3,49 €
Powieść kryminalna z elementami thrillera. Akcja rozgrywa się wokół dramatu głównego bohatera. Jest nim mężczyzna, który wyprodukował bardzo niebezpieczną broń. Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie to, że odbiorcą broni są Niemcy, a ów mężczyzna jest Polakiem. Powieść ukazująca dylematy moralne bohatera i nawiązująca do konfliktu polsko-niemieckiego.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Veröffentlichungsjahr: 2016
Wichrowa noc. Na asfaltową szosę, przez przydrożne drzewa, kładła się złotymi plamami poświata reflektorów, które czujnym okiem strzegły potężnych zakładów metalurgicznych Green-Modlitz.
W oddali jaśniała łuna świateł rozprzestrzeniająca się na cały chmurny nieboskłon. Wydłużały się w bezkres linie tysięcy i tysięcy ogników, świeciły prostokąty jakichś gmachów a strzeliste wieżyce odcinające się ostro od tła zdawały się rzucać niebiosom wyzwanie.
To Grenburg nad Seną.
Na skrzyżowaniu dróg przechadzał się miarowo młody strażnik z przewieszonym przez ramię karabinem. Jaskrawe światło bijące z rozwartych drzwi jego sygnalizacyjnego domku załamywało się w fałdach terenu rzucających ostre, coraz to dłuższe cienie.
Potężna kompania Green i Modlitz zabezpieczała się w ten sposób, placówkami rozrzuconymi wokół w dalekim promieniu, od niespodzianek i zamykała własnymi strażami w nocnej porze wszystkie drogi wiodące od głównych traktów do wnętrza rozległego masywu fabrycznych zabudowań.
Przed budką strażniczą zatrzymał się ciężarowy samochód.
– Kto jedzie? – spytał strażnik.
– Torpeda – brzmiała odpowiedź.
– Ilu? – badał dalej.
– Czternastu z trzeciej zmiany. Grupa GX. Oto dowody. – Mówiący wręczył mu plik papierów.
Strażnik, odszedłszy ku domkowi, nacisnął zewnętrzny kontakt. I w tej chwili snop światła wpadł do wnętrza samochodu z reflektora umieszczonego na maszcie, nad dachem wartowni.
– Wjazd wolny – rzekł, oddając dokumenty komendantowi grupy.
– Cześć – zawołał szofer i puścił motor w ruch.
– Cześć – odpowiedział strażnik i powróciwszy do swej izby, zdjął słuchawkę telefoniczną.
– Hallo, tu wartownia numer siedem. Hasło? Nadaję alfabetem Morse’a. Dobrze? Wjazd wolny, samochód ciężarowy, czternastu ludzi trzeciej zmiany GX... Tak, tak, zrozumiałem.
I zawiesiwszy słuchawkę, przerwał rozmowę.
Po chwili znów kołysał się wolnym, miarowym krokiem po szerokiej asfaltowej szosie, a przypadając w cień, patrzył w gościńce złotych świateł skrzących się przed nim na krawędzi niebios.
Z drugiej strony rzeki pojawił się nagle pióropusz tysięcy iskier i cichy, z oddali do zabawki podobny wąż pociągu o kwadratowych złocistych łuskach, uleciał gdzieś w przestrzeń.
Jakiś motocykl o zgaszonej przedniej lampie minął go, biegnąc w stronę Elken, a za nim, zda się, stado jakichś białych ptaków wyfrunęło nagłe i poczęło pojedynczo przysiadać ku ziemi.
Strażnik schylił się, podnosząc parę ćwiartek papieru.
– Do diabła – mruknął. – Znowu te przeklęte ulotki. Znowu trzeba będzie raportować, składać zeznania i włóczyć się po urzędach policyjnych. Oby piekło było łaskawe tym komunistom.
Mimo woli rzucił okiem na zebrane kartki. I doznał rozczarowania.
Estetycznie wykonany wielobarwny rysunek przedstawiał białego gołębia, unoszącego się na granatowym, gwiaździstym tle nad brązową kulą ziemską zasłaną mnóstwem mogił i krzyżów. Stojący na niej atletycznej budowy młodzieniec przełamywał na kolanie potężny, obusieczny miecz. Pod spodem widniały hasła, wypisane we wielu językach:
Śmierć wojnie i śmierć jej płatnym najemnikom
Śmierć machinom wojennym, ich wynalazcom i sługom
Śmierć zbrodni mordowania narodów
Międzynarodowa Liga Pokoju
Wymowny ten afisz przykuł na chwilę uwagę strażnika. Uprzytomnił sobie koszmarny sen, jaki przeżywał w chłopięcych latach, krwawy sen, o jakiejś idei, którą świat chciał osiągnąć przez straszliwą masakrę milionów. Nie wiedział wówczas, dlaczego walczono, lecz wiedział to jedno, że gorzko opłakiwał ojca i brata, którzy kośćmi swoimi zasłali pola bitew.
A więc – wojna skrzywdziła wszystkich. Lecz jeśli wodzowie w imię odwetu głoszą, że własne szczęście jest zawisłe od szczęścia narodu, a naród ma szczęście przez nową wojnę osiągnąć, to precz z pacyfizmem!
I zmiąwszy jedną z trzymanych ulotek, rzucił ją z pasją na ziemię i zdeptał nogami. Splunąwszy następnie, zwrócił się w stronę wartowni, by zaraportować o jakichś komunistach malujących obecnie na czerwonych sztandarach srebrnego gołębia pokoju. Dla niego bowiem nie ulegało wątpliwości, że jest to nowa metoda ich propagandy.
Lecz oto stało się coś nieoczekiwanego. W tej chwili bowiem zagasły na murach fabrycznych światła reflektorów rozjaśniających przedpole jego strażnicy. Zaległa nieprzenikniona ciemność.
Zamierzał przeto zbadać przyczynę takiego wypadku, a przede wszystkim zapalić światła własnych silnych lamp mieszczących się na maszcie nad dachem.
Jakiś chrzęst zwrócił jego uwagę. Nadsłuchiwał. Coś się ku niemu zbliżało. Zdjął z ramienia broń i schronił się pod drzewo.
Kilka lub kilkanaście par ciężkich butów zastukało na asfalcie szosy. Szeroką ławą rozsypały się jaskrawe blaski elektrycznych kieszonkowych latarek. Koła ich zogniskowały się w miejscu, gdzie czuwał z bronią gotową do strzału.
– Stój, kto idzie? – zawołał.
Odpowiedział głos kobiecy:
– Bractwo Ligi Pokoju. Przyszliśmy po ciebie, byś naszym pozostał bratem. Ty służysz wojnie, my chcemy wojnę zniszczyć. Oddaj twą śmiercionośną broń i porzuć twoich chciwych krwi panów. Walcząc z wojną, uszczęśliwisz twój naród i sam staniesz się szczęśliwy. Szczęście narodu będzie szczęściem ludzkości.
– Dość bzdur – krzyknął strażnik i wydał rozkaz:
– Padnij! Ani kroku dalej!
Równocześnie oddał strzał alarmowy.
Światła latarek pogasły. Strażnik słyszał, iż nieznani przeciwnicy podchodzą ku niemu.
– Strzelam – zawołał.
I bijąc na oślep przed siebie, wypróżnił wkrótce dziesięciostrzałowy magazynek, następnie dobył browninga.
W oddali zajaśniały światełka. Zbliżała się pomoc od groźnych, spowitych w cienie i widniejących ledwo w zarysie murów kompanii Green i Modlitz. Rozległy się nawoływania, nad którymi panował warkot motorów.
Zerwała się nagle strzelanina gwałtowną wrzawą. Zdało się, iż w fałdach gęstej nocy zderzyły się dwie ślepe potęgi, dwie burze, nadciągające z odmiennych kierunków. Niewidzialni wrogowie jękliwym lotem kul wyzywali się imieniem śmierci.
Wtem wpadło na szosę potworne cielsko wielkiego samochodu. Tajemniczy napastnicy tłoczyli się doń, znikając w jego wnętrzu. Rytmicznym stukiem przemówił stamtąd karabin maszynowy i posłał setki pocisków w stronę kompleksu fabrycznego spółki Green i Modlitz, równocześnie zaś pojazd ruszył pełnym biegiem. A kiedy minął wartownię numer 7, buchnął krwawy słup ognia i ziemia zadrżała od straszliwego huku.
I zgasł prostokąt światła padającego przez rozwarte drzwi, lecz tuż przedtem zagasło życie bezimiennego strażnika.
Strażnika wartowni numer 7.
– Bo, proszę pani – mówił pułkownik von Karsten, zwracając się do ujmującej pani domu – ktoś, kto chce wywrzeć wpływ na masy, kto chce, by poszły za nim miliony, powinien posiadać moc sugestywnego oddziaływania na ludzką zbiorowość i zdecydowane pociągnięcia.
– Ja zaś dodam – śmiała się pani Halina Malewska – że człowiek taki musi mieć program.
Była to młoda, jasnooka kobieta o pociągłych rysach twarzy i wesołym spojrzeniu. Idealną jej rzeźbę czoła wieńczyły ciemnopłowe, sfalowane włosy, w których jaśniała złocista spinka. Czarna, z błyszczącego jedwabiu, wykwintna suknia, okalająca wysoko szyję, odsłaniała doskonałą linię pleców. Ciemne, głęboko wycięte pantofelki z błyszczącymi klamrami, tworzyły dobraną oprawę dla drobnych stóp.
– Plan gry! Przede wszystkim plan gry, panie kolego – zawołał porucznik Kreutzenau, zwracając się do jednego ze swoich partnerów brydżowych, tasującego właśnie karty.
Cała ta czwórka staczała przy bocznym stoliku bezkrwawy bój od treflów do pików i korzystając z chwili wytchnienia, omawiała dotychczasowe wyniki rozgrywek.
Von Karsten i pani Malewska roześmiali się w głos.
– Brawo, Kreutzenau – rzekł pułkownik, zwracając się w jego stronę. – Znalazłem w panu sprzymierzeńca.
Zagadnięty spojrzał na pułkownika.
– Państwo rozprawialiście też o brydżu?
– Owszem – odpowiedziała pani Malewska. – O brydżu może trochę bardziej politycznym.
– Żałuję – odparł porucznik. – Ten ostatni musi być szalenie nudny. Dlatego też obrałem zawód żołnierski, by nigdy nie politykować.
Młody smukły ten oficer o pociągłej twarzy i niebieskich oczach mógłby uchodzić śmiało za przedstawiciela typu nordycznego. Regularne rysy jego oblicza znamionowały odwagę i pewność siebie.
Pani Malewska przymrużyła nieco oczy, przechylając z wdziękiem główkę.
– Wszystko to zależy od partnera, albowiem ten może nam stwarzać zajmujące partie w najbardziej nudnych tematach.
Tymczasem w drzwiach wejściowych salonu ukazała się ujmującej powierzchności dama o ciemnych, żywych, błyszczących oczach. Matową, pociągłą twarz okraszał refleks sukni seledynowego koloru, z fantazją upiętej na lewym ramieniu. Miękkie a mimo to elastyczne ruchy cechowały to zjawisko wielkim temperamentem i wesołością. Kłaniając się brydżystom, zmierzała wprost w stronę pani domu.
– Signora Littorino – zauważył von Karsten. – Sądziliśmy, że już nie przyjdzie.
Pani Malewska wyciągnęła ku niej dłoń.
– Ogromnie się cieszę, Angelito, że pani o nas nie zapomniała.
– Przynoszę coś niezwykłego – zawołała przybyszka, witając się z von Karstenem. – Byłam świadkiem nadzwyczaj ciekawej demonstracji na placu Zwycięstwa... Ale cóż to, mąż pani jeszcze nie powrócił? Nie widzę też pana Modlitza, któremu chciałam powiedzieć, kto dokonał wczoraj zamachu na jego zakłady przemysłowe... Biłam tak mocno brawo, że aż bolą mnie dłonie.
Pani Littorino była wyraźnie podniecona. Wokół niej skupiło się całe towarzystwo. Asy i króle karciane, wyłożone na stole, nie były zdolne do samoistnej walki bez udziału partnerów.
– Spodziewam się powrotu męża w trzech najbliższych dniach – odpowiedziała pani Malewska. – Majestic zawija pojutrze do Rotterdamu. Prawdopodobnie tym samym statkiem przyjedzie również pan Modlitz. Prosimy więc wyjaśnić nam, jakaż to ważna przyczyna zatrzymała panią tak długo w mieście?
– Zna mnie pani z tego – odparła – że punktualność jest moją zaletą. Zdążając tu, już na dziesięć minut przed godziną osiemnastą przejeżdżałam przez plac Zwycięstwa. Ogromne skupienie samochodów wszelkiego typu zamknęło mi dalszą drogę. Dookoła mnóstwo ludzi. Na dachu jednego z pojazdów spostrzegłam młodą kobietę niezwykłego wprost typu. Ogromne, wyraziste jej oczy płonęły gorączkowym blaskiem. Złociste, rozwichrzone włosy kontrastowały z czarna jej suknią. Gestykulując żywo, odrzucała co chwilę pelerynkę spadającą jej na ramiona. Kobieta ta przemawiała.
– Czyżby nowa Róża Luksemburg? – spytał von Karsten.
– Za młoda – odpowiedziała pani Angelita. – Trafniejsze byłoby porównanie z Joanną d Arc.
– A więc zgódźmy się – dorzuciła pani Malewska – dziewica z Grenburga. Nieprawdaż panie poruczniku? – dodała, zwracając się do Kreutzenaua.
Oficer się zmieszał:
– Dlaczegóż to ja mam wydawać o tym opinię. W Grenburgu jestem dopiero od trzech miesięcy! Trudno mi z samego słyszenia określić, czy owa kobieta jest dziewicą z Grenburga, czy na przykład z Paryża.
Signora Littorino, czując potrzebę podzielenia się wrażeniami, podjęła natychmiast wątek:
– Powiadam państwu, co za ogromna erudycja, wspaniały styl przemówienia, głęboka treść i ujmujący głos. Uzupełniając to wszystko swą eksc entryczną postacią w dziwnej, stylizowanej sukni na tle mnóstwa pojazdów, tłumu i granitowego pomnika w głębi – oddziaływała ona jakimś fluidem na masy do tego stopnia, że kiedy wkrótce zjawił się samochód policyjny, sami policjanci wysłuchali jej przemówienia do końca. Nie mieli odagi interweniować. Daję słowo, że komisarz policji bił wraz z tłumem brawo!
– Czy ujęto ją przypadkiem? – wtrącił Kreutzenau.
Pani Malewska spojrzała nań znacząco. Oficer uniknął jej spojrzenia, patrząc obojętnie przed siebie.
Pani Angelita podchwyciła z żywością:
– Ujęto? Ją? Tę fanatyczkę utopijnej idei znajdującą się w pośrodku mnóstwa samochodów, które natychmiast po skończeniu przemówienia ruszyły naraz z miejsca? Uważam to za wykluczone... Otóż chciałam państwu powiedzieć, że oszołomiona formalnie jej oratorskim talentem, zanotowałam nawet stenograficznie parę najciekawszych urywków. Przy tym wszystkim podziwiam jej niepojętą czelność. Przecież wyraźnie publicznie wyznała, że urządziła wczoraj próbę zamachu na zakłady fabrykacji broni spółki Green i Modlitz i że w najbliższym czasie podejmie na śmierć i życie walkę z kapitałem dążącym do podpalenia świata.
W tej chwili lokaj zaanonsował:
– Radca policji politycznej, pan Quest prosi o natychmiastowe przyjęcie w sprawach służbowych.
– Wio, wio! – wołał monotonnym, ochrypłym głosem, trzaskając z bata.
Wóz toczył się wolno po wyboistej drodze, zwanej kiedyś gościńcem. Podskakiwał na kocich łbach, zapadając co chwilę w błoto.
Nędzna, wychudła szkapina dobywała ostatków sił, potykając się często. Oboje, wraz z panem, zdawali się żywić jednakie pragnienie: ona – paru garści owsa, on zaś – kawałka chleba dla siebie, żony i dzieci.
Był to starszy już człowiek, liczący około sześćdziesiątki. Poorana troską twarz i wyblakłe oczy świadczyły, że życie nie dało mu przejść po drogach usłanych różami. Szedł obok konia niemniej od niego znużony, wlokąc ledwo nogi. Wołając wio, dodawał raczej sobie otuchy i sam się przynaglał do pośpiechu. Za wozem biegł jego szesnastoletni syn, bosy, w krótkich wystrzępionych spodniach i podartej koszuli, na którą narzucił jakiś łachman w rodzaju surduta. Płowa, niesforna czupryna zastępowała mu okrycie głowy. Tworząc niejako tylną straż tej swoistej karawany, złożonej z jego ojca kroczącego obok zmęczonej szkapiny, z drabiniastego wozu zarzuconego gratami i rupieciem, na którym jechała jego matka z dziewięcioletnią siostrą, dbał o to, by jakiś cenniejszy przedmiot ojcowskiego mienia nie zatracił się w czasie podróży.
Lato było w pełni. Lipcowe słońce zatopione w szarogranatowe zwoje chmur przedzierało się po raz pierwszy od trzech dni na falujące łany zbóż oraz siniejące w oddali wzgórza i przekładając swe blaski przez szczeliny jaśniejącego czasem błękitu, kłoniło się ku zachodowi.
– Tęcza, mamo – odezwała się matowym, bezbarwnym głosem półnaga dziewczyna jadąca na wozie obok starej, schorowanej kobiety. Wskazała ręką przed siebie.
– To i co z tego – odburknęła matka. – Niech sobie będzie tęcza.
Wóz przechyliwszy się gwałtownie na jakimś głazie, zapadł po chwili lewym przednim kołem w błoto.
– Lepiej byś uważał na drogę – zrzędziła – bo chyba jeszcze brakuje, by ktoś z nas skręcił kark.
Próżne były wysiłki znużonego konia i jego pana, by wydobyć wóz z przydrożnej grząskiej topieli!
Na nic nie przydało się, że kobieta wraz z córką zeszły również z wozu i wspólnym trudem próbowały ruszyć go z miejsca.
– Ach, do stu diabłów – zawołał stary człowiek. – Nie chyci. Szkoda roboty. Trzeba będzie zrzucać wszystkie graty. A że i noc się zbliża, będziemy musieli tu pozostać.
Po tych słowach usiadł na kamieniu i zwiesiwszy nogi do rowu, odpoczywał, ciężko dysząc.
Żona jego nie chciała ustąpić.
– I co sobie myślisz, stary? Pragniesz, abyśmy tu do rana z głodu pozdychali? Jeszcze trzy godziny drogi, a bylibyśmy w Wilnie.
– A co tobie się zdaje – odpowiedział mężczyzna – że w mieście to zastawiono dla nas stoły i że ulica zamiast kamieniem pożywi nas chlebem? Czy tobie się zdaje, że tam na nas czekają i będą witać z orkiestrą i tryumfalną bramą? Jak już wam się śpieszy, a chcecie pomóc, to weźcie tę skrzynię i worki z przodu.
Od głównego traktu wpadł na drogę biały, piękny turystyczny samochód. Ogłuszającym, zgiełkliwym warkotem przerwał ciszę, układającej się do snu przestrzeni.
Wkrótce zrównał się z wędrowcami i odbiwszy o kilkanaście metrów, zatrzymał się na rozwidleniu dróg.
Przy kierownicy siedzieli dwaj podróżni w pilotkach, z okularami na oczach.
Jeden z nich, odsłaniając twarz, odwrócił się za siebie, wołając w stronę uwięzionego w błocie wozu.
– Hej, ojciec, może wam czego potrzeba?
– Gdzie tam, panie – odpowiedział stary człowiek. – Chyba tylko mocnej szkapy, by nas wyprowadziła na twardą drogę.
Podróżny porozumiał się ze swoim towarzyszem, po czym cofając pojazd, zbliżył się na odległość paru kroków od fury. Następnie obydwaj, wyłączywszy motor, wysiedli z auta i podeszli do grupy wędrowców. Równocześnie drugi z nich odsłonił przyłbicę.
Była to młoda kobieta o śmiałym spojrzeniu. Ogorzałe jej policzki wysmagał wicher szybkiej jazdy. Wraz ze swoim partnerem, szczupłym lecz krzepkim młodzieńcem, dostatnim wyglądem i tryskającym zdrowiem stanowili żywy kontrast z biedotą bezdomnych włóczęgów.
– Pomożemy im, nieprawdaż Ryszardzie? – spytała turystka, zwracając się do towarzysza.
Zagadnięty skinął potakująco głową.
– Nie gniewajcie się, dobrzy ludzie – rzekł – jeśli przyczynimy się do wydobycia was z tego więzienia.
– To nie jest robota dla państwa – odpowiedział wymijająco gospodarz. Obawiam się, że wszyscy do gromady nie damy sobie rady bez wyładowania wozu.
– Ech, nie – uśmiechnął się Ryszard. – Nie o tym myślałem. Chcę wam poradzić, byście odprzęgli szkapinę, a zamiast niej użyjemy naszego motorowego konia.
– Szkoda trudu – zaoponował skinięciem ręki z wyrazem rezygnacji. – Wszystko jedno człowiekowi, gdzie mu nędza dogryzie. Czy tu, czy w Wilnie!
Do rozmowy wmieszała się gospodyni, przysłuchująca się jej z uwagą:
– Nie zważajcie państwo na tego starego, on zawsze przekorny, choćby trafiał mu się tak szczęśliwy przypadek jak teraz. No, czego się gapisz! – zwróciła się do męża. – Odprzęgaj konia, a ty Władek – wołała w stronę dzieci – wyciągaj linę z paki... Bardzo serdecznie jaśnie państwu dziękuję, ale z takimi durakami to naprawdę ledwo można wytrzymać. Stary chciał już tu nocować.
Podczas gdy Ryszard manewrował maszyną i wskazywał, jak związać i gdzie ma nastąpić przyczep liny do samochodu, jego towarzyszka wdała się w rozmowę z obojgiem małżonków.
– Skąd jedziecie? – spytała.
– Spod Gajówki, około dziesięć wiorst od Święcian.
– Byliście tam na posadzie?
– Tak jest, w majątku Bilewiczów. Mąż był gajowym dworskim od jedenastu lat. Zaraz po wojnie bolszewickiej, gdy tylko zrzucił mundur, objął tam posadę. Wtedy było jeszcze bardzo dobrze i zdawało się, że się jakoś przejdzie przez biedę. Tymczasem po śmierci starszych państwa, młody dziedzic rozparcelował, bo nie miał z czego spłacać podatków a kilka powodzi zniszczyło mu dużo pola i zasiewów. Resztę przed dwoma tygodniami sprzedał skarb na licytacji. I tak człowiek został na stare lata bezdomny i bez chleba.
Wkrótce improwizowany zaprzęg był gotów. Ryszard, usiadłszy przy kierownicy samochodu, polecił staremu gajowemu i jego synowi podpierać wóz z lewej strony, by nie przewrócił się w chwili szarpnięcia go przez motor, po czym włączył bieg i ruszył ostrożnie.
Pierwsza próba powiodła się zupełnie i po chwili uwięziony wóz stanął czterema kołami na twardym gruncie.
Gajowy począł dziękować, a Władek zajął się odwiązywaniem liny.
Ryszard podszedł do swej towarzyszki.
– No, wszystko w porządku. O czymże tak rozprawiasz, Nino, z tą zacną gospodynią? A może pozwolicie papierosa – zwrócił się do gajowego, dobywszy papierośnicy.
Oczy błysnęły mu żywo.
– Dziękuję panie – zawołał – od ośmiu dni nie widziałem na oczy szczypty tytoniu.
– Weźcie więc wszystkie – rzekł Ryszard. – My będziemy w mieście za kwadrans, wy zaś macie jeszcze ze trzy godziny drogi przed sobą.
Miarę szczęścia starego człowieka dopełnił fakt, iż otrzymał równocześnie pudełko zapałek.
– Niech Bóg wynagrodzi jaśnie panu – zawołał z rozczuleniem w głosie. – Miałem ja też bardzo uczonego syna, który skończył gimnazjum we Lwowie i zaczął chodzić na filozofię, gdy wybuchła wojna. Był on w Legionach i w 1918 roku zastrzelili go pod Kaniowem. Nie musiałby dziś człowiek tak cierpieć. Miałem własny dom, sklep i trafikę, i trochę pola, ale wojna zniszczyła mnie zupełnie. Nie było majątku na odbudowę, pole sprzedałem, by sprowadzić syna do kraju i zrobić mu chrześcijański pogrzeb...
Oboje starzy poczęli szlochać w głos, a zawtórowała im córka Marysia.
Na twarzach turystów malowało sio pewne wzruszenie.
– Nie płaczcie – pocieszał Ryszard – może da się coś dla was zrobić. Czy w Wilnie macie już jakąś posadę?
Gajowy z rezygnacją zaprzeczył.
– Hm – zastanawiał się Ryszard – to źle. Wstąpcie za dwa lub trzy dni do mnie, gdy będziecie już w mieście. Spytajcie tylko o dyrektora Banku Wileńskiego, a każdy wam wskaże. Może, może uda mi się coś dla was wymyślić. Jak się nazywacie?
– Kliński. Wawrzyniec Kliński.
– Kliński? – zdziwił się Ryszard. – Kliński? Czyżby to prosty zbieg przypadków? Kliński Wawrzyniec? Ojciec rozstrzelanego pod Kaniowem legionisty, zamieszkały na Wileńszczyźnie od roku 1921, którego po dziś dzień nie mogliśmy odszukać?
I znów zwrócił się do gajowego:
– Słuchajcie, gospodarzu, jeszcze jedno: jak się nazywał wasz ojciec na imię?
– Andrzej – brzmiała odpowiedź.
– Ile macie lat?
– Sześćdziesiąt jeden – odpowiedział zdumiony. – Ale do czegóż to panu potrzebne?
– Kliński – rzekł dyrektor banku, uderzając go po ramieniu – pokażcie no wasze papiery.
Gajowy, nie rozumiejąc, o co rzecz idzie, dobył z zanadrza jakieś zatłuszczone, poczerniałe dokumenty i podał Ryszardowi.
Ten, obejrzawszy je, wykrzyknął:
– Daję słowo, zgadza się. Jest pan tym, którego od dawna poszukiwałem. Oświadczam panu, iż jesteś zamożnym człowiekiem. Pozostawiam wam sto złotych w banknocie na wydatki, a jutro proszę zgłosić się u mnie w biurze. Do widzenia!
Zaszeleścił tęczowy banknot i zawarczał donośnie potężny motor białego samochodu.
Na niebie dogasała tęcza, auto zaś zniknęło w oddali. Osłupiali Klińscy stali na drodze, patrząc bezmyślnie przed siebie. Szkapina spokojnie skubała soczystą trawę, a odblask zachodzącego słońca granatowozłotym kolorem wymalował błotniste kałuże gościńca.
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!
Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!