Zawody/Zbytki - Juliusz Kaden Bandrowski - E-Book

Zawody/Zbytki E-Book

Juliusz Kaden-Bandrowski

0,0

Beschreibung

Zbiór nowel i opowiadań z okresu I wojny światowej, pierwotnie wydanych w latach 1911 i 1914.-

Das E-Book Zawody/Zbytki wird angeboten von SAGA Egmont und wurde mit folgenden Begriffen kategorisiert:

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 254

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Juliusz Kaden Bandrowski

Zawody/Zbytki

SAGA Egmont

Zawody/Zbytki

Copyright © 2018 SAGA

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788711677179

1. Wydanie w formie e-booka, 2018

Format: EPUB 2.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.

SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont

Zawody

Nowele

Piękniejszej Przyszłości —

— Zima

Druciarz

Chudzik se na drodze przystanął, ten ziemniakowaty swój nos w górę wzniósł i jął węszyć czy tropić: zimne świeże powietrze, zapach, idący z miasta, ten i ów dym złowonny, ten i ów miły, pierś we wnętrzu niby miodem głaszczący. Ale jeszcze coś prócz tego wszystkiego węszył druciarz Chudzik z otwartej drogi, jakby białym płótniakiem ku miastu wyciągniętej. Oto radość przyszłą węszył.

Ej! przyjdzie tu jakaś krzta radosna, radosnej chwili przebłysk nadejdzie. Ej, niby na nosze, na kołyseczkę wyplataną z zimnego szuwaru Chudzika wyniesie i pohuśta.

Z daleka przez świetliste powietrze, niby przez farbkę niebieską w wodzie rozpuszczoną, widać stare narożniki Wawelu, podziurawione czarnymi oknami, rzekłbyś te spódnice i kiecki bab w gromadzie rozsiadłych.

Ej, skądże ta radość przyjdzie i jakie nosze sprawi, i kogo, i gdzie, jak bujać i huśtać będzie?

Ano, gdzie ona jest, nie wiadomo. Ale wiadomo, że w. Chudzikowej piersi zostawiła wartki wrzątek czegoś, co się kołem obraca, piętą przystępuje, śmiga wiatraczka strzyże, młyńskiego kamienia żuchwą mielę smakowicie i powiada gwałtownie, a tak radośnie, że aż gderliwie, i tak prędko, że aż pytlując — powiada w oczy patrzące, w ucho rozwarte i nos węszący: Radość cię czeka, Chudziku — i już. Gdzieś ci się ta na drodze twego dnia strawa, posiłek nadarzy i już.

Na tę myśl, z najniższej czeluści głodowej wychynęło coś pod górę, błysnęło w oczach, zwarło szczęki i zaświergotało w uszach chłopca: Ech, ty! jedzenie.

Czerstwy, ranny głód ścisnął idącego Chudzika krzepko i zdrowo. Przystanął, bo mu mruczało w środku, jakby w brzuchu kot na przypiecku mruczący siedział. Przystał Chudzik, porteczki podwinął, paskiem ściągnął, potem z ramienia na ramię przełożył rzemień z ciężarem. Przywykł i już by nie wiedział, jak się ma ruszać bez tego gniotu, który dźwigał za sobą. A było co dźwigać. Nosił przecie na sobie blaszane formy, firanki, zmiotki, łapki na myszy proste i droższe, i zmyślne, otwierające się z dwóch stron, na dwie myszy. W torbie miał kawały blachy do łatania rondli, różnoraką maź do lepienia czerepów, obcęgi, obcążki, wreszcie na ramieniu zwoje białego i mosiężnego drutu.

Przerzucił to wszystko z ramienia na ramię i poszedł.

Zza zakrętów, zza wikliny, spoza mgły lekkiej wylęgał coraz sowiciej cały Wawel z wieżami, kręconymi wysoko pod niebo, z drugimi, którym jakby kto w łeb dał i spłaszczył, i trzecimi, co, gruzu się najadłszy, wyróść nie zdążyły. Między tym zgromadzeniem wież murowanych, przylepek i łat rozrastał się mur warowny, zjedzony przez burze, słoty i szturmy. Z daleka to się ten mur brązowy, przechodem czasów ściśnięty i wysuszony — widział Chudzikowi — niby ogromne kromy czerstwego razowca, tu i owdzie spękane daleko w głąb, aż do ośrodka. Bo jako przez spieczoną skórę ośrodka — tako tu z murów wyłaziła — wyciskała się ta stara, odwieki pamiętająca i wciąż płodna ziemia.

Juści tak. Bo gdy na starym bochenku chleba pleśń i śniedź żeruje — tu, z między-pomiędzy starych wawelskich rozłamów hasa w najlepsze ku górze bujna zieloność.

Dziwnie to wyglądało. Powiedziałbyś, człowieku, że samo życie nowe rózgami prętów soczystych tryska z rozpadlin, że młode życie wachlarzem liści bogatszym od pawiego ogona starość owych murów pociesza, łagodzi i koi.

Dalej od Wawelu, od schylonych przez wiek grzbietów katedry i kaplic spływały se wzgórza ku dołowi modrym fałdem zieleni, aż po srebrną listwę Wisły. A ta Wisła teraz we słońcu wiosennym widziała się Chudzikowi niby rozpuszczony, jedną, niewyczerpaną wodą płynący płynny diament, oprawiony w złoto nadbrzeżnych piasków.

Wiater se chodził i łaził między wszystkim. Przez wodę rzeki pluskał tchem słodko dmuchającym, to znów wikliny ku sobie słaniał, że się liśćmi sczepiały niby splótłszy ręce dzieci — kręgiem rozchwianym tańczące. To znów trawę pod włos do góry czesał i, lecąc wyżej, rozganiał nadmiastowe dymy po czystym niebie.

I jakżeby to mogło być — pomyślał sobie niechcący Chudzik, rozwartym okiem widok obejmując — żeby toto wszystko nie dało zjeść i napić się, i zarobić człowiekowi.

Ominął spojrzeniem stary zamek wawelski i patrzył na samo miasto Kraków. Na te dachy spiętrzone, splątane, polane światłem słońca niby topionym masłem. Na te wieże — co, żebyś, człowieku, nie wiedział, tobyś myślał, że tam wysoko, w przestworzu nieba czystego, głosem godzin bijących nie godzinę znaczą — a zasię oddychają głośno, śpiżowym tchnieniem z kamiennej piersi oddech miarowy wypierając.

Przysporzył kroku. Teraz mu droga szła nad samą Wisłą wedle rybaków i galarów. Rybacy, niby te haki wbite u brzega, siedzieli nieruchomo nad wodą z wielkimi wędami, wpatrzeni w srebrny połysk toni — rychłoli się pławik zakołysze.

Za to na galarach szło życie już na dobre. A zdały się one, grzecznie obok siebie stojące, szerokie, pojemne, niby czyjeś chodaki lub kierpcie.

Udała się ta myśl Chudzikowi i zaśmiał się. Juści na takich chodakach wielgachnych, mocnych i posuwistych sunie se człek po wodzie, ojej, jeszcze jak zgrabnie. Chodaki nie lada, większe niż łódka, zmieści się w nie wszystkiego jak w karczmę, ale nie dla zabawy są — mocne i spławne.

Pełne były węgla, który się w słońcu mienił i łuszczył sinawoniebieskim poblaskiem. W środku każdego galara widniała przystojna budka podłużna. Na progu jej siedział se taki lub owaki flisaezyna i prządł z fajki do zębów uczepionej cienkie wstążeczki dymu. Opodal na cegłach paliło się krasne ognisko pod garnkiem z warzą. Płomień drżeniem i blaskiem raz po raz znikającym ginął w jasnym ogromie powietrza i, zdało się, targał nim i na karbki zwijał. Bo wszystko, coś z oddali ponad ogniskiem ujrzał, drżało, jakby żarem płomienia kołysane.

Do miasta by już wejść — pomyślał Chudzik.

Żal mu się zrobiło tego widoku, tego powietrza słodkiego, tego zapachu, co nęcił wonią jak proszące zaprosiny. Ale wiedział Chudzik, że przecie pracować, zarabiać musi, bo musi do domu nad wieczór pieniądz zarobiony przynieść. Więc żeby tak i tu pozostać, i własne lenistwo omylić — kroku zwolnił i już, szedł noga za nogą, becząc głodnym, żadną strawą nie przetartym głosem: „Garnki drutować, garnki drutować!”

Odezwał się któryś flisak z dołu znad Wisły: „Chodź no tu”.

Pobiegł Chudzik. Pokazali rozbity garnek do odratowania, umówili się o cenę. Chudzik siadł na krawędzi galaru. Z blaszanym chrzęstem ściągał przez głowę rzemień z wyrobami, zwoje drutów i torbę. Zsunął to wszystko na ziemię, że aż jęknęło, i zaczął przymierzać czerepy garnka.

— Jodeś już co? — zagabnął flisak stary, siedzący przy ognisku.

— Nie — odpowiedział Chudzik. I zaraz radośnie się zaśmiał, drąc gębę od ucha do ucha. Bo przecie wyczuł w głosie starego niby srogim i zadzierżystym, że nie po próżnicy o jedzenie pyta.

Tymczasem przy ognisku drugi flisak z fajką w zębach zakrzątnął się i, podawszy chłopcu garnek gorącego żuru, wrócił na swe dawne miejsce.

— Niech ji — rzekł.

— Niech se poji — dodał stary.

Cisza zaległa. Słychać było, jak chłopy w szczękach niezłomnych miażdżą chleb, podlany, zwilżony, rozrobiony tym kwaśnym żurem i śliną sprawiedliwego głodu. Chudzik też nie dał się prosić, tylko zawijał, aż mu w skroniach trzeszczało.

Dobrze było. Ogień coś tym trzaskaniem płomieni pytlował i ranną ciszę bruździł; chłopy mlaskały ów twardy chleb, językiem niby kijanką rozgłośnie przygniatając, a łyżki na krawędzi garnków chrapliwie skrzypiące pokazywały, że statecznie ludzie jedzą i potrzebnie.

Smakował Chudzikowi ten żur, Jezus! — jak smakował. Kwaśne to było, że ci gębę szczypiąc ściągało, ale nie nadto, tylko w miarę. Nie ugryzła cię ta kwaśność, a i owszem, im więcej jadłeś, tym cię więcej swą kisłą potęgą radowała. Gęste, po wysuszonym przełyku szło rozważnie, statecznie, jak dobre słowo rzeczone w ciężki czas, dając otuchę i ciepło. I dokumentne to było. Kiedyś ledwie kilka łyżek przełknął, toś zrazu czuł, żeś w sedno spraw twych i kłopotów ugodził, człeku, że zaspokajasz nareszcie ten brzuch niesforny i nienasycony.

Podjadł se Chudzik, skromnie powstał, miseczkę przypochlebnie na miejsce wedle ogniska odstawił i wziął się do roboty.

Właściwie to śpiewać mu się chciało z tego dobrodziejstwa, co je czuł teraz w żywocie słodką pogodą płynące. Ale się wstrzymał ze względu na flisaków.

Robotę zaczął. Przepatrzył se skorupki, przymierzył, przycelował tym bokiem i tamtym, tym do tego i tamtego, cierpliwie i chytrze. Przymierzywszy, zlepił. Zlepiwszy — z drucianego krążka wywinął drut, błyszczący niby włosie, a wykrętny, nieustępliwy i nieusłuchany. Co nieco wymierzył, ile trzeba było, zmiarkowawszy. Obcążkami, niby tym pyskiem psim, drut chwycił, zgiął i ugryzł — czyli odciął. Garnek zlepiony wgrążył se Chudzik w brzuch, tak miarkując, aby się naczynie na podołku między podniesionymi udami a piersią przytrzymującą statecznie ustaliło. Wysunięty język zębami przyłapał, uszy od pracy i namysłu zaczerwienione nastawił i wziął się do pracy ostatecznej.

Zaczepił Chudzik o garnka kant drut na ząbek zakręcony. Przez denko zwinnie przeciągnął, zaczepił z drugiej strony, a potem na krzyż, a potem w gwiazdę. Na środku gwiazdy skręcił końce drutu w warkoczyk i stąd dalej na prawo i lewo, z oczka na oczko. Z kłębu, niby z kądzieli owo włosie, coraz więcej drutu troczył, raz w raz stopą w kierpieć obutą kłąb dalej od siebie kopiąc.

Śmigała w rannym słońcu ta nić żelazna, którą Chudzik garnek rozbity od spodu w znak gwiazdy oszywał, a paluchy chłopaka, z pozoru niezgrabne, powiedziałbyś wałkonie lub niedorajdy, zgrabnie się przy robocie zwijały. Każdy za siebie swój rozum miał, mimo że wszystkim świadoma dłoń rządziła. I znów mu drutu brakło, i znów se go, obcęgami w powietrzu szczeknąwszy, uciął, oczko palcami ugniótł, w zębach ścisnął, niby ową żmiję czy śliskiego padalca — drut w świder splótł i jął drutować dalej i tym drutem, w czworoboki zaginanym, sczepionym mocno, garnek okrążał, spajał, spoił — aż się klej z czerepów krawędziami wypacał i wyciskał, aż skorupy podołkiem przychwycone postękiwały. I tak pracował, działał, kręcił i wiercił, jakby nie drutem, a tą rodzoną myślą własną ów garnek do kupy skupić miał.

Dobrze mu się pracowało. Złotym słońcem po głowie głaskany, zdrowo pojedzony, siedzący na krawędzi galaru nad tą wodą Wisły, bardziej świetlistą niż blacha, co ją Chudzik w torbie nosi, chybotając się na mocnych pośladkach, pracował se Chudzik w to słoneczne rano, nie czując, że mu się palce na drucie jak druty gną i na obcęgach strzępią. Nie czuł, że mu oczy potem zachodzą, że zgryziony, przed wargi wysunięty język schnie, a grzbiet wysilony drętwieje. Nie czuł Chudzik fatygi ani żadnej udręki, ani wcale mitręgi, bo pracował, a pracując, myślał.

Zaś gdy mu tak robota szła i w czynnych palcach rajdosząc się gadała, grała i śpiewała, myślał se Chudzik o Bóg wie czym. O tym graniu, gadaniu, o tym śpiewie roboty, co go człowiek uchem nie usłyszy, ale piersią pracującą pojmie.

Ze skrzypem drutu, z pochrzęstem czerepów stękających szła myśl Chudzikowa coraz dalej i dalej od tego, co jawne jest, aż do jakiegoś kresu, a od kresu owego niby w jakieś pole cudne bardzo, mało znane i szczęsne.

Więc myślał se Chudzik, myślami na wsze strony, niby koń uchem, strzygąc, o tym, gdyby mu to kiedy cały galar zdrutować przyszło — żeby zrobił.

O tym, gdyby mu kiedy całe to miasto Kraków, rozbite, odrutować przyszło: żeby się namyślił, pokruszone czerepy zmyślnie złożył — i odrutował.

I gdyby mu ziemie rozbite, rozszarpane w całość odrutować przyszło — żeby odrutował…

I gdyby mu cały ten świat, co mówią, że kulą jest straszliwą, po przestworzach latającą, odrutować rozbitą przyszło — żeby się w kupę zebrał, w sobie rozognił i dechu w płuca wziął. I żeby wtedy myśli w głowie jak w kuźni stal — do wszystko widzącej jasności rozgrzał, i żeby zamiast drutu promień z cyferblatu słońca zdarł, i żeby onym promieniem cały świat schorzały i rozbity w całość zadrutował.

Praczka

Ręce chluszczą, płuszczą, chlupią, chlapią, to kłusem drobią, to na wyrypy cwałem rwą. Moc się zalęgła w nich niestrudzona i podrywa je, i pędzi w skrętach drżących. Plusk wody wilgnym nawrotem owija dłonie, a rozczapierzone palce wpijają się w ochłap płótna, nawłóczą go na się i zwłóczą, suną, brużdżą, sieką i biją.

Wreszcie dość!

Unoszą się piersi w górę wysoko, jak najwyżej. Praczka wciąga i chłonie powietrze. Głębiej odetchnąć nie zdoła, a chce jeszcze głębiej, jeszcze mocniej.

Obziera się, prostując grzbiet.

Para wypełnia całą izbę. Pod ścianami, na zatarapconej podłodze leżą toboły bielizny. W kącie rozżarzony komin charczę, chrapie i kurzy słodkawym czadem węgla. Na blachach tańczą i gryzą się błyski skier, a z przykrytych saganów dymi para i wypryskują strugi kipiącej wody. Wśród swędu kręci się i niewidzialnym wyziewem rozścieła durzący zapach krochmalu, gęsta woń brudnej, chorej wody i zaduch bielizny.

Gdybyż odetchnąć dwa razy głębiej! Gdybyż wmieścić i zawrzeć w płucach dosytnie to rozrzedzone powietrze, co wciąż umyka i śpiesznym tchem pracującą pierś pogania! Nic z tego. Wciąż brak tu tchu, oddechu, zawsze brak odetchnienia.

Lecz dalej!

Ręce chluszczą, chlapią, znów kłusem drobią, to na wyrypy cwałem rwą i, pochwycone pracy pędem, pędzą w podrygach.

Od chwili do chwili coś się w płomienistych trzewiach przerwie i ogień z trzaskiem na ruszt rymnie. To znów zadrży pokrywa saganu, jakby tam w garku żywe stworzenie trwało w bólu i w męce, w cierpieniu nieopisanym.

Praczka to pierze, to ustaje, wpatrzona w balię — pełne, mokre, brudem ciekące pole pracy. Po jednej stronie już odeprane sztuki, po drugiej te, które właśnie przeprać należy. Dwie kupy — szale dobrego i złego, wagi zasług, miara ciągłego wysiłku rąk. W pośrodku chwiejnym grzbietem wyrasta kopica piany. Zasiał ją lśnieniem blady poblask, prószący z okna. W głąb przeciekł, w oczach siatki świeci, a na wierzchu niebieską pogodą wybłyskuje.

Przycicha suterena. W kominie równym cięgiem huczy powietrze. Bunt układa się w saganie i zlewa w jednostajny rzewny lament. Prawie nie słychać zegara, co czas cedzi i odmierza, na jedną stronę utykając. W półciszy wyraźnie słychać lepki szept topniejącej piany.

Na chwilę przywarły ręce praczki do dna balii.

Ciepłym puchem owija je i tuli mydlina. Zaś oczka piany jedne po drugich gasną. Niebieska ich poświata płynie z warstwy na warstwę w dół, coraz niżej i niżej. Słychać, jak oczka nikną i giną w pustce. Wilgotny, cichy szept wypełza z balii, drży w powietrzu, niewysłuchanym jakimś ubłaganiem wałęsa się przy ścianach.

Jak spod jarzma wychyla i podnosi praczka głowę. Ostrożnie prostuje zgięty grzbiet. Z rozwartych oczu ucieka tęczowy łachman łuny przetężenia. Tej łuny, która nawiedza długo przy pracy schyloną głowę.

Nie patrzy praczka na ściany, spocone gęstą cieczą zaduchu. Nie wodzi oczyma po niskim stropie sutereny. Bo nad sutereną piętrzy się duży, wysoki dom i oknami spoziera w pełny świat, na drogi miasta i cele ludzi. Praczka przed się patrzy w mały prostokąt okna, wznoszący się ponad twardą linię ulicznego chodnika. W tym wąskim skrawku światła szuka chwili odetchnienia.

Światło nieświeże, nie pierwszej wody i nie pierwszej młodości. Przenicowane, przechodzone, z drugiej ręki. Tyle go jest, ile na płat okienny raczyły puścić wysokie piętra, ile się okruchem lśnienia wylśnić i odbić zdoła na murze kamienicy z naprzeciwka. Ale choć je z pierwszej jasności wyssali, to samo jest, zawsze jedno, z najstraszniejszych wysokości nieba.

Wywlokła ręce z piany i dalej prać, bieliznę w wodzie mierzwić, odęte poszewki gnieść, miesić, tłumić, robotę mydłem trzeć; a potem w wodzie suswalić na prawo, lewo, na płask, na krzyż, na wzdłuż i wszerz.

Tej zajadłej pracy potakiwała chrzęstem do krawędzi balii uczepiona wyżymaczka. Ma korbę na boku suchą, twardą jak uschłe, wywrotne, obrotne ramię strzygi. Ta korba kręci krągłe, ostre szczęki śrub, co się wzajem gryzą i żują. Skrzętna złość żrących się wzajem żuchw porusza dwie białe, ściśle zwarte wargi — istne usta, z dwóch wałków gumy złożone. Te usta sączą przez się i raz po raz wystawiają biały język wyżętej sztuki, i coraz z sykiem zsuwają w kosz.

Znów w płomienistej czeluści komina chrupnęły ogniste żebra żarem strzaskane. Kręty syk zygzakiem wypełzł z saganu na blachę. Za oknem po chodniku tętniły coraz częstsze kroki ludzkie.

Widać, że słońce zachodziło, bo kurz fijoletowy owionął bruki. W gorących blaskach krzepciej zwarły się cienie. Ruchomym, czarnym trójkątem migały na szybie nogi przechodniów. Cień szybko wpadał do sutereny, niby znak złowróżbny ostrym prętem giął się po ścianach i uciekał.

Spoczęła praczka w tej chwili zachodu słońca.

Ach, teraz by spojrzeć przed siebie w czystą dal świata, niewstrzymanym pędem źrenicy polecieć za obręb pogody nieba. Hen, aż ku tej ostoi pokoju, jaką człowiek żywi w sercu po twardym dniu pracy, gdy patrzy w piękny wieczór nieba.

Jakiś niepokój ogarnia praczkę. Jakiś szept ją gryzie. Wytęża słuch. Słyszy, że piana sapie w balii. Sapie, z cicha pęka, a światłość niebieska zsuwa się po warstwach coraz bardziej w dół i w dół, ku dnu. Balia dyszy… Plaster piany — wydarte skądziś, zmordowane płuco tęczowe — legł między kupami trudnej roboty i kona…

Piana mruży się, ćmi i niknie. Jej przezroczyste sklepienie — to oczek powieki, co mrużą się, pękają wysilone, mrą świetliste.

Coś stało się. Niby że za miastem i w mieście leżały snem zniemożone straszne potwory. I że przekorny człowiek wsadził każdemu znienacka śpiczasty kół w pierś nięobronną. Taki się ryk nagle zerwał. Zerwał się z kominów fabrycznych i, przeraźliwy, jednostajny, wył przeciągle.

Po długiej chwili zmnożyły się na prostokącie okna trójkąty nóg. Szły jedne za drugimi, ciężkie, czarne, w przechodzie to zwarte, to rozwarte — czarne nożyce, okrakiem po bruku kroczące.

Ocknęła się praczka ze swych zamyśleń. Oto dusza jej niby to szła po skłonie hali kwietnej, wzorzystej — gdy buchnął nagle ten ryk i już znów posłuchana dusza waruje w oczach. Nieprędko się znuży. Kołacze, nagania tętnem w piersiach — nie popuści. Wartkim chrobotem pręży się w rękach — nie ustąpi.

Spojrzała praczka w balię. Piana już zgasła, niebieska poświata dawno już wsiąkła w wodę. Niejedna musiała minąć chwila w tym odpoczynku. A robota wciąż żyje, czeka na pracę. Bielizna czeka na poprawę, na sprawę, na czystość. Skąpym chlebem robota darmo nie szafuje, przyrzeczonym terminem dostawy po próżnicy nie straszy, lecz srogo grozi. Krzep się — myślała praczka — krzątaj, bo ci robota głód niesie w zanadrzu, jeśli jej pracą nad siły nie obsłużysz.

Wytarła zapaską ręce i roznieciwszy mętną, złotą łzę kuchennej lampki, sypnęła w otwarty pysk komina węgiel — czarne sytne jadło wszystkich ognisk. Warknęła przeciągle para i zaduch przesłonił izbę.

Sporządziwszy, co należy, znów stanęła za balią.

Pracuje.

Ręce chluszczą, płaszczą, chlupią i chlapią, to kłusem drobią, to na wyrypy cwałem rwą. Moc się w nich zalęgła niestrudzona, podrywa je w skręt, że się tężą i prężą. Coraz wstrząsa się cała postać kobiety, jakby do balii wskoczyć miała. Coraz nowa szmata przez chwytkie dłonie się przewija. Plusk wody wilgnym nawrotem palce okręca, a dłonie rozczapierzone, jak raki, kraby, jak ośmiornice, nawłóczą na się bieliznę i zwłóczą, suną, brużdżą, sieką i biją.

Gorąco. Kolczugą potu grzbiet się kryje, dygocą spocone piersi w uciążliwym bezustanku.

Stoi praczka na miejscu, nogami, zda się, wrosła w ten dookolny deptak przy balii, a przecież prędko tchnie i śpieszno dyszy, jakby biegła. Bo chociaż nogi stoją, to ręce bieżą, kłusują, człapią, z wody się wyciągają, w wodzie grążą czynne i zwinne.

Ubywa i przybywa, maleje i rośnie to jedna kupa bielizny, to druga. A w pośrodku rajdosi się, szeleści i mlaszcze jezioro brudu.

Ogień trzaska, para wciąż pryska, lampa osnuwa się z wolna czarną rzęsą kopciu. Za oknem, po ulicy, cieniem nożyc tnących mija przechodzień. Czasem łoskot powolnego furgonu zatarga szklaną piersią szyb.

Praczka w deptaku prący drepta i krąży, i miarkuje, że ludzie idą, śpieszą się, przemijają. Ona zaś rękami w tej balii bieży, kłusuje i nigdy chyba nie zdąży, i nigdy tamtych pośpiechu nie dogoni.

Mijały chwile. Płynął równo w ciemną głąb nocy szary wieczór. Musiała przestać. Należało wyważyć czop i brudną wodę z balii precz odprowadzić. Łakome syrpanie ściekających resztek rozległo się w izbie.

Trza było zmienić robotę, bo dalej już nie sposób. Rozmiękłe dłonie, wystrzępione, stargane palce nie chciały służyć więcej. Ból osnuwał bezwładne ręce. Twarz zdała się samej sobie ważyć, ciążyć, na szczękach wisieć, zbrzęknięta wyziewem krochmalu, porysowana jak szpilką na wsze strony trawiącym zgryzem sody.

Wlała do balii zimną wodę i rozczyniła woreczek farbki. Zmęczone palce dla odpoczynku i dla ochłody pluskały chętnie w niebieskim przezroczu. Koło błękitu, uwięzionego w balii, dawało radość wpółzamkniętym źrenicom.

Przez okno błękitu nie dojrzysz — skąpe są okna. W sercu go nie masz — dawno przekwitło. Tyle — że wyjrzy ze dna balii i marzeniem ofrunie głowę.

Praczka opłucze w błękicie te szmatki ludzi. Razem z pracą pójdą niebieskie marzenia na strzępach, szmatach bielizny do ludzi, a z ludźmi w świat.

Ręce, piorąc, truchtem biegły, myśl się po jakichś zrębach słaniała nadwątlona.

Ręce chciałyby się roztopić w fali niebieskiej.

Rozpłynąć się w uplocie niebieskiego zapomnienia marzyłą myśl.

Czarnymi nożycami rzadziej i rzadziej ciął krok przechodnia zapocony prostokąt okna. Zegar przedzwonił godzinę, a zabłąkane razy uderzeń jeden po drugim — niby spiżowe klucze padały z czarnej zawory nieba na bruk kamienny.

Zakrzątnęła się koło przedostatnich robót dnia.

Usiadła w kącie przy kupie właśnie dziś odebranej bielizny, aby rozdzielić, porachować i wyznaczyć. Brała po kolei długie czarne węgorze pończoch — koszule, których zmięte gorsy, niczym sponiewierane piersi, gięły się w prawo i w lewo — wykręcone łazanki mankietów, pogięte nogawki, jakby kołem zgruchotane nogi topielców, lub wiązane krawatki — podarte na listwy skrzydła ciem i motyli. Sztukę po sztuce znaczyła czerwoną nicią. Błyskawicą stalowego ciernia śmigała igła w ręku praczki, znacząc robotę krasnym śladem w gwiazdy, krzyże czy węzły. Jakoby cierń igły wysysał, wyżymał z palców krwawy pot i ze sztuki na sztukę ronił czerwony ślad wysiłku.

Wreszcie uniosła się, by w pierwszej wodzie zładzić pracę jutrzejszą. Znów brudny war zawarczał w balii, a ręce skoczyły w grząski pląs.

Myśli ciężkie, porwane jak te obrzękłe dłonie snuć się jęły w zwieszonej głowie.

I znów spadły w głębię nocy ciężkie uderzenia zegarów — kroki, którymi czas depcze chwile i po chwilach w wieczność kroczy.

Zrazu pojedyncze, częste, częstsze, wreszcie tłumne stąpania lekkim gradem przebiegły po chodniku. Wracali ostatni ludzie miejskiego dnia z teatrów, z wieczornych uciech i zabaw. Pójdą do domów i zasną w końcu. A wtedy ręce praczki gonić ich będą. Ramiona praczki zaskarbią sobie te chwile nocy, by dognać wśród nich pracą — potrzeby ludzi, co teraz śpią w beztrosce.

Jak ciężko… Tak wielkim trudem przygniotła praca schylony grzbiet. Chyba całe miasto skłania się nań, gdy całe niebacznie, nieroztropnie błoci się, wala i szarga. Zaś nie wie, że nikt inny, tylko ona, praczka, wyprać i zaprać ma ten brud.

Dni, nocy, lat nie starczy w tym zbiegu rzeczy i splącie chwil.

Lecz dłonie na schyłku sił, ciężkie jak kamienie maglujące, mielą, piorą i trą i niczym gąbki chłoną ten brud. Biegną w locie skręconym, plotą się w bezustannym wyścigu do celu — do końca początków — do czystości człowieka.

Szklarz

Szklarz wszedł, rozejrzał się dokoła i czekał.

Leżało tu wszędzie szkło, pochowane w wielkich zbijanych pakach, niby w kojcach.

Płyta z płytą zwarta, warstwa na warstwie w zieloną głębię zastygła, głębia w jeszcze szerszym odmęcie lśnienia pogrążona. Szklana toń, płynąca z piętra na piętro ku szczytom, tworzyła olbrzymią, pustą, zimną jak lód źrenicę.

Chyba że nie szkło, a przezroczyste powietrze zastygłe w płyty. Czy też blask dzienny, zwarty w twardą, dźwięczną, lecz chrupką moc, pocięty na błamy, plastry i plasterki, skrajany na przezroczyste zasłony.

Toczył się tu wciąż po piętrach, gankach, piwnicach i strychach gryzący zgrzyt składanych na się tafel i zjadliwy poświst rżnącego diamentu.

Przesłyszeć się mogło: że ostra kamienna iskra rozpruwa tu, trawi i żre samo światło. Że nie szkło, a wióry i drzazgi lodu sypią się spod oziębłych palców człowieka. Że paki i składy nie poświst diamentu przenika, a syczący, wartki prąd rozłamu i zgryzu.

Hala budowana była z czarnego żelaza i matowych, giętych szyb, które oślizgłą tkanką śluzu pięły się wśród ostrego szkieletu budowy ku szczytowi. Tam wysoko kręcił się ostrożnie i lekko jakiś człowiek.

Ciężki i nagły smutek zwalił się na duszę czekającego szklarza.

Po hali raz w raz wirował i wiercił się wartką strugą pryskliwy nurt diamentowego zgryzu, a ze skrzyni do skrzyni szedł wciąż świszczący chrzęst i skrzyp szkła.

Ten tokujący pogłos wsączał się w uszy i dusił piersi.

Hala, jak chrupka pierś, charcząc i świszcząc, rzęziła ciągle dreszczem szkła.

Człowiek, przylepły do szczytu budowy, spostrzegł nareszcie czekającego w dole i jął zstępować po skręconym świdrze schodów. Usypywały się z nich białym łyskiem cienkie płatki szkliwa, a szron i proch rozpiłowanych tafel zgrzytał piskliwie pod nogami idącego. Kryształowym echem zaśmiała się hala.

Widać, że na chwilę wyjrzało słońce zza chmur, bo gęsta flegma matowych szyb budynku, pożyłowana prętowiem żelaza w groźny skos gniewnego oka, nabiegła ciepłym bursztynowym lśnieniem. Ścięło się ono gęstą ropą na zewnętrznych szybach, a przez karby, drążenia, przez wybite dziury ćwiekami blasku wbiło się do wnętrza.

Pociągnął silniejszy wiatr i machnął kościotrupem sąsiednich drzew w ścianę budynku, na szybach ukazały się sploty gałęzi, targane szarpiącym wichrem. Wszczęło się w zakamarkach prędkie, sypkie pytlowanie prochu szklanego. Słoma, wystająca z pak, mierzwić się zaczęła, drżeć i jeżyć. Piasek, pył zaszeptał w kątach, a wiotką mgłę dmuchnął na ganki. Nagle ze świstem stutysięcznych rózeg wpadł wicher do hali, podniesionym wiechciem piachu sprał klepisko, szczypiącym łoskotem wwiercił się między głębokie chropowate pachwiny skrzyń, wyrwał skądś mierzwę okrawków szklanych i hałaśliwie opluł nimi cały gmach.

Szyby zblakły. Zgasło słońce.

Człowiek, który zeszedł był z góry, zamknął wrota.

Zrobiło się mroczno, lecz zaciszniej, mimo że gmach, owiązany szczelnie przędziwem wiatru, trząsł się i dygotał dzwonieniem wszystkich szyb, niby zwarta paszcza o kryształowym podniebieniu i szczękających zębach szklanych.

Przycichło.

Tylko po hali raz w raz wirował i wiercił się wartką strugą pryskliwy nurt diamentowego zgryzu, a ze skrzyni do skrzyni szedł wciąż świszczący chrzęst i skrzyp szkła.

Szklarz nabył od hurtownika zapas szyb, ustawił je w formę. Formę zaczepił na plecach i ruszył na miasto.

Ruszył przecie snuć to szkło po dzielnicy, snuć to lodowate bielmo po rozbitych oknach miasta, słonić je skostniałą błoną przed wiatrem, od hałasu grodzić, zatykać i przesłaniać.

Ulice omiatał suchy wicher. Pletwą piachu klaskał w blaszane szyldy, niecił kurzawę na gościńcu, a wedle chodników zganiał śmieci do kupy, biegnącej w podskokach i koperczakach z miejsca na miejsce. Okoniem stawiał się względem śpieszących ludzi i ciągnął, i targał im odzież. Mijali jedni za drugimi, niby wielkie rozwichrzone strzępy czy kłaki, lecące nie wiadomo skąd i dokąd.

Wciąż nie zdążają, już się spóźnili, już beznadziejnie w tyle pozostali. Bo ich wyprzedza łopotliwy pośpiech i niesforne wybieganie szat.

Mężczyźni w długich szalach walczą z jakimś niewidocznym biesem, który porwał końce wedle szyi skręconych szmat i rwie, zaciska, szyje zadusić myśli. Kobiety w uplocie sukien walczą z jakimś tajemnym bezwstydem, który im suknie do góry rwie, pnie i zarzuca. Dzieci płaczą na ten wicher, co im w oczy dymem brudnego miału prószy i sypkim świądem ciekawe źrenice kazi.

Szklarz wśród wichru idzie ostrożnym krokiem poprzez ulice. Idzie, zaś dygocące na plecach szkło zgrzyta, chrzęści i skrzypi mu nad uchem: że po dzielnicy snuje szkło, rozpina lodowate bielmo na twardych ramach, on, gnany wiatrem, innych od wiatru chroni i grodzi, on sam, szklarz.

Gdyby nie on, toby im w domach, izbach, pokojach syczał wiatr uszczypliwy, toby im szydłem przeciągów uszy przeszywał, toby im gęstą nacią zawieruchy mieszkania trzepał. I mieliby u siebie w domu, jak mają tu na ulicy, że wiatru zgonić nie mogą, a on ich wciąż wyprzedza i goni, za suknie wlecze, wlecze i dusi, dusi i pędzi, pędzi i gna, gna, rwie i pcha.

Przez gęstą pleśń i zmarzły brud ciężkich chmur, niby ów diament, prujący szkło, przedarł się nagle promień słońca. Za pierwszym drugi, trzeci, jeszcze kilka, a wszystkie promienistą więzią krwawych cierni wbiły się w miasto. Zrumieniło się błyskiem śliskie koryto ulicy, złota rdza zażgliła w szybach, zaś na dachy wypełzły rude gadziny blasku.

Wspaniałą ulicą szedł szklarz prędko przed siebie. Nie patrzył na kryształowe wierze je pałaców, mijał obojętnie całe rzędy szyb okiennych, spoza których zionęły mrokiem głębie pokojów, osłoniętych białymi rzęsami firanek. Całą jego uwagę pochłaniały wystawy.

Tu, z cieplarnianych czeluści, wypełzły za ogromną szybę schowane białe bzy, róże, goździki, konwalie i wiotkim kształtem skręciły się w zawieruchę puszystych liszek. Tu dyszą na szybę krągłe, jeszcze ciepłe pyski bochenków chleba i długie, słodkie warkocze bułek. Tam w cukierni, rzędami kryształowych butelek od góry do dołu płynie tęczowa smuga gęstych soków, a na białych tacach leżą pstrokate grzędy ciastek.

Jeszcze dalej całe szeregi szyb, a zza nich wyglądają na miasto cudnie postrojeni panowie i panie, woskowe lalki o twardych, szklanych oczach. Prawie każda przytrzymuje ręką opiętą w rękawiczkę zwinięte sztuki materii — dla chłodu ciała giętkie i gładkie sztuki ciepła. Tu znów, za szybą, zlaną posuwistym deszczem łańcuszków złotych i srebrnych, lśniły na aksamicie klejnoty rozsypaną rosą. Wielki koszt palił się w nich chełpliwie tysiącem blasków złych. Tam dalej z jasnej czerwieni sukna widniały białe, śliskie ostrza nożów — niby białe wąskie wargi, przywarte chciwie do żywego mięsa.

Zobaczył szklarz, że wszystko, co jest, jest za szybą.

Wyszedł na górę, skąd biegł daleki widok na miasto, na jego stoki coraz niższe, aż hen, ku przedmieściu, gdzie tęchną zmurszałe rudery i białym tasiemcem wiją się robaczywe parkany. Gdzie na rozkisłych nieużytkach gęstą odrą czerwienieją rumowiska cegieł, a zakaźny wilk pleśni toczy jadem zgnilizny szczerbate gnaty opuszczonych domostw.

Pracował przecie i tu na górze w pałacach i pracował tam w dole na przedmieściu. Jednaka niby to ta praca i niejednaka…

Wychwierutać, wykręcić z zawiasów ramę okienną, złożyć to na podłodze i, wyłupując rozbitą szybę, rwać własnej twarzy podobiznę, w nachyleniu odbitą na szkle. Wstawać nową taflę, wylepić ją przy ramie ciepłą krawędzią ugniecionego kitu, a potem, uwiesiwszy się na wrębie muru, na powrót wkręcić ramę w zawiasy.

Niejednaka to praca. Inne na górze, inne na dole myśli jej towarzyszą, choć przecie w końcu na jedno wychodzi: że snuje szklarz szkło po dzielnicy, snuje to lodowate bielmo po rozbitych oknach miasta, skostniałą błoną przed wiatrem je słoni, od hałasu zagradza i oddziela.

Chronił szkłem od mrozu i wichru migotliwe ślepka wysokich wieżyc kościoła. Wstawiał skośny zez kryształu w wybałuszone przyczółki bankierskich willi, przezroczystym lodem wykładał zdziwione, wysokie okna pałaców. Zaś wychylony ze szczytowych okien widział miasto w kupę zbite, spłaszczone, dyszące ciągłym gwarem.

Wiatr wydzierał z najeżonych kominów białe czuby pary i niesforne strumienie dymu. To znów pędził z ogromnych niebotycznych luf roje skier, które krwawą szarańczą gorzały i gasły w zimnym powietrzu. Lub znęcał się jeszcze srożej i ryczącym gwizdawom wtłaczał na powrót w pełne sadzy i płomienia gardziele ten ich ryk rozsierdzony.

Z szerokiego placu wziął się szklarz na lewo w dół.

Szedł leczyć te małe, zawsze mętne i dymne okienka, z których szyby, jak oczy boleści wraz ze łzami — wypływały precz, żenione wiatrem. Tu go czekała nigdy nie skończona robota. Tu dobrą, drużną ręką wstawiał skąpe łaty kwarcu, który nie mógł dobrze wróść w nadłamane, wyschłe obojczyki i żebra ściśniętych klatek okiennych.

Nim skończył robotę w izbie parterowego domku, pełnej krzyku, zaduchu, wypocin i mydlin, spojrzał na niebo. Bo właśnie słońce zwisło na rozognionej smudze zachodu, niby na kaprawej powiece krwawa łza. Policzywszy się z ludźmi, zbierał narzędzia.

Krzywonogie dzieci skupiły się przy oknie, by wyglądać na czarną ulicę. Po jej środku pełzł rudy wąż błota.

Szklarz wyszedł.

Tak samo jak tam na górze z okien w okna na przepych, tak samo tu oknami w okna na nędzę patrzą się ludzie, patrzą, baczą, ślepią i prześlepiają sprawę swoją.