Aciaki z pierwszej A - Juliusz Kaden-Bandrowski - E-Book

Aciaki z pierwszej A E-Book

Juliusz Kaden-Bandrowski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Aciaki z pierwszej A” zawierają opowiadania przedstawiające historie z życia szkolnego dwóch synów Juliusza Kadena-Bendrowskiego, publikowane na łamach „Gazety Polskiej” w latach 1930–1931. Juliusz Kaden-Bandrowski (1885–1944) to polski pisarz, kapitan piechoty Wojska Polskiego oraz członek masonerii. Jego powieści charakteryzują się przede wszystkich dużą wnikliwością i wiernością faktom historycznym, a także wyrafinowanym językiem oraz połączeniem stylów i środków literackich. Do czasu odwilży po śmierci Stalina większość jego powieści objęta była cenzurą i wycofana z bibliotek.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Juliusz Kaden-Bandrowski

Aciaki z pierwszej A

Warszawa 2021

Aciaki i Bekasy

Najspokojniejszy człowiek może się przestraszyć, gdy dowie się podczas śniadania czy podczas obiadu, czy na przykład po południu, że Aciaki i Bekasy to nie tylko chłopcy z Pierwszej A i z Pierwszej B, tacy sami jak wszyscy inni wszystkich innych Pierwszych A i Pierwszych B, że Aciaki i Bekasy to historia wszystkich epok, wszystka praca wielkich wodzów, mężów stanu, zbawców Ojczyzny i w ogóle – całej ludzkości.

Aciaki – i Bekasy!

Spokojnemu człowiekowi nie może rzecz taka pomieścić się w głowie od razu.

Spokojny człowiek podchodzi do takiego Aciaka huśtającego się na trapezie w drzwiach salonu i pyta skromnie:

– No, dobrze, ale bądź co bądź, Bekasy, to wasi koledzy? Mówcie, co chcecie, jesteście mimo wszystko kolegami!

Niebieskooki Aciak ze zwichrzoną czupryną staje na trapezie, już tylko jedną ręką trzyma się sznura, drugą wyrzuca naprzód w głąb salonu i woła:

– Żadni koledzy! Nie ma mowy! Zwykłe, głupie Bekasy!

Twarz Aciaka oblał rumieniec gniewu:

– Zwykłe głupie bekasy! I... idioci!

– Dlaczego zaraz idioci, przecież w końcu...

– Nie ma żadnego w końcu. Czy ty wiesz, że oni nie słuchają naszych porządkowych? Czy ty wiesz, że oni wcale u siebie nie sprzątają? Czy ty wiesz, że oni...

– Że oni... co?

W oczach Aciaka płonie światło natchnionej nienawiści:

– Że o nich nie warto nawet mówić!

– A jednak Lutek – (ów Lutek, z którym Aciaki chodziły jeszcze do przedszkola, ów Lutek, z którym po raz pierwszy w życiu byli razem w cyrku, razem drżeli z podziwu, a później z narażeniem życia podpowiadali sobie jak pisać chów i huf) – chodzi teraz do B i nic się chyba w nim przez to nie zmieniło?...

– Lutek? – Przez usta siedzącego na trapezie Aciaka przemknął uśmiech – godny najsmutniejszych spraw człowieka. Po chwili padają słowa, przedziwnie kołysane skrzypem metalowych kółeczek trapezu:

– Chociażby nawet Lutek...

A potem nagle, z krzykiem na cały salon, i na wszystkie pokoje, jakby w obliczu wszystkich Bekasów świata:

– Żebyś wiedział, już teraz wszystko jedno – chociażby nawet Lutek!!!

– Dlaczego?!

Dlatego, iż okazuje się, że choć to jest to samo gimnazjum i w tym samym budynku, i z tym samym programem, tą samą Arcią (arytmetyką), Geogrą, Polakiem, Miską (miss od angielskiego) – zachodzą tu różnice nadzwyczajne!

– Tak! Aciaki pracują, Bekasy nic nie robią.

– Mają taki sam program?

– Nie, Bekasy nie mają programu.

– Takich samych nauczycieli?

– Nauczyciele Bekasów nic nie robią! Śpią na godzinach.

– A dyrektor?! Macie wspólnego dyrektora! Wspólnego dyra!

Okazuje się, że nawet wszystko wśród Aciaków widzący dyrektor, gdy wejdzie do Bekasów, ślepnie, głuchnie, nie wie, o co mu chodzi i nic zrobić nie może. Dyrektor nic zrobić nie może z Bekasami.

– A minister? Gdyby, dajmy na to, minister...

– Wszystko jedno!

– A gdyby tak Prezydent Rzeczypospolitej? Weźmy taki wypadek: Bekasy ryczą, wrzeszczą, wstrętnie wyją, aż tu nagle otwierają się drzwi i wkracza sobie do Pierwszej B Prezydent Rzeczypospolitej we fraku, z orderami – z wszystkimi orderami?!

– Nic by to nie pomogło! My byśmy wstali od razu, ma się rozumieć! My! Ale Bekasy wyłyby jeszcze więcej, na złość!!

– Więc co? Więc nie ma rady?

– Nie znasz Bekasów! Jest rada, całkiem prosta: Walić! Myśmy wczoraj złapali jednego i wrzasnęliśmy: Bekas – ledwie się skulił i już zaraz...

Oba Aciaki stoją teraz przede mną, groźne, srogie, nieubłagane. Wypięli naprzód piersi, prężą ramiona ku swym odwiecznym wrogom, z niebieskich źrenic miotają błyskawice i mówią, abym nareszcie zrozumiał, dlaczego Aciak musi walić Bekasa:

– Bo musi! Czy rozumiesz? Nie może być inaczej!

– Dlaczego?

– A to dobre! Tu oni lecą z korytarza, a myśmy się schowali doskonale za drzwiami. Felek podstawił nogę – ależ to było lanie! Cała kupa, już tamci wrzeszczą, tymczasem nadlatuje nagle Stasiek i znów jak kropnie! Oni już wrzeszczą...

Wrzeszczą i nadlatują, Aciaki i Bekasy, a przedtem my, Aciaki naszych czasów, wszelakie Laryszaki, Smolaki, wszystkie A, wszystkie B, wszystkie C, jeszcze przedtem dziadowie w najrozmaitszych barwach, epoletach, szamerunkach, z wszelakimi znakami, ze wszystkich krajów świata: Tu oni lecą – tu myśmy się schowali – już tamci wrzeszczą – robi się z tego jedna ogromna łuna ciemna, brązowa, targana krzykiem – nadbiegamy – tam znowu oni – tu już się pali do samych brzegów morza – Aciaki i Bekasy tarzają się po całej ziemi, Napoleon, Hannibal, Cezar, Sobieski, Belizariusz z Wercyngetoryksem wywrócili już Felka, który podstawia nogę – liczne okręty toną w strasznym dymie, kółka trapezu skrzypią równomiernie – jakąż tu znaleźć radę na to wszystko?

Radę znalazł wychowawca.

– Może da się co zrobić, mo-o-o-że?... Oni chcą, żebyśmy podpisali tę rzecz razem z Bekasami.

Aciaki wyszukują w tornistrze spomiędzy książek, orzechów i anglasów i jeszcze jakichś kulek i sznurków ów poważny dokument, dodając:

– Trzeba będzie podpisać, bośmy wybili trzy szyby w korytarzu. Wypada po 50 groszy na każdego jako odszkodowanie. Trzeba będzie na razie podpisać.

Dokument całkiem jasny. Potargany, pomięty, zwykła kartka z zeszytu, na jednej stronie ma wyrysowane cztery dwupłatowce, kunsztownie cieniowane, na drugiej jest umowa, czyli raczej Warunki.

Słowo warunki nie widać, aby było jasno ustalone, mimo że dokument opiewa całkiem jasno. Warunki ma po r jakąś chytrą literę, mogącą jednocześnie znaczyć u lub ó.

Warunki z klasą Pierwszą B.

Taki jest tytuł dokumentu.

Treść równie prosta: Będą się słuchali naszych dyżurnych, a my Waszych. Pokażemy Wam, cośmy zrobili. Nie brykać i nie krzyczeć. Prenumerujcie książki!! Oto treść dokumentu.

– Jeżeli to się uda, będziemy palili w sobotę razem z Bekasami fajkę pokoju. W sobotę po południu.

– Potem już nigdy nie będzie żadnej wojny, to wiadomo, ale już trudno, jużeśmy podpisali.

Palili fajkę bardzo uroczyście. Fajkę poprzedził wspólny, potężny krzyk Aciaków i Bekasów.

Krzyczeli przez pięć minut, jak Indianie Old Shatterhanda, Old Surehanda, Old Firehanda i wszelkich innych plemion.

Usiedli do tego krzyku po turecku.

Fajka była prawdziwa, przepalona, góralska. Palili jakieś ziele, nie tytoń zwykły, lecz coś ważniejszego, pono miętowe liście.

Obu klasom i fajce służyli za świadków wychowawcy, a patrzył sam dyrektor.

I cóż?

I znów na nic i znowu wszystko – bujda! Już w dwa dni później przyłapali na korytarzu – kogo?

Lutka, tego samego Lutka, z którym drżeli z podziwu. Wzięli go do niewoli i znowu: – Tu oni lecą, a ci tu się schowali, już tamci wrzeszczą strasznie, nie ma żadnej nadziei ratunku!!

– Bo fajka była całkiem nieformalna. To była zwykła bujda, przede wszystkim Indianie palą cicho, nigdy przy tym nie wrzeszczą. Indianie palą wszyscy, a u nas dwóch paliło tylko. Rozumiesz? To wszystko było zupełnie nieformalne! Po prostu zwykła bujda!

– No więc, do stu tysięcy diabłów – unosi się spokojny człowiek – trzeba było określić naprzód i ustanowić, co się uważa za formalne, a co ma być oszustwem?!

Aciaki śmieją się szatańskim śmiechem – wszystkich mężów stanu, wszystkich ministrów zagranicznych, wszystkich posłów pełnomocnych i wszystkich szefów kancelarii. Na koniec przyskakują blisko, by w poczuciu wyższości, zakrzyknąć zgodnie:

– Nic nie rozumiesz! Czy nie rozumiesz, że nikt na świecie nie potrafi zrobić dobrych warunków z Bekasami! Zrozum – to są Bekasy! Be-ka-sy! Zrozum i pomyśl: Sama nazwa! Tak się już nazywają, to trudno. Cała ta rzecz jest w nazwie – i tego nie rozumiesz!!!

Znad stołu – aż do gwiazd

Nie można do nich wchodzić. To jest, ostatecznie, wejść można, ale jakby nie widzą, ignorują, głowy nawet od swej roboty nie podniosą.

Mówić nie mogą, bo z wielkiego, żarliwego zajęcia coraz oddech wstrzymują i zapominają przełykać i kiedy się do nich ktoś odezwie, to naprzód muszą głęboko westchnąć, a potem znowu czasu nie mają na mówienie.

Pracują obaj. Tak żarliwie i pilnie, i porywczo, jak się chyba pracuje na tonącym okręcie, żeby dziurę załatać, przez którą wpada woda.

Na stole wszystko poprzewracane do góry nogami.

Na tym stole zawsze wszystko jest mniej lub więcej poprzewracane. Papierowe aeroplany spoczywają na otwartych zeszytach. Kałamarze, w kształcie góralskich kapeluszy, cudem jakimś nie tracą równowagi wśród bramek pokojowego krokieta i czerwonych kul od kręgli i łódek papierowych, i drewnianych okrętów, skarbonek, notesów, portfelów i całego tysiąca innych niezbadanych, zawsze bardzo potrzebnych przyrządów.

Jeżeli więc mówię, że dziś poprzewracane jest wszystko do góry nogami, to znaczy, że na stole tym dzięki niepojętym cudom równowagi wznoszą się w górę na łokieć całe piętra klocków, piórników, piłek i wszelkich książek.

Całe piętra!

Wśród tych pięter, pasm i wzgórz wszelakiej niepotrzebności wyżłobione są jak gdyby dwie kotliny. W owych kotlinach właśnie wre ta niebywała, odpowiedzialna praca.

Raz po raz w huku i łomotaniu walą się na ziemię przedmioty zbędne, ale obaj pracujący nie zwracają na to najmniejszej uwagi. Nie zwracają w ogóle uwagi na nic.

Staję w drzwiach i mówię wcale głośno, że dziś jest lekcja muzyki.

Odpowiedź Aciaka-zdobywcy:

– Nie ma mowy o muzyce!

Nie odchodzę i przypominam, że także angielski jest chyba na jutro. Wedle mego rozkładu godzin (wydobyłem go dla siebie i przechowuję w portfelu, i mimo wielkich targów nie oddaję) jest na jutro angielski!

Odpowiedź Aciaka-humanisty:

– Bądź spokojny o anglika – nie ucieknie!

I dalej, dalej – praca. Skupiona, żarliwa, obrzmiałymi łapami, paluchami, które drżą z pośpiechu, wśród spojrzeń wytężonych dokonywana.

Łapami, spojrzeniami, paluchami, napięciem grzbietu, sztywnym karkiem...

Podchodzę bliżej i patrzę, co robią z takim dzikim zapałem.

Pracują laubzegami. To właśnie gruba dykta zwala raz po raz ze stołu te kupy niepotrzebnych przedmiotów.

Wycinają laubzegami jakieś prostokątne podstawki. Ale łamią im się w palcach piłki co chwila.

Chłopcy chwytają się oburącz za głowę.

Z rozpaczy.

A potem woła jeden do drugiego:

– Masz jeszcze piłkę?! Daj!

Jeden drugiemu pomaga bez słowa kłótni, sprzeciwu czy wyrzutu.

I znów piłują.

Nic nie mówiąc, oglądam właściwy warsztat pracy: Dykta, kupka gwoździków, parę drewnianych kątomierzów, trzy szpulki do nici i kilka małych okrągłych palików.

Paliki, o ile mnie pamięć nie myli, należały do garnituru klocków.

Dykta, gwoździki, kątomierze, szpulki, w środku tego śmietnika wielka butla z gumą arabską.

To moja butla. Wywalili już z niej korek z pędzlem i zastąpili doskonały pędzel obsadką. Drugi koniec obsadki moknie w gumie.

Wobec tego wszystkiego uważam, że mogę wkroczyć w majestacie swej władzy.

– Przepraszam was, moi drodzy, ale co właściwie robicie? Cóż to za jakieś zabawy?!

– To nie żadne zabawy, wariacie, to jest geografia!

– Jak ty możesz mówić do ojca wariacie?!

– Bo to jest geografia. Mamy zadane: Luneta. Czyli – teleskop! Za godzinę będziesz mógł oglądać wszystkie gwiazdy!

I dalej, jakby mnie nie było w pokoju, jakby nie było nikogo i niczego – sama praca...

Kwadratowe podstawki z dykty udały się świetnie.

Teraz należy w środku tych podstawek, w wymierzonym środku wydłubać dziurę.

Taką właśnie, jak trzeba. Żeby w nią wszedł palik, żeby się dobrze trzymał, ale zarazem, żeby się mógł dookoła obracać.

Do palika musi być przytwierdzone poprzeczne ramię.

Do ramienia musi być przylepiony papierowy kątomierz. Do podstawki na dole też.

Teraz do poprzecznego ramienia musi być przywiązana luneta. Zwinięta z czystej kartki zeszytu.

Doskonała luneta do obserwowania gwiazd. Teleskop!

Lunetę tę należy przywiązać do poprzecznego ramienia teleskopu jakimś sznurkiem.

Ale sznurkiem nie można, bo jest za gruby. Obaj pracownicy naradzają się szybko. Każda chwila jest droga.

– Mówię ci, nie przywiązuj sznurkiem, bo za gruby! Przerżnie lunetę – mówię ci!

A więc nićmi.

– Jakimi?

– Czarnymi, lepiej czarnymi, bo to wygląda jak żelazne obręcze. Albo nawet stalowe!

Więc nićmi.

Ciężka praca: Oblepione gumą arabską palce lepią się i do drzewa, i do nici, i do kątomierzy, tymczasem flacha z gęstą gumą arabską wywraca się raz po raz.

Ale oni mają już taką wprawę z tą flachą! Nie podnoszą jej od razu, a dopiero po chwili, gdy już mniej więcej przypuszczają, że gęsta ciecz dochodzi do krawędzi butli.

Jeden wiąże czarne nici na lunecie teleskopu, drugi wierci grubym świdrem dziurę w drewnianym kwadracie podstawki.

Okazuje się, że za wielką dziurę wywiercił. Palik chybocze się i wywraca na wszystkie strony, przechodzi za głęboko w dół, tak że teleskop nie może teraz ustać.

– Myśl! Genialna myśl – woła jeden do drugiego. – Podbijam podstawkę gwoździkami. To nawet będzie lepiej wyglądało. Zobaczysz!

Aby podwyższyć podstawkę, przybija po jednym gwoździku do każdego jej rogu.

Źle obsadzony młotek spada wciąż z drzewca na podłogę.

– Nie wal tak – mówię – bo rozbijesz tę podstawkę.

Są to chwile najwyższego skupienia. Ten, który przybija gwoździe, przygryzł wysunięty język, wali dalej młotkiem i – widzę, że oddech wstrzymuje ze strachu.

A potem, kiedy już te ciężkie odpowiedzialne prace zostały wykonane, trzeba jeszcze wykonać (jak to zwykle bywa przy końcu dzieła) rzecz najsubtelniejszą.

Mała rzecz, już tylko drobiazg, a to jest właśnie najtrudniejsze!

Trzeba w ów palik tuż nad kątomierzem, przylepionym do podstawki, wbić małą szpileczkę, która by wskazywała ostrość kąta i odchylenie.

Aparat stoi już. Już jest całkiem gotowy. I teraz, teraz właśnie trzeba tu wbić grubym, dużym młotkiem, malutką szpilkę u nasady palika.

Co który mocniej gruchnie młotkiem – cały aparat mokry jeszcze od gumy, klajstru, potu – chwieje się i rozłazi.

– Nie, lepiej nie bić młotkiem. Lepiej ją wbić po prostu.

– Jak?!

– Palcem.

Już po kilku chwilach palce są pokrwawione.

– Trzyma się!

– A u mnie jeszcze nie.

– Daj, ja wbiję!

– Za nic w świecie...

Naturalnie, że za nic w świecie! Trzeba samemu budować od początku do końca. Samemu wszystko wypiłować, przykleić, przyklepać, przymocować samemu, ach! – samemu stąd znad stołu – aż do najdalszych gwiazd.

Już nikt na to nie patrzy, dawno już opuściliśmy tę wspaniałą pracownię, gdy nagle rozlega się stamtąd wielki zwycięski okrzyk:

– Już jest teleskop!

Teleskop: z kątomierzami, obraca się wygodnie, szpileczka odznacza dokładnie wszystkie kąty.

Od tej chwili żaden przedmiot – aż do kolacji – nie będzie oglądany gołym okiem.