W tundrach Sybiru - Edmund Jezierski - E-Book

W tundrach Sybiru E-Book

Edmund Jezierski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

W tundrach Sybiru” to powieść dla młodzieży wydana w 1927 roku. Osadzona w realiach historycznych opowiada o losach Polaków na Syberii. Edmund Jezierski, znany też jako Edmund Jan Krüger oraz Jan Kruk, debiutował w wieku 17 lat opowiadaniem pt. „Bluszcz”. W okresie międzywojennym był jednym z najbardziej poczytnych pisarzy dla dzieci i młodzieży oraz dorosłych. Główną tematykę jego powieści stanowiła historia z silnymi wątkami patriotycznymi. Po wojnie jego powieści nie były wznawiane, głównie przez ich antyrosyjską wymowę.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Edmund Jezierski

W tundrach Sybiru

Powieść

Warszawa 2021

Rozdział I

Wezwanie

Stach Korewicz biegł do domu, jak tylko mógł najprędzej.

Idąc do szkoły, napotkał listonosza, który mu doręczył list od ojca. Radość go przejęła wielka, tak że zapomniał nawet o przykrości, jaką miał w gimnazjum z panem Koziawkowym za to, iż nie umiał na pamięć wszystkich słów z literą jat. Spieszył z listem, wiedząc dobrze, iż matka oczekuje go z niecierpliwością i niespokojnością.

Nareszcie nadszedł ten oczekiwany list... Przez pół roku nie było żadnej wiadomości od ojca... tak się tym martwili... Mamusia po całych nocach nie sypiała, wzdychała ciągle, a po zaczerwienionych jej oczach Stach z łatwością poznawał, że płakiwała często w tajemnicy.

Uspokoi się teraz trochę, pocieszy...

Pędzi więc jak wicher do domu, przeskakując po trzy schody naraz; dopadł nareszcie do drzwi mieszkania, roztworzył je na rozcież i już od progu zawołał:

– Mamusiu... list!... list od tatusia!...

Pani Korewicz, osoba jeszcze młoda, z obliczem, na którym troski i smutki życiowe piętno swe wyryły, porwała się z miejsca, pobladła... Wyciągnęła rękę i zdławionym głosem wyszeptała:

– Daj... daj...

Podał jej Stach kopertę pięcioma zaopatrzoną pieczęciami. Przed rozerwaniem ogląda ją bacznie, lecz cóż to nie widać na niej stempelka, że list ten przechodził przez ręce władz więziennych, że czytały go zimne, bezlitosne oczy wyszukujące w nim różnych ukrytych myśli...

Tysiące przypuszczeń snuje się po jej głowie... Czyżby?... Lecz na kopercie widnieje pismo męża... Energicznym ruchem rozrywa kopertę i czytać zaczyna. Przy pierwszych słowach mieni się jej w oczach, słania się, opada na fotel... Stach otacza ją troskliwie ramieniem, przytula do siebie, pytając:

– Mamusiu... co ci?...

– Nic... nic, synku... to radość – odpowiada mu pobladłymi wargami... Tatuś wolny... wolny nareszcie...

Najdrożsi moi,

Jestem wolny... Wolny nareszcie po dwunastu latach cierpień niewysłowionych. Przed tygodniem ogłoszono nam Najwyższy Manifest, na mocy którego kara katorgi została nam umorzona, a natomiast zamieniona została na karę osiedlenia w odległych miejscach Syberii. Zwolniono też nas zaraz od kajdan i taczek i pozwolono udać się do Irkucka, gdzie mamy oczekiwać na wskazanie nam miejsca osiedlenia. Nie dziwcie się, że objawiam taką radość, lecz i pomyślcie zarazem. Dwanaście lat spędzić w wilgotnych, zaduszonych kopalniach przykuty do taczek, w towarzystwie zezwierzęconych katorżników-zbrodniarzy i nie lepszych od nich dozorców, a potem naraz być uwolnionym od tego, poczuć się wolnym tak, jak wszyscy, móc oddychać pełną piersią... O, to może doprowadzić do szału... Prawda, że czeka mnie zesłanie... zesłanie zapewne w dalekie, śnieżne strony, lecz na wolności, choć względnej, żyć można... W katordze było to powolne konanie. Jedno tylko zatruwa mi tę chwilę... Nie ujrzę was, a przynajmniej nie tak prędko nastąpi ta błoga i radosna chwila... Mogę tylko korespondować z wami wprost, bez kontroli władz więziennych. A i to jest wielką ulgą. Można śmielej wypowiadać swe uczucia, swe myśli i wrażenia, i nie gnębi mnie przynajmniej ta myśl, że te wiersze listu mego przebiega zimne, podejrzliwe oko urzędnika państwowego, który w każdym słowie poszukuje czegoś nieprawomyślnego, czuje jakąś zbrodnię... O, to jest wielką ulgą...

Z katorgi nerczyńskiej zwolniono nas dwudziestu... reszta nie wytrzymała trudów... Tam, na ubogim cmentarzu katorżniczym, znajdują się ich mogiły bezimienne, zapomniane...

Natychmiast po uwolnieniu udaliśmy się do Irkucka, gdzie nas nader mile przyjęli rodacy dawniej tam zamieszkali. Po przybyciu na miejsce pośpieszyłem zaraz z napisaniem listu do Ciebie i z niecierpliwością oczekuję odpowiedzi. Pisz na ręce p. Songajłły, który już od dawna tu zamieszkuje, a on w razie, gdybym dalej wysłany został, list twój mi odeśle.

Nie uwierzycie, jak mnie pożera tęsknota... Wybuchnęła ona teraz ze zdwojoną siłą od razu, gdym poczuł się wolny... Brak mi was i na tym cierpię niezmiernie... Nieźle by się może złożyły warunki życia mego, gdybyście byli przy mnie. Ale trudno, pogodzić się trzeba z losem i cierpieć... Cóż Stach? Duży już musi być chłopak, choć w oczach moich jest zawsze tym malutkim dzieciątkiem, jakie zostawiłem w kołysce, wychodząc wtedy, przed trzynastu laty, z innymi do lasu... Nie mogę w żaden sposób wyobrazić sobie, że mam tak dużego syna, który już się uczy, który, być może, przejmie w spadku ideały moje i który... który, od czego strzeż go Panie, moje miejsce tu zajmie... To mnie najwięcej boli...

Rozpisałem się, lecz ta gawędka, choć listowna, z Wami, jest największym szczęściem moim...

Żegnam Was... Piszcie do mnie, pomnąc, że te listy Wasze przynoszą mi z sobą choć trochę ukojenia i spokoju, że wraz z nimi przybywa tchnienie Ojczyzny, piszcie obszernie i szczegółowo, gdyż listów Waszych nie będzie już przeglądało argusowe oko dozorcy więziennego.

Ściskam Was po milion razy, zawsze Was gorąco miłujący mąż i ojciec – Jan Korewicz.

Jednym tchem przebiegła ten list pani Korewicz. Na pożółkłych kartkach papieru znać było plamy, które gdzieniegdzie atrament rozpuściły...

Znała te plamy... to łzy...

Ucałowała też je z czcią i w jednej chwili w głowie jej zrodziło się postanowienie, które w jednym zamknęła słowie:

– Jadę...

Stach, który tatusia swego znał tylko z opowieści, zawsze ze wzruszeniem słuchał listów jego, postanawiając przy tym w głębi duszy pracować i uczyć się, ażeby z czasem pod każdym względem mu dorównać, na to postanowienie matki odrzekł również:

– I ja z tobą, mamusiu...

Przytuleni do siebie snuć poczęli nić wspomnień...

Roku nie miał jeszcze Stach wtedy, gdy w kraju całym straszliwa wybuchnęła zawierucha. Uciskany i gnębiony naród porwał za broń, by w rozpacznej walce zdobyć sobie wolność albo zginąć. Wir wypadków pociągnął i ojca jego... Na czele zebranej drużyny wyruszył do lasu, by walczyć z wrogiem... Głuche tylko nadchodziły wieści, że wraz z towarzyszami, ukryty w borach, walczył za przegraną sprawę, odnosząc nawet zwycięstwa... To znów przychodziły wieści, że tułał się po kraju w nędzy, o głodzie i chłodzie, ścigany, tropiony... Przyszła wreszcie wieść i o tym, że został ujęty po rozpaczliwej walce, ranny... Stawiony przed sądem wojennym, skazany został wraz z innymi na śmierć, lecz nadeszło ułaskawienie zamieniające karę śmierci na zesłanie do katorgi, na Syberię aż do śmierci... gorsze od niej...

I od czasu do czasu tylko biegły stamtąd głuche wieści, że żyje, że cierpi i że tęskni za swoimi...

Pani Korewicz po wysłaniu męża z całą energią pomimo swych lat młodych – liczyła dopiero dwadzieścia dwa lata – zabrała się do czynu, by choć cokolwiek z resztek zrujnowanego, konfiskowanego przez triumfujących wrogów, Rosjan, mienia ocalić dla syna... Udało się jej to...

I tak upłynęło dwanaście lat w mękach tęsknoty i myśli wiecznych o cierpieniach tego dalekiego i ukochanego... Od dwunastu lat to pierwsza wiadomość, choć trochę jaśniejsza, choć źdźbło radości niosąca, że chociaż on mniej cierpi...

– Jadę – wyrzekła raz jeszcze z energią, a Stach przywtórzył jej jak echo:

– I ja z tobą, mamusiu...

Ocknęła się, jakby ze snu, pani Korewiczowa i po chwilowym zastanowieniu rzekła:

– Nie, synku... Ta podróż nie dla ciebie... za słaby jesteś na to, a następnie musiałbyś porzucić nauki, tam przecież szkół nie ma...

– To cóż, mamusiu – oponował jej Stach – słaby nie jestem gdyż wszyscy mówią, że jestem najsilniejszy w klasie, choć jestem najmłodszy... A co do nauki?... Wiesz przecież dobrze, jak mnie w gimnazjum traktują, że jestem synem miatieżnika... jak mi nauka po rosyjsku z trudem idzie i gdyby nie twoja pomoc, nic bym zapewne nie umiał... Toż przecież i ty, i tatuś uczyć mnie możecie... Wszakżeś sama mi nieraz mówiła, że tatuś jest najmądrzejszy ze wszystkich, że wszystko wie i umie...

Tym argumentem zamknął Stach usta matce, która, nie chcąc mu odbierać tych jedynych promieni radości, że ujrzy ojca, postanowiła stanowczą rozmowę odłożyć na później...

Tymczasem rozpoczęła przygotowania do jak najszybszego wyjazdu.

Pragnąc zrobić mężowi niespodziankę, odpisała mu pod wskazanym adresem, w ogólnikowych słowach donosząc o wszystkim, krzepiąc i dodając odwagi, a jednocześnie zajęła się energicznie doprowadzeniem do porządku swoich interesów.

Wielkie wzburzenie wśród najbliższej rodziny wywołała wiadomość, że zamierza porzucić wszystko i jechać w dal, w mroźne stepy Syberii, na wygnanie do męża. Tłumaczono jej, perswadowano, wystawiano wszelkie niebezpieczeństwa i niewygody, na jakie w tak dalekiej podróży się narażała...

Na próżno...

Uparcie trzymała się swego, powtarzając:

– Jadę... muszę jechać, gdyż gnębi mnie myśl, iż on tam cierpi beze mnie... że mogę mu ulgę przynieść i pomoc...

Stronę jej trzymał tylko jeden stary dziadunio, niewidomy, były oficer, co jeszcze pod Napoleonem cesarzem wojował, a potem w 1831 roku piersią swą ojczyzny bronił.

– Jedź, dziecko – mówił – jedź, niech cię Bóg prowadzi... Święty jest zamiar twój... Podtrzymasz go, pokrzepisz i może od jakiego rozpacznego kroku powstrzymasz... Znam ja, co to wygnanie, znam i to, co to jest tęsknica... Jedź...

A z powagą i autorytetem dziadunia liczyli się wszyscy. I on przeszedł przeróżne koleje, poznał, co to jest wygnanie, nie obca mu była i Syberia, gdzie lat parę po rewolucji na zesłaniu spędził.

Gdy też on wziął stronę pani Korewiczowej, ucichli wszyscy i gorliwie koło załatwienia interesów pomagać zaczęli.

Szło przede wszystkim o to, ażeby szczupłe stosunkowo mienie w pewnych ulokować rękach, ażeby dochody z niego nie przepadały, a dochodząc do rąk ich, zapewniły im jakie takie wygody i życie spokojne na wygnaniu.

Stach, jak zaplanowała sobie pani Korewicz, pozostać miał u dziadków i w dalszym ciągu uczęszczać do szkół.

Projekt ten zaaprobowali wszyscy, lecz spotkał się on z jedną tylko opozycją, mianowicie – osoby interesowanej.

– Mamusiu – dowodził Stach – czy myślisz, że ja tu wytrzymam bez ciebie... Że mimo wszystkiego, co mi dadzą dziadkowie, nie będę tęsknić za tobą i tatusiem? Mamusiu, ja także chcę zobaczyć tatusia – przecież go nie znam wcale... A jak ty pojedziesz, to ja zachoruję z tęsknoty za wami i umrę...

Słowa te chłopiec wypowiedział z taką powagą i stanowczością, że pani Korewiczowa przeraziła się nie na żarty.

– Ech, fanaberie – dowodził jeden z wujaszków – rozpieściłaś chłopaka i teraz trudno odczepić mu się od spódniczki mamusi... Potęskni trochę i przyzwyczai się... Jedź sama...

Lecz pani Korewiczowa dobrze wiedziała, że słowa Stacha nie były pogróżkami. Wiedziała dobrze o całej mocy i potędze uczucia, jakim ku niej płonął – zatrwożyła się też nie na żarty.

Stronę Stacha trzymała i babcia, która na równi z matką znała dobrze chłopca.

I w tym wypadku kwestię całą rozstrzygnął głos dziadka.

– Weź go z sobą – rzekł – chłopiec w całej tej trudnej i dalekiej podróży będzie ci pomocą i obroną, i Jasiowi sprawisz radość. A co do nauk... Wiemy dobrze, co ona jest warta w obecnych gimnazjach, gdzie starają się w dziecku zabić wszystko, co polskie; gdzie chcą go wynarodowić i na swoją przeciągnąć stronę... Jan jest na tyle wykształcony, że wraz z tobą może naukę jego dalej prowadzić... Gdy przyjdzie czas na wyższe studia, wróci chłopiec do kraju... A może i wy z nim wrócicie... Przez ten czas pozna życie, zahartuje się i nauczy się walczyć z przeciwnościami.

W ten sposób sprawa wyjazdu Stacha rozstrzygnięta została.

Teraz cały czas poświęcono przygotowaniom. Zakupywano odzież ciepłą i zapasy, zaopatrywano się we wszystko niezbędne do dalekiej podróży oraz do życia w warunkach odpowiednich mroźnej Syberii.

Całe trzy tygodnie czasu zajęły te przygotowania do wyjazdu.

Pracy było nie mało. Przede wszystkim należało uregulować kwestię materialną. Szczupły swój kapitalik umieściła pani Korewiczowa za poradą braci w banku i procenty od niego miały być jej przesyłane do miejsca pobytu. Procenty te stanowić miały główną podstawę ich utrzymania, gdyż na pracę zarobkową wiele liczyć nie mogli.

W dwóch wielkich skrzyniach zamknięto wszystkie zakupy, przy czym nie zapomniano i o książkach tak cennych i drogich w dalekiej, obcej krainie.

Skończono nareszcie wszystko. Stach pożegnał się serdecznie z kolegami, zapewniając ich o tym, że nie omieszka pisać do nich z dalekich stron, prosząc zarazem, ażeby i o nim nie zapominali, przesyłając mu znów w dalekie strony wiadomości o szkole, o naukach, o wszystkim, co się tam działo.

– Moi drodzy – mówił im – choć będę mieć tam i mamusię, i tatusia, zawsze będę tęsknić za wami, zawsze mi będzie brak was... Proszę, piszcie do mnie listy... donoście mi o wszystkim... Przecież tu wrócę, wrócę do was, i na nowo zawiążemy nić przyjaźni... Otrzymując od was listy, będzie mi się zdawało, że jestem przy was, że z wami razem uczę się i bawię...

Koledzy zapewniali go, że o każdym, najdrobniejszym nawet szczególe donosić mu będą, a w tej chwili pożegnania niejednemu z nich łza w oku się zakręciła.

Stach nie krył się zupełnie ze swymi łzami.

Pomimo uroczystych zapewnień o swym męstwie rozpłakał się jak baba, lecz tego nie wstydził się wcale.

Załatwiono wreszcie wszystko, pożegnano się ze wszystkimi – nastąpił czas odjazdu.

Rozdział II

Podróż

W dniu 8 maja 1876 roku dworzec terespolskiej drogi żelaznej był świadkiem niezwykłej sceny. Zgromadził się na niej tłum osób odprowadzających dwie ze swego grona: matkę z synem.

Pani Korewiczowa, w czerń ubrana, ze smutnym na ustach uśmiechem żegnała się ze wszystkimi, może na zawsze...

Na pożegnanie przybyli wszyscy, najbliżsi i dalsi krewni i znajomi, nawet dziadunio polecił się przyprowadzić, chcąc w ostatniej chwili krzyżyk nad głową ukochanej wnuczki i prawnuka nakreślić.

Stacha kołem otoczyli koledzy...

Trzeba trafu, że dzień wyjazdu wypadł jednocześnie z dniem imienin jego. Obsypano go też darami, składając mu choć w ten sposób dowody miłości.

Gwar i rejwach na dworcu panowały wielkie, jak to bywa zwykle w czasie wyjazdu. Każdy mówił, krzyczał wprost, chcąc, żeby go inni usłyszeli...

Jeden z braci pani Korewiczowej biegał na wszystkie strony, załatwiając sprawę kupna biletów i wysyłki bagaży.

Załatwiono wreszcie wszystko. Dla wyjeżdżających znaleziono wygodny przedział, w którym dojadą aż do Brześcia. Tam przesiąść się trzeba do pociągu idącego do Moskwy.

Przebrzmiał donośnie dzwonek pierwszy. Zakotłowało się jeszcze bardziej na dworcu. Rozpoczęto pożegnania, przy czym w oczach prawie wszystkich łzy błyszczały...

Drugi dzwonek...

Ostatni uścisk; pani Korewiczowa wraz ze Stachem czym prędzej wsiadają do wagonu.

Przez okienko już widzą gromadkę żegnających ich...

Spośród nich wyróżnia się siwowłosa, zgarbiona postać dziadunia kreślącego drżącą dłonią krzyżyki w powietrzu...

Trzeci dzwonek...

Gwizdek, donośny świst parowozu i pociąg cały zadrgał, jakby nabierając życia. Chwila jeszcze a wagony poruszyły się na szynach, mknąc naprzód, przed siebie.

Przed oczami mignęły już tylko postacie żegnających, mignęły białe chustki, którymi powiewano na pożegnanie, do uszu dobiegł ostatni okrzyk:

– Do widzenia!... Zegnajcie... Wracajcie!... – aż wreszcie zniknęły sprzed oczu zabudowania stacyjne, znikli żegnający i pociąg całą silą pary pomknął w dal, przed siebie...

Pani Korewiczowa z trudem tłumiła płacz, który ją dławił...

Żal jej było porzucać swoich najbliższych, lecz w smutku swoim jedyną miała pociechę, że jedzie do tego, którego ukochała nade wszystko.

Stacha podobne przejmowały uczucia. Przytulony do matki, nie patrzał nawet na mnogie dary, jakimi go obsypano w dniu imienin.

Głaskał tylko matkę po głowie i drżącym, przerywanym przez tłumione łkania głosem powtarzał:

– Nie płacz, mamusiu... Nie płacz... Jedziemy do tatusia... Za parę tygodni ujrzymy go... będziemy z nim razem... Zobaczysz, jak będzie nam z nim dobrze...

Słowa te jego i dziecinna pieszczota kojąco wpłynęły na panią Korewiczową. Uspokoiła się, obtarła łzy j prowadzić z nim gawędę zaczęła.

Opowiadała mu o ojcu i choć już po raz nie wiadomo który słyszał tę opowieść, z jednakim słuchał jej zajęciem i wzruszeniem.

Ten ojciec, którego nie znał zupełnie, a o którym słuchał tylko opowieści wysławiające każdy czyn jego, każde słowo i ruch niemal, wydawał mu się czymś niezwykłym, jakąś istotą mistyczną...

Czcił go też i kochał bezgranicznie. Radował się szczerze i gorąco tym, że jedzie do niego, że ujrzy i pozna go nareszcie. Rozpytywał się matki o każdy szczegół odnoszący się do ojca, zarzucał ją pytaniami, na które ledwie zdążała dawać mu odpowiedzi.

W ten sposób sami nie spostrzegli się nawet, kiedy zajechali do Brześcia.

Tam musieli się przesiąść do pociągu idącego do Moskwy.

Stach z powagą, pomny na to, że pradziadek powierzył mu opiekę nad matką, zajął się sprawą bagaży oraz wyszukiwaniem najwygodniejszych miejsc.

Udało mu się to, gdyż służba pociągowa i stacyjna dziwnie przychylnie i życzliwie traktowała tego młodocianego podróżnika z taką pieczołowitością opiekującego się matką.

Załatwiono wreszcie wszystko, zajęli miejsca w pociągu, rozległ się gwizdek lokomotywy i pociąg pomknął naprzód, przez pola i lasy, przez wsie i miasta, wioząc ich w nieznane strony.

I w pociągu nie przestawał Stach ani na chwilę opiekować się swoją matuchną, jak ją zdrobniale nazywał. Troszczył się o posiłek dla niej, na każdej stacji nieomal przynosząc przysmaki, troszczył się o to, by wygodnie mogła się przespać, by nic jej nie zbrakło.

Zajmował ją rozmową, zabawiał, starając się usilnie wywołać uśmiech na jej usta.

Pani Korewiczowa z rozrzewnieniem przyjmowała te dowody jego miłości.

Uśmiechała się do niego i z zadowoleniem patrzyła na jego wysmukłą postać.

– Mój syn... mój chłopak!... – mówiły jej błyszczące miłością oczy i nie mogła bez wzruszenia pomyśleć o tym, z jaką radością i dumą patrzeć będzie na niego ojciec.

Pociąg tymczasem mijał jedną stację za drugą, jedno miasto za drugim.

Stach ciekawie przyglądał się widokom roztaczającym się z okien wagonu, okolicom i stronom nieznanym. Matka objaśniała go o nich, opowiadała mu o ważnych wypadkach dziejowych, które się na nich rozgrywały.

Ze wzruszeniem spoglądał na mury Smoleńska, miasta dawniej polskiego, o które tyle krwawych bojów stoczono z carami moskiewskimi. Z podobnym uczuciem spoglądał na pole Możajska, tak obficie zbroczone krwią francuską i polską w pamiętnym 1812 roku.

– Tu walczył dziadunio – objaśniała go pani Korewiczowa – tu bił się w szeregach cesarza Napoleona, pod księciem Józefem... o wolność Polski, którą im cesarz obiecywał...

Rozszerzonymi z ciekawości oczyma wpatrywał się Stach w przestrzeń, w to obszerne, puste pole, z widniejącymi w oddali kopułami cerkiewki.

I przymykał oczy, i jawiła mu się przed nimi wizja...

...Zwartym murem, z wysuniętą przed siebie błyszczącą linią bagnetów idą do boju zastępy posłuszne woli wodza swego, wielkiego cesarza...

Z drugiej strony na przeciwnika uderza konnica... Na zwinnych, lotnych konikach, z wzniesionymi do cięcia szablami, w barwnych mundurach, mkną do ataku ułani...

Dym, wrzask, kurzawa, mieszanina ludzi, koni, huk armat, grzechotanie salw karabinowych...

I znów zmienia się obraz...

Oddział ułanów prowadzi do boju dziadunio... Lecz nie ten, co teraz, siwy, zgarbiony, niewidomy, o kijku...

Inny... taki sam jak na portrecie, który wisi w bawialni... Wysmukły, o jasnym wąsiku, z błyskawicą w oczach, w świeżym jak z igły mundurze prowadzi swoich, końcem szabli wskazując im miejsce, gdzie uderzyć mają...

– Naprzód... naprzód!... – wyrywa się z ust młodego oficera.

Okrzyk ten powtarzają usta żołnierzy i mkną w ślad za wodzem...

– Jezus!... Maria!... – wyrywa się z ust Stacha i...

Otwiera oczy, czuje jakąś miękką dłoń głaszczącą go po głowie i słyszy słodki głos matki wołającej go po imieniu...

Długa upłynęła chwila, zanim wrócił do reszty przytomności, zanim uprzytomnił sobie, że znajduje się w wagonie...

– Co to, mamusiu?... co to? – zapytał wreszcie...

– Nic, synku – odrzekła mu pani Korewiczowa – śniło ci się widać coś niezbyt przyjemnego, zacząłeś krzyczeć przez sen, więc cię obudziłam...

Tu wspomniał Stach sen swój i zawołał:

– Ach, mamusiu, żebyś wiedziała, co mi się śniło...

I opowiedział jej pokrótce cały swój sen cudowny...

Przez ten czas pociąg zbliżył się do Moskwy. Zaczęli szykować się do opuszczenia wagonu. Pani Korewiczowa zatrzymać się miała w mieście tym przez dni parę. Posiadała listy polecające do paru wybitnych osób w Moskwie zamieszkałych, od nich zaś otrzymać miała listy do różnych osób na Syberii.

Gdy pociąg stanął na stacji, zajął się Stach bagażami, nie wypuszczając ani na chwilę spod opieki swej małej staruszki, jak matkę żartobliwie nazywał.

Zajechali do hotelu. Zbyt późno było, ażeby iść gdziekolwiek, zwłaszcza że i drogą byli porządnie znużeni.

Szczęście matce sprzyjało. Wszystkie osoby, do których miała listy, zastała w domu. Przyjęta przez nie nader życzliwie, otrzymała zapewnienie, że może liczyć na ich pomoc i poparcie. Dowodem tego był cały szereg listów polecających do różnych, bardzo wybitnych osób na Syberii.

Zadowolona z takiego wyniku, dobrze już po południu spotkała się w hotelu ze Stachem, który przez ten czas zwiedzał wszelkie osobliwości Moskwy, tego miasta na wpół azjatyckiego, a tak głośnego w dziejach Polski.

– Wiesz, synku – rzekła matka, całując go – że jeżeli tak dalej wszystko nam się powiedzie, to pojutrze będziemy mogli w dalszą wyruszyć drogę... Tak bym tego chciała...

– I ja, mamusiu – odrzekł z powagą Stach – ale ty nic a nic nie wypoczniesz, a przecież nas czeka tak strasznie długa podróż. Musisz wypocząć, gdyż sił ci zbraknie...

– Jestem dziś silna i wypoczęta – odrzekła mu matka – zresztą według rady pana Stankiewicza udamy się koleją do Niżnego Nowgorodu, a stamtąd pojedziemy wodą aż do Kazania. Będę więc mogła wypocząć.

I nie słuchając już dalszych wymówek Stacha, uściskała go gorąco i znów pobiegła na miasto, by załatwiać w dalszym ciągu interesy.

Późno w nocy wróciła do hotelu, zdyszana, zmęczona, lecz za to pełnym radości głosem oznajmiła Stachowi:

– Jutro przez cały dzień wypoczywamy, by nabrać sił, a pojutrze, skoro świt, ruszamy... Wszystko załatwiłam pomyślnie...

Ten jednodniowy wypoczynek, w czasie którego załatwiali tylko drobne sprawunki, pokrzepił ich siły dostatecznie tak, że o świtaniu dnia następnego śmiało w dalszą mogli puścić się drogę.

Rozdział III

Przy słupie granicznym

Pociąg mknął całą siłą pary przez okolice nadzwyczaj urozmaicone. Z okien wagonu podróżni coraz inny mogli obserwować krajobraz, coraz innym napawać się widokiem.

Między Moskwą a Niżnym Nowgorodem krajobraz był bardziej ożywiony i urozmaicony. Widać było pola uprawne, wioski zamożniejsze otoczone nieraz głuchą, zieloną ścianą borów.

Liczne rzeki przerzynały kraj, przez który pociąg przebiegał. Widać było na nich łodzie rybackie, na brzegach zaś wznosiły się chaty rybaków z suszącymi się przy nich sieciami...

Wreszcie i Niżnyj Nowgorod...

Oczy wpatrującego się w przestrzeń Stacha uderza nagle widok dość wyniosłego wzgórza, a na nim wznoszące się ruiny gmachu jakiegoś, jakby zamku...

Miasto samo nie przedstawiało nic ciekawego... Brudne, o szablonowym typie domów, podobne było do tysiąca innych miast prowincjonalnych...

Na ulicach tylko zwracał uwagę niezwykły ruch, przy czym przeważały wśród ludności jednostki o typie wybitnie wschodnim...

Pani Korewiczowa ze Stachem, znalazłszy się na stacji, przede wszystkim zajęła się sprawą bagaży...

Zaraz na początku obsiadła ją gromada ludzi w obdartych ubraniach, na wszelkie możebne tony wykrzykujących przeróżne nazwy hoteli...

Zatkała uszy, opędzała się, w czym Stach czynnie jej dopomagał, nie odnosiło to jednak pożądanego skutku...

Wybrała wreszcie jednego z tych przedstawicieli hoteli Niżnego Nowgorodu, o nazwie brzmiącej dość mile dla ucha, gdyż Hotelu Europejskiego.

Wnet odstąpiła cała czereda, a obdartus otrzymał ręczne pakunki i poniósł je do oczekującej przed dworcem dorożki, przyrzekając zaraz potem przywieźć resztę bagażu.

Po wyboistym bruku, w trzęsącej porządnie na połamanych resorach kibitce z trudem zajechali do tego, o tak szumnej nazwie, hotelu.

Oczekiwania zawiodły ich.

Był to budynek brudny, niski, o ciemnych korytarzach i pokojach. Długo czekać musieli, aż ukazała się służba, która zniosła bagaże.

Wreszcie ukazał się gospodarz, tęgi, brodaty kupiec, o czerwonej twarzy świadczącej dość wyraźnie o miłości do alkoholu. Niskim ukłonem powitał gości i grubym basem rzekł:

– Miłości prosiemy... – wszystko na usługi pani...

Pani Korewiczowa z pewną trwogą we wzroku rozejrzała się wokoło i odrzekła:

– Chcielibyśmy prosić o numer... tylko żeby był bardzo czysty i cichy...

– W moim hotelu wszystkie numery są najwspanialsze... i stolica by się ich nie powstydziła... Najlepszy hotel w całym Niżnym... W jarmarki najpierwsi kupcy u mnie stają.

Tak zachwalał swój hotel gospodarz, a tymczasem jeden z oberwanych służących, chwyciwszy pakunki, poniósł je na górę...

Poszła w ślad za nim pani Korewiczowa ze Stachem, lecz gdy zajrzała przez uchylone drzwi do wnętrza, stanęła jak wryta...

Numer ten wyróżniał się brudem swoim. Zastawiony był połamanymi gratami zebranymi ze wszystkich targowisk tandety, a po ścianach gromady robactwa zupełnie jawnie spacery odbywały... Na dobitkę z korytarza dobiegały zapachy kuchenne, niezbyt mile łechcące powonienie.

– Czy nie ma lepszego?... – spytała pani Korewiczowa.

– To jest najlepszy – odrzekł z dumą gospodarz – w nim staje zazwyczaj najznamienitsze kupiectwo z Moskwy, gdy na jarmark przyjeżdża... To jest najlepszy numer nie tylko u mnie, ale w całym Niżnym.

Westchnęła pani Korewiczowa i spytała o cenę.

– Pięć rubli na dobę – odrzekł gospodarz.

– Co! to za drogo dla mnie – odrzekła pani Korewiczowa – muszę poszukać sobie innego hotelu...

I zawróciła, chcąc iść dalej, lecz gospodarz zatrzymał ją za rękaw, pytając, ile daje...

Targ w targ, stanęło na dziesięciu złotych...

Pani Korewiczowa czuła się zmęczona, zwłaszcza zaś przeważyło to, że zaraz, na drugi dzień, miała jechać dalej do Kazania.

Zmierzch już zapadł. Posiliwszy się czymkolwiek naprędce, położyli się spać. Lecz cóż... liczne oddziały robactwa, spacerujące nie tylko po ścianach, ale i po sprzętach oraz poważnie zagrażające wtargnięciem na ich osoby, odpędzały sen z ich powiek. Noc całą spędzili na polowaniu na tych nieprzyjaciół...

Skoro świt niewyspani, zmęczeni wyszli z hotelu, by porozumieć się na przystani co do czasu odejścia statku do Kazania i zamówić sobie na nim miejsca.

Z pewnym trudem orientując się w nieznanej miejscowości, dotarli do celu. Ku wielkiej radości swej dowiedzieli się, że statek do Kazania odchodzi wieczorem.

Zamówili zaraz dwa miejsca i czym prędzej wracali do hotelu, by spakować rzeczy i wyrwać się z niemiłego otoczenia. Właściciel hotelu oczekiwał już na nich na progu i gdy ukazali się, przywitał niskim ukłonem i rzekł:

– Aniela Iwanowna byli i pytali się o was...

Zdumienie odbiło się na twarzy pani Korewiczowej.

Imienia tego nie słyszała nigdy. A gospodarz objaśniał ją:

– Mówili, że przyjdą później...

– Aile kto jest ta Aniela Iwanowna? – zapytała pani Korewiczowa.

– Wy nie znacie jej?... – zdziwił się gospodarz – a oni, jak posłyszeli nazwisko wasze, zaraz mówili, że was znają...

Jeszcze bardziej zdumiała się pani Korewiczowa. Nic już jednak nie mówiła, postanawiając czekać cierpliwie na przybycie tajemniczego gościa.

Udała się do numeru, gdzie w chwilę potem gruba, a przy tym i brzydka, i brudna do niemożebności służąca wniosła samowar i na talerzu bułki, masło i wędlinę.

Stach czuł głód porządny, zabrał się też z apetytem do jedzenia, zapraszając do niego matkę...

Po śniadaniu zabrali sią do pakowania rzeczy, gdy po jakimś czasie rozległo sią dyskretne pukanie do drzwi, a gdy pani Korewiczowa zawołała:

– Proszę! – otworzyły się one i na progu ukazała sią zgarbiona, zwiędła staruszka w czarne, wytarte suknie ubrana. Błyszczące oczy utkwiła w zajętych pracą postaciach matki i syna i śpiewnym głosem rzekła:

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – a gdy pani Korewiczowa odrzekła:

– Na wieki wieków – ciągnęła dalej:

– Drogieńkie moje... jak tylko dowiedziałam się, że przyjechaliście, tak zaraz przybiegłam, ażeby powitać się z wami, nagadać...

Umilkła na chwilę, a spostrzegłszy na twarzy pani Korewiczowej i Stacha odbijające się zdumienie, klasnęła w dłonie i zawołała:

– Moiściewy... ja tu trzeszczę i mielę językiem, a wy myślicie, że ja niespełna rozumu jestem... Toż ja, nie przedstawiwszy się wam dotąd...

I ująwszy końcami palców suknią, złożyła dyg niski i wyrecytowała:

– Aniela Rupejko, ze Słuckiego... A wy z których Korewiczów. Czy nie pana Dowmunta z Surwiliszek córka?...

– Nie, pani – odrzekła pani Korewiczowa, którą osoba nieznajomej zaciekawiła. – Pan Dowmunt to stryj męża mego... Ja pochodzę z Królestwa...

– Koroniarka zatem – śpiewnym głosem rzekła pani Rupejko – bardzo miło... A ja tu, jakem się była dowiedziała, że zajechał ktoś do Europy z Warszawy, zaraz przyszła się dowiedzieć, kto to być może, i trrach... natrafiłam na osobę, której krewni są mi znajomi, a nawet dziesiąta woda po kisielu... Ale gdzie to, duszko, bogi prowadzą, żeś w tak dzikie strony zajechała?...

– Do męża jadę – odrzekła pani Korewiczowa. – Dwanaście lat za powstanie w katordze przebył, a teraz ułaskawiony, na osiedlenie jedzie... Do niego też jadę z tym oto jedynakiem naszym, którego prawie że nie zna...

– Szczęśliwi wy – klasnęła w ręce pani Rupejko – zobaczycie się... będziecie razem żyć i biedę cierpieć... A ja tu do śmierci siedzieć będę, mogiłki tej swojej drogiej pilnując... Ale ty, duszko, nic nie wiesz... Mąż mój, Witold Rupejko, w powstanie naczelnikiem był... Ujęty, spod szubienicy na katorgę skazany został... Pojechałam z nim... Niemłody był... nie mógł zdzierżyć trudów podróży i tu, w Niżnym, żywota dokonał... Pogrzebano go na cmentarzu... a ja... pozostałam tu na zawsze przy mogiłce jego... Ot tak żyję tu z tego, co mi krewni z Litwy przyślą... i bieduję... Całe szczęście moje, jeżeli kogo ze swojaków spotkam, pogadam z nimi... Teraz to już rzadko mnie szczęście takie spotyka... Ale dawniej... o Matko Boska Ostrobramska... ciągnęły tłumy tych nieszczęśników, a co który słabszy, to na drodze pozostawał... Grzebali go przy drodze towarzysze, krzyżyk nad mogiłką stawiając... Cała droga, hen, aż na Sybir, krzyżykami takimi wysadzona... a na każdym napis szydłem wydrapany... Wiele, wiele takich mogiłek bezimiennych po świecie rozsianych zostało...

Westchnęła pani Rupejko i umilkła na chwilę, a potem nagle spytała:

– To wodą, drogieńkie moje, jedziecie do Kazania, a potem pocztą aż do?...

Urwała na tym pytaniu, a pani Korewiczowa dokończyła za nią:

–...Irkucka... Tam, nie wiem, czy zastanę męża... Ale o miejscu pobytu jego poinformuje mnie przyjaciel jego, pan Songajłło...

– A z których to on? – spytała żywo pani Rupejko – czy nie z wileńskiego?...

– Nie wiem... pisał mi tylko mąż, ażebym się do niego zwróciła, a on mi pomocny będzie...

– Pewnie ten sam... Chociaż teraz tyle braci naszej rozsianej jest po całym Sybirze, że naprawdę trudno się połapać, kto z jakiej rodziny pochodzi... Ale – przerwała nagle pani Rupejko – my tu gadu-gadu, a statek nie czeka... Trzeba się spieszyć, jeżeli chcesz zdążyć...

Spojrzała pani Korewiczowa na zegarek. Rzeczywiście, był już czas udać się do przystani. Akurat skończono pakowanie, przywołano więc gospodarza celem załatwienia rachunku.

Długie były przy tym certowania i spory, zwłaszcza, że chciał on zedrzeć niemiłosiernie... Aż pani Rupiewiczowa wdać się w to musiała, wstydząc go za bezlitosne zdzierstwo.

Załatwiono wszystko... Rosły Tatar, numerowy, władował kufry na furę izwozczika, pani Korewiczowa z panią Rupejko ucałowała się serdecznie i po chwili dążyła wraz ze Stachem do przystani.

Ruch panował tam tak wielki, że z trudem przecisnęli się do statku. Po załatwieniu wszelkich formalności zajęli miejsca na pokładzie, z zaciekawieniem przyglądając się ruchowi panującemu na wybrzeżu.

Rozległ się nareszcie sygnał. Zakołysał się statek, drgnął, jakby nabierając życia. Zabrzęczały łańcuchy, zdjęto pomost, i statek powoli odbijać od brzegu zaczął...

Patrząc na wybrzeże, pani Korewiczowa i Stach spostrzegli naraz jakąś małą, czarno ubraną postać przeciskającą się przez tłum.

Przecisnęła się wreszcie i stanąwszy w pierwszym rzędzie ciekawych, chustką powiewać poczęła na pożegnanie.

– Niech Bóg prowadzi! – dobiegło do nich wyraźnym okrzykiem.

Była to pani Rupejko... Pozostała, by pilnować drogiej mogiłki, by spotykać rodaków, by chwytać od nich skąpe echa dalekiej a drogiej Ojczyzny...

Po chwili statek skręcił i znikła im z oczu, lecz pożegnanie jej długo dźwięczało im w uszach.

Podróż statkiem do Kazania odbyli szczęśliwie. Stach z zajęciem patrzał na roztaczające się przed wzrokiem jego widoki, na wybrzeża to płaskie, to znów wysokie, gęstymi lasami zarosłe.

Miejscami Wołga była tak szeroka, że nie było widać jej wybrzeży i sprawiała wrażenie olbrzymiego jeziora.

Na pokładzie statku tłoczył się tłum pasażerów przeróżnego rodzaju, przy czym przeważali przedstawiciele ludności wschodnich.

W Kazaniu popas nie trwał długo, gdyż zaraz na drugi dzień wyruszyli w dalszą drogę.

Teraz już aż do samego Irkucka podróż odbywać musieli pocztą. Pani Korewiczowa zamówiła dwie bryczki, tak zwane trojki – w jednej z nich miała jechać sama ze Stachem, druga miała wieźć bagaże.

Załatwiwszy sprawę z pocztą, udali się do zajazdu, nie wierząc już szumnym zapowiedziom hoteli, by posilić się i nabrać sił do dalszej podróży.

A zapowiadało się, że będzie ona bardzo nużąca i bardzo wyczerpująca z powodu panujących upałów.

Przebywać mieli olbrzymie stepy i przestrzenie bezleśne, miejscowości pozbawione wody, nieomalże bez mieszkań ludzkich.

A drogi przy tym, pełne wybojów i dołów, niezbyt przyjemną rokowały podróż, zwłaszcza że i bryczki pocztowe nie odznaczały się nadzwyczajną wygodą.

Pani Korewiczowa jednak zdecydowana była na wszystko, byle tylko jak najprędzej stanąć przy boku męża, byle tylko obecnością swoją i syna osłodzić my przebyte męki i rozjaśnić chwile na wygnaniu przeżyte.

Z obawą tylko patrzała na Stacha, czy on przetrzyma te trudy nadmierne, czy dziecinny organizm jego nie ugnie się i nie dozna szwanku.

Trzymał się jednak dobrze. Pomny na słowa pradziadka, że ma być obrońcą i opiekunem matki, troszczył się o jej wygody na każdym kroku, zajmował się nią, uprzedzał wszelkie jej życzenia... Zmężniał też przy tym, spoważniał, jakby męka ojca piętno swe na dziecinnej duszyczce jego położyła. Świtało ledwie, gdy zaszły bryczki. Pani Korewiczowa ze Stachem nie spali już; zajęto się też ładowaniem bagaży i nie minęło nawet pół godziny, gdy obydwie bryczki ruszyły w drogę na wielki trakt syberyjski żegnane przez gospodarza zajazdu, poczciwego Wielkorusa, znakiem krzyża i okrzykiem:

– Z Bogiem!...

Jak wicher pomknęły bryczki porwane z miejsca przez trójkę wypoczętych koni. Ta szybka jazda połączona z niezbyt przyjemnym podskakiwaniem bryczki na wybojach i kamieniach traktu, w krótkim czasie tak dała się we znaki pani Korewiczowej, że musiała zwrócić się do pocztyliona z prośbą o zwolnienie biegu...

Jechali tak dni całe...

Wkoło roztaczał się step płaski, bezludny prawie. Gdzieniegdzie tylko na widnokręgu ukazywały się otoczone zielenią drzew chaty ubogich wiosek, gdzieniegdzie wystrzelała ku niebu zielonymi kopułami cerkiewka wiejska.

Postoje nocne odbywali na stacjach pocztowych, gdzie prócz herbaty prawie nic do jedzenia dostać nie można było.

Po obydwóch stronach drogi spotykali krzyże naprędce z drzewa wyciosane, jedne już zmurszałe, do upadku się chylące, inne świeże zupełnie, snadź niedawno stawiane. Widniały na nich ślady napisów wyskrobywanych widocznie jakimś ostrym narzędziem.