Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Watykan, nagła śmierć papieża i konklawe pełne tajemnic. Świat wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na wybór nowego papieża. Tymczasem Watykan musi stawić czoła wewnętrznemu kryzysowi – kardynałowie odmawiają kandydowania, a mroczne plotki o zdradzie wśród wysoko postawionych księży narastają. Duchowni odcięci od świata, stają się więźniami pogrążonego w żałobie państwa-miasta. Na rozwiązanie zagadki ma szansę tylko profesor Don Cavelli – historyk o unikalnych przywilejach. Jego śledztwo zamienia się w wyścig z czasem i bezwzględnym przeciwnikiem. Czy zdoła ocalić Kościół przed upadkiem? Dla fanów intryg w stylu Dana Browna i mrocznych thrillerów Umberta Eco. To pierwsza część serii "Don Cavelli" o profesorze historii, który rozwiązuje zagadki tajemniczych zbrodni dziejących się na terenie Watykanu.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 186
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
David Conti
Saga
Don Cavelli i ostatni papież: Misja pierwsza
Tłumaczenie Saga Egmont
Pod redakcją Magdalena Liebner
Tytuł oryginału Don Cavelli und der letzte Papst
Język oryginału niemiecki
Copyright ©2023, 2025 David Conti i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727215631
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Kto budzi tygrysa,
ten powinien używać długiego kija.
Mao Zedong
Cavelli starał się jak najszybciej zorientować w ich sytuacji. Na zewnątrz już świtało. Pospiesznie zerknął na zegarek. Była za kwadrans szósta. Clavigero zaczynał otwierać drzwi muzeum o piątej rano. Czy już się tu przedostał? Całkiem możliwe. Oznaczałoby to, że wszystkie drzwi prowadzące stąd do wejścia do muzeum były otwarte. A jeśli jeszcze nie przyszedł? Wtedy drzwi byłyby zamknięte w obu kierunkach i znaleźliby się w pułapce. Cavelli zacisnął zęby. Nie mieli wyboru. Przynajmniej mogli iść szybko bez butów, nie hałasując na marmurowej posadzce. Zostało osiemdziesiąt metrów. Jeszcze pięćdziesiąt. Dwadzieścia. Wreszcie drzwi. Cavelli rzucił się na klamkę i drzwi ustąpiły. W tym samym momencie, na drugim końcu korytarza, drzwi, przez które weszli, zostały wyrwane. W jednej chwili dwaj prześladowcy zorientowali się w sytuacji i rzucili się do ucieczki z zabójczą precyzją dwóch pocisków nuklearnych. Dyszenie Montiego było teraz bardziej grzechoczące, a jego twarz zrobiła się jaskrawoczerwona. Prawdopodobnie nie wytrzymałby zbyt długo. Cavelli zdał sobie sprawę, że tego wyścigu nie dało się wygrać. I nie można było oczekiwać pomocy. Chyba że…
– Biegnijcie dalej! – krzyknął do pozostałej dwójki.
Następnie chwycił krzesło, na którym w ciągu dnia siedzieli strażnicy muzeum, i z całej siły rzucił nim w gablotę zawierającą zabytkową złotą biżuterię. Przenikliwy alarm przerwał ciszę…
– Dormisne?
Niemal niesłyszalnie wyszeptał do starca łacińskie słowo oznaczające „śpisz?”, wargami prawie dotykając jego ucha.
Nie żeby spodziewał się odpowiedzi. Twarz mężczyzny w zaskakująco prostym łóżku była blada i nieruchoma. Jego oczy wpatrywały się pustym wzrokiem w sufit lub, jak chcieliby niektórzy, przez sufit w niebo. Jego usta były otwarte boleśnie ciasno, w sposób, który wyglądałby głupio u prawie każdego, ale, co dziwne, nie umniejszało to jego uduchowionej twarzy, która w ostatnich latach była coraz bardziej zniekształcana przez ból i wysiłek. Wręcz przeciwnie, wyraz twarzy mężczyzny nadawał mu coś w rodzaju prawie tragicznej godności.
– Dormisne? – zapytał po raz drugi i tylko po to – doskonale zdawał sobie z tego sprawę – by odsunąć od siebie na kilka kolejnych sekund moment, w którym musiał w końcu zaakceptować rzeczywistość. Nawet zadanie tego pytania za pierwszym razem było błędem, a właściwie wykroczeniem. Jan Paweł II zniósł ten wielowiekowy rytuał dawno temu. Od tego czasu w takich momentach jak ten, nie pytano już, czy dana osoba śpi; nie stukano też papieża lekko w czoło małym młoteczkiem z kości słoniowej. Niemniej jednak nie był w stanie zmusić się do traktowania starca, którego tak bardzo szanował, jak zwykłego zmarłego. To była kwestia szacunku. Z westchnieniem kamerling De Gennaro wyprostował się i skinął na małego mężczyznę w białym płaszczu, który stał przy drzwiach z napięciem wyrysowanym na twarzy, wraz z pozostałymi trzema mężczyznami, którzy zgodnie z protokołem musieli być obecni o tej porze. Byli to: prywatny sekretarz papieża, kanclerz Izby Apostolskiej oraz papieski mistrz ceremonii. Osobisty lekarz papieża podszedł do łóżka, sprawdził puls starca, a następnie – choć było to oczywiście zbędne – przyłożył stetoskop do jego klatki piersiowej. Po chwili zamknął oczy i cofnął się o kilka kroków ze złożonymi rękami i pochyloną głową.
– Vere, Sanctus Pater mortuus est – mruknął De Gennaro, na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli. – Ojciec Święty naprawdę nie żyje.
Następnie kamerling – na którego w tym momencie przeszła władza papieża – odmówił modlitwę, po czym ponownie podszedł do łóżka i pobłogosławił zmarłego. Niechętnie robił to, do czego został teraz zmuszony, a jednak trzeba było to uczynić. Jego ręka lekko drżała, gdy ściągał złoty Pierścień Rybaka z zimnego palca nieboszczyka. Na pierwszym spotkaniu kardynałów, które wkrótce miało się odbyć, pierścień zostanie złamany na oczach wszystkich ciężką ołowianą pieczęcią papieża.
Rozpoczął się okres wakatu, który miał trwać do czasu, aż Kolegium Kardynalskie wybierze nowego papieża spośród swoich członków, a dokładniej spośród wszystkich nieżonatych katolików powyżej trzydziestego piątego roku życia. Minęło jednak kilka stuleci, odkąd wybrano papieża, który nie był wcześniej kardynałem.
Kamerling miał teraz za zadanie poinformować kardynała dziekana o śmierci papieża, który z kolei zwoływał kardynałów do Rzymu na konklawe, mające rozpocząć się nie wcześniej niż piętnaście i nie później niż dwadzieścia dni po śmierci papieża. Kamerling musiał również poinformować kardynała wikariusza, by powiadomił on opinię publiczną. Następnie rozpoczynał się dziewięciodniowy okres żałoby. Osobisty lekarz nadzorował balsamowanie ciała papieża i dopiero po owinięciu go w szaty pontyfikalne i ułożeniu w Sala Clementina, sali audiencyjnej w Pałacu Apostolskim, można było je sfotografować. Tam rodzina papieska i ambasadorzy akredytowani przy Stolicy Apostolskiej mogli pożegnać papieża. Następnie ciało wystawiono dla wiernych w Bazylice Świętego Piotra. W przypadku Jana Pawła II przybyły ponad dwa miliony ludzi, aby oddać mu hołd po raz ostatni. Przy trumnie wartę honorową pełnili szwajcarscy gwardziści. Po mszy żałobnej, którą odprawił kardynał dziekan, trumna została złożona w Grotach Watykańskich pod Bazyliką Świętego Piotra, gdzie spoczywało już stu sześćdziesięciu zmarłych papieży.
Piętnaście dni przed konklawe
Mężczyzna o bezwłosej głowie, ubrany w skrojony na miarę garnitur, kilkakrotnie pstryknął niecierpliwie palcami, gdy jego sekretarka przyszła z porannymi aktami. Czekanie, po raz kolejny, aż podejdzie do jego ogromnego biurka, wydało mu się zniewagą. Poirytowany sięgnął po jedną z czterech teczek, która leżała najwyżej. Była czerwona, a tym kolorem oznaczano najpilniejsze sprawy. Podczas gdy sekretarka bezszelestnie opuszczała biuro, użył palca wskazującego, aby rozerwać taśmę, która zaklejała teczkę i otworzył ją. Następnie przeczytał napis na okładce.
Rozpoczęcie: 9 września 1974 – Zakończenie: _____________
Skrzywił się z obrzydzeniem. Wolał proste nazwy niż takie kwieciste bajery. A fakt, że nigdy nie słyszał o tej operacji, mimo że najwyraźniej rozpoczęto ją kilkadziesiąt lat temu, świadczył o tym, że była zupełnie nieistotna. Dlaczego więc znajdowała się w czerwonej teczce? Wszystko wskazywało na to, że zaszła pomyłka, a jej sprawca będzie musiał ponieść konsekwencje. Z gniewnym prychnięciem odłożył wierzchnią kartkę na bok i zaczął czytać streszczenie na stronie drugiej: najpierw krótka analiza sytuacji wyjściowej, potem niezwykle ambitny cel. Zwykła mowa-trawa; przejrzał ją wprawnym okiem i w końcu skupił się na trzecim akapicie, zatytułowanym „Podjęte środki”.
Po jego przeczytaniu przez całą minutę patrzył z twarzą niewyrażającą niczego przez kuloodporne szyby swojego biura. Serce biło mu tak mocno, że czuł je w głowie. Delikatnie poluzował jedwabny krawat. Następnie ostrożnie wyjął kartę obiegową, na której jako odbiorca widniała skrócona nazwa jego sekretariatu, położył ją na wierzchu papierów i przepchnął cały stos przez szczelinę przezroczystej niszczarki. Dopiero gdy na jego oczach dokumenty całkowicie zmieniły się w papierowe strzępy, poczuł się nieco swobodniej.
Wigilia konklawe, godz. 18.30
Zwyczaj nazywania wyborów papieża „konklawe” pochodzi od łacińskiego terminu cum clave, oznaczającego „z kluczem”. Wyrażenie to nawiązuje do faktu, że kardynałowie są zamknięci w Kaplicy Sykstyńskiej, dopóki – zgodnie z oficjalną interpretacją – nie zstąpi na nich Duch Święty i nie wybiorą spośród siebie nowego papieża. Dopiero wtedy nad dachem unosi się biały dym, a z centralnej loggii Bazyliki Świętego Piotra rozbrzmiewa uroczyste „Habemus papam!”.
Konklawe w ostatnich dziesięcioleciach rzadko trwały dłużej niż kilka dni, choć zdarzało się, że osiągnięcie porozumienia zajmowało wiele tygodni lub miesięcy i czasem wiązało się z gorzkimi kłótniami i intrygami. W tym czasie kardynałowie musieli tam jeść, spać w maleńkich chatkach przeznaczonych do tego celu i dbać o higienę osobistą w tak prymitywnych warunkach, że trudno znaleźć słowa, które by je opisały. Nawet jeśli Sykstyna była jednym z najwspanialszych pomieszczeń na świecie, przyjemniej było mieszkać w jakimkolwiek schronisku dla bezdomnych.
Dopiero Jan Paweł II położył kres tej niegodnej sytuacji. W 1992 roku kazał zburzyć Dom Świętej Marty na południu Watykanu, w którym za czasów Leona XIII mieścił się szpital, później przekształcony w dom pielgrzyma. Na jego miejscu, po czterech latach budowy, stanął komfortowy pięciopiętrowy pensjonat o tej samej nazwie, oferujący usługi nieodbiegające jakością od tych świadczonych w luksusowych hotelach. Ekskluzywny budynek mieści sto pięć apartamentów, dwadzieścia sześć pokoi jednoosobowych i jedno mieszkanie. Na co dzień pokoje te są dostępne dla gości Watykanu, a także dla niektórych stałych lokatorów duchownych, ale kiedy odbywa się konklawe, wszyscy poza kardynałami muszą ustąpić miejsca. W tym czasie tylko oni mieszkają w tych pokojach, które są przydzielane losowo niezależnie od osoby, a cały budynek jest hermetycznie zamknięty przez Gwardię Szwajcarską. Korzystanie z internetu, telefonów, gazet, telewizji, radia i poczty jest zabronione. Kardynałowie nie mogą opuszczać budynku bez zezwolenia, ponieważ nie powinni mieć żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Tuż przed głosowaniem pod drzwi wejściowe podjeżdżają białe autobusy, które przewożą kardynałów bezpośrednio do Dworu Damasceńskiego, skąd starą windą wjeżdżają oni na górę i przez Loggie Rafaela docierają do Kaplicy Sykstyńskiej. Tam, po wyrzuceniu wszystkich nie-kardynałów z sali z okrzykiem „Extra omnes!”, głosujący zostają zamknięci.
Przed rozpoczęciem konklawe w kaplicy instalowany jest nie tylko legendarny piec, w którym spalane są karty do głosowania z dodatkiem chemikaliów wytwarzających, w zależności od wyniku głosowania, czarny lub biały dym, ale także montuje się podniesioną drewnianą podłogę i nadajniki zagłuszające, które niezawodnie uniemożliwiają komunikację przez telefon komórkowy. Ponadto cała sala jest sprawdzana pod kątem podsłuchu za pomocą elektronicznego sprzętu wykrywającego. Dzieje się tak, ponieważ konklawe od dawna jest międzynarodowym wydarzeniem medialnym najwyższego kalibru, w którym uczestniczą nie tylko zwykłe VAMP-y 1 (chociaż, ku skrytemu żalowi niektórych duchownych, nie są to uwodzicielskie panie o nikczemnych nawykach, ale jedynie pracownicy mediów akredytowani przez Watykan, czyli ludzie, którzy nie relacjonują z Rzymu niczego innego niż to, co się dzieje u papieża i w Watykanie). Dziennikarze z całego świata gromadzą się na Placu Świętego Piotra; bogatsi nadawcy wynajmują po absurdalnych cenach każdy balkon i każde okno, z którego jest choć w miarę przyzwoity widok na Bazylikę Świętego Piotra. Następnie przeprowadzane są wywiady z rzekomymi ekspertami na temat najmocniejszych kandydatów, aż do momentu ogłoszenia nowego papieża, kiedy to po raz kolejny okazuje się, że wszyscy się mylili.
Tym razem będzie tak samo.
Kardynał Leonardo Monti stał przy oknie swojego apartamentu numer 403 w Domu Świętej Marty i patrzył na tył Bazyliki Świętego Piotra, skąpanej w wieczornym słońcu. Po raz pierwszy uczestniczył w konklawe. I najprawdopodobniej po raz ostatni. Podczas poprzednich wyborów papieża nie był jeszcze kardynałem, a na następnym prawdopodobnie miałby ponad osiemdziesiąt lat, co oznaczałoby, że wygasłoby jego prawo do głosowania i kandydowania.
Zatem jutro…
Próbował powstrzymać swoje niespokojne myśli. Nie było o czym myśleć. Nie dla niego. I nie dla większości pozostałych kardynałów. Nadszedł czas na wiarę. W to, że wszystko się ułoży i że w końcu z ich grona wyłoni się najgodniejszy.
Oczywiście i tym razem nie zabrakło faworytów. Kardynałów uchodzących za szczególnie papabile. Ale czy któryś z nich zostanie wybrany? Nie było to bynajmniej przesądzone. Często sprawdzała się stara zasada, zgodnie z którą osoba, która wchodziła na konklawe jako papież, wychodziła jako kardynał. Monti uśmiechnął się na tę myśl. Nie miał faworyta, dał się ponieść duchowi konklawe.
A gdyby tak przedstawić mu swoją własną kandydaturę?
Z pewnością było to możliwe. Rzecz jasna, nie w pierwszym głosowaniu ani też w drugim czy trzecim. Ale co by było, gdyby w kolejnych turach konklawe żadnemu z faworytów nie udało się zdobyć wymaganej liczby głosów? Wtedy nadchodziła chwila kandydatów kompromisowych. Chwila tych, którzy ani nie mieli szczególnych zapędów reformatorskich, ani nie byli bardzo konserwatywni. Tych, którzy nigdy nie zabiegali o władzę. A Leonardo Monti był właśnie takim kardynałem. Nigdy nie pchał się na pierwszy plan ani nie zajmował eksponowanego stanowiska. Sympatyzował z Benedyktem XVI, który postrzegał siebie jako prostego i skromnego pracownika w winnicy Pańskiej i który, gdy jego wybór podczas konklawe rysował się coraz wyraźniej, modlił się, aby ten kielich go ominął. Jednakże, jak wiadomo, nie został wysłuchany; i tak go wybrano. Miał siedemdziesiąt osiem lat i jego podeszły wiek również mógł odegrać pewną rolę. Kardynałowie, którzy byli jeszcze o parę lat za młodzi na papiestwo, lubili wybierać kardynałów w zaawansowanym wieku, licząc na to, że ich pontyfikat będzie łatwiejszy do opanowania. Wybór Karola Wojtyły, który miał zaledwie pięćdziesiąt osiem lat i sprawował urząd przez dwadzieścia sześć lat, zakończył niektóre marzenia o karierze i posłużył za przestrogę.
Monti ciężko odetchnął. Było mało prawdopodobne, że zostanie wybrany. Najpierw pojawili się faworyci, a ponadto jeszcze inni kompromisowi kandydaci oprócz niego samego. Tak więc to, że zostanie papieżem, było bardzo mało prawdopodobne. Ale nie niemożliwe. Czyż Pan nie obierał często dziwnych ścieżek? Mimowolnie podszedł do krzesła modlitewnego obok biurka i uklęknął na czerwonej poduszce. Chciał się pomodlić: o to, by go nie wybrano, oraz – gdyby jednak został papieżem – o przebaczenie. O przebaczenie za odmowę.
Cztery dni przed konklawe
Strażnik wszedł na strzelnicę, którą urządzono w jego piwnicy i o której nikt nie mógł wiedzieć. Wyjął rewolwer z kabury, tysiąckrotnie ćwiczonym ruchem wepchnął sześć nabojów do cylindra i złożył je z powrotem do broni. Nigdy nie przyjął buńczucznego sposobu zatrzaskiwania cylindra szybkim ruchem broni, jak to często widać w filmach. Na dłuższą metę było to szkodliwe dla broni, w jego przypadku Smith & Wesson .38 z czterocalową lufą. Taka długość lufy była rozsądnym kompromisem. Dwucalowe lufy strzelały niezbyt dokładnie, a sześciocalowe lufy, jakie znamy z westernów, trudno było nosić niepozornie i miały one tendencję do zaczepiania o ubranie przy szybkim dobyciu.
Ale strażnik musiałby nie tylko celnie trafiać, ale także szybko działać.
Nacisnął przycisk na ścianie i cztery kartonowe cele, które były przymocowane piętnaście metrów dalej w pomysłowym systemie przewodów i kół pasowych, zaczęły poruszać się po różnych trajektoriach. Trajektorie te nigdy nie były takie same, w związku z czym nie można było się na nie przygotować, podobnie jak nie można było przewidzieć zachowania celów w rzeczywistości. Podniósł pistolet i w ciągu dwóch sekund oddał po jednym strzale do każdego z czterech celów. W powietrzu uniósł się ostry, gryzący zapach oparów prochu. Strażnik nigdy go nie lubił. Położył rewolwer na małym stoliku i spojrzał przez precyzyjny celownik teleskopowy zamontowany na statywie. Żaden z pocisków nie trafił dokładnie w środek celu, ale wszystkie znajdowały się w czarnym polu. Było więcej niż doskonale. Gdyby mu się nie udało, nie byłoby to spowodowane brakiem treningu, a już na pewno nie brakiem determinacji. Jednak okoliczności, w jakich mogłoby to nastąpić – zakładając, że w ogóle by do tego doszło, na co nie liczył – byłyby zupełnie nieprzewidywalne. Niezwykle trudne zadanie, strażnik nie miał co do tego złudzeń, ale ani na chwilę nie zapomniał o jednym: liczono na niego.
Sześć dni przed konklawe
Mężczyzna w habicie księdza mógłby pochodzić prosto z filmu Federico Felliniego. Krępa sylwetka monsiniora Rinanza, jego pociągłe rysy, zapadnięte policzki, długi, cienki nos i czarne oczy, które tkwiły głęboko w oczodołach i rozglądały się niespokojnie, tłuste czarne włosy zaczesane do tyłu i zakola – wszystko to składało się na brzydotę, która była wręcz niepokojąca. Przypadkowemu obserwatorowi mogło się więc wydawać, że wchodzi do jednego z najbrzydszych z ponad dziewięciuset rzymskich kościołów. Frontowe drzwi zatrzasnęły się za nim ze znużonym skrzypnięciem.
W środku było ciemno, a w powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Wszystko wydawało się zakurzone i posępne. Wyglądało na to, że kościół nigdy nie był odnawiany, odkąd zbudowano go ponad sto pięćdziesiąt lat temu, a to, co kiedyś lśniło złotym blaskiem, już dawno zmieniło kolor na matowy brąz. Większość turystów, którzy zabłądzili do środka, zawracała po pobieżnym obejrzeniu wnętrza. Nie było tu nic szczególnego do oglądania. Młodzi rzymianie, którzy chodzili na msze w niedziele, znaleźli bardziej atrakcyjny kościół i wciąż można tu było od czasu do czasu zastać tylko kilku wiernych, głównie bardzo starych ludzi, którzy przychodzili tu od dzieciństwa. Był to najbardziej opuszczony kościół w Rzymie i właśnie dlatego monsinior Rinanzo udawał się do niego w każdy poniedziałek. Pospiesznie, niemal niedbale, zwilżył swoje pożółkłe od nikotyny palce wodą święconą i przeżegnał się. Jak zawsze przystanął na chwilę i się rozejrzał. Starsza kobieta klęczała, modląc się w pierwszym rzędzie, poza tym kościół był pusty, co monsinior Rinanzo uświadomił sobie, rzucając dwa szybkie spojrzenia wokół świątyni. Szybkim, ale cichym krokiem podszedł do konfesjonału i otworzył drzwi przeznaczone dla księdza. Były to jedyne drzwi w całym kościele, których zawiasy nie skrzypiały. Ktoś regularnie je naoliwiał. Cicho zamknął drzwi i usiadł. Jego ręka, jak wiele razy wcześniej, sięgnęła pod siedzenie po kopertę. Była tam, jak zwykle zaklejona taśmą. Wyćwiczonym chwytem odczepił ją i wyjął. Usunął taśmę i ponownie przymocował ją pod siedzeniem, prostą, ale skuteczną metodą, która miała zasygnalizować, że to on wyjął list, a nie jakaś sprzątaczka. List, w formacie A4, był większy i znacznie grubszy niż zazwyczaj. Jak zawsze z niepokojem pomacał kopertę, by sprawdzić, czy tam jest. Jak zawsze, był tam. Odetchnął z ulgą. Ale było jeszcze coś, co go martwiło. Miał ścisłe instrukcje, aby nie otwierać żadnej koperty, którą w ten sposób otrzymał, dopóki nie znajdzie się w swoim mieszkaniu. Jak dotąd zawsze się tego trzymał, ale ten niezwykły list sprawił, że poczuł się dziwnie niespokojny. Ten list był inny. W powietrzu wisiało coś dużego, czuł to. Po prostu musiał się na już dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Niecierpliwie rozerwał kopertę i wysypał jej zawartość na kolana. Był to starannie napisany list, jak zawsze bez pozdrowienia i podpisu, oraz kilka mniejszych kopert, wszystkie opatrzone różnymi nazwami. Podniósł list i odwrócił się, siadając tak, by przez drewnianą kratę w drzwiach padało na niego trochę światła. Ze zwężonymi oczami zaczął czytać.
Treść 12 listów. Przy doręczeniu należy się upewnić, że żaden z adresatów…
Niewielka zasłona obok niego została odsunięta w bok gwałtownym szarpnięciem. Serce monsiniora Rinanza niemal stanęło, szarpnął się i spojrzał w twarz starej kobiety, która klęczała teraz w konfesjonale po prawej stronie. Nie było dobrze. To nie był jego kościół; gdyby pojawił się prawowity ksiądz, musiałby wyjaśnić, co tu robi. Nie, wcale nie było dobrze. Mechanicznie uczynił znak krzyża.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Na wieki wieków. Amen – odpowiedziała staruszka, robiąc znak krzyża.
Była jedną z tych stupięćdziesięcioprocentowych katoliczek; rozpoznał to natychmiast. Jedną z tych, które spędzały pół dnia na bieganiu od jednego kościoła do drugiego, aby wysłuchać kilku mszy z rzędu; które znały każdą pieśń na pamięć, śpiewały na cały głos i spowiadały się codziennie, nawet jeśli nie miały na sumieniu żadnych poważnych grzechów. Większość księży uciekłaby najszybciej jak się da, gdyby tylko zobaczyli z daleka jedną z tych tak zwanych kościelnych jaskółek. Ale teraz było już za późno. Staruszka jęczącym głosem wyrzucała z siebie jakieś bzdury i ewidentnie nie planowała szybko skończyć. Monsinior Rinanzo słuchał tylko jednym uchem; prawdopodobnie chodziło o jej koty i sąsiada. Zauważył, że zaczyna się pocić. Pospiesznie włożył listy z powrotem do dużej koperty i wsunął ją pod sutannę. Kiedy staruszka w końcu zakaszlała, wykorzystał ten moment, by nałożyć na nią małą pokutę i udzielić jej rozgrzeszenia, a zanim zdążyła zaprotestować, pchnął drzwi i pospiesznym krokiem opuścił kościół.
Trzynaście dni przed konklawe
Mężczyzna o bezwłosej głowie leżał na plecach w szerokim łożu i wpatrywał się w ozdobiony cennymi rzeźbami sufit jednej z wielu sypialni. Nie wyczuwał szumu morza na prywatnej plaży, który przenikał przez otwarte skrzydła drzwi patio jego weekendowej willi, ani swojej obecnej kochanki, czterdzieści lat młodszej od niego, która na próżno próbowała przyciągnąć jego uwagę.
Odległy świt…
Myśl o tym nigdy go nie opuszczała. Każdego innego, kto odważyłby się nawet zasugerować takie działanie, uznałby za głupca, którego nie należy traktować poważnie, jeśli nie za niebezpiecznego szaleńca. Ale ten projekt pochodził z zupełnie innej epoki. W dzisiejszych czasach polityka zawsze podążała ścieżką najmniejszego ryzyka. Sprawdzano ją tysiące razy ze wszystkich stron, badano przez ekspertów i zabierano się do niej tylko wtedy, gdy sukces był równie dobry, jak pewny. Odważne wizje? Tak było kiedyś. Wtedy jednak…
Odległy świt…
Nawet ta nazwa. Brzmiała tak lirycznie i nieszkodliwie. Ale była zwodnicza. Celem takich nazw było po prostu oszustwo. Podobnie jak w przypadku kampanii „Niech zakwita sto kwiatów!”, w której intelektualiści zostali poproszeni o swobodne wyrażanie swojej krytycznej opinii na temat bieżącej polityki rządu bez obawy o represje, tylko po to, by, po pełnym ufności wyrażeniu swojego zdania, trzysta tysięcy z nich zostało uznanych za wrogów ludu i uwięzionych, a kolejne siedemset tysięcy osób zostało usuniętych ze służby cywilnej.
Wielki skok naprzód, kolejny projekt, który można określić jedynie mianem szalonego, również brzmiał dobrze, ale kosztował życie czterdziestu pięciu milionów ludzi z powodu rażącej niekompetencji. Jednak nawet dziś, dekady później, nazwy te nadal spełniają swój cel: oszukać niedoinformowanych i ukryć prawdziwą naturę tych czynów. Mao Zedong – który rządził Chinami żelazną ręką przez ponad ćwierć wieku, pomysłodawca wszystkich tych programów – zacierałby ręce z zadowolenia.
Odległy świt był kolejnym z planów Mao. Wicedyrektor Drugiego Biura – Departamentu Zagranicznych – w Ministerstwie Bezpieczeństwa Państwowego parsknął śmiechem. Plan był rzeczywiście gigantyczny, ale jednocześnie niezwykle prosty. Pomimo tej prostoty, a może właśnie dzięki niej, był to najbardziej obiecujący projekt ze wszystkich. I jedyny, który nadal działał dziesiątki lat po śmierci Mao.
Wigilia konklawe, godz. 21.20
Kardynał Monti nie wierzył w zjawiska nadprzyrodzone, takie jak jasnowidzenie lub czytanie w myślach. Miał nawet raczej lekceważący stosunek do cudów Kościoła katolickiego – podobnie jak były papież Benedykt XVI – ale w tej chwili, tutaj, w swoim apartamencie numer 403 w Domu Świętej Marty, wiedział – tak, zdecydowanie wiedział – co było w liście leżącym przed nim na podłodze.
Niemal jak w transie zamknął za sobą drzwi. Kilka chwil wcześniej jechał windą w dobrym nastroju. Zagadał się nieco przy kolacji. Spędził prawie dwie godziny, rozmawiając z innymi kardynałami o nadchodzącym konklawe. Przedstawiono wiele sprzecznych punktów widzenia. Ostatecznie wszystko było mniej jasne niż wcześniej, ale można było powiedzieć jedno: było kilku bardzo interesujących kandydatów do wyboru. Ludzie byli pełni nadziei. Włącznie z nim. A teraz stało się to, czego się zawsze obawiał. Przez te wszystkie lata nic się nie wydarzyło, a jakiś wewnętrzny głos skutecznie przekonywał go, że prawdopodobieństwo, iż tak się stanie, maleje z każdym mijającym rokiem. Ale było dokładnie odwrotnie. W żadnym wypadku nie został zapomniany. Czekano tylko na odpowiedni moment.
W przeddzień konklawe, dwie godziny wcześniej
Szwajcarski gwardzista przy wejściu do Domu Świętej Marty poruszył ruchomą obręczą na trzonku swojej halabardy, która wydała odgłos kliknięcia, znak honoru przypadający w udziale tylko dostojnikom duchownym, i zasalutował, gdy drugi sekretarz kamerlinga, niosący wąską skórzaną teczkę pod pachą, jak zwykle pospieszył w kierunku wejścia, a następnie zniknął w środku, kurtuazyjnie schylając głowę. Nawet w normalnych czasach jego obowiązkom można było podołać tylko do pewnego stopnia, całkowicie rezygnując z życia prywatnego, ale podczas wakatu w biurze obciążenie pracą wydawało się znów potrójne. Oprócz pełnienia licznych innych obowiązków był teraz organizatorem konklawe, jeśli chodzi o wydarzenia w Domu Świętej Marty, a także łącznikiem pomiędzy kamerlingiem a kardynałami. Ponieważ wszystkie kanały telekomunikacyjne Domu, zarówno te wewnętrzne, jak i zewnętrzne, zostały wyłączone na czas konklawe, oznaczało to, że każdego dnia musiał wielokrotnie podróżować z Pałacu Gubernatoratu i z powrotem. Tego dnia był tu już pięć lub sześć razy.
Długimi krokami przeszedł przez wyłożony białym marmurem hol recepcyjny, ledwo zauważalnym ruchem głowy przywitał się z siostrą dyżurującą w recepcji i wszedł do windy. Niecierpliwie nacisnął kilka razy górny przycisk.
Drzwi zamknęły się i winda ruszyła w górę niemal bezgłośnie. Jego prowizoryczne biuro znajdowało się na piątym piętrze, chociaż samo określenie „biuro” w połączeniu z „prowizorycznym” było rażącą przesadą. W Pałacu Gubernatoratu dzielił z pierwszym sekretarzem najnowocześniejsze biuro o powierzchni sześćdziesięciu metrów kwadratowych z widokiem na Ogrody Watykańskie, ale tutaj miał do dyspozycji jedynie kabinę bez okien o wymiarach dwa na dwa metry, w której znajdowało się ksero, a na podłodze miał starannie rozłożone stosy papierów, głównie listy nazwisk i harmonogramy. Teraz nie miał jednak zamiaru wchodzić do tego pomieszczenia.
Wysiadł z windy i spojrzał na zegarek. Był na czas. Była dziewiętnasta piętnaście. Kardynałowie już od kwadransa siedzieli w jadalni przy kolacji i najprawdopodobniej zostaną tam jeszcze przez jakiś czas. Zwłaszcza podczas konklawe dyskusje i konsultacje często trwały godzinami.
Rozpiął suwak swojej czarnej skórzanej teczki i wyjął przezroczystą folię zawierającą kartkę papieru. Była to alfabetyczna lista wszystkich kardynałów i numerów ich pokoi. Niektóre numery były naszkicowane ołówkiem. Nikt nie poprosiłby o wgląd do tej kartki, ale zniszczyłby ją, gdy tylko przestałaby mu być potrzebna. Zatrzymał się przed apartamentem numer 501. Na korytarzu nie było nikogo. Ostrożnie przyłożył ucho do drzwi i nasłuchiwał. Nie było słychać żadnego dźwięku.
Spokojnie sięgnął do teczki, wyciągnął list, porównał nazwisko na liście z tym na kopercie, położył go na podłodze i wrzucił do pokoju przez szparę w drzwiach. Pospiesznie, ale nie za bardzo, przeszedł korytarzem i skręcił za róg. Czekał, ale najwyraźniej lokatora apartamentu numer 501 nie było. Zgodnie z planem. Ponownie wszedł na korytarz. Teraz jego celem były drzwi apartamentu numer 516. Kolejny list, kolejne szybkie zniknięcie. Jedenaście minut później był na pierwszym piętrze, wpychając ostatni z dwunastu listów pod drzwi. Nikt go nie widział. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego czoło pokrył zimny pot. Wyciągnął chusteczkę i wytarł je do sucha. Następnie zjechał windą do holu i skierował się do wyjścia. Ponownie skinął głową do siostry w recepcji.
– Dobranoc, siostro Sophio.
Siostra Sophia uśmiechnęła się serdecznie.
– Dobranoc, monsignore Rinanzo.
Pierwszy dzień konklawe
Tego ranka niebo nad Rzymem było prawie czarne, a z chwili na chwilę rozpadało się tak, że lało jak z cebra. Kto nie miał samochodu lub nie miał wystarczająco dużo szczęścia, aby zająć miejsce w przepełnionych autobusach, ten w ciągu kilku chwil był przemoczony do suchej nitki. Oczywiście nie było też taksówek, co skłoniło wiele osób, które w momencie rozpoczęcia ulewy wciąż przebywały w domu, do wzięcia chorobowego.
Donato Cavelli po raz piąty dotarł do końca trasy w ramach uprawiania joggingu na osiemset metrów i teraz wracał spokojniejszym truchtem. Jego mała latarka czołowa rzucała światła, które odbijały się dziwacznie na ścianach po jego lewej i prawej stronie, a nad głową słyszał deszcz bębniący wściekle o dach. Co kilka metrów nieco deszczowej piany wpadało przez małe wizjery znajdujące się po lewej i prawej stronie do wąskiego korytarza. W normalne dni i przy lekkim deszczu Cavelli biegał co drugi dzień w ulubionym parku rzymian, ogrodach Borghese, ale w taką pogodę jak dzisiejsza lub w ekstremalnych temperaturach poniżej zera korzystał z jednego z wielu przywilejów Watykanu i biegał przez Passetto. Był to zamknięty dla publiczności i niegdyś tajny legendarny tunel ewakuacyjny dla papieży, który został dyskretnie umieszczony na starym murze miejskim na wysokości dziesięciu metrów. Łączył on Zamek Świętego Anioła z Pałacem Apostolskim w Watykanie i wcale nie kończył się, jak wierzyli czytelnicy Dana Browna, w prywatnej bibliotece papieża, ale w dość niepozornym pomieszczeniu.
Donato Cavelli (jakże on nie znosił swojego imienia! Poza matką nikt nigdy nie nazywał go inaczej niż Don) – podobnie jak wszyscy jego przodkowie od 1513 roku – całe życie mieszkał w Watykanie. Krążyły różne plotki na temat zasług, jakie jego przodek, capitano Umberto Cavelli, oddał papieżowi Juliuszowi II. Jedna była bardziej krwiożercza od drugiej, lecz dziś nie sposób już ustalić ich prawdziwości. Ostatecznie nie miało to jednak żadnego znaczenia. Jedyną istotną rzeczą był fakt, że dokument wydany wówczas przez Juliusza II i bezpiecznie przechowywany w rzymskim sejfie bankowym, był nadal ważny – i to dosłownie – aż do Sądu Ostatecznego. Bo nawet jeśli obecność Cavellego była sporym utrapieniem dla wielu duchownych w Watykanie i raczej prędzej niż później zostałby wyrzucony, to papieski dokument, nawet pięćsetletni, który miał stracić ważność w dniu Sądu Ostatecznego, obowiązywał wtedy i obowiązywał nadal. Jak mówi przysłowie: Roma locuta, causa finita!2 Tradycje nie zostały zachwiane, ponieważ opierała się na nich niemal cała władza Watykanu. Nikt nie wiedział o tym lepiej niż papież. Cavelli przez dziesięciolecia często popadał w konflikty z członkami Kurii, ale nigdy nie działo się to z inicjatywy papieża. Zarówno jeden, jak i drugi następca świętego Piotra postrzegał Cavellego i jego przywileje jako nieodłączny element większej całości – fragmenty mozaiki, których usunięcie groziłoby zniszczeniem całego obrazu.
Juliusz II zadekretował, że Umberto i jego potomkowie powinni nie tylko mieć prawo do życia w Watykanie, ale także być liberatus ab ullis calamitatibus – czyli „wolni od wszelkich trudności”. Dekret ten dawał im liczne przywileje, takie jak obywatelstwo watykańskie, swobodny dostęp do prawie wszystkich pomieszczeń w dowolnym momencie i hojna ilość złota. Ponieważ kwota przekazana jego przodkowi Umberto ponad pięć wieków temu, dzięki odsetkom i odsetkom składanym, urosła na koncie Cavellego w IOR (Istituto per le Opere di Religione – InstytucieDzieł Religijnych, znanym szerzej jako Bank Watykański) do dosłownie rajskiej sumy, Cavelli nigdy nie musiał martwić się o finanse, tak jak wszyscy jego przodkowie.