciebie. Jeśli oczywiście to mnie wybierzesz.

To był moment, w którym powinienem go zapewnić, że tak, oczywista sprawa, nie ma innej opcji. Ewentualnie Tobiasz, no ale Michał, z racji przyjacielskiego stażu, miałby jednak pierwszeństwo. Był tylko jeden problem…

– Michał, muszę ci o czymś powiedzieć.

 

***

Był czerwiec, kiedy pojechaliśmy z Olą na pierwsze wspólne wakacje. Zaplanowałem dla nas objazdówkę po Chorwacji. Zaczęliśmy od Zagrzebia. Pokazałem jej Górne i Dolne Miasto, ale także blokowisko po drugiej stronie Sawy, na którym spędziłem dzieciństwo. Odnalazłem mój blok, a w nim okna naszego dawnego mieszkania. Drogę, którą byłem odprowadzany do szkoły. Plac, gdzie bawiłem się z innymi dzieciakami. Osiedle jak osiedle, trudno wpaść w zachwyt. Tym bardziej nie przypuszczałem, że będę tymi widokami tak poruszony. Gdybym wiedział, może wcale nie odważyłbym się pojechać. Widocznie nawet najsłabsza scenografia, która była tłem dla dzieciństwa, automatycznie staje się najpiękniejszym krajobrazem na świecie.

Potem wyruszyliśmy w stronę Rijeki, by magistralą w kilku etapach dojechać do Makarskiej. Od dawna marzyła mi się taka podróż, w sumie myślałem nawet o Dubrowniku, ale wtedy harmonogram stawał się zbyt napięty, bez szans na jakikolwiek dłuższy odpoczynek. Zostawiłem więc Dubrownik na następny raz.

Wyjazd był fantastyczny. Odpoczywałem tak, jak nie miałem okazji odpocząć od dawna, chociaż kawał czasu spędzałem za kierownicą. Jednak trasa była przyjemna, nam się donikąd nie śpieszyło, a krajobrazy sprawiały, że moje oczy nie raz stawały się dziwnie mokre i musiałem zjeżdżać na najbliższy parking, żeby trochę opanować wzruszenie. Widok Adriatyku powoli kruszył we mnie najbardziej skostniałe fundamenty, wydobywając z nich urywki wspomnień. Nie byłem tam od lat, właściwie od dziecka. Wymazałem te pejzaże z pamięci, by móc jakoś funkcjonować w kraju, gdzie morze było zimne i sine, przerażające tak, że nawet nie chciałem się do niego zbliżać. Ojciec próbował mnie do tego przekonać, raz, drugi, ale uciekałem z płaczem przed tą nieprzezierną, nieprzewidywalną otchłanią. Przypominał mi, że przecież kochałem kąpiele w morzu. Tak, ale w moim, a nie w tym, odpowiadałem przez łzy. W moim ciepłym, łagodnym, lazurowo czystym Jadranie, na okolonych wzgórzami plażach jugosłowiańskich wysp. W końcu ojciec dał sobie spokój. Dopiero kilka lat później, już jako nastolatek, sam się odważyłem na bliższy kontakt z Bałtykiem. Ale czy go kiedykolwiek pokochałem? Nie. Wzbudzał we mnie podobne odczucia, jak moja matka, kiedy na moją sugestię, że zjadłbym coś słodkiego, odpowiadała: „To weź sobie jabłuszko”.

Teraz wchodziłem do wody przy każdej nadarzającej się okazji, mimo że miejscami była jeszcze dość chłodna. Pozwalałem jej, by swobodnie unosiła mnie na powierzchni albo nurkowałem do samego dna. W końcu czułem, że jestem we właściwym miejscu, że świat i ja nareszcie staliśmy się kompatybilni. Człowiek w siedemdziesięciu procentach składa się z wody? Być może. Ale jakość tej wody ma znaczenie. Moje siedemdziesiąt procent to z pewnością Adriatyk.

– Jak to z tobą jest? – spytała pewnego dnia Ola, patrząc na moje zaszklone po raz kolejny oczy, z którymi już się nawet przed nią nie kryłem. – W tej swojej bałkańskiej połowie jesteś bardziej Serbem czy Chorwatem?

I to jest pytanie z rodzaju tych, czy jestem bardziej homo czy hetero. Jestem jednym i drugim, zależnie od okoliczności, a jednocześnie żadnym z powyższych. Najchętniej w ogóle bym się w tej kwestii jednoznacznie nie określał. Dlatego kto nie musi, o tym nie wie.

Podobnie ma się sprawa z moim pochodzeniem. Urodziłem się w Jugosławii, nie w Serbii czy Chorwacji. Jugo już dawno nie ma, pomału dorasta pokolenie, które już nawet jej nie pamięta, a ludzie wciąż domagają się etykietek, deklaracji, lubią wyraźne opowiadanie się po konkretnej stronie. Lubią sobie porządkować świat binarnie, chociaż nie bez powodu funkcjonuje takie pojęcie jak spektrum.

Gdyby spytać moją matkę, bez wahania odparłaby, że jest Serbką, chociaż nawet w jej przypadku jest to ciut bardziej skomplikowane. Ja już nie mam tej pewności. Ale mówienie ludziom, że moja krew jest jugosłowiańska, rzadko ich satysfakcjonuje, podobnie jak odpowiedź, że jestem bi. Następne, co po tym słyszę, to „No tak, ale…”

I tak można ciągnąć ten temat bez końca.

– Mój kraj dzieciństwa to Jugosławia – odpowiedziałem Oli przez ściśnięte gardło. – Nie chcę się opowiadać po żadnej stronie.

– Rozumiem – odparła i nie pytała więcej. Podziękowałem jej za to w duchu.

Była naprawdę świetną towarzyszką na tej wyprawie. Nie miała wygórowanych wymagań, nie marnowała pół dnia na strojenie się i pacykowanie, chodziła w trampkach i ani razu nie narzekała, że bolą ją nogi. Do wszystkiego podchodziła z uśmiechem, nawet do drobnych trudności, tak jak wtedy, kiedy na miejscu zaplanowanego noclegu zastaliśmy tylko wielkie zdziwienie naszym przyjazdem. To oczywiście ja coś pojebałem z datami, gospodarze spodziewali się nas równo za miesiąc, lecz mimo to znalazło się dla nas spanie, chociaż nie tak komfortowe jak to, na które liczyliśmy. Ale i tak było lepszą opcją, niż spanie w samochodzie.

W końcu dojechaliśmy do Splitu. I tu się skończyła moja sielanka.

Wieczorem wybraliśmy się na spacer na plażę, żeby obejrzeć zachód słońca. Siedzieliśmy pod palmą na kamiennym murku, popijając piwo. Olce włączyło się gadanie, mnie dla odmiany nie, więc głównie monologowała, czego słuchałem jednym uchem, zapatrzony w ciemniejącą, łagodnie falującą wodę. Wiedziałem tylko, że tematem przewodnim jest ślub Michała i Soni, który Ola przeżywała, jakby miał być jej własnym.

– Wiesz, że nie powinniśmy być oboje ich świadkami? To podobno przynosi pecha – rzuciła nagle kuriozalnym stwierdzeniem, którego nie mogłem pozostawić bez komentarza.

– Naprawdę wierzysz w takie zabobony? Myślałem, że jesteś mądrzejsza.

Roześmiała się i dała mi lekkiego kuksańca w ramię.

– Nie wierzę. Inaczej bym się nie zgodziła na to, żebyś był świadkiem.

– To dobrze – odetchnąłem, ale poczułem, że zasiała we mnie jakieś ziarno niepokoju. Człowiek to jednak głupi jest. – A ten pech działa już teraz czy dopiero po? Jakby co, mamy assistance.

– O samochód bądź spokojny. – Zaśmiała się znowu. – Chodzi raczej o to, że możemy nigdy nie stanąć na ich miejscu.

– Na jakim ich miejscu?

– No, na miejscu Soni i Michała. No wiesz, jako młoda para – dodała, patrząc w moje coraz szerzej otwarte oczy.

Tym razem już nie odpowiedziałem. W głowie zaczęły mi się układać pewne fakty, na które wcześniej w wakacyjnej euforii i lekkim odklejeniu nie zwracałem uwagi, więc czekały oczywiście na idealny moment, by zaatakować mnie szturmem. Ola, nie doczekawszy się mojej reakcji, zaczęła mówić dalej, ale ja już w ogóle jej nie słuchałem. Czułem się tak, jakby wokół mnie zaczęła krążyć natrętna mucha, a potem kolejna, i następna, a w końcu cały rój, a w ich brzęczeniu rozpoznawałem urywki naszych wcześniejszych rozmów.

Do tej pory byłem przekonany, że Ola tylko teoretyzuje, mówiąc o nas w kontekście małżeństwa. Że jest pod wrażeniem zbliżającego się ślubu naszych przyjaciół, z nami w roli świadków. Że te jej pytania, czy podobają mi się obrączki z białego złota, albo co sądzę o białej sukni w Urzędzie Stanu Cywilnego, albo jakie nazwisko by mi się najbardziej u niej podobało – jej, moje czy może łączone – są zadawane bez ukrytego podtekstu, dla rozrywki, żeby się razem pośmiać. Ale teraz w końcu zrozumiałem.

Ona tego wszystkiego po prostu chciała. Obrączek, białej sukni, mojego nazwiska.

Jak w transie wstałem z murku i zacząłem powoli iść wzdłuż brzegu, jakby w nadziei, że ten rój much zostanie w tyle. Olka dogoniła mnie po kilku krokach i o coś zapytała, ale równie dobrze mogła zadać to pytanie po chińsku. Gorączkowo starałem się pozbierać jakiekolwiek myśli. Wypite wcześniej piwo bynajmniej mi w tym nie pomagało, wrodzona konstrukcja mojego biegunowego mózgu również nie. W końcu przystanąłem, bo poczułem, że nie jestem w stanie równocześnie wykonywać dwóch czynności na raz, to znaczy iść i myśleć. Dobrze, że chociaż nie zapomniałem o oddychaniu.

Ola spojrzała na mnie zdziwiona.

– Sasza, wszystko okej? Co się stało?

Nabrałem powietrza, ale nic nie powiedziałem. Czułem, że ta sprawa już nie wyjdzie mi z głowy. Najlepiej więc będzie wyjaśnić to sobie tu i teraz, i resztę urlopu spędzić w spokoju…

Wiem, jak to brzmi. Teraz, z perspektywy czasu wyraźnie dostrzegam idiotyzm mojego toku myślenia. Ale wtedy naprawdę myślałem, że to jedyne słuszne rozwiązanie. Szczerość. Gra w otwarte karty. Ubicie złudnych nadziei w zarodku, zanim wykiełkują w niemożliwy do wykarczowania baobab.

– Ola… – zacząłem, starając się jakoś delikatnie dobrać kolejne słowa, tak, by nie sprawić jej przykrości, a tylko zaznaczyć, że nie pójdziemy tą drogą, co Michał i Sonia.

No i zrobiłem to idealnie. Po prostu, kurwa, idealnie.

– A ty byś chciała się chajtnąć?

Jej twarz momentalnie się rozpromieniła. Rzuciła mi się na szyję z radosnym okrzykiem i zanim zdążyłem się zorientować, co się właściwie stało, usłyszałem:

– Tak! Tak! Tak!

 

***

Michał wysłuchał mojej opowieści ze spokojem, chociaż w jej trakcie coraz częściej gryzł dłonie albo pakował je do oczu, ciężko wzdychając.

– To znaczy, że wcale tego nie chcesz? – upewnił się, kiedy skończyłem.

– Nie.

– Kurczę, a ja się tak ucieszyłem, kiedy Ola zadzwoniła do Soni z tym newsem.

– Przykro mi, że cię rozczarowałem – odparłem, sam rozczarowany, że zamiast okazać mi wsparcie, on mnie jeszcze pogrąża.

– Nowi, przecież tu nie chodzi o moje rozczarowanie, tylko o twoje życie. Myślałem, że wreszcie robisz odważny krok, w dodatku z Olą, no nie mogłoby się ułożyć lepiej…

– Nie, Michał. Nadal jestem tchórzem – mruknąłem. – Oraz idiotą, który nie panuje nad własnymi słowami. Ja jej się wcale nie oświadczyłem, stary. To jest po prostu grube nieporozumienie.

– Właśnie widzę. I co zamierzasz z tym fantem zrobić?

– Nie wiem.

– Sasza… – westchnął po raz kolejny, z twarzą wyrażającą szczere zatroskanie. – Sasza… Na litość boską. Ona nosi pierścionek od ciebie, który uważa za zaręczynowy. Zdajesz sobie sprawę, że z tego etapu nie ma bezbolesnego odwrotu?

– Tego się właśnie obawiam – przyznałem. To prawda, miała też pierścionek. Od momentu tego fatalnego pytania przystawała przed każdym stoiskiem z biżuterią, z oczyma lśniącymi nie mniej niż te wszystkie błyskotki. Udawałem, że nie wiem o co chodzi, dopóki nie zapytała otwarcie:

– To co, może kupisz mi w końcu coś na palec?

– Dobrze – zgodziłem się z rezygnacją. – Wybierz sobie, co chcesz.

Wybieranie trwało dobre pół godziny, może dłużej. Podchwyciłem wzrok sprzedawcy, tak samo znużony jak mój, chociaż oczywiście bez słowa skargi podawał jej kolejne sztuki. Zagadałem do niego po chorwacku, ucieszył się, że turyści z Polski w końcu się uczą języka, więc wyjaśniłem mu, że w połowie jestem jego rodakiem. Ucieszył się jeszcze bardziej. Zdążyliśmy sobie opowiedzieć całkiem niezły kawał życiorysów, zanim usłyszałem w końcu:

– Chcę ten.

– Proszę. Pamiątka z Chorwacji – zaznaczyłem, kiedy zapłaciłem za wybrany pierścień. Czułem, że w tym momencie oszukuję już tylko samego siebie, próbując sobie wmówić, że nic się nie stało, to się wyjaśni, to się odkręci. Nie, kurwa, nic się nie odkręci. Przekazała już tę radosną nowinę przez telefon rodzicom, bratu, Soni. Michał zdążył mi pogratulować, moja matka również. Absurd tej sytuacji mnie przerastał. Jedynym pozytywnym aspektem był seks, lepszy niż kiedykolwiek wcześniej. Olka naprawdę dawała mi z siebie wszystko, ale po tym czułem się jeszcze bardziej podle, jakbym jej podstępem podbierał coś, co do mnie nie należało.

– I co ty z tym zrobisz? – powtórzył Michał. Sprawiał wrażenie, jakby całkiem wytrzeźwiał. Spojrzałem na niego bezradnie.

– Nie wiem, Mike. Nie wiem.

– Chcesz z nią być? Kochasz ją?

– Tak – odparłem bez cienia wątpliwości. – Tylko nie chcę tego pieprzonego ślubu. Może po prostu na tym pierścionku poprzestaniemy i…

– Sasza, nie. – Wszedł mi w słowo. – Nie możesz tego odwlekać w nieskończoność. To ci się odbije paskudną czkawką. A poza tym wieczne narzeczeństwo to najgorsze, co możesz zrobić Oli. To tak, jakbyś psu na łańcuchu położył przed nosem kawałek kiełbasy pięć centymetrów poza jego zasięgiem. Tak się nie robi.

Jego metafora była obrazowa i skuteczna.

– Masz rację – kiwnąłem głową, chociaż treść żołądka podeszła mi do gardła.

Michał popatrzył na mnie z namysłem.

– A może po prostu pójdź za ciosem? I tak razem mieszkacie, myślisz, że ślub wiele zmieni?

– Kurde, nie wiem. Nawet do tego się jeszcze do końca nie przyzwyczaiłem, Mike. Jesteśmy razem dopiero pół roku, kto się chajta po takim czasie?

– Nowi. – Mój przyjaciel odchrząknął znacząco. – Może ty z nią ustal, od kiedy razem jesteście. Albo nie! – przeraził się chyba, że wezmę to dosłownie. – Nic nie ustalaj, lepiej ja ci powiem. Ola twierdzi, że od roku. I że oświadczyłeś się jej właśnie w rocznicę.

– Rocz…?! Aaa… – Chociaż jedna kwestia mi się w końcu wyklarowała.

– A poza tym może faktycznie nie mieszkacie ze sobą długo, ale przecież znacie się od lat – perswadował Michał. – Sam mi mówiłeś wiele razy, że to najlepsza przyjaciółka, jaką miałeś. No słuchaj, żona, która jest najlepszą przyjaciółką? To jak trafić szóstkę w totka.

Żachnąłem się i wstałem z sofy. Podszedłem na skraj pawilonu i złapałem za jedną z rurek stelażu, kiedy nieoczekiwanie zakręciło mi się w głowie.

– Tak, to wszystko prawda, ale ja nie chcę brać ślubu, rozumiesz? Nie chcę. W dołku mnie ściska, kiedy o tym pomyślę.

– Ale dlaczego? – Wstał za mną i podał mi wodę, którą zostawiłem na podłodze przy siedzisku. – Pij, nawodnij się trochę.

Chyba myślał, że wypiłem za dużo wódy, ale ja byłem po prostu zmęczony. Posłusznie opróżniłem jednak buteleczkę do końca.

– Czego się boisz? Samego ślubu czy tego, co będzie po nim? Powiedz mi, zwerbalizuj to – naciskał, nieodrodny syn swego ojca, psychiatry.

Usiadłem na drewnianym podeście pawilonu i podparłem głowę rękami. Zaraz przepalą mi się styki, pomyślałem. Naprawdę jechałem już na rezerwie, a on jeszcze cisnął temat, który dosłownie spędzał mi sen z powiek.

– Ja się nie boję. Po prostu nie chcę. Weź tego swojego psa na łańcuchu i wepchnij mu tę kiełbasę do tyłka, wmawiając mu, że przecież sam o nią prosił. Rozumiesz w końcu?

Michał ciężko klapnął obok mnie i położył mi na ramieniu dłoń.

– Czy to ma związek z twoją… – zaczął i wtedy nie wytrzymałem. Rzeczywiście, moja metafora nie była zbyt fortunna, ale czy ludzie wszystko muszą sprowadzać do jednego?

– Nie, kurwa! To nie ma związku z moją orientacją! – odparłem trochę zbyt nerwowo i o wiele za głośno.

Popatrzył na mnie bez cienia urazy.

– Chciałem zapytać, czy to ma związek z twoją obawą przed bliskością. Wydawało mi się, że sobie z tym poradziłeś, ale widzę, że chyba nie do końca.

Nie odpowiedziałem. Zresztą nie musiałem, to było boleśnie oczywiste.

Bliskość jest dla mnie trudnym tematem. Jednocześnie jej szukam i przed nią uciekam. Im więcej dostaję swobody od moich partnerów, tym piękniej się im odwdzięczam. Jednak tym razem sytuacja była patowa. Ledwo co dałem się zwabić w bliższą relację, przekonać do wspólnego zamieszkania, chociaż po ostatnim niepowodzeniu obiecałem sobie, że nigdy więcej, ledwo się odważyłem wpuścić kogoś w moje życie, może na chwilę, może na dłużej, ale na pewno bez deklaracji, bez obietnic, całkiem na luzie…

A już byłem zaręczony.

Wbrew mojej woli.

W taki szajs to chyba tylko ja mogę się wpakować.

– Omawiałeś ten temat na terapii? – Michał zadał kolejne pytanie, na które nie miałem ochoty odpowiadać zgodnie z prawdą.

– Jeszcze nie.

– To może warto? – podsunął. Nie odpowiedziałem. Terapię olałem już kilka miesięcy temu, kiedy tylko poczułem się szczęśliwy i zdrowy. Dobrze o tym wiedział, a ja wiedziałem, że on wie, chociaż nie poruszaliśmy w rozmowach tej wrażliwej kwestii. Skończyłoby się to tylko niepotrzebnym sporem.

– A w ogóle to wiesz co? Nienawidzę cię – wyznał znienacka Michał. – Ja się Soni oświadczałem trzy razy, zanim usłyszałem „tak”. Trzy razy! Już myślałem, że się nigdy nie przełamie. A ty? Mówisz i masz!

Spojrzałem na niego zbolałym wzrokiem. Czy to naprawdę moja wina, że ludzie zazwyczaj dostają coś dokładnie odwrotnego niż to, czego pragną?

– Nie no, żartowałem, Nowi. Kocham cię – zapewnił. – Dlatego tak bardzo bym chciał, żebyś i ty w końcu znalazł szczęście. I spokój.

Mnie by wystarczyło już nawet to drugie.

– Mike, nie mów o tym nikomu – poprosiłem na koniec naszej rozmowy. Trochę żałowałem swojej szczerości, ale musiałem się w końcu komuś wygadać. Co prawda Michał nie podał mi na tacy złotego rozwiązania, tak jak na to liczyłem, tylko raczej ciągnął w drugą stronę, ale przynajmniej mnie wysłuchał.

– Pewnie, że nie powiem – zapewnił mnie poważnym tonem. – Bo ja mam, Sasza, nadzieję, że ty to jakoś ogarniesz i za jakiś czas wręczysz mi zaproszenie na wasz ślub. Po prostu.

Pokiwałem głową. Śmiałem bardzo wątpić w jego słowa, ale to już postanowiłem zachować dla siebie.

 

***