Piłsudczycy - Juliusz Kaden-Bandrowski - E-Book

Piłsudczycy E-Book

Juliusz Kaden-Bandrowski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Piłsudczycy” przybliżają powstanie i pierwsze lata działalności Legionów sformowanych przez Piłsudskiego. Juliusz Kaden-Bandrowski (1885–1944) to polski pisarz, kapitan piechoty Wojska Polskiego oraz członek masonerii. Jego powieści charakteryzują się przede wszystkich dużą wnikliwością i wiernością faktom historycznym, a także wyrafinowanym językiem oraz połączeniem stylów i środków literackich. Do czasu odwilży po śmierci Stalina większość jego powieści objęta była cenzurą i wycofana z bibliotek.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Juliusz Kaden-Bandrowski

Piłsudczycy

Warszawa 2021

Józef Piłsudski

Orzeł – w lochu piwnicznym, na poddaszu i na ulicy... Ptak herbu świetnego – wyrzucony z tła pysznych amarantów na podwórze...

Tyle srogości w tym, ile grozy w łomocie skrzydeł pośród ciasnych mroków... Tyle w tym bujnego gwałtu, ile rozpędu niezbytych lotów w zimnej klatce poddasza... Tyle w tym wściekłości i zemsty, ile może być w sercu człowieka, którego drogę przemieniono – w koryto hańby...

Bo czymże innym uczyniono ulice miast Królestwa?! Jeśli więc kto chce rozumieć Piłsudskiego z czasów wcześniejszych, niech stara się widzieć orła w piwnicy, na poddaszu, orła wśród żelaznych szkieletów fabryki... Orła – z pokrwawionymi skrzydłami, który na skrzydła te ołowiany trud tysięcy podnieść chce i trudowi zwrócić kradzioną godność, trudowi temu dać Imię i Cześć.

I wszystek gniew, który towarzyszy wielkościom Imienia, i wszystkie surowe glorie, które muszą towarzyszyć Czci Narodu...

Trudowi temu zwrócić kradzioną godność, dać imię i cześć... Właściwie w tym jednym zdaniu można by uchwycić całą podwalinę działalności Piłsudskiego z tego okresu... Budować narodowość w kolisku pracy najcięższej, by z niej najtwardszą część wydobyć...

Było to rzeczą niełatwą, jeśli się przypomni, że to, co gdzie indziej przekwitało już w formach gospodarki ludów (te czy inne formy państwowe), to u nas było jeszcze niedościgłym marzeniem... Przekwit ten stwarzał ideologię niecierpliwą, ogromną i nieubłaganą, która wedle pewnych postulatów nowej nauki wcześniej czy później miała zatryumfować... Na mocy tej ideologii ludy Europy dokonałyby wspaniałego, dobrowolnego przezwyciężenia różnic wzajemnych – do którego my byśmy przystąpili – nic nie przezwyciężywszy...

Socjalizm był ową falą sprawiedliwości, która by nas z innymi zdrowymi narodami w wieczność rozwoju poniosła – jak kaleki... Więc, aby Polskość nie stała się znakiem opóźnienia, trzeba było od razu i szczerze przyjąć socjalizm i jak Chlebem obdzielać nim rzesze. Ale, by socjalizm nie był w Polsce kalectwem, trzeba było w dojrzałych jego poglądach zastrzec miejsce świeżej młodości, miejsce, w którym dojrzałaby prawomocna polskość trudu...

Rzecz to prosta, choć może w trudnej wyrażona formie... Rzecz niesłychanie trudna do przeprowadzenia w Polsce i w Europie, i na całym świecie...

Rozumiał Piłsudski jak mało kto w Polsce, że hasła to tylko pewne formy postępowania, że żaden z ich kowali świętości ich nie uznaje. Rozumiał, duszę mając ponad wszelki wyraz przytomną – zbrodnię ślepoty haseł i honoru pozorów...

Rozumiał zwłaszcza tę manię honoru w Polsce, który pozwala zrzucić z barków najcięższy obowiązek. Rozumiejąc to wszystko, zaczął po prostu stwarzać tę ideologię Ojczyzny, która z potrzeby i praw pracy wyrasta – i rozpętał przeciw sobie to wszystko, co było pod czarem panującej ślepoty czy zacietrzewienia, czy przesądu... Swoi wyrzucali mu, że jest kosmopolitą, obcy, że narodowcem, patrioci, że socjalistą, socjaliści, że patriotą... Zarzucali mu właściwie wszyscy wszystko o tyle słusznie, że czuli w Piłsudskim, jak w ogromnej potencji, która wszystko, co polskie w siebie wmieszcza – niebezpieczeństwo prawdy...

Jego socjalizm nie zawsze wygadzał socjalistom, jego narodowość zbyt się wymagająca widziała narodowcom i rzec można, wszystkie hasła grały w tym wielkim człowieku stopione w jedno rozumienie Polski...

Tu sięgamy najgłębszej tajemnicy Brygadiera, której nie da się wyjaśnić ani rodowodami, ani pochodzeniem ze starej szlacheckiej rodziny, ani odblaskiem wspomnień z 63 r., ani żadnymi wpływami. Jak się ma talent słowa, myśli, muzyki, barwy – tak się ma i ten najsłodszy talent, jaki wydestylować się może z soków ziemi i oddechu niebiosów – talent rozumienia Ojczyzny... Talent ów, gdy Polska jest jego treścią, wymaga cnót osobliwych. Należy mieć upór i cierpliwość przerażającą... Należy być ustawicznym fakirem Rzeczywistości i w splocie jej najcodzienniejszym nie widzieć jej, nie pamiętać, nie znać – tak jak to umie Piłsudski – to znów najcodzienniejszymi szczegółami mającą się stać rzeczywistość uprzedzać i istotę jej wywoływać z nicości... Powiedziałem wyżej – niebezpieczeństwo prawdy...

Widać je było już dobitnie u Piłsudskiego-mówcy...

Pamiętam go, gdy kiedyś na zjeździe młodzieży forsował sprawę tajności posiedzeń wojskowych. Doprawdy, człowiek ten sprawiał wówczas wrażenie znakomitego szermierza walczącego z bańkami mydlanymi... Ze ślicznymi bańkami, których cały rój wypuścili błyskotliwi mówcy... Jaką kolosalną cierpliwość wykazał wtedy, jaki upór w wierze w zdrowy rozum słuchaczy... Nie można powiedzieć, iż zwalczał argumenty. One same nikły przed nim, jak śnieg topnieje w słońcu... Piłsudski, jako mówca, ma jeden wielki dar – sama jego obecność krępuje komediantów... Widziałem go, jak przemawiał na kongresie partii robotniczej w Krakowie. Szumne, gwałtowne brawo zgasło nagle, gdy się ukazał... Był wtedy żywym wyrzutem pokoju Polski – bo człowiek ten miał tragiczne szczęście być srogim wyrzutem pokoju Ojczyzny – i czuło się w sali obawę... Obawę tłumu przed kimś, kto w imię najwyższego prawa kiedyś rozkaże...

Niebezpieczeństwo prawdy... I po raz trzeci, gdyśmy się zebrali, jakbyśmy wczoraj wrócili z dziadów dalekiego postoju – wycieńczeni, skrwawieni po Łowczówku, po którym każdemu, kto przetrwał, kilka lat życia przybyło... Czy w nas było znać w Lipnicy, gdyśmy tam stali w ten nijaki, siwy dzień w opuszczonej szkole zebrani na zgromadzenie oficerskie – jakąś butę, czy było znać za śmiałe poczucie zasługi, czy Komendant uprzedzał jakiś nasz dorobek zbyt głośnej sławy – dość, że się wdarł w serca nasze kilku słowy tak – iżeśmy w jednej chwili pojęli... Łowczówki mogą być dniem codziennym i to jest nic, jeśli Sprawa żąda więcej... Mówił wtedy do nas gorzkie słowa człowiek, który wielką skalą swych czynów tak często musiał cierpieć...

My żołnierze... Choćby to miało kosztować hekatomby... Ileż to słowo ma wagi w ustach Dowódcy czułego na życie ludzkie, jak najwyrachowańszy skąpiec na złoto... W ustach człowieka, który tak czule i nieustannie kocha życie... czule, nieustannie, niecierpliwie...

Piłsudski nie znosi pustki wkoło siebie, mimo że jak mało kto umie być sam – nie znosi chwili, w której by nie wydawał miłych i drogich skarbów swej natury...

Jego sposób bycia jest kusicielski. – Gra w szachy z wytężoną uwagą – to nic – zdąży jeszcze położyć rękę na kolanie obok siedzącego oficera, choć wie, że każda chwila tej łaskawej familiarności jest tak wysoko ceniona... Siedzi na kwaterze, po której łazi jakiś stary totumfacki. Tak go jakoś weźmie Komendant, że totumfacki wyjść z pokoju nie może, a gada, opowiada, sypie historiami, jak z dziurawego worka.

Nieporównany jest Brygadier, gdy zasięga wiadomości od chłopów. W chwilach tych ustanawia się zawsze związek groteskowej po prostu serdeczności między nim a nimi.

Chłopi się zrazu boczą, a potem nagadać się nie mogą... Opodal kolumna piechoty jak wierny wąż spiżowy wlokąca się za wodzem, czeka cierpliwie – kasztanka Komendanta się nudzi, on zaś sam spełnia rzecz pozornie niepotrzebną... Więc powiadacie, że nie obrodziło?

Chłopy aż się czochrają na znak, jak nie obrodziło...

Ale!...

I bydła nic nie macie?

Zostało dwie sztuki u Walentego Boczka.

A czemuż temu Boczkowi bydła nie zabrali?

Czemu nie zabrali?

No właśnie, powiadacie...

I tak od jakiegoś błahego słowa do słowa, tymczasem z tych drobiazgów zacznie Komendant miarkować coś ważniejszego, a chłopi stoją, przypochlebnie kasztankę za uzdę przytrzymują radzi, że taka rozmowa idzie szczera...

Bo tak jest w istocie. Haubice drżą od ognia, wicher ludźmi trzęsie na drodze, cała Brygada stoi na rozdrożu, Komendant czuwa, oczyma dalekie okolice przenika – ale nie może równocześnie nie cieszyć się tym małym, zdrowym kłopotem chłopskim.

Dzięki tej głębokiej radości z wszelkiej rzeczy, którą spotyka, nie czuje się przy nim grozy wojennej. W tym składzie rzeczy staje się ona a priori rzeczą łatwą, czymś, co Komendant prowadzi jakby w międzyczasie.

Stały rozmach wyższości nad wrogiem, to cecha wszystkich jego planów. Ta wyższość prowadzi do pięknych rozstrzygnięć i prawdziwie rycerskich wyżyn...

Będziemy ich wieszać, Komendancie, jeśli oni nas wieszają... Komendant podniósł brwi, a potem szczerze, jasno się roześmiał: Zastanówcież się człowieku, za cóż ja go powieszę? Za to, że walczy? Że jest żołnierzem?...

Ale oni naszych wieszają...

Bo dzicz! Dzicz... cóż ja na to mogę poradzić?...

Tak walczy prawdziwa wartość i nie przejmie nigdy w walce metody wroga...

Takim politykiem też jest ów wyjątkowy polityk niemający w jednym ręku złota, a w drugim giętkiego wpływu... Polityka prosta – w rozchwiany naród miecz postawić, naradę, jak w sierpniu – nagłym odlotem trzystu orłów zamknąć i nową zrodzić... Kartę przewrócić, na księdze miecz położyć – zrzućcież z tej księgi miecz, zrzućcież – czy możecie?...

Musicie za Wodzem iść wszędzie drogami marszów, polami bitew i na wieczorną pogwarkę przy świecach przylepionych do stołu, musicie kochać tę zbrojną kompanię, która Mu towarzyszy... A żebyście widzieli, jak wraca zimą z dalekiej drogi!...

W ogromnej siwej szubie, niby w szron i w lód czy w niedostępne odziany dostojeństwo, obcy i najbliższy z ostrym obliczem, jakie się w Polsce pięćset lat temu malowało przed wyprawą Batorego na Moskwę... – Zobaczylibyście, że to prawdziwy Gość z kresu, co wszystkie kresy łamie i łączy, a szedłby – a prowadziłby naprzód i dalej w bezkres rozmachu, powagi – i zwycięskiego śmiechu...

Bo Komendant śmieje się z niebezpieczeństwa prawdy...

Piłsudczycy

Ludzi tych wzięła już na ogromne swe skrzydła Historia i nikt jeszcze nie wie, na wyżynę jakiej zasługi ich poniesie. Teraz stoję w kurzu i w dymie, w trzasku, w zgiełku walki, we wszystkich wspaniałościach i w całej grozie wojny... Mogę powiedzieć, iż spełnili wielkie przeznaczenie, co więcej, że przeznaczenie to odkryli krótkowzrocznym oczom ogółu. Mogę powiedzieć, że towarzyszyło im od zarania poczętego dzieła to wszystko, co towarzyszy trudom bohaterów. Jeślibyśmy żyli w czasie legend, to legenda potężna owionęłaby głowy tych żołnierzy już za ich życia, bowiem istotnie legendarne jest, czego dokonali.

Idą w huraganach walki szeregiem, który coraz śmierć rozrywa, niepomni śmierci, a tak pewni powołania swego jak ludzie, którzy wieczną jakowąś tajemnicę i prawdę posiedli.

Tą prostą tajemnicą ich i słuszną prawdą jest – że w boju jedynie, w przelewie krwi, w doznaniu śmierci żywy Naród ma prawo sięgać po sprawiedliwość...

Otóż tę prawdę głęboką i zacną uczynił Piłsudski podwaliną młodego militaryzmu polskiego, wokoło niej z jemu właściwą prostotą i czarem umiejąc zgromadzić podobnych sobie żołnierzy.

Wojnę prowadził Brygadier i jego oficerowie, i jego żołnierze, nim jeszcze wojna wybuchła... Wojnę z nie dość skorym do czynu społeczeństwem, z obojętnością i ze śmiechem, i z drwinami, wojnę z brakiem środków materialnych na prowadzenie organizacji, wreszcie skrytą, straszliwą wojnę z ustrojem państwa rosyjskiego, na którego przestrzeniach wiązał ustawicznie sieć bojowego pogotowia Polski.

Tę sieć udawało się wrogowi rozerwać... Wówczas ginęły jednostki i trzeba było mieć olbrzymią moc ducha, ogromny hart serca, by pracy nie poniechać w obawie dalszych ofiar.

Siła rozumu, hart serca, cierpliwość planu i rączość w jego wykonaniu, to zasadnicze cechy charakteru Piłsudskiego. Kto Go chce widzieć w momencie, w którym komendant niczego ukryć nie zdoła, niech patrzy na niego podczas bitwy. Wtedy, gdy cała praca Brygadiera, gdy wysiłki całego jego życia, gdy idea wszystkich jego idei – gdy I Brygada I Legionu – idzie w ogień...

Tylko człowiek nadzwyczajny, wódz urodzony, może z takim humorem, z taką radością i nieopisanie subtelną pychą słać najdroższych sobie ludzi do walki.

Najdroższych, bo przecie wszystkich ich zna od dawna, pracował nad nimi, gdy jeszcze na ławie szkolnej siedzieli, potężną dłonią wtłaczał ich w swe karby, gdy byli na uniwersytecie.

Trudno powiedzieć, że Piłsudski wydaje rozkazy... Nie tak się to odbywa, a jakoś się dzieje po prostu, poufnie, z dziwną słodyczą. Ta słodycz wynika z pewności, którą ma Brygadier, że każdy Jego rozkaz bezwzględnie zostanie spełniony.

Bitwa już rozpoczęta... Piłsudski stoi przed kwaterą (śnieżne zbocza gór widnieją dokoła), jedną ręką na płocie wsparty, drugą głaska lekko po ramieniu wyprężonego jak struna dowódcę batalionu.

Batalion już gotów, czeka za chałupami, żołnierze, oparci na karabinach, dopalają „ostatniego” papierosa.

Brygadier – jakby o wiele starszy brat najmłodszemu bratu dawał serdeczne rady – mówi swe rozkazy.

Armaty ryczą ustawicznie, palba karabinowa nieustannym klekotem tłucze się po śniegu, to tu, to tam rozlega się przeraźliwy pytel karabinu maszynowego. W tej chwili Piłsudski, w szarym swym futerku, z twarzą myśliciela i drapieżnika, zadumany, romantyczny w spokoju swym i pogodzie – niezapomniane sprawia wrażenie... Jakby tu przyjechał z daleka, dostojny, dystyngowany opiekun czy zaufany przyjaciel wielkiej sprawy.

Rozmawia z oficerami, z wdzięcznym humorem przyjmuje meldunki, idzie patrzeć jak biją granaty (biją one o 50 kroków od kwatery) i śmieje się, że takie ogromne dziury wyrywają w ziemi. Właściwie zupełnie nie znać, że człowiek ten równocześnie prowadzi bitwę. Nie znać dlatego, że czyni to z ogromną łatwością i z fenomenalną intuicją. Dopiero, gdy nieprzyjacielowi przybywają znaczne posiłki, gdy Komendant czuje, że Jego szeregi walczą z przeważającą znacznie siłą – zmienia się.

Poczyna wówczas chodzić przed kwaterą tam i na powrót i coraz dalej w stronę walki, jak gdyby wleczony przemożną żądzą niesienia bezpośredniej pomocy swym oddziałom.

Widziałem Go, jak szedł tak prosto na strzały ku kochanej piechocie swej, wpisany w syczącą parabolę biegu granatów, z fruwającymi nad głową obłokami szrapneli, szedł z góry, w słońcu, po śnieżnej drodze, rycerskim zaiste jaśniejący obliczem.

Zsunięte nad oczami oszronione brwi nieruchome były jak bruzda. Oczy niebieskie, bystre, straciły w tej chwili tę złotą iskrę dobrotliwości i humoru, która zazwyczaj z nich wybłyska. Okrutna twardość i najszanowniejsza troska biła z owych tak romantycznie niebieskich źrenic. Pochylony naprzód, z czołem tak bajecznie sklepionym, iż wyklucza ono wszelką pomyłkę planu, szedł, jakby musiał iść ojciec na pomoc, gdyby tam przed nim dzieci jego walczyły.

Największą jego zaletą, prócz wszystkich cnót obywatela i żołnierza jest zasadnicza cecha wodza: umie wybrać ludzi, zaś wybrawszy, bez trudu i zachodu przepaja swą ideą.

Ten czarujący talent sprawia, że Brygada Piłsudskiego stanowi zwartą całość odrębną i (ponieważ Komendant formalistyką nikogo nie krępuje) tak wielką bujność charakterów przedstawia.

Innym, na pozór zgoła innym od Brygadiera, jest nieoceniony jego zastępca, podpułkownik Sosnkowski.