Wesele hrabiego Orgaza - Roman Jaworski - E-Book

Wesele hrabiego Orgaza E-Book

Roman Jaworski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Wesele hrabiego Orgaza. Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości” to historiozoficzno-fantastyczny utwór Romana Jaworskiego z 1925 roku. Opowiada o rozgrywce dwóch amerykańskich miliarderów, Havemeyera i Yetmeyera, pragnących odgrywać rolę zbawicieli ludzkości i zbawić kulturę europejską po kryzysie cywilizacji, który nastąpił w wyniku wielkiej wojny. Powieść przesycona jest klimatem katastroficznym związanym z doświadczeniami I wojny światowej. Nawiązuje do nurtu młodopolskiego modernizmu, traktując go czasem w sposób prześmiewczy, oraz wątków literatury popularnej i kultury europejskiej, np. obraz El Greca „Pogrzeb hrabiego Orgaza”. Charakteryzuje się bogatym, nowatorskim, ekspresjonistycznym językiem, zbliżonym poetyką do twórczości literackiej Witkacego.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Roman Jaworski

Wesele hrabiego Orgaza

Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości

Warszawa 2022

[Motto]

Przedmiotem eposu, wbrew wszelkim gadaniom, może być tylko materiał przyszłości

Z rozmyślań nad zadaniami i nad istotą sztuki pisarskiej

[Dedykacja]

Mądrym Indianom, którzy z pogromu cywilizacji ocaleli jeszcze, za to, że odwagę posiadają zawsze, by zrozumieć wszystko, opowieść poświęcam, wiedząc, iż do nich jedynych mogę bez obawy przemawiać po polsku

Zbawca świata i jego barkeeper

Rozdział wstępny, w którym będzie mowa o tym, jak... Dawid Yetmeyer, miliarder z New Yorku, uwiedziony spojrzeniami kardynała-inkwizytora Don Fernando Nino de Guevara na słynnym portrecie El Greca, postanowił nagle zostać zbawcą świata głównie w tym celu, by leczyć dotkliwe rany powojenne i pobudzać zgnuśniałą ludzkość do twórczości. Zjeżdża więc nasz, skądinąd wybitnie otyły, bohater do starożytnego Toledo w Hiszpanii i prowadzi tutaj rokowania z powiernikiem swoim Don Jacinto de Gouzdrala Gouzdrez, kelnerem z zawodu, o założenie dancingu, w którym mają odbywać się nowoczesne misteria pantomimowo-taneczne, pobudzające ludzi do wskrzeszania uczuć religijnych i do historycznego sposobu ujmowania rzeczywistości. Poprzez religijność i historyczną syntezę powrócić ma myśl człowiecza do zaprzepaszczonych przez długoletnią pożogę wojenną zdolności twórczego budownictwa we wszystkich dziedzinach kultury i cywilizacji.

Siedzibą zbawczego dancingu ma być Posada de la Sangre, historyczna oberża, w której ongi Cervantes pisał swego Don Quichote. Pantomimową primabaleriną będzie Donna Evarista de las Cuebas, potomkini rodu, z którego pochodziła żona El Greca. Dziewczyna ta, odznaczająca się niesamowitą urodą, jest właścicielką cennej sadyby dancingowej i od jej to opiekuna nabył Jacinto dla Yetmeyera Posada de la Sangre. Wskutek tragicznej miłości do matadora Manuela, który podczas niefortunnej walki z bykiem Corcito popełnił na arenie samobójstwo, popadła Ewarysta w silny rozstrój nerwowy. Obowiązki tanecznicy i kapłanki misteriów wyrwą ją obecnie z ponurej obroży melancholii.

Gnali go przed sobą wśród gwizdów, chichotów, wymyślań. Ku Zocodoverowi zmierzał przez Calle del Comercio. Staczał się po pryncypalnej pochyłości Toleda miarowo, z godnością, mimo swawolnych popchnięć i wyuzdanych przezwisk. Postać miał przyziemnego grzyba truciciela. Brzuchaty potworek w pasiastym, fioletowo-zielonkawym kostiumie, z krótkimi porteczkami i z ogromną brązową, żółtymi cętkami nakrapianą czapą na głowie rozrosłej, pozbawionej szyi. Cienista fasada czapy i w rogową oprawę ujęte okulary uwalniały oblicze od potrzeby jakiegokolwiek wyrazu.

Dreptała tuż przed nim w leniwym pośpiechu spłoszona trzoda rozdzwonionych koźląt, pobekując ślamazarnie. Rozszalały osioł, zrzuciwszy warzyw kosz przygniatający, wpadł na chodnik, rozpędzając korowód mnichów zakapturzonych w oponach flagelanckich. Czereda ulicznych bachorów, posuwając się uporczywie tuż za przybyszem, po szeptanych konszachtach swych aficionados niesłusznie, z przejmującym jazgotem orzekła:

– Ingleze! Ingleze!

Wielkie słońce toledańskie rozdziawiło swoje dumne ślepia, posypując rdzawym proszkiem nadwieczornych blasków bruk kamienisty, zmarniały od niewolniczego stąpania wciąż powrotnych stuleci.

Zatrzymały go przez chwilę napastliwe duszności. Na krztuszącego się spadł grad dobrze wycelowanych pocisków: skórki pomarańczowe, okrągłe owoce oliwek, zbrudzone listki sałaty.

Przemówił do gawiedzi w niezrozumiałym języku:

– Nie myślcie, moi kochani, iż koniecznie trzeba wrzeszczeć, nie wiedząc, czego się chce od siebie samego! Można w tym wypadku tak samo milczeć, jak wówczas, kiedy wie się, czego chcieć! Wiem ja na przykład, czego domagam się od mej własnej persony, ale gdyby zaszedł wypadek wręcz przeciwny, wątpię, czy zdobyłbym się na rozgłos uliczny. Jeżeli jednak sądzicie, że przy pomocy donośnych, a raczej nieznośnych okrzyków zdołacie zgłębić, czego chcecie ode mnie lub zgoła dociec, czego ja chcę od was, proszę... bez wszelkich ograniczeń folgujcie nadał rozprężonym gardziołkom!

Stropili się niezrozumiałością wprost wyzywającą. Zdążył przybłęda wyzyskać moment osłupienia i dopadłszy Café-Restaurant „Vienna”, pod kremowym parasolem ogródkowego stolika przykucnął.

– Proszę zawołać senora Jacinto! – uprzejmie zażądał.

Z szeregu bladoniebieskich fraków i ciemnopąsowych kamizelek wyplątał się staruszek smukły, kościsty, kroczący z godnością przezorną. Podgięte okolenie wystającego podbródka dążyło zawzięcie do zetknięcia z ostrym zakończeniem nosa, nad którego cienkim grzbietem migotały czarne oczęta przerażonego niemowlęcia.

Potworek czapę niby przyłbicę na oczy zapuścił i wymamrotał:

– Jestem Dawid Yetmeyer z New Yorku, zamieszkały przy tysiącznej trzechsetnej trzynastej Avenue w District of honourable lazy men. Czy mam przyjemność z senore Jacinto, z którym łączy mnie półroczna niemal korespondencja i którego listy posiadam przy sobie?

Frak ponuro usłużny połami wesoło zaszeleścił, objawiając swe miano:

– Jam jest, nie inaczej: Don Jacinto de Gouzdrala Gouzdrez. Oczekiwałem waszej wysokości z niewymierną niecierpliwością. Służyć mogę doskonałym puchero z niezrównanymi garbanzos, czy też dla ochłody mrożoną czekoladą?

– Nie życzę sobie w tej chwili ni strawy, ni napoju. Poza tym nie jestem ani wysokością, ani niskością. Jako mieszkaniec nowego świata jestem wyłącznie równością, co rozumieć należy, że równy jestem każdemu, kto nie wymaga, bym mu to przyznał. Wszystko gotowe?

– Najzupełniej. Sądzę, że wreszcie skończyła się wojna i że czas najstosowniejszy do otwarcia interesu.

– Przypuszczam, iż nie mylę się, uważając porę za odpowiednią. Zresztą już sam rodzaj mojego przedsięwzięcia domaga się czystego typu powojennego.

– Szkoda, że nie przedwojennego, lub nawet wojennego, bo wówczas troska o zyski byłaby mniejsza – chytrym szeptem zauważył Jacinto.

– Punktem wyjścia przy podejmowaniu przedsiębiorstw w dobie obecnej są dla nas, Amerykanów, zobowiązania moralne, zaciągnięte wobec osób drugich, albo też czasem i wobec siebie samego. Zachętą przy montowaniu interesów są dekoracyjne motywy zabawowe. Dopiero samo wykończenie biznesu uwieńczone być winno architektonicznie okazałą, a smaczną kolumnadą zysków. Przedwczesne zamysły rentowności pisują linię rozwojową zarobkowej konstrukcji i niweczą logikę wynikających z niej wypadków. Otóż przyjeżdżam tu, by przede wszystkim wykonać dobrowolnie przyjęte polecenie ziomka waszego, kardynała inkwizytora Don Fernanda Nino de Guevara. Pobożnego tego okrutnika więzi w swym czerwonym pałacu w New Yorku znany nasz miliarder, a przez to i mój konkurent, Mr. H.W. Havemeyer. Kardynał życzy sobie, jako niepoprawny Europejczyk, nic mniej i nic więcej, jak tylko, by ktoś wyświadczył postarzałemu i zgnębionemu kontynentowi jakieś dobre okrucieństwo czy okrutne dobrodziejstwo, a to celem podtrzymania zanikającego od wybuchu ostatniej wojny wątku historii. Podjąłem się tego zadania tym skwapliwiej, że trudno się dziś imać czegoś mądrzejszego, jak pozytywnego tępienia nadużyć powojennych, popełnianych przez stosowanie samych złych okrucieństw i okrutnie głupich złości. Nadarza mi się również sposobność wprost cudowna do gruntownego porachunku z Havemeyerem, który nie tylko jest miliarderem, jak i ja, nie tylko posiada czerwony pałac w najbliższym sąsiedztwie czarnego mojego domu, ale na dobitek wszystkiego, wyobraź sobie, mój Jacinto, jest kolekcjonerem dzieł sztuka! Czy ty zdajesz sobie sprawę, kochany przyjacielu, do czego doprowadzić może kolekcjonerstwo, zwłaszcza przy olbrzymich, niezmierzonych, niewyczerpanych środkach pieniężnych mego konkurenta? Po prostu do wycofania żywych faktów lub ich wiarogodnych świadków z obiegu historii, do zupełnego przerwania i tak już nadwyrężonej dziejowej ciągłości. Sam powiedz, czy mogę ja dopuścić do tej ostateczności, ja, kardynała Fernanda delegat, misjonarz, powiernik? Skoro przez Havemeyera wyraża się ludzkość znudzona historią, w takim razie występuję ja, Yetmeyer, znudzony ludzkością i wraz z inkwizytorem-okrutnikiem uwolnię całą historyczną przeszłość, by o ile może i zechce, weszła w teraźniejszość. Będzie to próba nawiązania dziejów i niebawem przekonamy się, czy ta teraźniejszość w ogóle do życia jest zdolna. Wiem, że niełatwe jest moje zadanie, i wiem, że chcąc dopiąć celu, posługiwać się muszę środkami najnowszymi, a więc obowiązującymi już po ostatniej wojnie międzyludzkiej, czyli tak zwanymi powojennymi i stąd nieludzkimi.

– A więc nie kinematograf w połączeniu z okultystyczną jadłodajnią, jak ostatnio pisał pan dobrodziej? – zaskomlił Jacinto.

– Nie, raczej dancing wraz z przyczepioną recytatornią okrucieństw arytmicznych.

– Ostatecznie, taki typ interesu czy owaki, to rzecz dla mnie podrzędna, prawie obojętna...

– Tak, tak, obojętna – żywo podchwycił Jankes i rozjaśnił zamglone w szkieł poblasku źrenice topazowych oczu. Uniósł się na krzesełku, brzuszek ukryty pod blaszaną taflą stołu na wierzch wydobył i zerwawszy czapę z głowy, ujawnił jasnoryżą, kędzierzawą, przemocą pomady ujarzmioną czuprynę.

– Sądzę, mój Jacinto, że posiadasz główny warunek po temu, by mogła połączyć nas przyjaźń, nie jest ci bowiem obcą konieczność stosowania obojętności w związkach ścisłych, czyli na ścisłym wyrachowaniu opartych. Brak wszelki wspólnych upodobań i zaciekawień ułatwi nam niewątpliwie zawarcie stosunku, wyrażającego się raczej w przyjaznej obojętności, o którą mi chodzi, gdyż może być potrzebna, aniżeli w obojętnej przyjaźni, która jedynie w płciowym odniesieniu, zwłaszcza w małżeństwie pożyteczną czy pożądaną być może, a której nie umiałbym nigdy na nic użyć.

– Gdy byłem pierwszym poganiaczem mułów królewskiej stadniny w Madrycie, nawiedzały mnie różnorakie miłości młodzieńcze. Kochałem wówczas gibkie dziewczęta Granady, Kordoby góry dzikie, wyniosłe, Barcelonę zapachnioną gajami pomarańcz, kochałem Loteria de navidad na Puerta del Sol pod balkonem „Correspondencia de Espana”, a nawet kochałem i całą Hiszpanię. Nic bardziej nie zniechęca jednak do miłości aniżeli zawód kelnerski. Przy posłudze kawiarnianej napatrzyłem się tylu dziwnościom, że dojrzałem, osiwiałem i zobojętniałem. Dziś żywo przejmuję się jedynie samym sobą i nic kochać nie mógłbym. Dziś czuję szczerą obojętność: dla wszystkiego i wszystkich poza mną.

– Masz oto czek na dziesięć tysięcy dolarów, wart tego jesteś. Racz przyjąć tę drobnostkę jako podstawę, utrwalającą naszą obustronną obojętność, a równocześnie zasilającą twoją miłość własną.

Dławił się Amerykanin śmiechem radości w przełyku grzęznącym i zacierał rączki na znak, że rozwija się pomyślnie interes. Kelner zaś Jacinto z czekiem w dłoni zwiniętym, jeszcze bardziej w wyprostowaniu służebnym zesztywniał i pokrywając wzruszenie, przymknął oczki, jak gdyby chciał wystylizować w mózgu kształt tuż urzeczywistnionego marzenia. Wnet jednak otrząsnąwszy się z zadumy, do bufetu pośpieszył, by powrócić z filiżanką czekolady wraz z nieodłączną szklanką wody mrożonej, w której sterczał wysmukły azucarillo.

– Trzeba posilić się, senore, zwłaszcza w dzień, jak na jesień, wyjątkowo upalny. Wprawdzie to piątek i post nas obowiązuje rzetelny, ale orzekł już raz Escobar: „liquidum non rumpit jejunium” i tego się trzymam. Lepszej zaś czekolady nie podają nawet u Mallorquina w stolicy.

– Powiedz, coś zdołał uczynić dotąd dla mnie? – zaskomlił grubasek, ulegle połykając słodycz zawiesistą.

– Moc zdziałałem, dobrodzieju szanowny, do zeznań jednak zabrakło odwagi niezbędnej. Obawiałem się, czy pokryć zechcesz wydatek nieskromny. Obecnie zuchwałość wypowiedzieć raźniej, skoro twej hojności uzyskałem pewność: oto nabyłem na interes Posada de la Sangre...

– Oberżę, w której Don Quichote, wszelkich poczynań patron najcenniejszy, otrzymał ongi swe znamię rycerskie? Jacinto! Czy to być może? Zapewniłeś mi miejsce, z którego wyruszył Cervantes na świata spłowiałego pierwsze przemienienie twórcze?...

– Nie inaczej, panie szlachetny. Historyczna, cuchnąca buda, zakupiona (bez uiszczenia pieniędzy!) za nieprzyzwoitą ilość pesedów, jest twoją własnością. Spełniłem jedynie pańskie życzenie listowne. Orżnął mnie właściciel, stary kotlarz Enrico, ale wolałem przepłacić, aniżeli dopuścić, by cygański urwis oddał sadybę w ręce jakiejś tam komisji konserwacji zabytków czy innej podobnej mędrkowatej instytucji. Właściwie działał Enrico jedynie w imieniu obłąkanej swej bratanicy, sieroty Donna Evarista de las Cuebas, w prostej linii potomkini rodu, który ongi dał matkę jedynemu synowi sławnego Kreteńczyka, osiadłego w Toledo, Dominika Theotokopulosa. Oszalała dziewczyna jest nieszkodliwa i moim zdaniem należałoby ją do nas przygarnąć, bo szczęście dancingowi przyniesie. Można ją zostawić w jednej stajennej komórce, gdzie i obecnie stale na barłogu wśród szczurów o utraconym szczęściu rozmyśla. Dziś jeszcze cudność jej, niby pącz pomarańczy, rozkwita mimo łachmanów i wyzierającego przez nie brudu piersiąt zawzięcie sterczących. Szesnaście lat miała, kiedy padły na nią uroki pewnego marnego Espady z Walencji. Minęło sporo miesięcy niepotrzebnych wśród uciech, zabaw, przepychu. Tłumy oblegające arenę, na której zmagał się nieudolnie Manuel umiłowany z bykami, bardziej udolnymi od niego... nie jemu, lecz jej swe hołdy słały w kwiecia rozlewne i złotych monet mnogości. Aż zdarzyło się raz w Alicante, że byk andaluzyjski, pamiętny Corcito, przeciw Manuelowi zwyciężył. Trzydzieści dwa konie legły, okaleczało pięciu banderillos, kilkadziesiąt pchnięć lanc pikadorskich skrwawiło harde stworzenie, ale wciąż Corcita zimne ślepia unikały śmiertelnego pchnięcia, ośmieszając matadorską fuszerkę kokietliwego galanta, który nie umiał zdobyć się na (co najmniej!) poprawne męstwo ani w recibis, ani też w volapie. I oto spadł na arenę, niby szczebiot skowroni, słodki okrzyk dziewczęcy:

„Toro, Corcito, eviva!”

Ewarysta, panie dobrodzieju, przeciw Manuelowi krzyknęła! Rozumie się, że wnet głosów tysiące ryczały:

„Eviva toro!”

Pochylony w mądrej chęci życia łeb byka naręcz róż purpurowych okryła. Ewarysta, szanowny panie, przeciw Manuelowi róże zwycięzcy rzuciła!

Zrozumiał w końcu i sam Manuel, po raz pierwszy w życiu sprawnie veronicę przed własnym, osromotnionym obliczem wykonał i przebiwszy pod osłoną kapy jagnie swoje serce, legł w piasku areny tuż przed bykiem zwycięzcą.

Ona zaś... Wiotka jak eukaliptus w księżycowe niebiosa swe żądze szumiący, zeszła Ewarysta do zwyciężonego kochanka i z zastygłej jego dłoni jedwabną muletę wydarła, przysłaniając odtąd stale krwawą szmatą cudne swe oblicze. Ktokolwiek ku niej podejdzie, wnet chustę czerwoną na oczy zapuszcza. Pomyliło się w niej wszystko, czy też naprawiło, co było pomylone, sam nie wiem. Zagnieździła się w kotuchu Cervantesowskiej, dziś już twojej rudery, podczas gdy pustką stoją liczne jej pałace i zameczki. Nie wiadomo, czym się żywi, mówi mało i to przeważnie od rzeczy, przynajmniej od rzeczy tych ogólnie ludzkich, a może właśnie do rzeczy tych szczególnie własnych...

– Pójdźmy do niej – domagał się Amerykanin.

– Urządzę tylko rzewne pożegnanie wśród swoich, jak człek, który godnie spełnia obowiązki społeczne. Przedtem jednak wiedzieć rad bym, gdzie senor Dawid zamieszka?

– Wspominałeś, że w Posada sporo jest wolnego miejsca?

– Zaiste, ale żadnej nie masz tam izby, w której mógłby istnieć człowiek na poły normalny. Przed zajazdem stoją wprawdzie na dziedzińcu dwa wozy należące do posesji, ale wątpię, czy wolno je uważać za legowisko właściwe dla kogokolwiek...

– Doskonałe, otóż właśnie na wozach, pod gołym niebem zamieszkam, a to tym chętniej, iż zapomniałem zbadać, czy władze rodzime wpisały mnie na listę stworzeń normalnych, czy też na jaką inną...

Wypluł z ust ostatek oślizgłego azucarillo, brzuszek ponownie pod stół schował, czapę na oczy zasunął i ująwszy mięsiste swoje lica w małe, pulchne łapki, podążył w ustronie rozstrzygających medytacji.

– Nie przeczę, że wszystkiego nabawił mnie ten przeklęty Havemeyer. Jemu to zawdzięczam brzemienną w skutki znajomość z kardynałem Nino. Nie ma racji Havemeyer, skazując niewyżyte fakty historycznej przeszłości na ukrycie zazdrosne, niecielesne zaś postacie tych faktów na więzienie bezprawne. Oto dożyliśmy epoki, która zatraciła wątek z swymi ludźmi i nie może już ścierpieć ani jednego człowieka, gdyż wszyscy razem i każdy z osobna pozbawieni są jakiegokolwiek tła jakiejkolwiek epoki. Wcale już nie chodzi o możliwość własnego kąta widzenia czy o psychiczny interes osobisty. Właściwie gra idzie o to, iż trudno dłużej wytrwać bez utraty równowagi nad rubieżą przepaści bezhistorycznej. Każdy moment dalszego, najmniej wyrachowanego, najbardziej przypadkowego trwania w tej atmosferze zagraża podstawowemu poczuciu wszelkiej własnej rzeczywistości. Wojna nauczyła ludzi groźnego odróżniania fikcji od rzeczywistości. Dzięki temu nałogowi rozwija się nudny przemysł wynajdywania coraz to nowych nazw i nalepiania ich na same przestarzałe rzeczy, fakty. Ciche nalepki powagi stwarzają zatory w wartkich nurtach krzykliwego życia. Nikomu na myśl nie przyszło, by stwarzać nazwy od rzeczy, bez rzeczy i do nazw tych rzeczy dopiero dorabiać, co mogłoby dać początek nowej zgoła gałęzi wytwórczości, a mianowicie zabawkarni dla ludzi dorosłych. Uprzemysłowienie dojrzałego dzieciństwa, zdziecinnienie nowoczesnych sensów twórczych! Nowa epoka, niebywałe możliwości, a wszystko oparte na żelazobetonowych sklepieniach wiary, iż w twórczej zabawie jedyne zbawienie współczesnej ludzkości! Nikt o tym nie pomyślał... Przez stosowanie trywialnych formułek radzą i pomagają sobie ludziska, jak mogą. Ocalają swą zamgloną świadomość dzięki spopularyzowanym metodom niezawodnego stwierdzania praktycznych oczywistości, co się równa lubieżnemu, a w każdym razie bezpłodnemu obmacywaniu życia. Stąd też znają oni, w anonsach rozgłaszają, kupują i sprzedają różnice, oddzielające realną powszedniość od powszednich fikcji, różnice, których nie ma i nie było nigdy. Wymyślili sobie nawet pewien rodzaj wszystkim dostępnej tandety, którą się cieszą i której schlebiają, a miano jej: niezwykłość. Słusznie więc twierdzi więziony kardynał, że jedynym środkiem, który zdoła pojednać ludzi obecnych z ich epoką, i to w tym duchu, by oni zdołali ją urobić, a nie ona w kierunku ich ukształcenia czyniła bezowocne wysiłki, jest zastosowanie fikcji do celów praktycznych. Daleko to odbiega jeszcze od zasady zbawczej zabawy, ale bądź co bądź nie lada uciechę sprawi możność wykazania, że fikcje są bardziej wytrzymałe jako życia podwaliny od wszelkich faktów rzeczywistych. Rozumie się, że konieczne jest uzyskanie obywatelskiego równouprawnienia złudy z oczywistością, co tym łatwiej stać się może i bezzwłocznie stać powinno, jeśli uprzytomnimy sobie, jak wielka wojna doprowadziła w ostatecznych wynikach do zrównania wszystkiego, co niewspółmierne. Wobec szalbierczej skłonności ludzi powojennych do uchylania się od śmierci, a to bądź przez zwężanie pełni życia pod hasłem wszelkiego rodzaju „świętobliwych” obowiązków, bądź też przez rozdymanie rozkosznictwa z uwolnieniem od jakiejkolwiek umysłowej taksy, co wszystko razem wzięte budowę historii utrudnia – jedynie rozwielmożniona fikcja, życie wszechobejmująca, zdoła nas wyposażyć w należycie rentującą się kalkulację przedśmiertnego sensu. Tylko fikcja może nam dzisiaj ułatwić narodziny dziejowej epoki, którą zapełnimy treścią wypracowaną z uprawnionego do życia systemu myślenia i którą sami przeżyjemy świadomie wśród zabaw przedśmiertnych.

Jako wstęp do współczesnej historii, którą sztucznie trzeba pobudzać do życia z powojennego letargu, posłużą przede wszystkim niezbadane fakty uwięzionej w dziejach sztuki przeszłości. Należy wszystko możliwe uczynić, by nieprawnie zatajona przeszłość mogła się wyżyć w teraźniejszości, pozbawiając tę ostatnią jej bezhistorycznego zdrętwienia. Konkurencyjne wobec Havemeyera zapędy naprowadzały mnie przede wszystkim na konieczność ucieleśnienia portretowych i kompozycyjnych pomysłów, a to bez wszelkich mozołów ekshumacyjnych czy okultystycznych, lecz jedynie przy pomocy trafnie stosowanych fikcji i w zawziętym przeciwieństwie do martwego, na wyświechtanych oczywistościach nauki opartego kolekcjonerstwa.

Jak dotąd, jestem sam z sobą w zupełnym porządku. Również słuszną zgoła jest rzeczą, bym jako świata nowego mieszkaniec temu mrowiu ludzkiemu przedwcześnie zwiędłej Europy przywiózł w darze środek ratowniczy, co do pewnego stopnia od najdawniejszych czasów stanowi rodzaj tradycyjnego sportu Ameryki. Inna już rzecz, co oni uczynią z samym darem, i ani przez chwilę nie wątpię, że postąpią z nim nie inaczej, aniżeli uczynili to z złotem, którego od czasów Kolumba po dni ostatnie używali namiętnie celem zupełnego wysilenia swych zasobów po to tylko, by uszlachetniony i pomnożony kruszec wysłać w końcu z powrotem do nas za Ocean.

Nie ukrywam również przed sobą, że przystępując do dzieła na hiszpańskiej ziemi jako kardynała misjonarz, przede wszystkim pragnę pokonać Havemeyera, więżącego życie w obrazach, a zwycięstwo nad konkurentem zamierzam odnieść przez uruchomienie obrazów w życiu. Na ucho samemu sobie szeptem zeznam, że gdyby z poczynań moich musiało wyniknąć dla samej osoby cennego adwersarza groźne, powiedzmy otwarcie... śmiertelne niebezpieczeństwo, przed wykonaniem zamierzeń chyba się nie cofnę.

A teraz wzywam was wielcy, historyczni sojusznicy, ciebie Don Quichote i ciebie kardynale okrutniku, was bracia słoneczni, mój ty przeczysty don de Orgazie i mój roztęczony El Greco, bywajcie, do Posada de la Sangre spieszcie na pomoc w dziele zbawczego humbugu, z którego narodzi się cud!!

Pomnijcie, że dotychczasowe cudy w przeważnej ilości były nierozważne i prędzej czy później okazały się humbugiem, skąd też wynika konieczność wszechstronnego rozważenia humbugu, celem umożliwienia i ubezpieczenia cudu!

Pomnijcie! Oto chwila sprzyja niezwykle memu przedsięwzięciu, skoro gromady ludzkie tak ostatecznie zgłupiały, że i najmądrzejsze poczynanie jest już dopuszczalne bez zbytniego narażania się na prześladowanie czy też zarozumiale spopularyzowane zrozumienie. Nadmiar zresztą sławionych zbawców, odkrywców, reformatorów, baletmistrzów, naturalistów, kopistów, żonglerów, dudziarzy, wesołków, szopkarzy, pośmieciuszków... zbałamucił gawiedź ukochaną doszczętnie.

Spójrzmy tylko przelotnie na to, co się dzieje. Nikt już o nic oprzeć się nie może i przed niczym cofnąć niezdolny. Maszyny, przedmioty, całe lądy unoszą się w przestwory według ludzkiej rachuby niezawodnej. Skłębione mgły ciemnoty na usychające mózgi walą się rzesz bezimiennych. Kamienny obłęd mężów handel między niebem a ziemią zagarnął wymienny. Komety zaniechały swych lotów okrężnych i w bezpańskim obwodzie nieprzytomnych marzeń na podgarniętych ogonach przysiadły. Myśl każda z garbem nonsensu między ludzi wchodzi i z nudą ladacznicą ohydnie się puszcza. W ostatnie gaje zadumy czeredy pachołków zwycięskich się wdarły. Tuje, klony, modrzewie bezczeszczą i trzebią. Niewiasty prawią nowenny za samców bezpłodnych i w nocnych skowytach zaspokajają swe chucie uwiędłe. Wykruszyła się siła z ziaren woniejących. Wydzielinami własnymi żywi się już każdy. Zwierzęta zczłowieczały powszednio. Jakościowi wszelkim koniec nastał bezlitosny, ilościom rozmnożonym bezwstydnie wszechmoc jest dana poczynania... chytra.

O! Ty, samotności moja! Na drabiniastym wozie czuwająca w cuchnącym podwórku Cervantesowskiej oberży!

Miłośnica byków

Rozdział wtóry, z którego dowiemy się... o cichej rozpaczy, jaka zamieszkała w sercu Ewarysty od chwili, kiedy prysły jej złudzenia odnośnie do męstwa umiłowanego ongi Manuela i kiedy miejsce pokonanego kochanka zajęło w dziewiczych rojeniach krwawe widmo zwycięskiego byka. Yetmeyer wraz z kelnerem Gouzdrezem odwiedzają dziewczynę, gnieżdżącą się dotychczas w przeznaczonej na dancing, donkiszockiej sadybie. Przebiegle, ujmująco opowiada jej pan Dawid, po co przybył do Toledo i jak zamierza zbawić ginący świat powojenny. Szczególnie silne wrażenie wywierają na Ewaryście wywody Yetmeyera o spoufalonej z wołami nad Rio de la Plata przeszłości jego i o „byczym” pochodzeniu olbrzymiej fortuny obecnego multimiliardera. Samopas żyjąca, niesamowita dziewczyna przyjmuje ostatecznie ofiarowaną jej godność primabaleriny w przedsięwzięciu Yetmeyerowskim i obowiązuje się wykonać taniec trzech uśmiechów, który ma ukoronować zbawczo-pantomimowe pomysły amerykańskiego przybysza.

Wybrnęli z kawiarnianej ciżby, w mrok się wcisnęli podwieczorny i wnet dostrzegli przyłap zgrzybiałej sadyby, podparty wysmukłym cieniem Ewarysty.

– Wyjdź! Pokłon oddać należy panu nowemu, który nam przybył! – oznajmił Jacinto.

– Odkąd zaniechałam oglądania ludzkich twarzy, nabyłam prawo nieczynienia pokłonu nigdy przed nikim... – sypkim, rozmnażającym się szeptem odparła zaczepkę obcego pobliża, tkwiąc wpatrzeniem wyniosłym w dali swej własnej.

– Przybysz nabywcą jest waszego domu, a zostać ma z woli osobistej ludzkości całej zbawcą! – upominał kelner-pośrednik. – Jeśli dobrą będziesz i uległą, pozwoli ci tutaj wraz z sobą pozostać.

Zaczerwienił się żarliwy płomyk cygaretki w ustach Ewarysty i widmo twarzy kobiecej, przez chwilę zalotnie skrwawionej, ujawnił. Ujrzał Mr Yetmeyer zlep czarnych włosów na czole, na uszach, szkliwo jasnoszarych, zolbrzymiałych oczu i ust sinych, wzgardliwych ścięcie zawzięte. Lewa dłoń wsparta wyzywająco na lędźwi, prawe ramię ukryte w czarnej chuście, przysłaniającej niedbale łachmany wiśniowej sukienki pomalowanej w brudnożółte chwasty. Uwierzył konkurent Havemeyera, iż odżyła przed nim „Agustina la gitana” z obrazu I. Zuloagi, a przeszkadza wiernemu wspomnieniu jedynie papieros ladacznicy, przylepiony do obwisłej, dolnej wargi.

– Czy on jest zwierzęciem?... – spytała tonem nieprzerwanej zadumy.

– Kto? – przeraził się Jacinto.

– Nabywca i zbawca – wyjaśniła Ewarysta pośród kłębów dymu wypełniającego jej usta.

– Bez wątpienia zwierzęciem – kwapił się z potwierdzeniem gość amerykański. – Wprawdzie posiadam wszelkie znamiona zupełnie ludzkiego zjawiska, ale szczerze równocześnie pragnę mojego własnego, i to okazowego zezwierzęcenia na tle współczesnej ludzkości. Marzę wprost o tym, by stać się jakimś mamutem, ichtiozaurem czy nadpsem podwodnym, którego szkielet wykopany po wiekach zaświadczy o fizycznych podstawach przeżywanej przez naszą współczesność historycznej bezmyślności, czy też, jeżeli wolisz, urodziwa córo Toleda, rozmyślnej bezhistoryczności. Poza tym wykazać się mogę ścisłymi związki z niezaprzeczonymi bydlętami nowego świata, czyli tak zwanej drogiej mej ojczyzny...

– Zajmują mnie jedynie wielkie, dzielne byki.

– Otóż to właśnie – upewniał Amerykanin – wprost cudownie się składa, bo w tej dziedzinie, to znaczy wśród byków, poszczycić się mogę wspaniałą organizacją i niezwykłymi wprost wynikami, jakie dzięki niej osiągnąłem. Od wieków, o ile mi wiadomo, zajmuje się ród mój wypasaniem trzód byczych nad Rio de la Plata. Już dziad, a szczególnie mój rodzic słynęli jako królowie wołopasów. Mnie przypadł zaszczyt w udziale zorganizowania wielkiej rzeźni i eksportu mięsa wołowego poprzez oceany do krajów Europy. Sława mrożonego mięsa argentyńskiego została ustalona, a wielki dom handlowy Yetmeyer et Comp., naturalnie z centralą w New Yorku, zdobył w krótkim czasie miliardowe podstawy wieczystego trwania. Dzięki moim bykom zdołałem wywołać przewrotowe zmiany na międzynarodowym rynku mięsiwa, a skutki przeobrażeń gospodarczych sięgnęły tak głęboko w podłoże życia społecznego, że nieuchronne niedbalstwo europejskich władz komunalnych przy odbiorze moich dostaw spowodowało poważne rozruchy uliczne w tak wybitnych skupieniach wielkomiejskich, jak Londyn, Glasgow, Marsylia, Barcelona, Lizbona, Hamburg i Triest.

– A więc mordercą byków jesteś, nie ich przyjacielem! – syknęła donna Ewarysta.

– Byków dobrodziejem! W rzeźniach moich zastosowano wypróbowaną, najłagodniejszą formę zagłady: prąd elektryczny, od którego dotknięcia giną zwierzęta niespodzianie, bez cierpień, nawet bez nerwowych wstrząsów. Konają lekko, błyskawicznie, ze starannie zakopconą świadomością i z miłym zdziwieniem w rozszerzonych ślepiach. Nie słychać nigdy żadnych ryków czy skowytów, nie widać żadnych szamotań desperackich. Prowadzi się zaś bydlęta na śmierć dopiero wówczas, kiedy dojrzeją do sprzątnięcia z terenu hodowli. W ten sposób, to jest umierając wyłącznie dojrzałą śmiercią, osiągają byki moje najwyższy stopień szczęśliwości tuziemskiej, stopień żadnemu człowieczemu istnieniu niedostępny. Do samej bezbolesnej chwili rozstania się z padołem pastwiska pędzą żywot bujny i dostatni, skąpane powodzią słońca, zanurzane w wonnych zielskach pampasów wśród bukolicznych igraszek z fachowo wyszkolonymi pastuchami i moralnie odpowiedzialnymi, wiernie poszczekującymi kundlami. Nigdy nikt na rzecz śmierci nie może osiągnąć takiej pełni życia, jak ja ją dla byków zdołałem uzyskać. Obecnie zamierzam właśnie to samo uczynić dla ludzi i po to tylko do was tu przyszedłem.

– Ja kocham byka... – upierała się chmurna Ewarysta.

– Łatwo wyobrazić sobie, że senor Dawid jest bykiem. Trzeba zaledwie przyjrzeć się mu bliżej, a niewątpliwie odnajdzie się sporo podobieństwa – pośredniczył dobrotliwy Gouzdrez.

– Boksuję się świetnie i znam uderzenia, do których wykonania niezbędna jest postawa byka atakującego na rogi – zapewniał cudak zamorski zawzięty w umizgach.

Zbliżała się ku niemu z ociąganiem chytrym, ale nie przysłaniała już przynajmniej misternie rzeźbionego lica.

– A jak ci na imię? – zagadnęła znienacka.

– Dawid, który pokonał Goliata...

Cisnęła ogarek papierosa tuż pod stopy przybysza, szybko ku niemu podeszła i nachyliwszy się nad natrętnym zjawiskiem, oburącz łeb jego ujęła. Wpatrzona w przekrwione, rozlane policzki, orzekła:

– Jest coś bydlęcego w tobie, zaprzeczyć nie można. Może rzeczywiście z czasem byka mojego wspomnienie złagodzisz bolesne...

– Ależ wyrobię się z czasem, wyrobię z pewnością!

– Muszę jednak wiedzieć jeszcze, zanim do Posada cię wpuszczę, czy jesteś religijny i czy nie zbywa ci na odwadze, bo nawet prawdziwe byki bywają tak samo tchórzliwe, jak i bezbożne.

– Znam niemal wszystkie systemy religijne świata i chętnie wyznam donnie tak światłej, jak ty, Ewarysto, że przy najściślejszym badaniu dotychczasowych moich życiowych postępków ani jednego dotąd nie znalazłem, dla którego nie istniałoby pełne usprawiedliwienie w tym lub owym systemie. Osobiście obowiązuje mnie obrządek na razie jeszcze tajny. Jemu to zawdzięczam tę nienaganność wszelkich mych odruchów, tę wszechreligijność mojej postawy, jakkolwiek zaprzeczyć trudno, iż główną rolę pod tym względem odgrywają niewyczerpane me środki pieniężne. Bogaci ludzie, chcąc nie chcąc i na każdy sposób, niemal zawsze są religijni.

– Ludzie, którzy tak wiele, jak ty, posiadają, nie mogą być odważni, trapi ich bowiem lęk przed przemocą lub utratą własności.

– Niechaj nie szydzi panna Ewarysta, bo zaraz dowiodę, iż obce mi być musi wszelkie uczucie trwogi. Wspomniałem już o religii własnej, a teraz dodam, iż przy waszej pomocy, to znaczy pani, Jacinta i kilku innych osobników, zamierzam mój system rozpowszechnić gwoli zaszczepienia szczęśliwości doczesnej wśród rzeszy szerokiej ludzi teraźniejszych. Proszę, pokaż mi równego śmiałka! – bronił się Yetmeyer zawzięcie.

– Wszystko rozumiem, co mówisz, a jednak nad niczym nie chce mi się zastanawiać. Obawiam się, że zdołasz znudzić mnie prędko ględzeniem o twej niby-to-byczości. Byk jest albo go nie ma. To się widzi od pierwszej chwili. Byk jest gwałt, ryk, wesele, zwycięstwo, krew, śmierć. To się czuje od pierwszego wejrzenia.

– Dziewczyno, cierpliwości! Czy wiesz ty o tym, że za kilka tygodni tu, w tym miejscu, gdzie się obecnie kłócimy, powstanie najweselszy zakątek na świecie, do którego podążą zewsząd tłumy pielgrzymów spragnionych upojeń radosnych? Urządzimy w wnętrzu tego domu salę rozkoszy wymyślnych, a bajaderą uciech perlistych, za której pląsem podążą oczy i usta rozmodlonych widzów w głąb zbawczą trzech uśmiechów, o pełni życia stanowiących, nikt inny, tylko ty będziesz, Ewarysto!

– Umiesz być zajmującym, gdy nie starasz się, by cię zrozumiano... – ożywiła się Ewarysta.

– Żadnych nie ma niejasności – wtrącił zniecierpliwiony Jacinto. – Przebuduje się całą sadybę na dancing, wiesz, jak „Trocadero” na przykład, a pierwszą baletnicą z łaski senora Yetmeyera ty będziesz.

– Ja mogę tę łaskę wam wszystkim wyświadczyć, bo bardzo lubię tańczyć.

– Posiadam wielki zapas fikcji, które należy spożytkować gdzieś, kiedyś i jakoś. Sądzę, że potrafisz najgłębszą mą fikcję ujawnić ciała twego natchnieniem, stóp błyskawicą, ramion tęczą, oczu zorzą. Wykonasz układu mego: taniec trzech uśmiechów! Czy aby tylko jesteś jeszcze dziewicą, bo to bardzo ważne?

– Głupstwo! Uspokój się nudziarzu, jeszcze jestem panną, ale tylko fizycznie nietkniętą. Sama chciałam tak dotąd, ale już znudziło i cięży nieco.

– Zaklinam, racz cnotę przechować aż do głównego występu! – skomlił Yetmeyer.

– Dobrze, dobrze, byku! Kleiste są twoje słowa i wyciągają się bez końca. A ja tymczasem naga jestem i brudna.

– Kostiumy zaraz jutro z Madrytu...

– Nie chcę szmat kupnych. Sama mogłam sprawić sobie durne fatałaszki. Skoro jednak pragniesz mieć dziewicę tańczącą dziwactwa, postarać się musisz o strój również dziewiczo-dziwaczny. Nie nabędziesz go w żadnym magazynie codziennego szyku. Ale radzę ci, byczy staruszku, pójdź nad toledańską rzekę i zabaw się w rybaka. Czy widziałeś już kiedy, mój grubasku, jak szary mętny Tajo płonie cały w podwieczerze na powierzchni? Rumieni się on od słońca umizgów i krwawozłote łuski niosą jego wody próżniacze. Nałapaj mi tych łusek, jak chcesz, byle dużo. Z łusek szata powstanie godna dziewicy gnającej w szale zbawczym trzech uśmiechów. A teraz radzę ci oglądnąć sobie tańca mojego początek...

Wspięła się na palce stóp, rozpostarła ramiona nad głową w zgięciu nabożnym i powierzywszy kibić chybotom rytmicznym, ruszyła w mroki nocy przedwczesnej. Zanurzyły się w ciszę dźwięki piosenki lizbońskiej, śpiewanej głosem zmarłym na beztroskę:

Me casé con un viejo

por su monita...

Jesienne niebo obrzucało poczynanie Ewarysty błogosławieństwem gwiazd rzęsiście spadających.

Amerykańskiego pampucha baśniaki: O własnych światach, o wiedzy własnej, o okrucieństwie i o konstrukcjach idiotów współczesnych

Treść trzeciego rozdziału wypełnia całkowicie... list Yetmeyera, pisany w Toledo, a wystosowany do Havemeyera w New Yorku z wezwaniem, by konkurent przybywał bezzwłocznie do Hiszpanii, gdzie na terenie „Dancingu Przedśmiertnego” ma odegrać w pantomimie pod tytułem Wesele hrabiego Orgaza rolę głównego bohatera. Baletowe to misterium będzie stanowić najwyższe wcielenie i objawienie działalności Yetmeyera, zmierzające do uratowania Europy przed zanikiem uczuć religijnych oraz przed rozpadnięciem się w bezhistorycznej i niekulturalnej próżni. Pomysł do skomponowania tej pantomimy zaczerpnął Amerykanin ze sławnego obrazu El Greca Pogrzeb hrabiego Orgaza. Przypadek zrządził, że Havemeyer żywo przypomina portretową postać conde Orgaza. Stąd też uważa Yetmeyer, że jego rzekomy przeciwnik nowojorski jest mu do wykonania baletowej kompozycji niezbędny.

Powodzenie pantomimy może być jednak dopiero wówczas zupełne, kiedy maska Havemeyera przybierze podobnie święty wyraz, jak ten, który na obrazie El Greca zdobi oblicze Orgaza. W tym celu konieczne jest, by Havemeyer wyzbył się dotychczasowych swych właściwości psychicznych, by poniechał pasji kolekcjonerskiej i do myślenia swego, opartego na sceptycyzmie oraz materializmie, wprowadził metafizyczne pierwiastki wiary w Boga oraz w kosmiczne przeznaczenie człowieka na ziemi. Taką bowiem, według legendy, miała być dusza świątobliwego rycerza Orgaza.

Roztacza więc pan Dawid przed niedoszłym a pożądanym przyjacielem czy wspólnikiem cały swój dziwaczny, filozoficzny system, starając się go uzasadnić lirycznymi i epicznymi dygresjami, jak dekalog, dzieje budownictwa napowietrznego, czyli konstrukcji myślowych, modlitwa idiotów współczesnych oraz mecz bokserski między Prochrystem a Antychrystem. Gdyby jednak miały zawieść próby nawrócenia, zapowiada Yetmeyer najwyraźniej zastosowanie wobec Havemeyera tortur, wzorowanych na okrutnej inkwizycji hiszpańskiej.

W nadziei, że najłatwiej można będzie zwabić pięknego i rozkapryszonego konkurenta wizją ponętnej, niesamowitej kobiety, obiecuje Yetmeyer Havemeyerowi, że odda mu na własność cudną Ewarystę, ale dopiero po odegraniu pantomimy.

 

Na przyśpieszonym statku linii White Star, wypływającym w październikową szarugę z Southampton do New Yorku, szeleściła w worku pocztowym następująca epistoła:

Toledo, Posada de la Sangre

Europa, Hiszpania

13 października 1921 r.

 

Dear Mr Havemeyer!

Oby nagłówek, jakim zaopatruję pisanie, utrwalić zdołał Pana w przekonaniu, jak niezmienny żywię dla niego szacunek, którego źródło tkwi w stałej mej ku Jego osobie niechęci. Ponieważ właśnie nadeszła chwila, kiedy załatwiony być może spór sąsiedzki, a to dzięki mym wytężonym zabiegom i staraniom, pozywam Pana do Europy na walną rozprawę, w której rozstrzygnie się dola dalszej naszej konkurencji.

Nie zdziwi Pana zapewne troskliwość moja o podtrzymanie, względnie rozegranie działających między nami przeciwności, gdyż – jak sądzę – podziela On zapatrywanie, iż tak zwana konkurencja jest jedyną, a stąd najbardziej zajmującą i wartościową formą ustosunkowania się umysłów umiejących należycie hodować przyrodnicze przekazania drapieżności międzyludzkich.

Już samo wezwanie moje wskazuje, że znalazłem tu w Hiszpanii teren niezwykle sprzyjający przeprowadzeniu tych zamierzeń, które przyczynią się do postępowego uwyraźnienia, zobrazowania, uruchomienia, no i w końcu, jeśli nie zawiodą mnie wszelkie rachuby, do ucieleśnienia stworzonej przeze mnie, również w dziesięciorgu przykazań ujętej, religii współczesnego, zabawnego człowieka.

Dla ścisłości ponownie stwierdzam, co miałem zresztą zaszczyt niejednokrotnie już w rozlicznych naszych dyskursach zaznaczyć, że z gruntu fałszywe i pozbawione przyzwoitych cech indywidualności żywotnej jest Pańskie przekonanie o tak zwanej konieczności posiadania tak zwanego poglądu na świat. Uzyskuje Pan ten nieszczęsny pogląd przez wykreślenie w wyobraźni dziwoląga geometrycznego, którego kształt stanowi wypadkową powstającą z połączenia punktów końcowych, jakie w danej chwili rozwojowe linie w poszczególnych dziedzinach oficjalnej wiedzy zdołały osiągnąć. Zawdzięcza się kształt poglądu po prostu lekturze sumiennej przyzwoitych, poznawczych elukubracji. Pogląd jest naturalnym wynikiem higienicznego wietrzenia komórek mózgowych, legalnym produktem kształcącego się dla zarobku i dorobku belferstwa, nagrodą za pilność dla ocalającej się tępoty. Gdzie może tu być mowa o wykorzystaniu najcenniejszych myślenia motywów: dziwa i zabawy, które stanowią twórczości najistotniejszą podnietę i ujawniają myśli urodę w obiekcie poznania? Nie masz na solidnym terenie poglądów dla nich miejsca...

W uwięzi poglądu trzepoce się każda myśl twórcza, jak eksperymentalne stworzonko w klatce laboratoryjnej, a cała bujność myślenia więdnie od wytężonego czuwania, czy aby też przypadkiem, gdzieś jakoś, z którejś strony, nie należało przeprowadzić poprawy stosownie do zmieniających się wyników wiedzy. Pogląd zaspokaja również najniepotrzebniej, szkodliwy skądinąd, instynkt ludzki posiadania czegoś w rodzaju umysłowych nieruchomości, soki zaś żywotne myślenia odprowadza z dróg twórczych na wądoły, wśród których wałęsają się małowartościowe wysiłki: kontrolne i reparacyjne. Ciągły niepokój, nieustanna łatanina, zawzięte nabywanie z jedyną możliwą gwarancją: straty! A ta nudna powaga, z jaką posiadacze na-świat-poglądów każdy objaw życia chwytają, by go dla swego szablonu ołuskać, opiłować, zdenaturować, przerafinować! Tylko dzięki zdobytemu (używam Pańskiej terminologii) na-świat-poglądowi pastwi się Pan nad tysiącami nagromadzonych dzieł sztuki celem ich zatwierdzenia, skatalogizowania, skategoryzowania, sklasyfikowania, wpisania, opisania, zapisania, ponumerowania, zrestaurowania i... powieszenia. Pod wpływem tych poglądów porywają się ludzie na ogromne poczynania życiowe, które są jałowe, wzbudzają w sobie namiętności, które są bezpłodne. Pańskie kolekcjonerstwo, Pańskie galerie! Cóż innego, jak nie próba poróżnienia epok w pozostałości bogatych z epoką, której nic uchwytnego nie pozostało, prócz ubóstwa? Czyż nie zasługuje na napiętnowanie tego rodzaju działalność wyraźnie antyhistoryczna? Historią bowiem nie jest układanie wiecznych śladów życia według dowolnej ludzkiej projekcji, lecz odnajdywanie śladem śladów wielkiego życia zawrotnej konstrukcji. Rembrandt, Corot czy Picasso w mieszczańskiej bawialni, w zapleśniałej sali rycerskiej, w zatęchłym klasztornym krużganku, w antykwariatu każdego lichwiarni dziełem jest sztuki i świadkiem historii, w Twoim zaś newyorskim cwingerze, luwrze czy el-prado potworną, nieudolną, tysiąckrotną, zawsze bezowocną i nudnie kosztowną próbą: sztucznej historii i historycznej sztuki!!

Masz Pan niezliczone miliardy, gdyż nie darmo każde wieko trumny potrzebuje gwoździ, nie darmo każdy warkocz kobiecy, każdy barwny motyl, każde zwiewne wspomnienie muszą być utwierdzone przy pomocy szpilki. Gwoździli i naszpilali ludzkość od stu lat przeszło przodkowie Pańscy, przyjaciele zresztą moich wołopasów-przodków. Dziś Pan, tak samo jak i ja, przygniecion jest ciężarem miliardów. Kupił Pan sobie estetyczny na świat pogląd i uwięzić w nim zamierza, o ile się uda, wszystkie arcydzieła historii. Więc przeciwstawiam się Panu i bez wszelkich kupieckich sztuczek czy podjazdów wołam upomnienie: Rozbij na miał ten marny gipsowy odlew obcej, akademickiej erudycji, ten zakalec tęsknoty tworzącej, wyrzuć przez okno różowego pałacu ten wymozolony na-świat-pogląd i sam sobie swój świat własny zdobądź, życiem tętniący, krwią ociekający, z własnym powietrzem, słońcem własnym i z księżycami, i z człowiekiem, tak, z człowiekiem samotnym! Uwolnij z więzienia twojego wszystkie arcydzieła i sam stwórz arcydzieło, jakiego nie było nigdy nigdzie jeszcze, lub też, jeśli zbywa Ci na siłach, stań się żywym uczestnikiem cudzego tworzywa. Wielkim głosem wołam: Havemeyer obudź się do życia, które nie może i nie powinno być przeciwieństwem dobrej śmierci, Havemeyer nie umieraj – źle sprzeciwiając się życiu!

Pragnąłbym wszelką wykluczyć niejasność: nie do twórczości wzywam Pana, jeszcze raz nie do twórczości, przeciwstawiam jedynie odtwórczej organizacji umysłu Jego możliwość twórczego mózgu choćby bez twórczości.

Zanim w wywodach moich posunę się o krok naprzód, pozwoli Pan, bym się nieco wstecz cofnął i raz wreszcie przy sposobności mój dekalog spisał, recytowany dotąd bezładnie, okazyjnie, w strzępach. Ogłaszam dla porozumiewawczego użytku, a więc poufnie, jako manuskrypt, z zastrzeżeniem pełnych praw autorskich. Jest to właściwie wyznanie wiary, według której żyję, bez gróźb, kar czy nakazów, jak i bez praktycznych objaśnień. Opiewa więc:

DEKALOG

I.

W jakimkolwiek bądź kierunku najostrzejsza myśl ludzka podąży, zawsze i wszędzie natrafi na ostateczną, nierozwiązalną istnienia wszystkiego przyczynę, która przejawia się stale jako ruch. Stąd też nazwano ruch życia wszelkiego początkiem i stąd też jest on widoczną, wszechmocną, pospolitą bytu tajemnicą.

II.

Zrozumienie tej tajemnicy jest dostępne jedynie istotom pozbawionym zdolności ujawniania swych funkcji umysłowych, a więc mózgom nierozporządzającym twórczą, przekonywującą wymową. Zwierzęta zatem, które są rozmowne a niewymowne, posiadają niewątpliwie tę tajemnicę. Osiągnięcie jej dla umysłu człowieka rozwiniętego równałoby się paraliżowi jego tkanek mózgowych.

Tajemnica ta jest więc przyrodniczo zabezpieczona przed naczelnymi właściwościami ludzkiego myślenia: przed wścibstwem, niedołęstwem i niedyskrecją.

III.

Dążność do odsłonięcia tajemnicy bytu, jako zgubna dla sprawności mózgowej, doprowadzić może człowieka z powrotem do zwierzęcia.

IV.

Wszystkie religie świata są mądre i cenne, jako że osłaniają i osładzają ludziom nietwórczym tajemnicę powstania wszechrzeczy.

V.

Każdy człowiek twórczy posiada swoją własną religię opartą na misteriach samodzielnego myślenia. Obrządek ten sam z siebie życie stwarza i sam nawołuje do śmierci. Wiernych ma niewielu, jako że nieliczni są twórcy uprawiający wytwórczość pastewną. Wyznanie to nosi miano: religia szczęśliwości doczesnej.

VI.

Najgorszym złem dla człowieka religijnie szczęśliwego jest śmierć przedwczesna. Unikać tego nieszczęścia można częściowo przez nasycanie własną treścią myślową każdego oddechu w każdej przestrzeni i przez zapełnianie nią każdej czasu szczeliny w każdej sekundzie. Dlatego też największe awantury i brewerie dokazywane celem osiągnięcia życia pełni zasługują na miano świątobliwego żywota, który tylko w ten sposób stać się może, czym wyłącznie być powinien, a mianowicie: dojrzewaniem do śmierci.

VII.

Czym jest życia pełnia? Jest najwyższą rozkoszą cielesną wywołaną sprawnym władaniem myśli samodzielnej i równocześnie najwymyślniejszą umysłową rozrywką, jakiej dostarczają pieszczoty fizyczne.

A jaką rolę spełnia twórcza praca? Nie jest ona niczym innym, jak najtrwalszym i najczulszym spoidłem łączącym wyostrzoną świadomość z rdzawą tępotą żywiołu celem dokonania dzieł doskonałych ich wiekuistą bezużytecznością.

Twórcza praca nie poci się nigdy, nie łzawi, nie stęka. Muskułów nie daje, ni rumieńca. Złota nie pobiera. Bez pociechy idzie całymi lasami, łąkami, żywym srebrem... Staje powietrzem, widmem pod szyję zapiętym... Spada posuchą, stepy zapala, góry topi w morzu, morze z niebem zmiesza, mrozem biczuje: ptaszyny giną, króliki, jagnięta. Jest, sama sobie, zawsze z sensem, z oddali widocznym, najlitościwiej milczącym. Gdy chce być – cała głupia przyroda korzy się ponuro i klęka...

Ciekawym i skrzętnym dowiedzieć się przystoi, że praca twórcza objawia się niejednokrotnie w najpocieszniejszych formach prostackiego lenistwa.

VIII.

Wszystko, co żyje, i każdy stwór ginący, i każda mumia nic nigdy nie czynią innego, za dnia czy też nocą, pod wodą czy to w chmurach, jak tylko powinność przyrodzoną wobec równowagi kosmicznej. Religijne umysły szczęśliwców doczesnych przestrzegają również, już zupełnie świadomie, zasad statyki twórczej, która każdoczesną rzeczywistość na dobranym tle historii odpowiednio drapuje, układa. Ostrołuki i rozłożyste sklepienia złudy historycznej spoczywają na porfirowej kolumnadzie rzeczywistości. Kształty rzeczywiste urabiają się ostatecznie pod uderzeniem piorunów, jakie w gigantomachii mimicznej miotają na widownię dajmony dziejowych fikcji.

Związek i wzajemność, którymi rzeczywistość z historią są spętane, muszą uchodzić za nierozerwalne.

IX.

Kształty treści rzeczywistych, widoczne dla ślepiów ludzkich i namacalne dla człowieczych palczydeł, zjawiają się najdobitniej w pryzmatach pojęć bezbarwnych, uszeregowanych przez nieskończoność historyczną w związki przyczynowe, bezdzietne.

Cyklopami są twórcy, którzy całe skały rzeczywistości niby zwiewne wióry strącają w otchłań historyczną. Ciche cyklopów westchnienia otrzymały nazwę powiewów twórczych.

Aniołami są twórcy, którzy nieprzerwanie sieją światłość historyczną na posępne ugory kamiennej rzeczywistości. Aniołowie pieśni słoneczne śpiewają głazom szpetnym, upornym i stąd miano poszło: radości beznadziejnie twórczej.

X.

Twórcy nie zjawiają się nigdy w historii i przechadzają się swobodnie poza obrębem rzeczywistości. Wszyscy ganią ich za to i przynaglają do smutku. Twórcy są jednak weseli, gdyż mają własne światy, których dziwom i zabawnościom są posłuszni.

Osamotnienie twórców polega na tęczowym ich zawieszeniu między zobiektywizowaną, krotochwilną rzeczywistością a wieczyście poważną ułudą historii.

Do powyższego dołączyć jeszcze można dwa dodatkowe twierdzenia, które jako najpoufniejsze wyznanie wiary w skład wchodzą podręcznego brewiarza, a więc pozostają niejako poza nawiasem powszechnego Dekalogu. Odróżniam je za pomocą cyfr arabskich.

1.

Stosunek twórców oraz autoryzowanych umysłów twórczych do rzeczywistości posiada charakter wyłącznie zabawowy, co zapobiega zbyt wulgarnemu naporowi schludnych prymitywów na nieoczyszczone należycie i zbyt wiotkie, myślowe kategorie.

Tajemnica życia pozagrobowego stała się dziedziną pomysłów kupieckich i krainą tchórzów, nie mających odwagi wykazać, że istnieją. Twórczość uchyla się od wycieczek w stronę patetycznego „tam”, projektowanego według najgorszych wzorów nudnego „tu”. Zresztą wszelkie nieuzasadnione przedłużanie życia jest dla twórczości, zbyt niestety skłonnej do przeżywania siebie samej, wprost zgubne.

2.

Twórczość jest wyuzdana, bo gdziekolwiek spojrzeć – zawzięcie obnaża wszelką rzeczywistość i sromem dziewiczo-dziwacznym golasów głośno się lubuje. Igraszka ta zmysłów, dla utwierdzenia myśli w formach ostatecznych nad wyraz przydatna, co pewien czasów regularny odstęp na debry zbacza i czystą inwencję sprowadza na bagna. Przy obnażonych, rzeczywistych kształtach obecnie przysiadła i odnalezioną, drogocenną rzeczy istotę w nich mniema. Istotą stała się nagość, jako artystyczny wymysł, z którego współczesny powstał: literacki przemysł. Urodziwych rzeczy zaginęła wielość, nagość obumiera własną swoją próżnią. Bujnej pomysłów czupryny nie gładzi wiedzy czujnej palec, bezmózgim czaszkom jako ozdoby już starczą peruka lub kołtun. Powszechna fuszerka. Obowiązują popularne brednie. Ustawy chronią demokratyczną, nader arogancką zrozumienia niemoc. Sztuka nie myślą, lecz ręką – jest – dzielna. Wszelakich zboczeń i zwyrodnień kolaps. Rozpala publikę manekinów nagość, biała lub czarna. Zdobią je satyry plusze, tiule, jedwab. Gdy wdzieją skandalu zbabrane trykoty, największe jest gaudium. Gromadne zachwyty pończoszki wzbudzają, podwiązki, rozporki, dekolty, falbanki. W szablonów trocinowym wnętrzu zasiada autor (gazeciarz-mameluk) – metafizyczne imitując wrzaski, by przerazić gawiedź. Salony modniarskie, kawiarnia i tingle. Zawsze premiera i wszędzie wysprzedaż. Monstre – rżnie – kapela tresowanych wyjców – (często recenzentów). Śmierć pieszo zdąża, płaci kartę wstępu... Na koniach hasają kapryśne brawędy, nie wiedzą, co odwrót, w popłochu zwyciężą... Przy kasie karzełek miluśki, zabawny, w liberii na wyrost:...Pan Sukces. Jest sztuka: rozgłos, birbant, ambaras, wydrwigrosz.

A wiedza, od której zawsze dowie się każdy, kto tylko wiedzieć zechce, wiedza, która wszystkiego jednak nigdy nie wyjawia, półgłosem oznajmia:

W żywych myślowych postawach rzeczywistość naga twórcy się objawia, w postawach zawsze zmiennych i stąd poczynania rozkosz. Zadaniem twórczości niepraktycznej, a więc niezyskownej, niesprzedajnej i bezsławnej jest nagość przyodziać bezbarwną, w pstry przepych przystroić historii, wieczystym szumem powiewnej. Jak miąższ soczystego owocu z pestką jędrną, tako twórczości wyuzdanie nieuchronne złączone jest trwale: z nieubłaganą moralnością myślowej konstrukcji. Od niej to sztuka pochodzi i będzie, jako była ongi: sztuka religia!

Howgh! Satis est! Amen! Oto drobne kwiatki wyhodowane dotychczas na wysokopiennych łodygach marzeń niewiędnących.

Tak jest, jako rzekłem, i wątpię, by inaczej być mogło.

Świat to mój, w którym żyję i przez który sczeznę.

Pana zapraszam, byś raczył wstąpić do wnętrza i bystro się rozejrzał. Można wiele ujrzeć, jak sądzę, można również dojrzeć. Dekalog mój da się użyć w sposób różny. Na zimno więc jako skrzepiający ciało system higieniczny jest niezły, w gorącym zaś ujęciu myśl każdą przed napaścią ocali jako dialektyczne iuytso. Przypuszczam, że zrozumienie schwyciwszy, niejeden na moją modłę pożyć zechce chętnie, by następnie według moich upodobań zemrzeć... Dobór, wybór wedle łaskawej, swobodnej opinii. Jednego nie wolno: raz zetknąwszy się z mym światem, przeciw niemu używać miliardów bezkarnie! To wykluczone i pomści się prędzej czy później.

Umilknąć pragnę konfliktu i zapraszam. Do najdalszych ustępstw jestem skłonny. Oświadczam i zobowiązuję się dotrzymać sumiennie: chcesz panować w świecie moim, rozgościć się u mnie? – Proszę. Zmarłym zwyczajem Westgotów władczą koronę na nawrócone Twoje czoło wcisnę, zaklętą mamrocąc formułkę:

„Rex eris, si recte facias, si non, non eris!”.

Na chwilę choć proszę pomyśleć: zmartwychwstać już musi historia. Sam prawie jeden tę wielką pojąłem konieczność. Sam jeden przeciwność wszelaką wypieram, z mozołu gramolę się na mozół. A Pan świadomie w poprzek się kładzie historii. Czyż jest coś bardziej wrogiego nad nudną pasję kolekcjonera? Gdzie miejsce właściwe dziejowych zabytków? Życia im trzeba wprawnego suflera, nie Twoich wisielczych galerii! Zabytki! Może coś ma ją nam do powiedzenia, nie tylko Tobie, lecz mnie również, nam wszystkim?... Jak można, Havemeyer, pomniejszycielem być faktów? Dziejowe zabytki! Wyzwolą was, oj wyzwolą z przekornej uwięzi moje wybujałe umysłowe zbytki!...

Straszny jest ciężar wiedzy, która wskazuje: co i jak. Brak wszelkich wątpliwości śmiercią jest sumienia, co krwawym blaskiem czarne oświetla człowieka wierzenia. Wiedzieć znaczy chcieć i poczynać. Zatrzymania nie ma, nie ma zaprzeczenia ani człowieczej, prostackiej litości. Nieustanne parcie wszystkiego, co jest, co by być mogło, czego nie ma, w kierunku, na spotkanie tej wiedzy wszechwładnej.

Nad całym życiem staje cudzym i twoim własnym, nad przyrody kiełkiem, owocem, latoroślą i nad nieomylną maszynką-terkotką... Rozkraczona, niewywrotna, barczysta staje wiedza w pontyfikalnych szatach szatańskiej liturgii i sądzi: co być musi i czego nigdy nie będzie...

Wiedza o samym sobie, wiedza: co i jak...

Czarną, marmurową sfinksa pewnością na mazowieckich wydmach się rozkłada, rubinowymi skrzydłami zachodów łopoce, mruży żółte ślepia tuczy nadwiślańskiej.

Idzie śnieżną miedzą wśród granatowych rzek Kalifornii, po grzbietach kroczy pomywaczy złota, po piargach się spuszcza w głąb naftowych studni, wiedza rozkosz, wiedza potwór. Z rozwianymi fraka połami, w poplamionych białych getrach, połyskujący łysą pałą, bezczelny... bóg-fatamorgana...

Małpiszon długoogoniasty, zwinny. W noce księżycowe hula po cejlońskiej puszczy, jak czeski akrobata po lianach się ślizga, kokosowe owoce wprost ku gwiazdom ciska. Zwiesiwszy ku ziemi trupią, wołochatą czaszkę, wyczuchrując spoza ucha pazurami parchy, godzinami skomli, rechoce i wrzeszczy. Wiedza: obłęd i samotność!

Umknęło przed nią stworzenie wszelakie, czułe i drapieżne. Frunęły kolibry, słoń odbiegł, jaguar się spłoszył, podyrdał grzechotnik, drapnęły papużki. Sam tylko kameleon został, opuchnięte ślepki na upiór wytrzeszczył i kornie czuwa, czy aby nowych nie zauważy zawikłań komedii, czy nie nawinie się też przypadkiem jakowa łątka-ploteczka... Różowym piórkiem trzpiotowatego języczka na zwojach zgniłej paproci badawczy spisuje pamiętnik dla mędrców akademii paryskiej. Najbliższą otrzymać ma nagrodę Nobla.

W dubrownickiej przystani Adriatyk wypluł topielca. Czternastoletni chłopczyna z wzdętym, fioletowym brzuszkiem, z czarnymi gwiazdkami jadowitych muszek w oczodołach, na ustach. Jedyny rodzajnik ryb żarłoctwem nietknięty pozostał. Żydek-kuchta z wycieczkowej nawigacji pobrzeżnej. Zanim pan sędzia urzędowo rozpoznał, nieurzędowo nędza rybacka orzekła, że przybył Mojżesz, nowy Mojżesz bez kolebki. Powstała religijna sekta.

Wiedza: twórczość wszechmocna.

Tobą rządzi.

Myśl twoją zabezpiecza przed motłochu zbrodnią, myśl życia najżarliwszą zachciankę, gwiazd łakomą, niemowlęcym istnieniem brzemienną.

Z sprawiedliwością świecką nie spoufali się nigdy, w związki wejdzie pokrewne jedynie z okrucieństwem dobrym.

Wiedza: dobra okrutnie.

Wszystko, co drga, jeszcze ciepłe, skrzy się barwą... porwie wiedza, połknie, wyssie, wychlipce.

Każdemu się odda.

Pióropusze zwycięstwa codziennego zedrze, oskubie i zeżre.

Zarazą jest ludów żarłocznych, przebiegłych.

Bez troski żyzne przestrzenie pod pachę zagarnie i na wklęsłe piersi zdechłych stawisk ciśnie.

Zawsze sama z siebie, bez inwalidzkiego wsparcia, bez indiańskiego kołczana, w którym gaworzą figlarnie zatrute strzały przyjaźni.

Wyda wyrok na ciebie, siebie osądzi i stworzy, co zechce, bo wie wszystko!

Szamanem być musisz twej wiedzy obrządku, w jelenim kaftanie myśliwskim, w mokasynach bawolich, z jastrzębim grzebieniem na głowie... Pstre wojny malunki na licu, w prawicy tomahawk kamienny, fajka pokoju w zanadrzu. Modły odprawiać przystoi na sinym różańcu z młodych wilczych zębów...

Ja mam moją wiedzę, okrutną, wszechmocną, samotną. Kiedy Pańska wiedza zejdzie? Panie Havemeyer, o wiedzę pytam Pańską!

A inkwizytor kardynał Fernando Nino de Guevara tę wiedzę o sobie posiada bezsprzecznie... I dlatego tylko ośmieliłeś się na nim gwałtu miliarderskiego dopuścić, więżąc historyczny malunek El Greca już nie w przestroniu galerii, ale tuż przy sobie, w zakątku sypialni. Tam też z okrutnikiem zawarłem przymierze, pamięta Pan po zebraniu w sprawie sanacji sfałszowanych akcji pensylwańskich, bieżącego lata? W czerwonej pomroce o sztalugę wsparty szarzał kościoła rzymskiego dostojnik zastygły, zimny, nieugięty. Spoza mroźnych okularów w myśli moje spojrzał i poruszył trzewia wyklejone właśnie wonnym likworem marasquino z osławionych Pańskich zapasów. Porozumieliśmy się bezwłocznie, ostatecznie. Rozpoznał kardynał, że nowa się pocznie religia i przez nią historia wróci między ludzi. Był tak uprzejmy i tak przystępny w oniemieniu wymownym, że omal nie poczęstowałem go kieliszkiem Pańskiego likieru. W milczenia jego sprawnych kleszczach nastąpił poród zgmatwanych mych sensów. Dalszych poczynań czułość zjawiła się we mnie pełna i rozumna. Ujrzałem kształty wskrzeszonej historii. Długim ustawiły się szeregiem w podziemiu rozmyślań, zwarte, skończone, dobre i serdeczne, w samą miarę ponure i równocześnie promienne, jak objawienia wiary katolickiej, której dzieje krwi purpurą uwieczniał ongi Don Fernando w umiłowaniu Boga bezwstydnie lubieżnym. A tuż przy postaciach historii rozpostarły się odpustowych okazów gawędą: chytre, zmyślne, czujne, niezawodne tortury hiszpańskiej przyrządy. Wnet je osłoniłem domysłu absydą, ukrywszy starannie w postanowień wnęce. Kardynał Nino ledwie dostrzegalnie prawem okiem mrugnął na znak, żem go pojął i dla siebie zjednał. (Cenny oryginał wskutek mrugnięcia wcale nie ucierpiał).

Odtąd wiem dużo, prawie wszystko. Wiem, że przedsięwzięcia moje przybrać muszą kształty szczodre, czułe i rozlewne, że dobroć w nich ludzka zamieszka, a opromieni je jasność niebiańska i boskie wesele. Wiem jednak również, że kto się moim zachceniom sprzeciwi, cierpieć będzie potwornie i zginie okrutnie. Albowiem taki jest postulat mego stylu, którym obdarzyć muszę moje dzieło. Styl z religijnego wyrasta człowieka i wraz z nim do historii zmierza. Religijnym czuciom, sensom historycznym tylko męskie okrucieństwo ochrony przed psotą gawiedzi udziela. (Niewiasty są również przeważnie okrutne: dobroci rozpustą i urodą bezmyśli). Twórczość historyczna musi być stylowa, a styl związany jest ściśle z twórcy swego religią i okrucieństwem.

Przyzna mi Pan, iż mam poniekąd prawo uważać się za wysłannika Ninia kardynała i nie zdziwi się Mr Havemeyer, jeśli wobec wrogów mej twórczości zastosuję uśmierzające środki pomysłowego bestialstwa?

Popisawszy się przed szanownym konkurentem najsolidniej wypchanymi okazami mych konceptów, pozwalam sobie donieść w dalszym ciągu, iż przystąpiłem do roboty na toledańskim gruncie. Jak na początek powodzi mi się niezgorzej. Nabyłem starożytne domostwo, w którym gnieździł się ongi Cervantes z pierworodnym swym Don Quichote. Kazałem walącą się budę odnowić, kilka sal przynętnych, kilkanaście komór specjalnych ubarwić i wśród rozsłoconej reklamy zdołałem w ciągu kilku tygodni otworzyć coś w rodzaju kasyna dla cudzoziemców, pod nazwą:

DANCING PRZEDŚMIERTNY.

(Ochrzciłem tym mianem według analogii do ulubionych przeze mnie domów przedpogrzebowych).

Mimo więcej niż wygórowanych cen wstępu co wieczór mam tak zwane komplety. Na temat dancingu krążą nieprawdopodobne legendy i ściągają ludzi ze wszystkich stron świata.

Pragnąłbym, by mi było dane oprowadzić Pana osobiście po tym établissement niezwykłym, więc aż do chwili przybycia pożądanego gościa odkładam szczegółowy rozbiór oraz interpretację całości.