Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Alternatywna wersja historii, która prezentuje jak mógłby wyglądać świat, gdyby komuniści objęli stery trzech potęg światowej gospodarki - Niemiec, Rosji i Chin. Agresywne przejmowanie terenu, wszechobecne walki to codzienność tego świata, przez którą jedyne na co czekano to koniec, dzień ostateczny, dzień decydującego boju... Nawet jeśli miałby oznaczać śmierć. Powieść została wydana po raz pierwszy w 1927 roku. Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi. W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 339
Veröffentlichungsjahr: 2020
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Edmund Jezierski
Saga
A gdy komunizm zapanuje. Powieść przyszłości
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi. W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1927, 2020 Edmund Jezierski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788726427134
1. Wydanie w formie e-booka, 2020
Format: EPUB 2.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.
SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont
Nadchodził dzień cstatecznego, rozstrzygającego boju... Komunistyczne armje Niemiec i Rosji, wspomagane przez liczne oddziały chińskie, wkroczyły raptownie, bez uprzedniego, zwyczajowego, przynajmniej w państwach burżuazyjnych zachowywanego, wypowiedzenia wojny, do Polski i, rozbiwszy znacznie słabsze liczebnie oddziały wojskowe pograniczne polskie, stawiające im bohaterski opór, posuwały się szybko naprzód, paląc i rujnując wsie i miasta, których mieszkańcy z niezbyt wielkiem uniesieniem i zachwytem witali zwycięzców, niosących im hasła nowego raju na ziemi, a przedewszystkiem poszukujących złota i klejnotów, grabiących wszystko, co tylko jakąkolwiek wartość przedstawiało.
Komunizm, który w Rosji po wielu próbach zwalenia go, skutkiem wytrwałej i energicznej, nie przebierającej w środkach polityce prowodyrów, ugruntował się jako surowa dyktatura garści ludzi nad bezwolną, ogłupiałą, zamienioną w manekiny masą ludzką, trzymaną w karbach surowej dyscypliny i posłuszeństwa przy pomocy nielicznych, lecz pewnych pułków czerwonej armji, oraz najemnyćh, dobrze płatnych zastępów chińskich przy pomocy agitacji i przekupstwa zapanował i w Niemczech, lecz tam proletarjat, bromący się w ten rozpaczliwy sposób przed narzucanym mu przemocą monarchizmem, przetworzył go na swój sposób, uważając go za pierwszy etap na drodze wprowadzenia w czyn idei zapanowania nad światem, o której jednako marzyli i marzą Niemcy zarówno Hohenzollernów, jak i Liebknechtów...
Po dokonanym w Niemczech przewrocie na drodze do połączenia się obydwóch państw komunistycznych stała tylko Polska, „pańska, burżuazyjna“ Polska, jak ją nazywali Moskale, a która dzięki panującemu w całym narodzie demokratyzmowi oraz umiejętnie i skutecznie przeprowadzonym reformom socjalnym, dzielnie opierała się zalewającej ją agitacji komunistycznej. Jednocześnie przemysł polski, rozwijający się w sposób imponujący, przez zdobywanie nowych rynków zbytu, zaczynał stawać się coraz groźniejszym konkurentem dla przemysłu niemieckiego. Poza tem nęciły wielce olbrzymie bogactwa ziem polskich, czyniące je spichrzem Europy, a na które chciwem okiem spoglądały obydwa zrujnowane skutkiem złej, rabunkowej gospodarki państwa.
Czas do napaści wybrany był bardzo pomyślnie... Francja, związana sojuszem z Polską, ze zmniejszającą się systematycznie ludnością osłabiona była bardzo przez ustawiczne zmiany rządów, oraz uginała się pod ciężarem długów jeszcze z czasów wielkiej wojny. Anglja zbyt była zajęta coraz bardziej rosnącą agitacją komunistyczną wśród robotników, jak również i wznieconemi przez Sowiety zaburzeniami w Indjach i innych kolonjach, grożącemi oderwaniem tych bogatych prowincyj.
Czechosłowacja zajmowała stanowisko wyczekujące, ażeby opowiedziać się po stronie zwycięzkiej. Przytem komunizm czynił w niej stałe postępy.
Rumunja i kraje nadbaltyckie zbyt były słabe, ażeby mogły stanąć w obronie Polski, a Litwa odrazu opowiedziała się po stronie swoich protektorów i sojuszników, wysyłając nawet na pomoc im oddziały wojskowe, nieliczne i tchórzliwe, lecz mogące zabrać głos przy podziale łupów.
Napad zaskoczył Polskę nieprzygotowaną, ufną w zawarte pakty pokojowe, stąd też z taką łatwością wojska napastnicze dotrzeć mogły aż pod Warszawę, w której z zebranemi naprędce wojskami zamknął się wódz naczelny polski, gen. Stanisław Okonicz.
Młody jeszcze ten generał pochodził ze sławnej plejady legionowej. Pod wodzą marszałka Piłsudskiego przeszedł całą wojnę europejską, a następnie z bolszewikami w 1920 r, w czasie której zdobył rangę kapitana. Dzięki wybitnym zdolnościom swoim, przydzielony do sztabu generalnego, awansował szybko tak, że w chwili napadu wrogow zajmował stanowisko generalnego inspektora armji i w myśl ustawy wyznaczony był na naczelnego wodza na wypadek wojny.
Na niego też zwróconą była uwaga całego narodu, gdyż, być może, on jeden był najgodniejszym spadkobiercą idei i haseł marszałka Piłsudskiego, z którego szkoły wyszedł.
Przy nim stał prezydent Rzeczpospolitej, również młody jeszcze a wybitny polityk, Jan Polański, oraz prezydent ministrów, czcigodny Maciej Orski, otoczeni czcią i miłością całego narodu.
Chwila była ciężką bardzo i nie rokowała zwycięstwa. Napastnicze armje wraże koncentrycznym ruchem zbliżały się do stolicy, otaczając ją ze wszech stron, a aeroplany i aerostaty nieprzyjacielskie unosiły się coraz nad nią, zasypując gradem pocisków burzących domy, zabijających setki mieszkańców i siejących wśród nich panikę...
Lotnicy polscy staczali z nimi zwycięskie nieraz walki, odpędzali od stolicy lecz szkodom przez nich wyrządzanym zapobiec nie mogli...
Nadomiar wszystkiego komuniści miejscowi, obficie zasileni złotem przez Sowiety, coraz bardziej ożywioną przejawiali działalność, a agitacja ich szerzyła się coraz bardziej, zwłaszcza wśród mętów społecznych, obiecując im w razie zwycięstwa bezkarną grabież. Przejawiały się też coraz częściej objawy zdrady, jak również i paniki, szczególnie wśród tchórzliwszych a zamożniejszych mieszkańców stolicy.
Do pomocy wojskom w tych ciężkich chwilach stanęła młodzież i część uświadomionych robotników, zdających sobie sprawę z dobrodziejstw, jakie im niosły komunistyczne armie Niemiec i Rosji.
W wynikłym zamęcie generał Okonjcz nie stracił głowy, ani właściwej mu energij Wspierany przez Prezydenta i rząd, do obrony stolicy zawezwał całą ludność, zdolnych do noszenia broni wcielając do szeregów, pozostałych zaś pociągając do świadczeń na rzecz wojska i kopania rowów strzeleckich. Z komunistami, schwytanymi na agitacji, oraz z podburzanymi przez nich mętami społecznemi, postępowano zgodnie z prawami stanu wojennego, to jest wieszano ich; szerzących panikę wydalano z miasta, cały zaś przemysł zmuszono do pracy na potrzeby wojska. Przygotowywano na gwałt pociski armatnie i naboje karabinowe. — wytwarzano zarówno gazy trujące, jak i maski gazowe, w które zostali zaopatrzeni wszyscy mieszkańcy miasta. Laboratorja chemiczne pracowały gorączkowo nad wytwarzaniem gazów, neutralizujących zabójczą działalność gazów trujących przeciwnika.
W tych ciężkich dla Warszawy chwilach nie było w stolicy literalnie nikogo, prócz starców, dzieci, no i komunistów, ktoby nie stanął do pracy nad jej obroną gdyż i niewiasty razem z mężczyznami zajęły miejsca przy warsztatach.
W miarę zbliżania się do Warszawy zwalniali tempo pochodu swego wrodzy, jakby przejęci mimowolnym lękiem. W pamięci Niemców stały jeszcze owe nigdy niezapomniane chwile, gdy w 1918 r. bezbronni prawie mieszkańcy stolicy, nawet dzieci, rozbroili potężną ich armję; a Moskalom zawsze stał w pamięci rok 1920, gdy o mur z piersi żołnierzy polskich, przeważnie pacholąt, rozbił się pochód potężnych ich armji na Warszawę. Na wspomnienie tego bezwiedny lęk ich ogarniał i w fatalistycznem przeczuciu czegoś nieuniknionego, zwłaszcza, iż wieści, przynoszone przez szpiegów ze stolicy, głosiły o zbrojnych przygotowaniach tejże, coraz wolniej posuwali się naprzód.
Wykorzystał też to energicznie gen. Okonicz i czynił dalsze przygotowania do obrony. Zawsze na posterunku, dzień i noc przy pracy, zamieszkał na stałe w sztabie generalnym, wyrzekając się dla dobra sprawy widoku żony i ukochanego nadewszystko, dwunastoletniego synka, Józia, nazwanago tak ku czci umiłowanego marszałka Piłsudskiego.
Stanowcza chwila jednak zbliżała się, jak nieuchrone fatum. Nadchodzące wiadomości głosiły, że wrodzy znajdują się już w odległości kilkudziesięciu zaledwie kilometrów od stolicy i że przygotowują się do ataku.
Dnia tego odbyć się miała w sztabie generalnym ostateczna narada nad przygotowaniami do obrony.
W olbrzymiej, wspaniale urządzonej sali posiedzeń sztabu generalnego na Saskim Placu, wokół wielkiego, suknem purpurowem zasłanego stołu, zasiedli generałowie w skromnych polowych mundurach, o marsowych obliczach, wszyscy nieomal uczestnicy sławnych bojów 1914 1918 i 1920 r.
Obok posiwiałych już bojowników starszej generacji siedzieli młodzi ich następcy, którzy w czasach wielkich wojen zakosztowawszy zaledwie trudów bojowych, wielką nauką i pracą do wysokich swoich godności doszli.
W skupieniu wielkiem, zamieniając tylko urywane zdania o sytuacji dnia dzisiejszego, rozmawiali z sobą generałowie, oczekując przybycia Prezydenta, rządu i naczelnego wodza, zajętych poufną naradą w przyległej sali.
Punktualnie z uderzeniem godz. 3 drzwi od sali tej otworzyły się, wszyscy wstali na powitanie wchodzącego Prezydenta, za którym kroczyli ministrowie z premierem, oraz wódz naczelny. Szybkim żołnierskim krokiem gen. Okonicz podszedł do swego miejsca tuż przy Prezydencie, krotkie, żołnierskie pozdrowienie rzucił zebranym, poczem usiadłszy rzekł bez żadnych wstępów:
— Panowie generałowie... Rozstrzygająca chwila się zbliża... Wróg znajduje się w odległości zaledwie pięćdziesięciu kilometrów od stolicy... Nasze przednie oddziały już staczają z nim potyczki... Najpóźniej jutro rozpocznie się zacięty bój o stolicę, o wolność Polski... Nie mamy czego ukrywać, iż sytuacja przedstawia się jak najgorzej... Dwadzieścia nieomal razy liczniejsze zastępy wrogów zmiotą nasze siły po pierwszym zaraz ataku, a gazy trujące dokonają reszty... Mamy zatem przed sobą dwie drogi do wyboru... Pierwsza — to bój zacięty do ostatniego tchnienia... Śmierć zaszczytna na polu chwały, zupełna ruina i zniszczenie stolicy... Śmierć miljonów ludzi, którzy padną ofiarą zarówno wrogów, jak i rozpętanych i podmeconych przez nich do rzezi i rabunku mętów społecznych... to zupełna i ostateczna zatrata niepodleołości Polski, przynajmniej na długie, długie lata... Druga...
Tu zamilkł na chwilę gen. Okonicz, jakby zbierając rozproszone myśli, a oczy wszystkich z zaciekawieniem i niecierpliwością zawisły na jego ustach...
— Druga — począł wreszcie po minucie, wydajacej się wiecznością, przerwy — mniej może sławna i zaszczytna, lecz za to dająca pewne szanse zwycięstwa... To opuszczenie stolicy przed ostatecznym bojem, rozproszenie się po całym kraju, ukrycie się w miejscach niedostępnych, gromadzenie tam sił i wszczęcie zaciętej, partyzanckiej walki z wrogiem... To przedostanie się do krajów wrażych, gdzie, według posiadanych przez nas informacji, istnieją liczne zastępy niezadowolonych z obecnych rządów, organizowanie ich do boju i przy ich pomocy gnębienie systematyczne wrogów... To, wreszcie, obudzenie czujności przed groźnem niebezpieczeństwem nietylko Europy, ale i Ameryki... Wreszcie to ocalenie stolicy przed ruiną i zagładą... Droga to mozolna i trudna, walka niepewna i długa, lecz dająca pewne szanse zwycięstwa... Wybierajcie, panowie...
Skończył gen. Okonicz, a wśród zebranych generałów zapanowało milczenie... Namyślali się, rozważali wszechstronnie posłyszane projekty, wreszcie jeden ze starszych generałów, gen. Freszer, uczestnik i bliski towarzysz sławnych bojów marszałka Piłsudskiego, rzekł krótko:
— Tu namysł nie może być długi... Rozum przemawia za planem drugim, i ja pierwszy głosuję za nim... Sądzę też, że nie znajdzie on wśród nas przeciwników... Należy tylko rozważyć sposób wykonania go, a zwłaszcza wydobycia się z oddziałami wojskowymi z otoczonej ze wszech stron stolicy...
— Tak... tak... — przyświadczyły mu liczne głosy generałów.
— Zatem projekt ten panowie przyjmują, — rzekł milczący do czasu tego Prezydent — zaznaczam, że został on już uprzednio zaakceptowany przeze mnie i radę ministrów... Pragnęliśmy tylko wysłuchać opinji panów o nim... Może teraz pan wódz naczelny zechce szczegółowo wyjaśnić swój plan — zakończył, zwracając się do gen. Okonicza...
A wtedy tenże rozwijać począł punkt za punktem plan swój, przewidziany w najdrobniejszych szczegółach. Część armji przemknąć się miała między kolumnami nieprzyjacielskiemi, między poszczególnemi ogniwami łańcucha, nie otaczającego na szczęście zbyt szczelnie stolicy; pozostali mieli być przewiezieni aeroplanami i aerostatami nocą, do punktów, zawczasu wskazanych; artylerja, zapasy amunicji i inne, których wywieźćby się nie dało, miały być zniszczone doszczętnie, ażeby nic nie pozostało dla wrogów. Na przodowych pozycjach miały pozostać oddziały, skazane zawczasu na pewną zagładę, ażeby stwarzając pozory zaciętej obrony stolicy, powstrzymały wrogów i odwróciły ich uwagę od tego, co się działo w stolicy.
Dowództwo nad temi oddziałami objął z własnej woli gen. Jabłoński, dziecko Warszawy, który ze stolicą nie chciał rozstać się za żadną cenę, postanawiając bronić jej do ostatniego tchnienia...
Prócz tego postanowiono pozostawić w stolicy kilkunastu pewnych i zdolnych oficerów celem zorganizowania oporu najeźdźcom już po wkroczeniu tychże. Mieli oni działać przy pomocy strzelców i sokołów, którzy zmobilizowani byli dla pomocy armji, a od chwili upadku stolicy mieli tworzyć organizacje nielegalne, tajemne...
Wydano ostatnie rozkazy... Przejrzano ostatecznie plany, omówiono miejsce pobytu głównego sztabu i rządu, zamieniono wreszcie ostatni uścisk dłoni i słowa pożegnania, poczem wszyscy podążyli do oddziałów swoich...
O zmierzchu w oddali rozległ się huk dział, zwiastujący o rozpoczęciu boju z nacierającym wrogiem... Jednocześnie we wszystkich oddziałach zapanował ruch gorączkowy. Szykowały się one spiesznie do pochodu i wyruszały w różne strony; na olbrzymiem lotnisku stały gotowe do wzlotu aeroplany i aerostaty, do których spiesznie wsadzano wojska i ładowano sprzęt wojenny.
Noc zapadła... noc, pełna niepokoju, odgłosu dalekich huków armatnich, którym towarzyszyły bliskie a potężne detonacje... to wysadzano w powietrze składy amunicji...
O samej północy z lotniska unosić się poczęły potężne stada ptaków powietrznych, ulatując w przerózne strony. Jednym z pierwszych uleciał Prezydent i ministrowie, ostatnim — gen. Okonicz ze swoim sztabem.
Mieszkańcy Warszawy ze drżeniem i przerażeniem słuchali tych odgłosów, wieszczących im zagładę, a gdy tylko dzień zabłysnął, tłumnie wylegli na ulicę.
Daleki huk dział ucichł prawie, zwiastując im klęskę armji polskiej. Na ulicach nie było widać ani jednego żołnierza, natomiast na wszystkich rogach widniały olbrzymie plakaty treści następującej:
Obywatele!
Nie mogąc wobec zbyt słabych sił doostatka bronić stolicy, nie chcąc powiększać liczby ofiar i narażać was na ostateczną zagładę, przenosimy walkę na inny teren, gdzie, przy pomocy Bożej, pomyślny osiągnie ona wynik...
Wzywamy was do zachowania spokoju i przyjęcia z godnością najeźdźców.
Nie porzucajcie nigdy myśli o Polsce... Niech Ona wam będzie pokrzepieniem i otuchą w ciężkich chwilach życia, jakie was czekają...
Wiedzcie o tem, że nigdy Jej się nie wyrzekniemy, jak również i myśli o Jej wolności.
Niech żyje Polska!
Niech żyje wolność!
Jan Polański — Prezydent Rzplitej Polskiej
Stanisław Okonicz — Wódz Naczelny.
Maciej Orski — Prezes Rady Ministrów.
Warszawa, dn. 30 kwietnia 19. roku.
Przerażenie ogarnęło czytających tę odezwę, i wnet po całem mieście rozniosła się straszliwa w swej grozie wieść: iż rząd i wojska opuściły stolicę, pozostawiły ją na pastwę wrogów!
I jedno straszliwe, dręczące pytanie zajęło umysły wszystkich...
Co teraz będzie?...
Lęk bezgraniczny przejął wszystkich, i rozbiegli się wnet do domów, by zamknięci w nich, w pozornem bezpieczeństwie, oczekiwać dalszego przebiegu wypadków...
Na wielu domach, zwłaszcza w dzielnicy żydowskiej, zawisły czerwone chorągwie, snać naprędce sfabrykowane, mające je jak talizmany chronić od nieszczęścia.
Ukazały się nieliczne, co prawda, demonstracyjne pochody komunistyczne, złożone prawie że wyłącznie z młodzieży, ze znaczną przewagą żydów, i z rozwiniętymi czerwonymi sztandarami, z donośnym śpiewem międzynarodówki podążyły do rogatek miejskich, by witać wkraczających zwycięzców.
Wypadały z nor swych i kryjówek męty społeczne i, już nie skradając się, jak zwykle dotychczas, pod domami, szły buńczucznie środkiem ulicy, węsząc chciwie, gdzieby tu najłatwiejsza i najkorzystniejsza zdobycz zdarzyć się mogła...
Coraz częściej też słyszeć się dawały odgłosy strzałów rewolwerowych — bo zagrożeni właściciele sklepów i składów bronili kosztem krwi i życia własności swojej, w czem, w miarę możności, dopomagała im policja, wytrwale, do ostatniej chwili, stojąca na straży ładu i porządku, choć wiedziała dobrze, iż czeka ją za to tylko śmierć, straszliwa śmierć z rąk komunistów.
W ratuszu odbywały się gorączkowe narady magistratu co do stanowiska, jakie zająć miano wobec wkraczających zwycięzców.
Naprężenie nerwów było straszliwe... wszyscy z niepokojem oczekiwali dalszych wydarzeń, z trwogą nasłuchując coraz bardziej słabnących w oddali odgłosów toczącego się boju — to ginęły w nierównej walce resztki bohaterskich pulków, rzuconych na zagładę pod wodzą generała Jabłońskiego.
Z poza zamkniętych okien, zasłoniętych szczelnie firankami, wyglądały pobladłe twarze zamierających z trwogi mieszkańców, oczekujących każdej chwili, że runie grom, który w niwecz wszystko obróci, a ich tak gorąco umiłowanego życia pozbawi.
Patrzeli, z lękiem śmiertelnym w oczach na przewalające się środkiem ulicy tłumy czerni, na krążące po niebie samoloty nieprzyjacielskie, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich nie miotające na bezbronne miasto bomb burzących.
Wreszcie około południa, od strony rogatki wolskiej, ukazał się korowód pędzących najszybszym pędem samochodów, z ustawionymi na nich, gotowymi do strzału, karabinami maszynowymi, z siedzącymi w nich żołnierzami w kaskach i pikelhaubach z wielkiemi czerwonemi gwiazdami nad czołem.
Przemknęły jak burza przez miasto wystraszone, witane tylko okrzykami komunistów i mętów, i zatrzymały się przed ratuszem, na placu Teatralnym.
Wysiadło z nich dwóch wyższej rangi wojskowych, oraz dwóch cywilnych, w skórzane kurtki przyodzianych, z wielkiemi, czerwonemi gwiazdami na piersiach, snać komisarzy, i otoczeni przez żołnierzy, trzymających palce na cynglach karabinów, spiesznie weszli do sali posiedzeń magistratu.
Wstali na ich przyjęcie członkowie zarządu miasta, a wtedy jeden z komisarzy rzekł:
— No, panowie burżuje!.... skończyło się już wasze panowanie... Warszawa przechodzi pod władzę niemieckiej, rosyjskiej i polskiej republiki rad...
Chciał coś rzec do przybyszów prezydent miasta, posiwiały w służbie publicznej starzec, lecz komisarz skinął ręką i rzekł do żołnierzy:
— Burżuje ci są aresztowani... Wziąć ich i zaprowadzić do więzienia...
Tymczasem, gdy się to działo na ratuszu, do Warszawy ze wszystkich stron, wszystkiemi ulicami wkraczały wojska komunistyczne, poprzedzane przez pułki chińskie, a witane radośnie i uroczyście przez komunistów i męty społeczne.
Radość tych ostatnich, niestety, krótkotrwała była. Gdy pomyśleli, że nadszedł wreszcie czas spełnienia obietnic, dawanych im tylokrotnie przez agitatorów i rzucili się do rabowania sklepów, wystąpili przeciwko nim na rozkaz oficerów żołnierze armji komunistycznych i ujętych na gorącym uczynku rozstrzeliwali natychmiast pod ścianami domów lub też wieszali na latarniach.
Rozproszyły się wnet szumowiny uliczne, zawiedzione srodze w swych nadziejach, i z głuchym pomrukiem gniewu kryły się spiesznie w swych norach. Zrozumiały, że przybysze nie zniosą w rabunku konkurencji i że przy nich nie pożywią się wielce.
Zwycięskie armje tymczasem zajmowały wszystkie gmachy państwowe, poszukując zdobyczy.
Postępowano z nadzwyczajną ostrożnością, jakby z lękiem, niedowierzając nikomu, nawet komunistom miejscowym... Zdawało się, że w powietrzu unosi się wspomnienie nietylko 1918 i 1920 roku, lecz i 1794.
Zamek zajęli wodzowie zwycięskiej armji, którzy wnet odbyli naradę, dopuszczając do niej łaskawie wybitniejszych przywódców komunistów miejscowych.
Na krańcach miasta, a nawet w niektórych punktach w śródmieściu ukazały się łuny pożarów, rozległy się jęki i krzyki mordowanych i grabionych mieszkańców.
To tryumfujący komunizm święcił pierwszy dzień wielkiego zwycięstwa nad „burżuazyjną i pańską“ Warszawą...
Następnego dnia rano na murach Warszawy pojawiły się nowe odezwy, lecz tym razem w czterech językach: rosyjskim, niemieckim, żargonie i polskim, głoszące, co następuje:
Towarzysze i obywatele!
Zwycięskie armje proletarjatu Niemiec i Rosji pokonały burżuazyjną armię Polski i uwolniły uciśniony przez panów proletarjat miast i wsi polskich od dalszego jarzma wyzyskiwaczy.
Zanim zostanie ukonstytuowany rząd nowej republiki radzieckiej polskiej, zanim zostanie zaprowadzony ład i porządek, oparty na zasadach czystego komunizmu, władzę z ramienia federacyjnych republik radzieckich Niemiec i Rosji, obejmujemy my, wydając jednocześnie następujące rozporządzenia:
1) Wszystek majątek, ruchomy i nieruchomy przedstawicieli warstw burżuazyjnych zostaje upaństwowiony i w przeciągu tygodnia od daty wydania niniejszego rozporządzenia winien być z najdokładniejszym spisem inwentarza zgłoszony w odpowiednim urzędzie.
Uwaga. Do warstw burżuazyjnych zaliczeni zostają wszyscy, nie zarabiający trudem fizycznym na utrzymanie swoje.
2) Wszystkie kapitały i papiery wartościowe prywatne, lokowane w bankach, jak również złożone w safesach bankowych, zostają również upaństwowione.
3) Towary w sklepach i składach prywatnych i miejskich zostają upaństwowione. Artykuły żywnościowe, zwłaszcza ulegające zepsuciu, wolno sprzedawać, lecz pod warunkiem każdodziennego składania całkowitego wpływu z targów do kas, wskazanych poniżej urzędów.
4) Wszyscy wojskowi b. armji polskiej, jak również członkowie ich rodzin, policjanci, członkowie organizacji strzeleckich, sokolskich i harcerskich, oraz urzędnicy państwowi i miejscy winni się zgłosić do urzędów policyjnych celem dokonania rejestracji.
5) Wszyscy obywatele, należący do warstw burżuazyjnych, winni się rejestrować w odpowiednich urzędach z wymienieniem rodzaju zajęcia.
6) Wszyscy robotnicy, pracujący fizycznie, winni się zgłosić do rejestracji w odpowiednich urzędach z wymienieniem swej specjalności, oraz ilości członków rodziny.
7) Wszyscy właściciele mieszkań, zajmujący lokale większe, z wyłączeniem jednopokojowych, winni zameldować je w przeciągu trzech dni z wymienieniem ilości pokojów, jak również i liczby zajmujących je osób.
8) Wzbronione jest przywłaszczanie sobie, zwłaszcza gwałtem, jakichkolwiek przedmiotów, jako upaństwowionych.
Winni przekroczenia tych rozporządzeń, jak również wszyscy, usiłujący czynić zamachy na objekty miejskie i państwowe, oraz na żołnierzy armji komunistycznych i funkcjonarjuszy urzędów komunistycznych, ulegną bez sądu natychmiastowej karze śmierci.
Oktiabr Lwowicz Trockij, komisarz R. F. S. S. R.
Hans Kaufman, komisarz N. F. S. S. R.
Jerzy Sochacki, komisarz P. F S. S. R.
Borys Morgenstern, komisarz Ż. F S. S. R.“
Jednocześnie z polecenia nowej władzy otwarte zostały więzienia, i zwolnieni wszyscy więźniowie, zarówno polityczni, jak i kryminalni, jako ofiary przemocy burżuazyjnej.
Z tego też powodu rozeszła się po mieście pogłoska, że uczyniono to, ażeby przygotować miejsce dla nowych zastępów więźniów, tym razem burżuazyjnych „wyzyskiwaczy, krwiopijców, oraz białogwardzistów“.
Potwierdzeniem tych pogłosek w znacznym stopniu były dokonane tegoż jeszcze dnia, pod kierownictwem jednego z głównych kierowników komunistycznej partji Polski, Stefana Krόlikowskiego, który po dłuższym przymusowym pobycie w Rosji wkroczył razem z armjami komunistycznemi do Warszawy i odrazu został zamianowany komisarzem do spraw policji politycznej i nadzwyczajnej komisji do spraw z tego zakresu (czerezwyczajki), aresztowania wybitniejszych dziennikarzy, działaczy, posłów sejmowych, a zwłaszcza kierowników zarówno polskiej partji socjalistycznej, jak i narodowej partji robotniczej.
Zaroiło się na ulicach miasta od wojska, które, przewyższając ilościowo znacznie liczbę mieszkańców, nie mogąc pomieścić się w mieszkaniach prywatnych i koszarach, zmuszone było do kwaterowania pod gołem niebem.
Wojsko też pełniło funkcje policyjne, natomiast zadania wywiadowcze przyjęli na siebie miejscowi komuniści, jako lepiej znający stosunki miejscowe i w ten sposób wywierający pomstę na swoich przeciwnikach politycznych.
Nie dziwota też, że gmachy więzienne, opróżnione przez zbrodniarzy kryminalnych, w niedługim czasie zapełnione zostały przez więźniów politycznych.
Skarżył się też na to Królikowskiemu, mianowany głównym naczelnikiem więzień, b. poseł Widełkiewicz, lecz tenże odparł mu ze śmiechem:
— Niema zmartwienia... Opróżni się je wkrótce... Dziś jeszcze wieczorem zacznie działać nadzwyczajna komisja śledcza...
I rzeczywiście... Wieczorem dnia tego ukazał się dekret nowej władzy, ustanawiający nadzwyczajną komisję śledczą pod przewodnictwem b. adwokata, wielce dla spraw komunizmu w Porsce zasłużonego, Ignacego Buracza.
Komisja ta rozpoczęła swe czynności natychmiast, a po gorliwie przepracowanej nocy owocem jej trudów, było opróżnienie znacznej ilości cel więziennych, oraz wielka mogiła, wyrosła na krańcu cmentarza wojskowego, a mieszcząca zwłoki kilkudziesięciu rozstrzelanych na podstawie jej wyroków „przestępców“, — pepeesowców i b. działaczy politycznych.
Wogóle nowe władze nie próżnowały ani chwili... Formowano na gwałt nowe urzędy, na wzór komunistycznej Rosji i Niemiec, a wszystkie wybitniejsze stanowiska w nich obsadzono przybyłymi wraz z wojskiem urzędnikami. Miejscowych komunistów dopuszczono tylko na stanowiska podrzędne, jako element wykonawczy, co znów wywołało wśród nich łatwo zrozumiałe rozgoryczenie.
Niejeden z młodych komunistów, rojących górne a złote sny o potędze władzy komisarza, czuł się dotkniętym, gdy mu powierzano podrzędne funkcje. Pocieszał się tylko w głębi duszy nadzieją, że wszakże ten stan rzeczy długo trwać nie będzie, że przyjdzie i na niego kolej łyknięcia haustu z kielicha władzy.
Największa praca wrzała w zamku, gdzie zasiadał quadrumyirat, dzierżący władzę naczelną. Właściwie władzę tę sprawowali dwaj wodzowie armji zwycięskiej, Trockij i Kaufmann, dwaj pozostali. Sochacki i Morgenstern, jako znający dobrze warunki lokalne, byli tylko wykonawcami ich rozporządzeń.
Stamtąd też szły wszystkie rozkazy i polecenia, tam decydowano głównie o życiu i śmierci miljonów ludzi. Władzcy pracowali niezmordowanie, nie wiedząc nawet co wypoczynek, a posiłek, sporządzony przez nailepszych kucharzy hoteli Europeiskiego i Bristolu, spożywali w przerwach między naradami.
Najpierwszą troską ich było wojsko, a przedewszystkiem zaopatrzenie go w żywność. Wysyłali całe ekspedycje do okolicznych wiosek po mąkę, zboże, bydło, trzodę i drób. Zabrano ze wszystkich składów trunków spirytualja i inne napoje wyskokowe, przyczem wina zarezerwowano dla władzy i wyższych szarż wojskowych. To też wieczorem ulice miasta roiły się od pijanych żołdaków, dopuszczających się rabunków i gwałtów i w ten sposób świętujących uroczystość święta I maja.
Wieczorem dnia tego do zajętego przeglądaniem raportów Trockiego zbliżył się jeden z adjutantów i coś mu do ucha szeptać zaczął.
Porwał się z miejsca wódz rosyjskiej armji komunistycznej, i przecierając nerwowo szkła wielkich amerykańskich okularów, rzekł:
— Nie może byćl... to byłoby znakomitel...
— Tak jest, — przytwierdził adjutant, długo i krzywonogi i nosy żydek — on twierdzi, że może każdej chwili ich wydać...
Trockij począł nerwowo chodzić po wielkiej sali, poczem otworzywszy drzwi do przyległego salonu, w którym rezydowali: Kaufmann, Sochacki i Morgenstern, zawołał:
— Towarzysze... proszę na chwilę... bardzo ważna sprawa...
A gdy weszli, patrząc nań z ciekawością, wytrzymał ich przez chwilę, jakby chcąc wywołać większy efekt, poczem rzekł z naciskiem.
— Towarzysze... wielka wiadomość... mamy żonę i syna tego Okonicza!...
Efekt rzeczywiście wywołał nadzwyczajny... Trzej współrządcy wytrzeszczyli na niego oczy, poczem dopytywać się zaczęli:
— Jakto?... gdzie oni są?... jakim sposobem?...
A Trockij, jako dobry aktor, wykorzystujący sytuację, rzucił:
— Właśnie Władimir Moisiejewicz zawiadomił mnie, że jest tu jakiś, który wie, gdzie oni się chowają...
— To nadzwyczajne! — zawołał Kaufmann — toż mając ich w ręku zmusimy do uległości tego dumnego polaka...
— Będzie teraz musiał przystać na nasze warunki — rzekł Sochacki.
— I zapłacić duży okup — dorzucił Morgenstern.
— No, no, — uspakajał ich Trockij — wpierw trzeba ich dostać w nasze rece, a potem pogadamy o tem wszystkiem z Okoniczem, — poczem zwracając się do adjutanta, rzekł: — towarzyszu adjutancie, wprowadźcie tu tego...
Adjutant wyszedł, a po chwili wrócił, prowadząc za sobą jakiegoś średnich lat chuderlawego żydka, w wytartem ubraniu, od progu już nisko kłaniającego się władzcom.
Wyniosłem skinieniem głowy odpowiedzieli mu na jego pokłony, poczem Trockij rzekł:
— Nu, co powiesz?...
— Ja wiem, wielmożni panowie generałowie, gdzie jest żona i syn tego wodza polaków... tego Okonicza...
— Nu, gdzie są?... mów...
Żydek spojrzał na nich nieufnie, z podełba, poczem rzekł:
— Nu, a co ja zato dostanę?...
Roześmiał się Trockij z tego handlowego postawienia sprawy przez rodaka, poczem spytał:
— No, a co ty chcesz?...
— Jabym chciał,—z pewnem wahaniem rzekł żydek: należeć do komisji, którą będzie upaństwawiać majątki gojów...
— Dobrześ wybrał,—ze śmiechem rzekł Trockij, a zawtórowali mu wszyscy obecni: no, dobrze... a teraz mów...
Małe, czarne, pełne chytrości i przebiegłości oczki żydka błysnęły zadowoleniem i, zginając się w niskim ukłonie, rzekł:
— Dla mnie słowo jaśnie generała, to jak szczere złoto, ale... prosiłbym na piśmie...
Roześmiał się po raz wtóry Trockij i, nakreśliwszy słów parę na kawałku papieru, podał go żydkowi, mówiąc:
— Masz... a jeżeli ich tam nie będzie, to kula w łeb...
— Wystarczy,—odrzekł żydek, chowając skwapliwie papier: — oni się chowają na Żoliborzu... w domu jednego oficera... Niech wielmożni generałowie poślą tam żołnierzy, to ich znajdą...
— Nie, bratku ty sam pojedzisz z nimi i pokażesz gdzie — rzekł Trockij, wydając jednocześnie rozkazy adjutantowi.
A w chwilę potem w stronę Żoliborza mknęły trzy samochody, pełne żołnierzy, a w pierwszym siedział żydek z adjutantem.
Tymczasem na Żoliborzu, w małym domku t. zw. osiedla oficerskiego, na uboczu, w skromnie umeblowanym pokoju, siedziała młoda jeszcze, w proste, ciemne suknie przyodziana kobieta, a do niej tulił się wysmukły, może dwunastoletni chłopiec, w mundurku uczniowskim.
Na twarzy generałowej Okoniczowej, gdyż ona to była, malowała się powaga, połączona z rezygnacją.
— Mamo — pytał chłopiec — dlaczego ojciec wczoraj przyjechał do nas tylko na chwilę? — i żegnał nas tak, jakby już nigdy z nami zobaczyć się nie miał..
— Nie mógł, synku... ważne wzywały go sprawy... szedł na bój śmiertelny, ostateczny... n ewiadomo też, czy go już więcej zobaczymy... Ojciec odleciał z całem wojskiem daleko, daleko, by tam dalszą walkę z wrogiem prowadzić...
— A dlaczego nas nie zabrał z sobą? — dopytywał się chłopiec.
— Nie mógł, synku... aeroplany przeznaczone były dla wojska, a w chwili takiej każdy żołnierz więcej znaczy, niż my wszyscy...
Umilkł chłopiec, rozważał coś w myśli, wreszcie znów spytał:
— M musiu... ja, jak dorosnę, to zostanę żołnierzem, jak ojciec...
— Tak, synku, — odrzekła matka, tłumiąc całą siłą woli łzy, cisnące się jej do oczu — ty zostaniesz żołnierzem, i tak, jak on, walczyć będziesz za Polskę...
Zaledwie to wyrzekła, dał się słyszeć warkot nadjeżdżających samochodów, który ucichł nagle przed domem.
Gen Okoniczowa pobladła, powstała z miejsca, tuląc do piersi syna. W przedsionku dał się słyszeć tupot licznych nóg, i do pokoju wtargnął tłum zbrojnych żołdaków, poza którymi krył się tchórzliwie żydek.
Przed żołnierzy wystąpił adjutant Trockiego i, arogancko przyglądając się matce i synowi, rzekł:
— Madame generałowa Okonicz?...
— Jam jest — odrzekła spokojnie zapytana.
— Pani pojedzie z nami, — rzekł adjutant.
— Gdzie?...
— Do zamku, do generałów — odrzekł.
— Jesteśmy więc uwięzieni? — spytała spokojnie generałowa — czy mogę wziąć rzeczy niezbędne.
— Nie, nie potrzeba,—odrzekł brutalnie adjutant.
— Jestem gotowa...
Odsuwając pełnym godności gestem adjutanta, poszła przodem z synem, a przy drzwiach otoczyli ich wkoło żołdacy, prowadząc do automobili.
Zajęli w nich miejsca i pomknęli całym pędem do zamku, gdzie na nich z niecierpliwością oczekiwali quadrumviry.
Do wielkiej sali, dawnej tronowej królów polskich, splugawionej i zniszczonej teraz pobytem w niej żołdaków komunistycznych, wprowadzili uzbrojeni żołdacy generałową Okoniczową z synem.
Wodzowie komunistyczni skierowali na nią płonące ciekawością spojrzenia, a tyle w niej było majestatu i godności, że bezwiednie wszyscy pochylili przed nią głowy.
— Pani jest żoną generała Okonicza? — spytał po chwili Trockij.
— Tak jest — odrzekła spokojnie.
— Gdzie jest mąż pani?
— Tam, gdzie mu obowiązek i honor nakazuje... przy wojsku polskiem, gotów do walki za Ojczyznę...
— Zostaje pani wraz z synem zakładniczką naszą... w razie, gdy rozpocznie on działania wojenne, zginiecie... Napisze to pani do niego i zażąda poddania się...
— Nie napiszę tego, — odrzekła spokojnie generałowa.
— Dlaczego? — spytał zdumiony Trockij — my nie żartujemy... nas nie obchodzą jakieś tam burżuazyjne prawa wojenne...
— Wiem o tem aż nadto dobrze, — z pewną ironją w głosie odrzekła generałowa — nie spodziewam się nawet tego po was... A nie uczynię tego, gdyż jestem polką i wiem, jaki jest mój i meża mego obowiązek względem Ojczyzny... Możecie mnie zabić, lecz nie nakłonicie nigdy do popełnienia czegoś, coby mi hańbę przyniosło.
Spokój tej odpowiedzi, jak również i tchnąca z niej pogarda, wyprowadziły z równowagi Trockiego. Zacisnął pięści i przyskoczył do nieustraszonej niewiasty.
— Ty... ty... dumna Polko, — zacharczał — zapominasz, kim my jesteśmy... że my teraz panujemy nad światem... że możemy was na proch zetrzeć... Mów zaraz, że zrobisz to, czego żądamy, bo inaczej pójdziecie zaraz pod ściankę...
Generałowa na te obelżywe słowa wyprostowała się, jakby urosła, z pogardą spojrzała na pieniącego się wodza armji sowieckiej, i odrzekła wyniośle:
— Wiem dobrze, co mnie z waszych rąk spotkać może... Tak postępują tylko chamy i złoczyńcy... Możecie prowadzić nas pod ścianke...
Chłostany temi słowy, jak biczami, cofnął się Trockij, przez chwilę milczał, oszołomiony, wreszcie wykrztusił:
— Zabrać ich... do więzienia... trzymać pod mocną strażą... Pilnować dzień i noc... Potańczymy z tobą, dumna Polko...
Żołdacy wyprowadzili aresztowanych, a Trockij padł na fotel, dysząc cieżko.
Czas pewien trwało milczenie, wreszcie przerwał je tow. Hans Kaufmann:
— Co teraz będzie?.. Co z nimi zrobimy?...
— Wiem... wiem!...—zawołał Trockij, zrywając się z fotela — Władimir Mois ejewicz... piszcie...
A gdy adjutant zasiadł przy biurku, trzymając pióro w ręku, począł mu dyktować:
„Generał Okonicz, naczelny wódz polski. Mamy w niewoli żonę i syna pana, jak również wszystkie rodziny wojskowych, pozostałe w Warszawie... Zginą, jeśli pan nie skapituluje z całą armją. Dowództwo armji komunistycznych Niemiec i Rosji“.
— Tak trzeba przemawiać do tych Polaków... Wysłać natychmiast radjem na wszystkie strony... Zobaczymy, czy ten polski generał będzie tak nieugięty, jak ta dumna Polka, żona jego... Zwłaszcza, gdy mu zaczną tchórzyć oficerowie i żołnierze, drżący o życie rodzin...
Adjutant wyszedł, a quadrumvirzy zajęli się sprawami bieżącemi, nie mogli jednak ukryć niecierpliwości i niepokoju oczekiwania na depeszę.
Czekali niedługo. W godzinę potem adjutant przyniósł odpowiedź z radiotelegrafu. Brzmiała ona:
„Wodzowie armji komunistycznych Niemiec i Rosji. Do całego szeregu zbrodni dołączycie jeszcze nowe... Dla Ojczyzny poświęcę żonę i syna, a towarzysze moi — rodziny swoje... Tem straszniejszą będzie zemsta nasza. Walki do ostatniego tchu z wami nie wyrzekniemy się nigdy, za żadną cenę. Naczelny wódz armji polskiej, generał Stanisław Okonicz“.
Trockij ze złości aż zazgrzytał zębami.
— Poczekaj, ty dumny Polaku! — zawołał — żona twoja zginie, a syna wychowamy na komunistę, ażeby walczył z tobą, o ile przedtem nie wpadniesz w nasze ręce...
Generałowa Okoniczowa, znalazłszy się w celi więziennej, przedewszystkiem padła wraz z synem na kolana, gorące modły śląc do Pana nad Pany, ażeby dał jej siły do przetrzymania cierpień, jakie ją czekały, a zarazem dał jej mężowi moc do wytrwania na raz zajętem stanowisku.
Ciemność panowała w celi nieprzenikniona, nierozjaśniona nawet przez małe zakratowane okienko, umieszczone w górze, pod sufitem.
Z korytarza więziennego dobiegały odgłosy ciężkich stąpań żołdackich, szamotań i krzyków pędzonych przy pomocy uderzeń kolbą na śledztwo więźniów, a potem systematyczne odgłosy salw karabinowych, któremi rozstrzeliwano nieszczęsnych, skazanych na śmierć przez komisję nadzwyczajną komisarzy Buracza i Królikowskiego.
Więzienie mimo późnej nocnej pory tętniało życiem. Ohydne, potężne odgłosy jego głuszyły nawet straszliwą kośbę śmierci, hojnie szafowanej przez oprawców komunistycznych. Ze wszystkich okienek biegły ku niebu gorące modły i westchnienia, jednych o życie, innych o ratunek i zbawienie dla umęczonej Ojczyzny.
Westchnienia te, jęki i modły mięszały się z brutalnymi klątwami, wymysłami i okrzykami żołdaków. Tworzyło to, łącznie z strzałami karabinowymi i rewolwerowymi, dobiegającymi z podwórza w ęziennego i z miasta, istne piekło, pełne grozy, przejmujące potwornym lękiem.
A gdy świt zabłysnął na niebie, gdy ukazywały sę pierwsze promienie cudownego majowego słońca, ucichało wszystko... Usypiali znużeni swą krwawą nocną pracą oprawcy, usypiali wyczerpani nocnem trwożnem oczekiwaniem więźniowie, a ciszę poranka przerywał tylko warkot motorów samochodów ciężarowych, wywożących zwłoki ofiar rzezi nocnej.
Generałowa Okoniczowa noc całą czuwała, kłęcząc przy tapczanie więziennym, na którym spał trwożliwym nerwowym snem, wyczerpany przejściami dnia całego, syn jej... Jęczał on przez sen, wzdychał, wzywał ojca, to znów zrywał się i z płaczem tulił do piersi matczynej.
Usypiała nad ranem, lecz wnet potem budziło ją brutalne szarpnięcie za ramię żołdaka, który przynosił im posiłek...
Potoczyły się dla nich dnie i noce bez zmiany, w jednakiej udręce i niepokoju, pełne brutalnych znęcań się dozorców i żołnierzy, pełne szarpiących nerwy scen z innymi więźniami, rozgrywających się na korytarzu więziennym, w przyległych celach, lub też rozstrzeliwań nieszczęsnych skazańców, dokonywanych masowo wprost pod oknami ich celi, na podwórzu więziennem...
Domyślała się, że wszystko to czynione jest umyślnie, celem złamania jej moralnie i fizycznie, celem zmuszenia do uległości i wykonania żądań wodzów komunistycznych.
I choć pod wpływem tych udręk nad ludzkie wprost siły słabło jej ciało i duch omdlewał, trzymała się nieugięcie, postanawiając wytrwać do ostatka, nie ustąpić aż do śmierci, nie okazać wrogom ani na chwilę słabości swojej.
Serce jej rwało się na strzępy, gdy patrzała na cierpienia syna, który pozbawiony powietrza i ruchu, odżywiany bardzo źle, mizerniał straszliwie, nikł poprostu w oczach. Niepokoił ją też straszliwie głuchy kaszel, wydobywający się z piersi jego skutkiem wilgoci, panującej w celi.
Również bezgraniczną męką dla niej był brak wszelkich wiadomości o tem, co się dzieje w Warszawie i Polsce, a zwłaszcza brak wieści o mężu... Oprawcy komunistyczni, co prawda, celem zwiększenia jej udręk moralnych, rozmawiali nieraz głośno na korytarzu o rozbiciu armji polskiej, o pojmaniu jej wodza. To znów o rozstrzelaniu go lub powieszeniu.
Zrazu zamierało w niej serce z bólu i trwogi, gdy to posłyszała, lecz gdy opowieści te powtarzały się zbyt często, zrozumiała, iż czynią to celem udręczenia jej i odetchnęła z ulga...
Minęło tak wiele dni i nocy, ba i tygodni nawet, aż wreszcie przyszła jedna noc, najstraszniejsza...
Już w przeddzień jej przeczuwała, że szykują wrodzy coś strasznego dla niej, że spotkać ją ma cios najdotkliwszy... Wywnioskowała to z zachowania się dozorców, z min ich i uśmiechów, lecz jak straszliwym miał być ten cios nie domyślała się.
Wieczorem też dnia tego modliła się goręcej niż zwykle, lecz zaledwie legła na spoczynek, rozległ się zgrzyt klucza w zamku, jasną falą runęło światło do celi i wtargnęła do niej gromada żołdaków...
— Ej, pani, wstawaj! — zawołał prowadzący ich podoficer,—do komisarza po sudiebnoj czasti... prędko!...
Wstała, narzuciła suknię i, tuląc do siebie syna, poszła korytarzami, otoczona przez zbrojnych żołnierzy.
Szli długo, a z cel, położonych przy korytarzu, biegły zapytania:
— Kto idzie?...
Chciała zawołać, że generałowa Okoniczowa, lecz zaledwie wyrzekła pierwszą sylabę, prowadzący ją podoficer schwytał ją za rękę, i pokazując rewolwer, syknął:
— Milcz, pani... a to inaczej zabiję!...
A gdy spojrzała na niego wyniośle, dodał tonem usprawiedliwienia:
— Taki mam rozkaz od komandira...
Doszli wreszcie do niewielkiej salki, obok kancelarji więziennej. Tam, przy stole, zasłanem czerwonem suknem, na wybitym skórą fotelu, rozpierał swą niewielką postać komisarz Buracz, o twarzy degenerata, o cerze chorobliwej, zielonkawej, Tuż obok niego zasiadał Królikowski, również o twarzy napiętnowanej degeneracją, wybitny typ zbrodniczy zgodnie z teorją Lombrosa.
Z boku, przy tymże stole zasiadali Trockij i Sochacki, a za nimi pisarz sądowy, zgarbiony, wychudły człowieczek w wyszarzanem ubraniu.
Wprowadziwszy do tej sali generałową, żołdacy stanęli w tyle, przy drzwiach.
Buracz przez czas pewien mierzył ją pełnem złośliwoś i spojrzeniem przez szkła wielkich amerykańskich okularów, które nosił za przykładem Trockiego, poczem szybko zadawać począł zapytania:
— Imie?... nazwisko?... imię ojca?... wiek?...
Spokojnym głosem odpowiedziała mu na wszystkie zapytania, poczem Buracz rzekł:
— Oskarżona jest pani o to, że utrzymywała związki ze zbrodniarzami, występującymi przeciwko władzom komunistycznym... Czy przyznaje się pani?...
— Do niczego się nie przyznaję, — odrzekła spokojnie — żadnych stosunków z nikim utrzymywać nie mogłam gdyż pierwszego dnia zaraz po wejściu najeźdź ów, uwięzioną zostałam...
— A z mężem?...
— Mąż mój nie jest zbrodniarzem... jest bohaterem, który walczy o wolność Ojczyzny..
— Odmówiła jednak pani uczynieniu zadość żądaniu prawowitej władzy?...
— Odmówiłam najeźdźcom i uzurpatorom i odmówie zawsze, póki żyć będę, — odrzekła.
— Oskarżoną jest pani właśnie o nieuznawanie prawowitej władzy i kontrrewolucyjność...
— Dla mnie prawowitą władzą jest Prezydent i rząd Rzeczypospolitej Polskiej i tej władzy wierną zawsze pozostanę... Jeżeli to nazywacie kontrrewolucją, to jestem jej wyznawczynią...
Te jej spokojne, pełne godności, a zarazem tchnące utajoną pogardą odpowiedzi, wyprowadzały z równowagi władzców komunistycznych.
Trockij zrywał się z miejsca, to siadał z powrotem, zaciskając w bezsilnej złości pięści, mrucząc pod nosem z trudem powstrzymywane przekleństwa, wreszcie, nie mogąc zdzierżyć dłużej, porwał się i wykrzyknął:
— To wszystko, co ona mówi, jest już kontrrewolucją... za to samo już tylko powinna zostać rozstrzelaną... Towarzyszu Buracz... ja domagam się śmierci dla tej kobiety...
Lecz Buracz, zimny, spokojny, z cynicznym uśmiechem na twarzy, uspokoił go skinieniem ręki i w dalszym ciągu zadawał pytania:
— Pani zatem, jako taka dobra Polka, była zapewne dobrze wtajemniczoną w plany i zamiary męża... Proszę więc powiedzieć nam, kogo mąż pozostawił w Warszawie ażeby robotę przeciw nam dalej prowadził?.. Kto w Warszawie cieszył się największem zaufaniem jego?...
A gdy w milczeniu patrzała na niego szeroko rozwartemi oczyma, dodał tonem uspokojenia:
— No, to przecież nic tak wielkiego?... a za cenę tego zwierzenia ocali pani życie swoje i syna, a kto wie — może i wolność odzyszcze...
Wpatrywała się w nich wciąż w milczeniu, aż wreszcie, gdy zabrzmiał chrapliwy głos Królikowskiego:
— Upartą jest ta burżujka... Trzebaby z nią pogadać po naszemu... Zaraz wyśpiewa wszystko...
Przemówiła... Przemówiła głobem silnym i stanowczym:
— Nic nie wiem... Mąż mnie w plany i zamierzenia swoje me wtajemniczał... A choćbym nawet wiedziała, nigdy, nawet za cenę życia, bym wam tego nie powiedziała...
— A za cenę życia syna? — syknął Sochacki.
Zachwiała się, omal nie padła na kolana, przymknęła oczy, jakby zbierając rozszalałe myśli, lecz wnet potem odzyskała równowagę i odrzekła z mocą:
— Nigdy, nawet za tą cenę...
Stanowcza ta jej odpowiedź wywołała konsternację wśród komisarzy. Sedzieli w milczeniu, nawet Buracz nie wiedział, co jej rzec na to. Zamiemli wreszcie porozumiewawcze spojrzenia i wyszli na naradę do przyległego pokoju.
Generałowa, otoczona przez zbrojnych żołnierzy, stała nieruchomo, jak posąg, tuląc do siebie syna, z wzrokiem wzniesionym do góry, a usta jej poruszały się cichym szeptem modlitwy.
Narada komisarzy trwała długo, przeradzając się czasami w żywy spór, którego odgłosy dobiegały aż do sali. Wreszcie ucichło wszystko, i weszli, zajmując miejsca za stołem. Ze spokojem, wciąż szepcąc modlitwę, czekała na ogłoszenie wyroku śmierci, gdy naraz Buracz rzekł:
— Wobec tego, iż w republikach komunistycznych każde dziecko musi być wychowane w zasadach wzniosłych i szczytnych ideałów komunizmu, w myśł nauk nieśmiertelnych Marxa i Lenina, pani zaś syna swego wychowuje w zasadach reakcyjaych, kontrrewolucyjnych, wrogich komunizmowi, — postanowiono odebrać pani syna i wychowanie jego powierzyć ludziom odpowiednim, którzy uczynią z niego człowieka pożytecznego dla Polskiej Komunistycznej Republiki Rad.
Odrętwiała nawpół przytomna, słuchała tych pełnych okrucieństwa słów. Jakto? Odebrać jej mają syna, jej Józia, jej skarb największy?... Jego, syna największego patrjoty i bohatera Polski mają wychować na komunistę, na sojusznika tych, z którymi walczy ojciec jego, a na wroga zaciętego ojca — bohatera i jego towarzyszy. Cios był za silny dla niej... Błędnemi oczyma wpatrywała się w przestrzeń, a potem bezsilna osunęła się na ziemię i, kurczowo przytulając do siebie syna, zawołała:
— Nie... nie... nigdy... za żadną cenę...
Ten wybuch bezgranicznej miłości macierzyńskiej komisarze przyjęli triumfującymi uśmieszkami. Znawcy psychologii ludzkiej, wiedzieli dobrze w którą strone cios wymierzyć, ażeby ofiarę swą złamać i do uległości zmusić. Teraz już pewni byli zwycięstwa. Wytrzymali ją tak przez czas pewien, poczem Buracz rzekł głosem słodziutkim, z nutką współczucia:
— Widzi pani, do jakich ostateczności zmusza nas jej nieustępliwość... Bolejemy bardzo nad tem, lecz trudno... Przed koniecznością państwową wszystko musi ustąpić. Zresztą gotowi jesteśmy zmienić tą decyzję, byle i pani ustąpiła ze swego stanowiska i uczyniła zadość życzeniom naszym...
Te jego spokojne, jakby przez zęby cedzone słowa, podziałały na generałową jak strumień zimnej wody. Zrazu, pod wpływem szału rozpaczy, chciała prosić, błagać tych ludzi by jej pozostawili syna, by wreszcie razem ich zabili, lecz z tych słów zimnych, wyrafinowanych pojęła, że byłoby to daremne, że oni właśnie tylko na tą chwilę jej upokorzenia i słabości czekają, że pragną widzieć ją czołgającą się u ich stóp, że widok jej, wijącej się z bolu, rozkosz im tylko sprawić może, że mimo wszystko nie odniesie to żadnego skutku i że uczynią mimo wszystko to, co postanowili... Zrozumiała to i wnet powróciła jej dawna duma. Porwała się z ziemi wyprostowałs, jakby wyrosła i z płonącemi oczyma odrzekła twardo:
— Nigdy, słyszycie, nigdy... za taką nawet cenę nie popełnię tej podłości, do jakiej mnie zmusić chcecie...
Odpowiedź ta była dla komisarzy zgoła nieoczekiwaną.
Siedzieli przez długą chwilę nieruchomi, jakby nie wiedząc, co czynić, jakby nie mogąc zdecydować się na czyn stanowczy. Wreszcie Trockij, wspierając się rekoma o stół, wstał... Wyglądał poprostu strasznie. Poczerwieniał, włosy mu się zjeżyły, źyły na czole nabrzmiały, oczy z po za szkieł okularów błyszczały złowrogo, a z ust ciekła ślina. Zaczął wreszcie mówić chrapliwym, przerywanym głosem:
— Jak tak... jak tak... to my... wykonamy... naszą decyzję... syna swego... już... nie zobaczysz... chyba jako żołnierza... lub... urzędnika... komunistycznego...
A gdy mu na to odpowiedziała tylko wyniosłem, pogardliwem milczeniem, rzucił żołnierzom rozkaz:
— Brać go!...
Rzucili się żołdacy, by wykonać rozkaz „komisara“, i poczęli ciągnąć Józia, kurczowo trzymającego się matki. Nie płakał nie krzyczał, lecz z zaciętością młodego Iwiątka bronił się przed przemocą... Zawrzała walka szalona... Czterech silnych żołnierzy nie mogło dać rady wątłemu napozór, Zmorzonemu przez długi pobyt w więzieniu chłopczynie. Kopał on, gryzł oprawców, trzymając się z całej mocy matki, która obejmowała go ramionami...
Przez cały czas nic innego nie było słychać w sali, prócz ciężkich oddechów i klątw żołdaków, oraz świszczącego oddechu zziajanego Józia i jego matki.