Dziewczyna czeka - John Galsworthy - E-Book

Dziewczyna czeka E-Book

John Galsworthy

0,0

Beschreibung

Czy obłęd może być usprawiedliwieniem dla zbyt porywczych czynów? Czy da się odzyskać utracone zaufanie?Diana, siostra spowinowaconej z rodziną Forsyte'ów Dinny Cherwell, od lat żyje w strachu i niepewności. Jej mąż został co prawda zamknięty w szpitalu psychiatrycznym, ale kobieta wciąż ma w pamięci jego brutalne zachowania. Gdy pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, mężczyzna pojawia się w domu Diany, całe jej otoczenie jest sparaliżowane strachem. Rodzina ucieka się do ostatecznych środków - próbują wyciągnąć z więzienia Huberta, brata Diany, który odsiaduje wyrok za zabójstwo. Pierwsza część "Końca rozdziału" - ostatniej trylogii sagi rodziny Forsyte'ów. Za ten pasjonujący cykl powieściowy o życiu brytyjskiej socjety na przełomie XIX i XX wieku autor został uhonorowany literacką Nagrodą Nobla. W 1967 r. na podstawie cyklu zrealizowano serial, dzięki któremu losy Forsyte'ów śledził cały świat. Idealna lektura dla miłośników nurtu realizmu krytycznego, w stylu pisarstwa Herberta George'a Wellsa oraz "Lalki" Bolesława Prusa.Cykl trzech powieści, za który autor został uhonorowany literacką Nagrodą Nobla. Przełom XIX i XX wieku, Dinna Cherwell należy do wysoko postawionej brytyjskiej rodziny Forsyte'ów. Wraz z siostrą Dianą i bratem Hubertem funkcjonuje w sferach, które są obiektem zazdrości niższych klas społecznych, a także wdzięcznym tematem do plotek. Ostatecznie majątek i wpływowość nie zmieniają ludzkiego charakteru, pozwalają za to działać z większym rozmachem. Na podstawie cyklu w 2002 r. telewizja ITV zrealizowała serial z udziałem Damiana Lewisa, Ruperta Gravesa i Giny McKee.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 374

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



John Galsworthy

Dziewczyna czeka

Tłumaczenie Stella Landy

Saga

Dziewczyna czeka

 

Tłumaczenie Stella Landy

 

Tytuł oryginału Maid in Waiting

 

Język oryginału angielski

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

 

Copyright © 1930, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728482797 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ I.

Biskup z Porthminster słabł z każdą chwilą; posłano po jego czterech bratanków i dwie bratanice, oraz męża jednej z nich. Nie przypuszczano, że przetrzyma noc.

„Cuffs“1  Cherrell (gdyż tak wymawia się nazwisko Charwell), jak go wołali koledzy w Harrow i Cambridge w latach sześćdziesiątych, Wielebny Cuthbert Cherrell dla swych dwóch londyńskich plebanij, kanonik Cherrell w dniach rozkwitu swej kaznodziejskiej sławy, zwany przez przeciąg ostatnich ośmnastu lat Cuthbertem Porthminster — nigdy się nie ożenił. Przeżył ośmdziesiąt i dwa lata, a przez pięćdziesiąt pięć — dość późno bowiem przyjął święcenia kapłańskie—był przedstawicielem Boga na pewnych przestrzeniach ziemi. Dzięki tej godności oraz stałemu powściąganiu normalnych instynktów począwszy od dwudziestego szóstego roku życia, twarz jego nacechowana była wyrazem opanowania i powagi, której zbliżająca się śmierć nie zdołała zakłócić. Wyczekiwał jej nieledwie z ironją, przejawiającą się w zmarszczeniu brwi i brzmieniu słabego głosu, kiedy mówił do swej pielęgniarki:

— Jutro będzie się siostra mogła porządnie wyspać. Będę punktualny, a ornatu też nie muszę wkładać.

Człowiek ten, który w całym episkopacie nie miał równego w dystynkcji, z jaką stroił się w szaty kościelne, nadając twarzy i postaci odpowiedni wyraz, człowiek, którv do ostatniej chwili zważał na elegancję, czemu zawdzięczał przydomek „Cuffs“, leżał teraz zupełnie cicho z włosami gładko zaczesanemi i twarzą jakby rzeźbioną w kości słoniowej. Był już od tak dawna biskupem, że nikt właściwie nie znał jego przekonań odnośnie do śmierci, czy jakichkolwiek innych zagadnień, z wyjątkiem kwestji modlitewnika, odrzucał bowiem stanowczo wszelkie proponowane w nim zmiany. Nigdy nie odznaczał się łatwością wypowiadania swych uczuć, a ceremonje życia przykryły grubą warstwą naturalną powściągliwość, tak, jak w ornacie hafty i klejnoty pokrywają tkaninę tła.

Leżał w pokoju o podwójnych oknach, ascetycznym pokoju w domu z szesnastego wieku, położonym tuż przy katedrze. Wrześniowy powiew, wpadający przez okno nie zdołał w zupełności przytłumić stęchłego zapachu starych murów. Kilka georginij w antycznym wazonie na parapecie okna tworzyło jedyną barwną plamę. Pielęgniarka zauważyła, że biskup nie odrywa od nich wzroku, chyba po to, żeby od czasu do czasu przymknąć oczy. Około szóstej zawiadomiono go, że przybyła cala rodzina dawno zmarłego starszego brata.

— Aha. Proszę dopilnować, żeby mieli wszelkie wygody. Chciałbym zobaczyć Adriana.

Kiedy w godzinę później otworzył znowu oczy, ujrzał swego bratanka Adriana siedzącego w nogach łóżka. Przez kilka minut przyglądał się jego kościstej, brunatnej, szczupłej twarzy, pokrytej drobnemi zmarszczkami, okolonej rzadką brodą i uwieńczonej siwiejącą czupryną. W rysach umierającego odmalowało się ciche zdziwienie, jakgdyby bratanek wydał mu się nadspodziewanie stary. Potem podniósł brwi i rzekł znowu tym samym ironicznie brzmiącym, cichym głosem:

— Mój drogi Adrianie! Ładnie to, żeś przyjechał. Czy nie mógłbyś się trochę przybliżyć? Ha, niewiele mi już sił pozostało, ale tę resztę chcę obrócić dla ciebie albo raczej, jak zapewne pomyślisz, przeciw tobie. Muszę mówić szczerze, jeżeli wogóle mam mówić. Nie jesteś duchownym, więc powiem ci to, co ci mam do powiedzenia językiem człowieka światowego, którym byłem niegdyś, a może nawet zawsze. Słyszałem, że jesteś zakochany, lub ściślej mówiąc, zadurzony w kobiecie, która nie może wyjść za ciebie. Czy to tak jest w istocie?

Na dobrotliwej twarzy bratanka, pełnej zmarszczek, odbił się wyraz łagodnego zatroskania.

— Tak, wuju Cuthbercie. Bardzo mnie martwi, jeżeli ci to sprawia przykrość.

— Czy to odwzajemnione uczucie?

Bratanek wzruszył ramionami.

— Mój drogi Adrianie, sądy świata zmieniły się od czasów, kiedy byłem młody, ale małżeństwo ciągle jeszcze otoczone jest aureolą świętości. Tę sprawę jednak musisz sam we własnem sumieniu rozstrzygnąć i nie do tego zmierzam. Daj mi łyk wody.

Napił się z podanej szklanki i ciągnął dalej cichym głosem:

— Od chwili śmierci waszego ojca byłem dla was wszystkich opiekunem in loco parentis i, tak mi się przynajmniej zdaje, głównym przedstawicielem wszelkich, związanych z naszem imieniem tradycyj. Chciałem ci powiedzieć, że nasze nazwisko sięga w daleką przeszłość i było zawsze otoczone chlubą. Wszystko, co pozostało w dzisiejszych czasach starym rodzinom, to pewne odziedziczone poczucie obowiązku. To, co się czasem wybacza młodemu człowiekowi, nie jest wybaczalne u ludzi dojrzałych, na takiem stanowisku, jak naprzyklad twoje. Byłoby mi przykro rozstawać się z tem życiem w przeświadczeniu, że nasze imię zostanie może wnet zniesławione i będzie na ustach wszystkich. Przebacz mi, że się wtrąciłem w twoje osobiste sprawy, i pozwól mi teraz pożegnać się z wami wszystkimi. Będzie dla wszystkich mniej bolesne, jeżeli ty oddasz im moje błogosławieństwo, o ile ono jest co warte — obawiam się, że niewiele. Dowidzenia, mój drogi Adrianie, dowidzenia!

Głos zesłabł do szeptu. Mówiący zamknął oczy. Adrian stał jeszcze chwilę, patrząc wdół na rzeźbioną woskową twarz, potem, wysoki i nieco pochylony, zakradł się na palcach do drzwi, otworzył je cicho i wyszedł.

Pielęgniarka wróciła. Wargi biskupa poruszyły się, brwi jego drgały od czasu do czasu, ale przemówił raz tylko:

— Bardzobym się cieszył, gdyby siostra dopilnowała, żebym nie miał skrzywionej szyi i żeby szczęki były na swojem miejscu. Niech mi siostra wybaczy tę drobiazgowość, ale nie chciałbym obrażać niczyjego wzroku...

Adrian zszedł do długiego, wykładanego boazerją pokoju, gdzie czekała rodzina.

— Kończy. Przysyła wam wszystkim swoje błogosławieństwo.

Sir Conway odchrząknął. Hilary uścisnął ramię Adriana. Lionel podszedł do okna. Emily Mont wyciągnęła maleńką chusteczkę i wsunęła rękę w dłoń Sir Lawrence’a. Wilmet jedynie przemówiła:

— Jak on wygląda, Adrianie?

— Jak duch wojownika na tarczy.

Sir Conway odchrząknął ponownie.

— Wspaniały stary! — rzekł cicho Sir Lawrence.

— Aha! — rzekł Adrian.

Stali i siedzieli nie zmieniając pozycji, przejęci tem nieuniknionem, niesamowitem uczuciem, jakie ogarnia człowieka w domu, w którym przebywa śmierć. Przyniesiono herbatę, ale jakby na mocy cichego porozumienia, nikt jej nie tknął. I nagle zabrzmiał dzwonek. Siedem osób zebranych w pokoju podniosło wzrok. Spojrzenia ich spotkały się i skrzyżowały w jednym niewidocznym punkcie w przestrzeni, jakby skierowane na coś istniejącego tam, a przecież nie istniejącego.

Usłyszeli głos ode drzwi:

— Jeżeli państwo chcecie go zobaczyć — proszę.

Sir Conway, najstarszy z obecnych, poszedł wślad za kapelanem biskupa. Reszta podążyła za Sir Conway’em.

Biskup leżał biały, wyprostowany i szczupły na swem wąskiem łóżku, stojącem prostopadle do ściany naprzeciw podwójnych okien. Śmierć wzmogła jeszcze właściwy mu wyraz godności. Nigdy może za życia nie był tak pełen wdzięku, jak podczas tego swego ostatniego występu. Żaden z obecnych, nawet kapelan, który był ósmym widzem, nie wiedział, czy Cuthbert Porthminster wierzył w cokolwiek, prócz doczesnej powagi Kościoła, któremu tak wiernie służył. Patrzyli na niego teraz przejęci temi wszystkiemi różnemi uczuciami, jakie śmierć wywołuje w ludziach o różnorakich temperamentach. Mieli tylko jedno uczucie wspólne: estetyczną przyjemność na widok tak majestatycznego zgonu.

Conway — generał Sir Conway Cherrell — widział już niejednokrotnie śmierć. Stał z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, tak, jakby raz jeszcze wrócił do szkoły kadeckiej w Sandhurst i przybrał na rozkaz pozycję „spocznij“. Twarz jego była szczupła, pomarszczona i zbyt ascetyczna, jak na twarz żołnierza; jej linje biegły od szerokich kości policzkowych ku ostremu, energicznemu podbródkowi, ciemne oczy wyrażały spokój, nos i wargi były wąskie w rysunku: nosił mały, krótko przystrzyżony wąs. Oblicze jego było chyba najspokojniejsze z tych ośmiu twarzy; oblicze nieco wyższego, stojącego obok Adriana — najmniej spokojne. Sir Lawrence Mont trzymał pod ramię Emilję, swą żonę, a wyraz jego szczupłej, rozedrganej twarzy mówił: — Co za piękne przedstawienie — nie — nie płacz, moja droga.

Twarz Hilarego i Lionel’a, stojących po obu bokach Wilmet, jedna poorana zmarszczkami, druga gładka, a obie podłużne, szczupłe i energiczne, wyrażały jakiś zatroskany sceptycyzm: oczekiwali może, że oczy zmarłego się otworzą. Wilmet oblała się ciemnym rumieńcem i wydęła wargi. Była to kobieta wysoka i szczupła. Kapelan stał z głową pochyloną, a wargi jego poruszały się, jakby w myśli przesuwał paciorki różańca. Trwali tak blisko trzy minuty, poczem prawie jednocześnie odetchnęli głęboko i skierowali się jeden za drugim ku drzwiom. Każdy udał się do przeznaczonego mu pokoju.

Kiedy się znowu spotkali podczas obiadu, myśli ich i rozmowy powróciły do tematów codziennego życia. Wuj Cuthbert był wprawdzie głową i przedstawicielem rodziny, ale nie łączyły go bliższe więzy z żadnym z krewnych. Roztrząsano kwestję, czy biskup ma być pochowany obok swych przodków w Condaford, czy w katedrze. Prawdopodobnie rozstrzygnie to testament. Wszyscy, z wyjątkiem generała i Lionel’a, którzy byli wykonawcami ostatniej woli, powrócili tego samego wieczoru do Londynu.

Odczytawszy testament, który był krótki, gdyż biskup nie zostawił wielkiego majątku, obaj bracia siedzieli w bibljotece, pogrążeni w milczeniu. Przerwał je w końcu generał, mówiąc:

— Potrzeba mi twej rady, Lionel. Chodzi o mego chłopca, Huberta. Czy czytałeś o tej napaści, z jaką wystąpił przeciw niemu Parlament tuż przed odroczeniem?

Lionel, zawsze ostrożny w słowach, a mający w dodatku zostać wkrótce sędzią, skinął głową.

— Czytałem interpelację, ale pogląd Huberta na tę sprawę nie jest mi znany.

— Mogę ci go wyjaśnić. Cala ta sprawa jest wstrętna. Chłopak ma temperament, to jasne, ale charakter jego jest nawskróś przyzwoity. Możesz polegać na tem, co mówi. Ja mogę powiedzieć w tej sprawie tylko tyle, że na jego miejscu postąpiłbym pewnie tak samo.

Lionel skinął głową: — Mów dalej!

— A więc, jak ci wiadomo, poszedł prosto z Harrow na wojnę, służył jako zupełnie młody chłopak rok w lotnictwie. Był ranny, wrócił i został w armji po ukończeniu wojny. Odbywał najpierw służbę w Mezopotamji, potem w Egipcie i w Indjach. Zachorował ciężko na malarję i dostał ubiegłego października urlop chorobowy na rok, który się kończy teraz, pierwszego października. Zalecono mu długą podróż morską. Toteż po zwolnieniu ze służby pojechał przez Kanał Panamski do Limy. Tam spotkał się z profesorem Hallorsenem, tym Amerykaninem, który przyjechał tu niedawno i wygłosił kilka odczytów o jakichś dziwnych pozostałościach przedhistorycznej kultury w Boliwji, czy coś w tym rodzaju; miał właśnie zorganizować ekspedycję do tego kraju. Ekspedycja wyruszała właśnie w czasie, kiedy Hubert przyjechał do Limy, a Hallorsen potrzebował oficera, któryby się zajął transportem. Hubert czul się dość dobrze po odbytej podróży i skorzystał skwapliwie z nadarzającej się sposobności. Nie może żyć bezczynnie. Hallorsen zabrał go z sobą; było to w grudniu ubiegłego roku. Po krótkim czasie Hallorsen pozostawił go w swym głównym obozie z mnóstwem metysów, poganiaczy mułów. Hubert był między nimi jedynym białym człowiekiem. W dodatku zapadł ciężko na febrę. Niektórzy z tych metysów są, wedle jego opowiadań, wcielonymi djabłami. Nie mają żadnego poczucia karności i traktują zwierzęta z niesłychaną brutalnością. Hubert nie mógł sobie dać z nimi rady. Jest, jak ci mówiłem, w gorącej wodzie kąpany, a w dodatku to wielki przyjaciel zwierząt. Metysi stawali się coraz bardziej samowolni, aż w końcu jeden z nich, którego kazał wychłostać za maltretowanie mułów i który już oddawna buntował towarzyszy przeciw Hubertowi, rzucił się na niego z nożem. Na szczęście Hubert miał pod ręką rewolwer i położył go na miejscu trupem. Wtedy cała ta przeklęta hałastra z wyjątkiem trzech uciekła, zabierając muły ze sobą. Weź pod uwagę, że Hallorsen pozostawił go przez trzy miesiące samego, bez pomocy i jakiejkolwiek wiadomości. No, wytrwał jakoś nawpół żywy z pozostałymi ludźmi. Wkońcu Hallorsen wrócił, ale zamiast zrozumieć trudności Huberta, zaczął mu robić gorzkie wyrzuty. Tego Hubert nie mógł znieść, oddał mu pięknem za nadobne i odjechał. Przyjechał prosto do domu i jest z nami w Condaford. Na szczęście nie ma już gorączki, ale nawet dziś jeszcze jest bardzo wycieńczony. A teraz ten Hallorsen zaatakował go w swojej książce; zrzuca poprostu całą winę nieudałej wyprawy na niego, obwinia go o to, że jest tyranem, że nie umie się obchodzić z ludźmi, nazywa go „narwanym arystokratą“ — słowem używa wszystkich modnych dziś, jędrnych powiedzeń. A teraz jakiś członek komisji wojskowej uczepił się tego i wniósł zażalenie do Parlamentu. Człowiek jest ostatecznie przyzwyczajony do tego, że socjaliści robią jakieś wstręty, ale kiedy członek komisji wojskowej zarzuca brytyjskiemu oficerowi nieodpowiednie zachowanie, wtedy sprawa przybiera nieco inny charakter. Hallorsen jest w Ameryce. Niema przeciw komu wytaczać sprawy. A zresztą Hubert nie miałby świadków. Mam wrażenie, że sprawa ta zniszczy całą jego karjerę.

Podłużna twarz Lionel’a Cherrell wydłużyła się jeszcze.

— Czy zwrócił się już do komendy pułku?

— Tak, był tam we środę. Przyjęto go bardzo chłodno. Najgłupsza gadanina o samowoli oficerów wprawia ich teraz w przerażenie. Przypuszczam, że nie rozwałkowywaliby tej sprawy, gdyby się o niej więcej nie mówiło, ale jakże to możliwe? Został przecież publicznie skrytykowany w tej książce, a w Parlamencie zarzucono mu wręcz czyn brutalny, nie licujący z powagą oficera i gentlemana. Nie może wobec takiego stanu rzeczy siedzieć cicho; ale jak się ma bronić?

Lionel wciągnął głęboko dym z fajki.

— Wiesz, — rzekł — myślę, że może byłoby najlepiej, gdyby puścił wszystko mimo uszu.

Generał zacisnął pięść. — Do djabła, Lionel, ja tego nie uznaję!

— Ale Hubert przyznaje przecież, że popełnił zabójstwo i że skazywał ludzi na chłostę. Publiczność nie ma wyobraźni — oni nigdy nie pojmą sprawy z jego punktu widzenia. Z wszystkiego utkwi im w pamięci tylko to, że podczas prywatnej ekspedycji zabił człowieka, a innych kazał chłostać. Nie możesz się po nich wcale spodziewać, żeby zrozumieli warunki i przymusowe położenie Huberta.

— A więc na serjo doradzasz mu, żeby zostawił sprawę jej własnemu biegowi?

— Jako mężczyzna — nie; jako światowiec — tak, doradzam.

— Mój Boże! Do czego Anglja zdąża? Ciekaw jestem, coby na to powiedział wuj „Cuffs“? Cenił nasze imię bardzo wysoko.

— I ja nie mniej. Ale jakże Hubert sprosta swym przeciwnikom?

General milczał przez chwilę, potem rzekł:

— Ten zarzut jest ciężką obrazą, a jednak Hubert ma, zdaje się, związane ręce. Ułatwiłby sobie sytuację, gdyby się podał do dymisji, ale on jest całem sercem przywiązany do służby wojskowej. To przykra sprawa. A propos, Lawrence mówił ze mną o Adrianie. Diana Ferse była z domu Montjoy, prawda?

— Tak, jest daleką kuzynką Lawrence’a — piękna kobieta, Conway. Widziałeś ją kiedy?

— Była jeszcze wtedy panną. W jakich właściwie warunkach żyje teraz?

— Jest zamężną wdową — ma dwoje dzieci i męża w zakładzie obłąkanych.

— Wesołe, niema co. Nieuleczalnie chory?

Lionel skinął potakująco. — Podobno. Ale nie można naturalnie nigdy wiedzieć.

— Mój Boże!

— Tak właśnie się sprawy przedstawiają. Biedna ona, a Adrian jeszcze biedniejszy. Kocha ją oddawna; ta miłość sięga jeszcze jej przedmałżeńskich czasów. Jeżeli Adrian zrobi coś szalonego, straci posadę kustosza.

— Nie przypuszczasz chyba, żeby z nią uciekł? Przecież ma już pięćdziesiątkę na karku.

— W starym piecu... Diana jest czarująca. Wszystkie kobiety z rodziny Montjoy słynęły z uroku. Czy masz na niego jakiś wpływ, Conway?

Generał zaprzeczył ruchem głowy.

— Raczej Hilary.

— Biedny, stary Adrian — najlepszy w świecie człowiek. Pomówię z Hilarym, ale on ma zawsze pełno roboty.

Generał wstał. — Idę się położyć. U nas w Condaford nie pachnie tak stęchlizną — choć przecież Condaford jest starsze.

— Za dużo tu spróchniałego drzewa. Dobranoc, stary.

Bracia uścisnęli sobie dłonie, poczem każdy z nich wziął świecę i poszedł do swego pokoju.

ROZDZIAŁ II.

Zamek Condaford przeszedł od de Campfort’ów (skąd nazwa), w posiadanie rodziny Cherrell w roku 1217, kiedy nazwisko rodowe pisano jeszcze Kerwell a czasami Keroual, zależnie od upodobań piszącego. Historja nabycia zamku była bardzo romantyczna, albowiem Kerwell, pierwszy właściciel zamku, otrzymał go wraz z ręką panny de Campfort, którą zdobył, ratując ją od napadu dzika. On był tułaczem bez ziemi; ojciec jego Francuz z Guyenne, przybył do Anglji w okresie wyprawy krzyżowej Ryszarda Lwie Serce; ona była dziedziczką rozległych włości de Campfortów. Dzik widniał w herbie rodzinnym Cherrellów, to też bywali tacy, którzy mieli co do całej sprawy pewne zastrzeżenia, przypuszczali mianowicie, że właśnie dzik w herbie dał początek podaniu, a nie rzeczywiste wydarzenie. W każdym razie znawcy orzekli, że niektóre części domu pochodzą z dwunastego wieku. Zamek był niegdyś bezwątpienia okolony fosą; jednak za panowania królowej Anny któryś z Cherrellów, przekonany najwidoczniej, że pokój trwać będzie wiek cały, lub może dręczony przez owady, osuszył podczas przebudowy zamku fosę, tak, że dziś tylko nieliczne ślady świadczyły o jej dawnem istnieniu.

Zmarły Sir Conway, starszy brat biskupa, otrzymał w roku 1901 wyższy stopień szlachectwa 2  za zasługi, położone podczas misji politycznej w Hiszpanji. Z tego powodu zaniedbał bardzo zamek. Zmarł w roku 1904 na posterunku. Za jego syna, obecnego Sir Conway’a, zamek pozostał nadal w zaniedbaniu, bowiem Sir Conway, zajęty służbą wojskową, aż do końca Wielkiej Wojny przebywał rzadko i niewiele w Condaford. Teraz jednak, kiedy tu zamieszkał na stałe, uświadomił sobie, że jego przodkowie przebywali w tych murach właściwie już od czasu najazdu Normanów, co rozbudziło w nim chęć odnowienia zamku w miarę możności materjalnych. Wprawdzie zewnętrzny wygląd zamku był nadal skromny, choć miły i czysty, za to wnętrze czyniło zadość wszelkim wymaganiom wygody, mimo że właściciel był nieledwie za ubogi, aby w nim mieszkać. Posiadłość składała się ze zbyt wielu zagajników, by miała przynosić dochody; to też choć nie obciążona hipotekami, dawała zaledwie kilka setek czystego zysku rocznie. Z własnej pensji generalskiej i szczupłych dochodów żony (pani Elizabeth Freshman z domu), mógł jednak utrzymywać stale dwóch leśniczych i powiązać koniec z końcem, prowadząc bardzo spokojne życie, tembardziej, że płacił stosunkowo niski podatek majątkowy. Żona jego była jedną z tych Angielek, które napozór nie mają większego znaczenia, a w rzeczywistości znaczą tem więcej. Była skromna, łagodna i zawsze zajęta. Słowem, stała z reguły na drugim planie. Ktokolwiek patrzył na jej twarz delikatną i bladą, pełną spokoju i trochę nieśmiałą, musiał sobie stale uprzytamniać, że kultura zależy tylko w drobnej mierze od bogactwa intelektu. Mąż i dzieci darzyły ją zawsze bezgranicznem zaufaniem. Oni wszyscy mieli większy temperament i żywszy koloryt niźli ona, ale dlatego właśnie działała na nich tak kojąco.

Nie odprowadziła męża do Porthminster, oczekiwała więc teraz jego powrotu. Stała w jadalni, patrząc na bardzo już wytarte kretonowe pokrowce, które teraz należało zdjąć. Zastanawiała się, czy materjał wytrwa jeszcze rok, kiedy do pokoju wpadł szkocki terrier, a za nim najstarsza córka Elżbieta, zwana w rodzinie Dinny. Dinny była smukła i wcale wysoka; miała kasztanowate włosy, niecałkiem kształtny nos, botticellowskie usta, oczy koloru bławatków i przypominała wyglądem kwiat na wysmuklej łodydze, który się łatwo może złamać, a jednak trwa nienaruszony. Wyraz twarzy wskazywał, że szła przez życie, starając się nie uważać go za żart. W istocie była podobna do zdroju, którego woda stale musuje. Miała obecnie lat dwadzieścia cztery.

— Mamusiu, czy musimy nosić żałobę po wuju Cuthbercie?

— Nie przypuszczam, Dinny; w każdym razie niedługo.

— Czy będzie tu pochowany?

— Mam wrażenie, że w katedrze, ale tatuś ci powie.

— Napijesz się herbaty, kochanie? Scaramouch, do nogi, nie pchaj nosa do sałatki!

— Dinny, jestem taka strapiona sprawą Huberta.

— Ja także, kochanie. Hubert zmienił się do niepoznania; wygląda, jak cień. Nie powinien był wcale wyruszać z tą wstrętną ekspedycją. Nikt nie utrzyma długo zgody z Amerykanami, a Hubert ma mniej cierpliwości, niż ktokolwiek inny. Nigdy nie umiał z nimi wytrwać. A prócz tego uważam, że ludzie cywilni nie powinni nigdy pracować razem z wojskowymi.

— Dlaczego, Dinny?

— Żołnierze są ludźmi o szczerych umysłach. Umieją odgraniczyć Boga od Interesu. Czy nigdy tego nie zauważyłaś, kochanie?

Owszem, Lady Cherrell zauważyła to już: Uśmiechnęła się więc nieśmiało i spytała:

— Gdzie Hubert? Ojciec wróci lada chwila.

— Wyszedł z Don’em, aby upolować kilka kuropatw na obiad. Założyłabym się, że zapomni o nich i nie zastrzeli żadnej, ale byłyby i tak zbyt świeże na obiad. Spodobało się Panu Bogu — albo raczej djabłu, by go pogrążyć w takiem przygnębieniu. Rozmyśla ciągle nad tą sprawą, mamo. Jedna jedyna rzecz mogłaby mu się teraz przydać, mianowicie, gdyby się zakochał. Czy nie mogłybyśmy znaleźć dla niego jakiegoś „ideału dziewczyny“? Czy mam zadzwonić, aby podano herbatę?

— Tak, kochanie. Przydałoby się też trochę świeżych kwiatów w pokoju.

Dinny wyszła i stanęła w wrześniowem słońcu. Na trawniku zauważyła dzięcioła i przypomniała sobie wierszyk o siedmiu ptaszkach, które siedmiu dzióbkami uderzały w ziemię przez miesiąc i nie mogły znaleźć robaka. Ziemia była rzeczywiście bardzo sucha, ale mimo to georginje kwitły tego roku wspaniale. Zerwała kilka kwiatów. Trzymała je w ręce: tworzyły całą gamę barw od najciemniejszej purpury do cytrynowego koloru. Piękne to były kwiaty, choć nie chwytały za serce. — Co za szkoda — pomyślała, — że nie można tak stanąć nad grzędą modnych panien; wartoby zerwać którą dla Huberta. — Rzadko objawiała swe uczucia, ale mimo to były w niej dwa bardzo głębokie i ściśle ze sobą spojone: jedno — to miłość dla brata, drugie — to przywiązanie do zamku Condaford. Całe jej życie związane było ściśle z Condaford. Przylgnęła namiętnie do tego miejsca, choć nikt nie wyczułby tego po sposobie, w jakim się o zamku wyrażała. Trawiła ją jednocześnie głęboka i zazdrosna tęsknota, aby w bracie obudzić to samo uczucie. Urodziła się tu przecież jeszcze za czasów, kiedy zamek był zniszczony i zaniedbany i doczekała się jego odnowienia. Dla Huberta zamek stanowił tylko przelotne miejsce, gdzie spędzał wakacje i urlopy. Choć Dinny nie należała bynajmniej do osób, chlubiących się ze swego pochodzenia i wysuwających tę sprawę na pierwszy plan w rozmowach towarzyskich, czuła jednak głęboko swą przynależność do Cherrellów, do ich pracy i stanu posiadania, i uczucia tego nic nie zdołało rozchwiać. Każde zwierzę, ptak i drzewo, nawet te kwiaty, które zrywała, stanowiły cząstkę jej istoty narówni z prostym ludem z pod okolicznych strzech i anglikańskim kościołem, do którego chodziła, choć nie była bynajmniej wierząca — z szaremi, condafordzkiemi świtami, które rzadko kiedy widziała — księżycowemi nocami, pełnemi niesamowitych nawoływań sów, powolnemi zachodami słońca nad rżyskami i wraz z zapachem, szmerem i świeżością powietrza. Kiedy bawiła zdała od domu, nie przyznawała się nigdy do tego, że jej tęskno, choć tak było w rzeczywistości; kiedy przebywała w domu, nie mówiła nigdy, że się czuje szczęśliwa, choć się nią czuła. Gdyby Condaford przeszło w inne ręce, nie narzekałaby wprawdzie, ale czułaby się rośliną, wyrwaną z korzeniem. Ojciec miał dla zamku obojętne przywiązanie człowieka, który pracy swego życia dokonał na innem miejscu; matka odnosiła się do Condaford z obojętnością kobiety, która zawsze spełniała swój obowiązek, doglądając pilnie gospodarstwa, i nigdy nie miała czasu na rozmyślania; siostra odnosiła się do zamku z rzeczową tolerancją osoby, któraby wolała żyć w bardziej interesującem otoczeniu; a Hubert — jakże było z Hubertem? Nie wiedziała doprawdy. Z rękoma pełnemi georginij wróciła do jadalni. Czuła jeszcze na szyi prażące ciepło słońca.

Matka stała przy nakrytym do herbaty stole.

— Pociąg się spóźnia — rzekła. — Wołałabym, żeby Clare nie jechała tak szybko.

— Nie widzę związku, kochanie. — Ale widziała dobrze związek. Matkę ogarniał zawsze niepokój, kiedy ojciec się spóźniał.

— Mamo, mojem zdaniem Hubert powinien stanowczo posłać od siebie sprawozdanie z wypadków do gazet.

— Zobaczymy, co ojciec powie. Mówił zapewne z wujem Lionel’em.

— Auto jedzie, — rzekła Dinny.

Do pokoju wszedł generał, a za nim jego młodsza córka. Clare odznaczała się w całej rodzinie największym temperamentem. Miała ciemne, ładne, krótko przystrzyżone włosy, bladą, pełną wyrazu twarzyczkę i lekko powleczone karminem wargi. Piwne oczy patrzyły przed siebie prosto i ciekawie, czoło było niskie i bardzo białe. Spokojna, a jednak przedsiębiorcza w wystąpieniach, sprawiała wrażenie nad wiek starszej, ukończyła bowiem dopiero lat dwadzieścia. Miała wspaniałą postać i śmiały chód.

— Ten biedak nie jadł obiadu, mamo, — rzekła.

— Dostaniesz zaraz koniak jajowy, kochanie, — rzekła Dinny i opuściła pokój. Clare podążyła za nią.

Generał ucałował żonę. — Stary wyglądał wspaniale, moja droga, choć zobaczyliśmy go dopiero po wszystkiem, z wyjątkiem Adriana. Będę musiał wrócić na pogrzeb. Wielka figura, wuj „Cuffs“. Mówiłem z Lionel’em o Hubercie; i on nie widzi rady. Ale wpadłem sam na pomysł.

— Mianowicie?

— Cała rzecz w tem, czy jego przełożeni zwrócą uwagę na atak w Parlamencie, czy też nie. Mogą od niego zażądać, żeby się podał do dymisji. A toby było fatalne. Lepiej już, żeby to sam zrobił. Pierwszego września musi się zgłosić do badania lekarskiego. Czy nie możnaby poruszyć jakichś sprężyn bez jego wiedzy? Chłopak jest dumny. Jabym się mógł zobaczyć z Topshem’em, a tybyś może mogła pomówić z Fallanby m, prawda?

Lady Cherrell skrzywiła się.

— Wiem, — rzekł generał — jest to nieskończenie przykre; najwięcej mógłby tu pomóc Lord Saxenden, nie wiem tylko, jak się do niego dostać.

— Możeby Dinny coś poradziła.

— Dinny? No tak, mam wrażenie, że ona jest najsprytniejsza z nas wszystkich z wyjątkiem ciebie, moja droga.

— Ja, — rzekła Lady Cherrell — nie mam sprytu za grosz.

— Pleciesz! Oto i ona.

Dinny zbliżyła się, niosąc pienisty napój w szklance.

— Dinny, mówiłem właśnie z matką, że dobrzeby było zetknąć się z Lordem Saxenden w sprawie Huberta. Czy wpada ci na myśl, jakby to można zrobić?

— Przez jakiegoś sąsiadującego z nim dziedzica. Czy istnieje taki?

— Posiadłość jego graniczy z dobrami Wilfreda Bentworth.

— Oto droga. Wuj Hilary, albo wuj Lawrence.

— W jaki sposób?

— Wilfred Bentworth jest przewodniczącym w komitecie wuja Hilarego dla niesienia pomocy biednym. Trzeba tylko trochę nepotyzmu, kochanie.

— Hm! Hilary i Lawrence byli obaj w Porthminster — szkoda, że sam o tem nie pomyślałem.

— Czy mam z nimi mówić zamiast ciebie, ojcze?

— Na Boga, gdybyś tylko chciała, Dinny! Nie umiem nikogo prosić o protekcję dla siebie!

— Dobrze, kochanie. Do tego się przecież najlepiej nadają kobiety, nieprawdaż?

Generał spojrzał niepewnie na córkę — nigdy nie wiedział, czy Dinny mówi na serjo.

— Oto Hubert, — rzekła Dinny spokojnie.

ROZDZIAŁ III.

Hubert Cherrell, z wyżłem u nogi i strzelbą na ramieniu, wchodził właśnie po stopniach terasy, wykładanych staremi, szaremi kamiennemi płytami. Dość wysoki, szczupły i wyprostowany miał głowę nieco małą, a twarz porysowaną zmarszczkami i zniszczoną nad wiek. Mały, krótko przystrzyżony wąsik ocieniał wąskie i delikatne wargi, włosy na skroniach przyprószyła już siwizna. Smagłe policzki o wydatnych kościach były również bardzo szczupłe; orzechowe oczy, o szybkiem, żywem spojrzeniu, rozstawione nieco szeroko; nos miał prosty i cienki; nad nim zbiegały się łuki brwi, opadające bardzo skośnie ku skroniom. Istotnie był młodszem wydaniem swego ojca. Człowiek czynu, wydany na łup rozmyślaniom, musi się czuć nieszczęśliwy, póki się z tych rozmyślań nie wyzwoli; Huberta ogarnął głuchy gniew od chwili, kiedy jego dawny przełożony wystąpił przeciw niemu z zarzutami, uważał bowiem, że postąpił słusznie, lub raczej tak, jak go do tego zmusiło położenie. A rozjątrzenie jego było tem większe, że wojskowe wychowanie i wrodzona powściągliwość nie pozwalały mu stanąć we własnej obronie. Był żołnierzem z powołania, nie z przypadku, a teraz jego wojskowa karjera była zagrożona, honor zhańbiony, i to nietylko honor oficera, ale także gentleman’a. A najgorsze, że nie wiedział, jak zareagować na oszczerstwo. Zdawało mu się, że każdy może nim teraz bezkarnie poniewierać — a niema bardziej gorzkiego uczucia dla dumnego człowieka. Wszedł do pokoju przez oszklone drzwi, pozostawiając psa i strzelbę na terasie. Zdawał sobie sprawę, że jest przedmiotem toczącej się rozmowy. Przerywał teraz ciągle dyskusje na temat swej sprawy, u Cherrellów bowiem zmartwienie jednego z członków rodziny stawało się udziałem wszystkich. Wziął z rąk matki filiżankę herbaty, bąknął, że ptaki rwą się już zadaleko, a tereny łowieckie są zbyt odkryte, poczem nastąpiło milczenie.

— Muszę pójść przeglądnąć pocztę, — rzekł generał i wyszedł z pokoju. Żona podążyła za nim.

Pozostawiona sam na sam z bratem. Dinny, zebrała odwagę i rzekła:

— Trzeba coś zrobić, Hubercie.

— Nie martw się, moja droga; przykra to sprawa, ale nic się nie da zrobić.

— Czemu nie opublikujesz opisu całego zdarzenia na podstawie własnych notatek? Przepisałabym to na maszynie, a Michał znalazłby ci nakładcę, on przecież zna tych wszystkich ludzi. Nie można siedzieć spokojnie z założonemi rękoma.

— Wstrętna mi jest myśl rozgłaszania wszem wobec własnych uczuć; a to w tym wypadku nieuniknione.

Dinny zmarszczyła brwi.

— Nie mogę znieść, żeby ten Yankee zrzucał winę własnego niepowodzenia na ciebie. Już ze względu na Armję Brytyjską powinieneś zareagować.

— Aż tak źle? Nie poszedłem przecież jako wojskowy.

— Czemu nie chcesz opublikować swego pamiętnika, choćby tak, bez zmian?

— Toby tylko pogorszyło sprawę. Nie czytałaś go.

— Moglibyśmy przecież wykreślić niepotrzebne miejsca, a inne upiększyć. Widzisz, tatuś bardzo się tem przejmuje.

— Możebyś lepiej przeczytała tę bazgraninę. Roi się w niej od mocnych wyrażeń. Człowiek samotny nie może się zawsze trzymać w karbach.

— Skreśl więc, co uważasz za stosowne.

— Jesteś bardzo dobra, Dinny.

Dinny pogłaskała go po rękawie.

— Co to za człowiek, ten Hallorsen?

— Po prawdzie trzeba mu przyznać wiele zalet; niebywale wytrzymały i przedsiębiorczy, człowiek bez nerwów; ale wysuwa swą własną osobę wszędzie i zawsze na pierwszy plan. Nie znosi porażki, a jeśli mu się coś nie powiedzie, to zwala bez namysłu winę na kogoś innego. Według niego przyczyną niepowodzenia był źle zorganizowany transport: a za transport ja odpowiadałem. Ale gdyby był zostawił na mojem miejscu archanioła Gabrjela, ten nie byłby się też lepiej wywiązał ze swego zadania. Przerachował się poprostu i nie chce tego przyznać. Znajdziesz to wszystko w moim pamiętniku.

— A to widziałeś? — podniosła w górę wycinek z gazety i odczytała:

„Jak nam donoszą, kapitan Charwell D. S. O.3  ma wdrożyć kroki w obronie swego honoru wobec zarzutów, skierowanych przeciw niemu przez profesora Hallorsen’a w książce o wyprawie do Boliwji. Ujemny wynik tej ekspedycji przypisuje Hallorsen kapitanowi Charwell, ponieważ ten w krytycznym momencie nie przyszedł mu z pomocą.“

— Ktoś chce was najwidoczniej poszczuć na siebie.

— Z jakiej to gazety?

— Z „Evening Sun“.

— Wdrożyć kroki? — rzekł Hubert z goryczą; — jakie kroki? Nie mam świadków prócz moich słów, pozostawił mnie przecież zupełnie samego z wszystkimi tymi metysami.

— A więc jedyne, co zostaje, to pamiętnik.

— Przyniosę ci tę przeklętą bazgraninę...

 

Tej nocy Dinny siedziała przy oknie, czytając „przeklętą bazgraninę“. Księżyc w pełni piął się w górę pomiędzy gałęźmi wiązów, grobowa cisza panowała wokół. Dzwonienie jednego jedynego dzwoneczka dochodziło z owczarni na wzgórzu; jeden jedyny kwiat magnolji kwitł tuż kolo jej okna. Wszystko zdawało się dziwnie nierzeczywiste; od czasu do czasu przerywała czytanie i spoglądała na zaklęty świat. Dziesięć tysięcy pełni księżycowych wspięło się tak chyba po niebie od czasu kiedy jej przodkowie objęli w posiadanie ten szmat ziemi. W niezmiennem zaciszu starego domostwa odczuwała tem żywiej osamotnienie, beznadziejność i smutek, przemawiające z kartek, które czytała. Twarde to były słowa, a wyłaniały się z nich równie twarde przeżycia. Jeden biały pomiędzy gromadą nieokrzesanych metysów, jeden przyjaciel zwierząt pośród stada nawpół zagłodzonych bydląt, w towarzystwie ludzi, nie znających litości. Czytała dalej w tę noc, pełną chłodnego, spokojnego piękna i ogarniało ją coraz większe rozgorączkowanie i przygnębienie.

 

„Castro, to parszywe bydlę, poczęstował muły znowu swym przeklętym nożem. Biedne zwierzęta wyschły na wiór i nie mają ani połowy tych sił, co dawniej. Ostrzegłem go po raz ostatni. Jeżeli to się jeszcze raz powtórzy, dostanie w skórę... Miałem gorączkę.

„Dziś rano Castro dostał porządne, uczciwe lanie — dwanaście batów; zobaczymy, czy to poskutkuje. Nie mogę sobie dać rady z tymi bydlakami; nie robią wogóle wrażenia ludzi. Mój Boże! Cóżbym dał za jeden dzień na koniu w Condaford, zdała od tych moczarów i rozpaczliwych szkieletów mułów!...“

„Musiałem dziś znowu innego wychłostać — to poprostu hańba, jak obchodzą się ze zwierzętami! Niech ich wszyscy djabli!... Miałem dziś znowu gorączkę...“

„Niema żartów — dziś rano wybuchł bunt. Napadli na mnie — na szczęście Manuel mnie ostrzegł, dobry z niego chłopak. W każdym razie Castro o mało nie naszpikował mnie na swój nóż. Zdzielił mnie porządnie w ramię. Wsadziłem mu z miejsca kulkę w łeb. Może się teraz nauczą moresu. Od Hallorsen’a ani słowa. Jak długo ma mnie właściwie zamiar trzymać w tem ponurem piekle? Ramię dokucza mi nieznośnie...“

„To już chyba szczyt wszystkiego! Podczas gdy spałem w nocy, te djabły czmychnęły, uprowadzając muły. Jedynie Manuel i dwaj inni chłopcy pozostali. Ścigaliśmy ich ogromny kawał drogi — ale natrafiliśmy tylko na ścierwa dwóch mułów; łotry — rozlecieli się na wszystkie strony i szukaj teraz wiatru w polu. Wróciłem do obozu śmiertelnie znużony... Bóg raczy wiedzieć, czy się kiedy żywi stąd wydostaniemy. Ramię boli mnie bardzo, mam nadzieję, że to chyba nie zakażenie krwi...“

„Dziś postanowiliśmy spakować manatki i wracać. Ułożyłem stos kamieni i zostawiłem kilka słów dla Halorsen’a, w którym mu przedstawiłem całą sprawę na wypadek, gdyby kiedykolwiek po mnie przysłał. Potem jednak rozmyśliłem się. Wytrwam tu, póki nie przyjdzie, lub póki nie wyzdychamy, co jest wielce prawdopodobne...“

 

W tym samym duchu ciągnęła się do końca ta opowieść, pełna zmagań. Dinny odłożyła pożółkłe, wyblakłem pismem pokryte kartki i oparła łokcie o parapet okna. Cisza i chłód księżycowego światła zmroziły ją. Nie czuła się wojowniczo usposobiona. Hubert miał rację. Pocóż wystawiać na pokaz nagą duszę i rany serdeczne? O nie! Każda inna droga będzie lepsza. Stosunki — tych trzeba szukać, wykorzystać je; zrobi w tym kierunku wszystko, co będzie w jej mocy.

ROZDZIAŁ IV.

Adrian Cherrell był zdecydowanym zwolennikiem życia wiejskiego; spotykamy takich po miastach. Zawodem swym związany był z Londynem, piastował bowiem urząd kustosza zbiorów antropologicznych. W tej chwili ślęczał nad szczęką, wykopaną w Nowej Gwinei, którą cała prasa przyjęła entuzjastycznie i właśnie stwierdził: — Pusta gadanina. Najzwyklejszy typ Homo Sapiens, — kiedy wszedł odźwierny.

— Jakaś młoda pani chce się z panem widzieć, sir — zdaje mi się, że panna Cherrell.

— Poproś, żeby weszła, James, — przyczem pomyślał: — Jeżeli to Dinny, to trzeba się zdobyć na esprit.

— O! Dinny! Wyobraź sobie, Canrobert twierdzi, że ta szczęka pochodzi z okresu pretrimilskiego, Monkley utrzymuje, że z czasu paulo-post-Piltdownskiego; a Eldon P. Burbank uważa ją za rodezjańską. Ja zaś utrzymuję: Homo Sapiens. Spójrz na ten ząb trzonowy.

— Widzę, wuju Adrianie.

— Jest zbyt podobna do ludzkiej. Popatrz na tę dziurę w zębie. Istna jaskinia. To go musiało porządnie boleć! Ból zębów jest najprawdopodobniej wynikiem rozwoju poczucia artystycznego. Dzieła sztuki z Altamiry i jaskinie z Cromagnon znajduje się zawsze obok siebie. Ten chłop, to był napewno Homo Sapiens.

— A więc ból zębów zawdzięczamy naszej świadomości — to wesołe! Przyjechałam, aby się zobaczyć z wujem Hilarym i wujem Lawrencem, ale wpadło mi na myśl, że przed tą wizytą pokrzepiłoby mnie znacznie śniadanie z tobą.

— A więc, — rzekł Adrian, — pojedziemy do bułgarskiej restauracji.

— Dlaczego tam?

— Ponieważ teraz dają tam jeszcze dobrze jeść. Jest to najnowsza z reklamujących się restauracyj, moja droga, będziemy więc przypuszczalnie dobrze obsłużeni za umiarkowaną cenę. Czy chcesz sobie upudrować nosek?

— Owszem.

— A więc wejdź tam.

Kiedy odeszła, Adrian stał, gładząc kozią bródkę i zastanawiając się nad tem, co zamówić za ośmnaścic szylingów i sześć pensów; był urzędnikiem państwowym bez własnych dochodów, to też miał przy sobie rzadko więcej nad funt.

— Co właściwie wiesz o profesorze Hallorsen’ie, wuju Adrianie? — spytała Dinny, kiedy siedzieli zajadając omelette Bulgarienne.

— To ten, co wyruszył do Boliwji, aby zbadać początki kultury?

— Tak, i zabrał ze sobą Huberta.

— Aha! I potem zostawił go w drodze, co?

— Czy znasz go?

— Tak. Poznałem się z nim w roku 1920 podczas wycieczki górskiej w Dolomity.

— Podobał ci się?

— Nie.

— Dlaczego?

— Wiesz, był tak bezczelnie młody, że nie mogłem mu zupełnie nadążyć. Musiałem ciągle myśleć o grze w baseball. Czy widziałaś kiedy taką rozgrywkę?

— Nie.

— Widziałem raz grę w baseball w Washingtonie. Obraża się przeciwnika, żeby go rozdrażnić. Obsypuje się go stekiem wyzwisk właśnie w chwili, kiedy ma rzucić piłkę. To należy do rytuału. Celem jest zwycięstwo za wszelką cenę.

— Czy ty nie uznajesz zasady zwycięstwa za wszelką cenę?

— Nikt jej otwarcie nie uznaje, Dinny.

— A jednak wszyscy ją uznajemy w krytycznej chwili, prawda?

— Zdarzały się już takie wypadki, nawet u polityków, Dinny.

— Czy i tybyś usiłował zwyciężyć za wszelką cenę, wuju?

— Zapewne.

— O nie — ty nie; ale ja — tak.

— Jesteś bardzo łaskawa, moja droga; ale czemu tak ostry sąd wydajesz o sobie samej?

— Bo jestem teraz naskutek sprawy Huberta, spragniona krwi, jak moskit. Spędziłam zeszłą noc nad jego pamiętnikiem.

— Kobieta, — rzekł Adrian wolno, — nie zatraciła jeszcze boskiej nieodpowiedzialności.

— Czy uważasz, że grozi nam utrata tej cechy?

— Nie. Wy kobiety, możecie mówić, co się wam żywnie podoba — a i tak nie zniszczycie nigdy wrodzonego mężczyźnie instynktu panowania nad wami.

— W jaki sposób najlepiej zniszczyć człowieka takiego, jak Hallorsen, wuju Adrianie?

— Jeżeli nie chcesz użyć maczugi, to najlepiej go ośmieszyć.

— Jego wyobrażenia o boliwiańskiej cywilizacji były zapewne niedorzeczne?

— W zupełności. Wiemy, że znajdują się tam jakieś dziwne i nieobjaśnione bliżej kamienne potwory, ale, mojem zdaniem, jego teorja o nich zupełnie nie wytrzymuje krytyki. Nie zapominaj jednak, moja droga, że Hubert jest wmieszany w tę sprawę.

— Nie jako człowiek nauki; pojechał tylko, aby nadzorować transport. — Dinny spojrzała wujowi w oczy z uśmiechem. — Niema w tem przecież nic złego, jeżeli się ośmieszy przed światem takie obliczone na efekt poczynania? Tybyś to umiał tak pięknie zrobić, wuju.

— Kusiciełko!

— Czyż nie jest obowiązkiem poważnych uczonych ośmieszać partaczy?

— Gdyby Hallorsen był Anglikiem — może; ale to, że jest Amerykaninem, komplikuje sprawę.

— Dlaczego? Przypuszczałam, że wiedza nie zwraca uwagi na granice.

— W teorji. W praktyce jednak przymykamy jedno oko. Amerykanie są bardzo wrażliwi. Pamiętasz, jakie stanowisko zajęli niedawno wobec teorji ewolucji; gdybyśmy wtedy wybuchli śmiechem, doszłoby do powikłań politycznych.

— Przecież większość Amerykan śmiała się także.

— Tak; ale nie zniosą, aby obcy śmiali się z nich samych. Czy mogę ci zamówić soufflé Sofia?

Jedli w milczeniu, przyglądając się sobie wzajem z sympatją. Dinny myślała: — Ogromnie lubię jego zmarszczki. A jaka ładna jest jego mała bródka! — Adrian zaś myślał: — Podoba mi się jej lekko zadarty nosek. Mam bardzo miłe bratanice i bratanków.

Po chwili rzekła:

— A więc, wuju Adrianie, czy zechcesz wymyślić jakiś sposób zemsty na człowieku, który obszedł się tak niecnie z Hubertem?

— Gdzież on jest teraz?

— W Ameryce.

— Czy zastanowiłaś się nad tem, moja droga, że nepotyzm jest niepożądany?

— Niesprawiedliwość również; a krew nie woda.

— To wino natomiast, — rzekł Adrian, krzywiąc się, — jest mocniejsze i od wody i od krwi. W jakim celu chcesz się widzieć z Hilarym?

— Chcę, by mnie przedstawił Lordowi Saxenden.

— W jakim celu?

— Ojciec mówi, że Saxenden ma wpływy.

— Szukasz, jak się to mówi, protekcji?

Dinny skinęła głową.

— To nie jest droga dla subtelnych i uczciwych ludzi, Dinny.

Ściągnęła brwi i pokazała w uśmiechu bardzo białe i równe zęby.

— Nie posiadam żadnej z tych zalet, mój drogi.

— To się okaże. W międzyczasie spróbuj papierosa. Są doprawdy pierwszorzędne.

Dinny wzięła papieros, zaciągnęła się głęboko i rzekła:

— Widziałeś wuja „Cuffs“, prawda, wujaszku?

— Tak. Odszedł wspaniale. Możnaby powiedzieć, że wyglądał, jak rzeźba z bursztynu. Szkoda go było dla kościoła. Twój wuj „Cuffs“ był urodzonym dyplomatą.

— Widziałam go zaledwie dwa razy. Ale czy chcesz przez to powiedzieć, że w imię godności własnej zawahałby się użyć protekcji, gdyby tą drogą mógł dojść do celu?

— W związku z nim nie można właściwie mówić o protekcji. Drogę torował mu wdzięk i fascynujący wpływ na otoczenie.

— Jakie miał maniery?

— Pierwszorzędne — w wielkim stylu; ten styl wymarł wraz z nim.

— No wuju, muszę odejść. Życz mi fałszu i gruboskórności.

— A ja, — rzekł Adrian — powrócę do szczęki człowieka z Nowej Gwinei, za pomocą której mam nadzieję powalić moich uczonych współbraci. Jeżeli będę mógł w jakikolwiek uczciwy sposób pomóc Hubertowi, uczynię to z pewnością. Pomyślę o tem na wszelki wypadek. Pozdrów go ode mnie i dowidzenia, moja droga.

Rozstali się i Adrian powrócił do muzeum. Zasiadł znów w poprzedniej pozycji nad szczęką, ale myśli jego powędrowały ku zupełnie innej szczęce. Nie był siłaczem i prowadził umiarkowany tryb życia, a u tego typu ludzi w pewnym wieku krew zaczyna krążyć spokojniej. To też miłość, jaką miał dla Diany Ferse, pochodząca jeszcze z lat przed jej nieszczęsnem małżeństwem, zabarwiona była altruistycznie. Jej szczęście było mu ważniejsze od własnego. Myślał o niej bezustannie, a zawsze na pierwszym planie stał wzgląd: — Co będzie dla niej najlepsze? — Już od tak dawna jej się wyrzekł, że nie myślał nawet naprzykrzać się jej, a to tem bardziej, że naprzykrzanie się nie leżało wogóle w jego naturze. Ale twarz jej pociągła, o czarnych oczach, rozkoszna w rysunku warg i nosa i zawsze trochę smutna w spoczynku, zacierała mu stale zarysy szczęk, kości policzkowych i innych interesujących fenomenów, związanych z jego zawodem. Mieszkała z dwojgłem dzieci w małym domu w Chelsea i żyła z dochodów męża, który od czterech lat przebywał w prywatnem sanatorjum dla umysłowo chorych, gdzie mu nie rokowano wcale nadziei powrotu do normalnego stanu. Dobiegała czterdziestki i przeszła wiele, zanim Ferse dojrzał ostatecznie do domu warjatów. Adrian, którego formy myślenia i zachowania były starej daty, wyrobił w sobie pewne pobłażliwe nastawienie do dziejów ludzkości i znosił życie z ironicznym fatalizmem. Nie miał cech reformatora społecznego, więc położenie ukochanej nie budziło w nim chęci poślubienia jej. Chciał, by była szczęśliwa, ale nie zdawał sobie sprawy, jak to uskutecznić przy istniejącym układzie warunków. Miała przynajmniej spokój i wystarczające dochody człowieka, ciężko dotkniętego losem. Ponadto Adrian poczuwał się wobec kapitana Ferse do szczególnych względów. Uczuciem tem, bardzo zbliżonem do zabobonu, obdarzają często ludzie prymitywni osoby dotknięte chorobą psychiczną. Ferse był przyzwoitym chłopcem, póki znamiona choroby nie zaczęły się przedzierać przez powłokę zdrowia i dobrych manier. Zachowanie się jego przez ostatnie dwa lata przed zapadem było aż nazbyt usprawiedliwione wybuchem choroby. Dotknął go palec Boży; bezradność jego zmuszała Adriana do zachowywania wszelkich względów. Odłożył szczękę i sięgnął po gipsowy odlew. Była to żuchwa Pithecanthropus’a, owego dziwnego stworzenia z Trinilu na Jawie, którego nazwa przez tak długi czas była przedmiotem sporów. Uczeni nie mogli mianowicie uzgodnić, czy nadać mu miano małpo-luda, czy człowieka-małpy. Jakiż długi okres rozwoju od tego odlewu do nowoczesnej angielskiej czaszki, która wisiała nad kominkiem! Można było szperać dowoli we wszystkich fachowych dziełach — nikt nie umiał dać odpowiedzi na pytanie: gdzie znajdowała się kolebka, z której wyszedł Homo Sapiens, gniazdo, w którem się rozwinął z typu trinilskiego, piltdownskiego, neandertalskiego i z kilku innych pokrewnych tworów? Jedyną namiętnością Adriana, poza uczuciem dla Diany Ferse, było pragnienie, by ustalić miejsce pochodzenia typu Homo Sapiens. Próbowano ostatnio udowodnić, że pochodzi od typu neandertalskiego, ale on czuł, że teorja ta nie wytrzymuje krytyki. Skoro rozwój gatunkowy doszedł do zdecydowanej fazy, która wydała owe zwierzęce typy, nie mógł zboczyć do tak odmiennego gatunku, jak Homo Sapiens. Równie dobrze możnaby się doszukiwać pochodzenia jelenia od łosia! Adrian spojrzał na wielki globus, na którym zaznaczył wyrażnem pismem okolice współczesnych wykopalisk, dotyczących pochodzenia nowożytnego człowieka, wraz z uwagami z zakresu chronologji i klimatu. Gdzie — gdzie należało szukać? Był to problem detektywistyczny, który można było rozwiązać tylko sposobem stosowanym przez uczonych francuskich. Ci opierali się mianowicie w obiorze okolicy na intuicji i rachunku prawdopodobieństwa, a potem sprawdzali przypuszczenia zapomocą badań przeprowadzanych na miejscu. Był to zaiste największy problem detektywistyczny świata. Czy wybrać stoki górskie Himalajów, Fayum, czy też jakiś ląd, zalany dziś morzem? Jeżeli w istocie Homo Sapiens miał swą kolebkę pod powierzchnią morza, to nigdy jej nie będzie można oznaczyć z pewnością. A więc dyskusja akademicka? Niezupełnie, gdyż z tą kwestją złączone było zagadnienie, którem się ostatnio znów wiele zajmowano — zagadnienie o istocie człowieka, o najprymitywniejszych podstawach jego natury; na tej dopiero zasadzie można było i należało zbudować filozofję społeczną. Czy człowiek był rzeczywiście z natury istotą dobrą i łagodną, na co wskazywałyby badania nad życiem zwierząt i pewnych szczepów, zwanych dzikiemi, czy też był zasadniczo napastliwy i niespokojny, o czem zapewniała nauka historji, stanowiąca ponury pamiętnik jego czynów? Gdyby się znalazło kolebkę typu Homo Sapiens możnaby na podstawie większej ilości danych wywnioskować, co w człowieku przeważa, pierwiastki anielskie, czy szatańskie. Adrian przychylał się z usposobienia raczej ku wznowionej niedawno tezie o wrodzonej człowiekowi łagodności, ale krytycyzm nie pozwalał mu na pochopną i całkowitą decyzję. Nawet łagodne zwierzęta i ptaki żyją wedle praw instynktu samozachowawczego; tak samo człowiek pierwotny. Szatańskie wybryki człowieka zepsutego kulturą zaczynają się równorzędnie z rozrostem aktywności i nasileniem współzawodnictwa — innemi słowy idą krok w krok z ciągiem komplikowaniem się instynktu samozachowawczego, spowodowanem przez t. zw. kulturalne życie. Niezłożony byt niecywilizowanego człowieka nastręczał zapewne instynktowi samozachowawczemu mniej sposobności do złowrogich przejawów, ale trudno było wyprowadzić stąd jakiekolwiek wnioski. Należało raczej przyjąć współczesnego człowieka jako wartość stałą i skierować wszystkie wysiłki ku ograniczeniu jego możliwości działania na niekorzyść innych. Niemniej trudno było polegać na wrodzonej dobroduszności ludzi pierwotnych. Wszak dopiero wczoraj wieczorem czytał o polowaniu na słonie w środkowej Afryce. Mężczyźni i kobiety pierwotnego szczepu murzyńskiego, użyci przez białych jako naganiacze, rzucili się na ścierwa zabitych słoni, rozdarli je na kawałki, rozszarpali mięso na sztuki i zjedli je ociekające krwią i surowe, a potem zniknęli parami w lesie, by dopełnić orgij. A więc cywilizacja miała przecież swoje dobre strony! W tej chwili wszedł odźwierny:

— Profesor Hallorsen do pana, sir. Chce oglądnąć peruwiańskie czaszki.

— Hallorsen! — rzekł Adrian zaskoczony. — Czy się nie mylicie, James? Myślałem, że jest w Ameryce.

— Powiedział, że się nazywa Hallorsen, sir; wysoki pan; mówi, jak Amerykanin.

— Hm! Niech wejdzie, James. — Pomyślał przy tem: Dinny go wyczarowała! Cóż mu mam powiedzieć?

Do pokoju wszedł bardzo wysoki i bardzo przystojny mężczyzna. Wyglądał na lat trzydzieści ośm. Gładko wygolona twarz promieniała zdrowiem, oczy pełne były blasku, w ciemnych włosach szarzała tu i ówdzie nitka przedwczesnej siwizny. Zdawało się, jakby z nim razem wszedł do pokoju świeży powiew wiatru. Zaczął z miejsca:

— Czy mam przyjemność z panem kustoszem?

Adrian ukłonił się.

— Jakże to! Przecież myśmy się już gdzieś spotkali; w górach, nieprawdaż?

— Tak, — rzekł Adrian.

— Moje nazwisko Hallorsen, ekspedycja do Boliwji, wie pan zapewne. Mówiono mi, że pan ma podobno peruwiańskie czaszki. Przyniosłem ze sobą swój mały zbiór z Boliwji; myślałem, że wartoby go porównać tu na miejscu z pańskiemi peruwiańskiemi egzemplarzami. Mnóstwo ludzi, którzy nigdy nie widzieli oryginałów na oczy wypisało całą masę niestworzonych rzeczy o czaszkach.

— Zupełna racja, profesorze. Z przyjemnością obejrzę pańskie boliwijskie okazy. A propos, pan nie zna dotąd mego nazwiska. Proszę.

Adrian podał mu kartę. Hallorsen wziął ją.

— O! Czy pan jest spokrewniony z kapitanem Charwellem, który jest względem mnie tak wrogo usposobiony?

— Jestem jego wujem. Miałem jednak wrażenie, że to pan jest jego wrogiem.

— Jakto! On mnie przecież zostawił na lodzie!

— Ja zrozumiałem, że to pan jego zostawił na lodzie.

— Widzi pan, panie Charwell —

— Pan wybaczy, ale wymawiamy swoje nazwisko Cherrell.

— Cherrell — tak, teraz sobie przypominam. Przypuśćmy więc, że pan powierzył komuś jakieś zadanie, panie kustoszu, a ten człowiek nie dotrzyma zobowiązania, okazało się bowiem, ze zadanie jest zbyt ciężkie na jego barki, co pan wtedy zrobi? Da mu pan złoty medal?

— Zdaje mi się, że starałbym się przekonać, czy zadanie, które mu powierzyłem, nie przerastało ludzkich sił i możliwości. Potem dopiero wystąpiłbym otwarcie przeciw niemu.

— To już jest sprawą człowieka, który się podejmuje zadania. I cóż on miał takiego dokonać? Poprostu trzymać w karbach kilku metysów.

— Nie znam się wiele na tej sprawie, ale mam wrażenie, że powierzono mu również nadzór nad transportem zwierząt.

— Ma się rozumieć. I wypuścił wszystko z rąk. Nie mogę się oczywiście spodziewać, by pan zajął wrogie stanowisko wobec swego bratanka. Ale czy mogę obejrzeć peruwiańskie czaszki?

— Proszę bardzo.

Podczas tych wspólnych oględzin Adrian często spogląda! na wspaniały okaz typu Homo Sapiens, stojący obok niego. Rzadko kiedy widział człowieka, promieniującego takiem zdrowiem i energją. To jasne, Hallorsen musiał odczuwać dotkliwie wszelkie niepowodzenia. Już sama żywotność przeszkodziłaby mu w zrozumieniu stanowiska przeciwnika. Wszystko musiało się układać wedle jego woli, wybujała siła życiowa nie dopuszczała poprostu innej możliwości. Był pod tym względem nieodrodnym synem swego narodu.

— Ostatecznie — pomyślał Adrian, — to nie jego wina, że jest tak swoistym typem. Oto dzieło Boga, któreby można nazwać: Homo transatlanticus superbus.

— A więc, profesorze — rzekł podstępnie — słońce w przyszłości będzie wędrowało z zachodu na wschód?

Uśmiech Hallorsena był pełny słodyczy.

— Zgadzamy się przecież, panie kustoszu, w tem, że cywilizacja rozpoczyna się wraz z uprawą roli. Jeżeli więc potrafimy udowodnić, że w Ameryce uprawiano kukurydzę już na tysiące lat przed początkiem hodowli jęczmienia i pszenicy nad Nilem, to będziemy mieli prawo twierdzić, że prąd cywilizacji idzie w przeciwnym kierunku, niż przypuszczano.

— A czy zdołacie to udowodnić?

— Jakże, mamy przecież dwadzieścia pięć rodzajów kukurydzy. Hrwdlicka twierdzi, że potrzeba było jakichś dwudziestu tysięcy lat, by się te gatunki zróżnicowały. Tem samem przyznaje nam bezsprzecznie ojcowstwo wszelkiej uprawy roli.

— Cóż, kiedy niestety żaden gatunek kukurydzy nie istniał w starym świecie przed okryciem Ameryki.

— Nie, sir; ale i w Ameryce do tego czasu nie istniał żaden gatunek europejskiego zboża. A więc, jeśli kultura Starego Świata przedostała się do Ameryki przez Ocean Spokojny, czemu nie przyniosła ze sobą swych ziemiopłodów?

— To jednak nie świadczy jeszcze, że z Ameryki rozeszła się kultura po reszcie świata, prawda?

— Możliwe, że nie; ale w każdym razie Ameryka rozwinęła swą starą cywilizację na podstawie samorzutnie przez siebie odkrytej uprawy roli; i była pierwszym krajem, w którym uprawiano glebę.

— Czy pan jest wyznawcą teorji atlantydzkiej, profesorze?

— Czasem mnie ta myśl pociąga, panie kustoszu.

— No dobrze! Pragnąłbym się pana zapytać, czy pan nie żałuje czasami swego wystąpienia przeciw memu bratankowi?

— To jasne, że było mi bardzo przykro, kiedym to pisał. Nie mogliśmy się pogodzić z pańskim bratankiem.

— Uważam, że to powinno było wzbudzić w panu tem silniejsze wątpliwości, czy miał pan bezwzględną rację?

Hallorsen zmarszczył swe czoło olbrzyma z wyrazem zdziwienia. — Gentleman mimo wszystko — pomyślał Adrian.

— Nie rozumiem do czego pan zmierza, — rzekł Hallorsen wolno.

— Pan sam wybrał przecież mego bratanka, prawda?

— Tak, spośród dwudziestu innych.

— Otóż właśnie. Wybrał pan więc nieodpowiedniego człowieka?

— Bezsprzecznie.

— Nie zna się pan więc na ludziach?

Hallorsen zaśmiał się.

— Bardzo cięty wniosek, panie kustoszu. Ale nie mam zamiaru rozgłaszać przed całym światem własnego fałszywego kroku.

— Panu trzeba było — rzekł Adrian sucho — człowieka bez cienia współczucia; przyznaję, że takiego człowieka pan nie znalazł.

Hallorsen zaczerwienił się.

— Na tym punkcie nie dojdziemy do porozumienia, sir. Pozwoli pan, że zabiorę z sobą swoje czaszki. I dziękuję panu serdecznie za uprzejmość.

Po kilku minutach już go nie było. Adrian pozostał sam pogrążony w sprzecznych rozmyślaniach. Chłopak był stanowczo lepszy, niż przypuszczał. Fizycznie był okazem wspaniałym, miał umysł zakrojony na szerszą miarę, pod względem duchowym — hm — stanowił okaz typowy dla Nowego Świata: bezpośredni cel był dlań najważniejszem w świecie zagadnieniem, aż do chwili rozwiązania problemu; osiągnięcie celu było dlań ważniejsze, niż środki do tego prowadzące. — Szkodaby było — pomyślał — gdyby wszczęła się między nimi zażarta walka. Ale mimo wszystko ten chłopak nie ma racji; nie można kogoś tak bezlitośnie napadać publicznie. Zbyt wybujały egotyzm, przyjacielu Hallorsen! — Z tą myślą odłożył szczękę do szuflady.

ROZDZIAŁ V.

Dinny skierowała się ku St. Augustine’s in-the-Meads. Na tle pięknego dnia nędza dzielnicy, w której obręb wkraczała, wydawała się szczególnie beznadziejna jej oczom, karmionym wiejskiemi widokami. Wesołość dzieci bawiących się na ulicach dziwiła ją niepomiernie. Zapytała o drogę do probostwa i znalazła się odrazu w otoczeniu pięciu małych przewodników. Dzieci stały ciągle jeszcze koło niej, kiedy zadzwoniła; musiała wkońcu dojść do przekonania, że powodowały niemi motywy niezupełnie pokrywające się z altruizmem. Usiłowały nawet wejść z nią razem i ustąpiły dopiero, kiedy dała każdemu z nich pensa. Wprowadzono ją do miłego pokoju, który był zda się uradowany, że ktoś znalazł dość czasu, aby wejść w jego progi. Oglądała właśnie reprodukcję Franceski Castelfranc’a, kiedy ktoś zawołał:

— Dinny! — Ujrzała swą ciotkę May. Mrs. Cherrell miała swój zwykły wygląd osoby, która usiłuje być jednocześnie na trzech miejscach; wyraz jej twarzy był pełen pogody, swobodny i szczerze rozradowany, gdyż lubiła swą bratanicę.

— Przyjechałaś za sprawunkami, moja droga?

— Nie ciociu May, przyjechałam, by mnie wuj Hilary z kimś zaznajomił.

— Twój wuj jest w Sądzie.

W oczach Dinny zatańczyły ogniki.

— Cóż takiego przeskrobał, ciociu May?

Mrs. Hilary uśmiechnęła się.

— Jak dotąd nic, ale nie ręczę za niego, jeżeli sędzia nie będzie człowiekiem do rzeczy. Jedna z dziewcząt naszej parafji została oskarżona o to, że zaczepiała mężczyzn na ulicy.

— Chyba nie wuja Hilarego?

— Nie dziecko. Co to, to nie. Wuj został powołany w charakterze świadka co do jej prowadzenia się.

— A czy w tym wypadku jest wogóle za czem świadczyć?

— Otóż w tem rzecz: Hilary twierdzi, że tak; ja nie mam tej bezwzględnej pewności.

— Mężczyźni są bardzo łatwowierni. Nie byłam jeszcze nigdy w policyjnym Sądzie poprawczym. Chętniebym tam poszła po wuja.

— Dobrze. Ja też idę w tym kierunku. Możemy pójść razem aż do sądu.

Pięć minut później wyruszyły w drogę i szły ulicami, przykuwającymi coraz bardziej oczy Dinny, przyzwyczajonej jedynie do malowniczego ubóstwa wsi.

— Nigdy przedtem nie zdałam sobie sprawy z tego, — rzekła nagle, — że Londyn może być okropny, jak upiorny sen.

— Z którego niema przebudzenia. I to właśnie jest okropne. Dlaczego na Boga nie zorganizuje się jakiegoś planu oczyszczenia dzielnic ubogich, skoro jest tylu bezrobotnych? Przedsięwzięcie takie pokryłoby swoje koszta w przeciągu dwudziestu lat. Politycy są uosobieniem energji i złotych zasad, póki nie staną u steru rządu. Ale skoro się tam raz dostaną, idą poprostu po linji najmniejszego oporu.

— Widzisz, ciociu, to wszystko dlatego, że nie są kobietami.

— Drwisz, Dinny?

— Bynajmniej; kobiety nie zdają sobie tak dalece sprawy z trudności, jak mężczyźni: kobieta uznaje tylko przeszkody realne, natury fizycznej, mężczyzna natomiast widzi trudności formalne, natury duchowej. Mężczyźni mówią zawsze: — To się na nic nie zda! — Kobiety tego nigdy nie powiedzą. Działają i przekonywują się, czy rzecz się na co zdała, czy nie.

Mrs. Hilary milczała przez chwilę.

— Mam wrażenie, że kobiety są rzeczywiście bardziej rzeczowe; mają bardziej bezpośrednie spojrzenie i mniejsze poczucie odpowiedzialności.

— Nie chciałabym za żadne skarby świata być mężczyzną.

— To bardzo pocieszające; ale mimo to lepiej im jest na świecie, nawet i teraz.

— Oni tak myślą, ale ja o tem wątpię. Według mnie mężczyźni są straszliwie podobni do strusiów. Umieją lepiej, niż my, nie patrzeć na rzeczy, których nie chcą widzieć; wątpię jednak, czy się na tem co zyskuje.

— Gdybyś mieszkała u nas, nie wątpiłabyś wcale.

— Ciociu droga, umarłabym chyba, gdybym tu musiała mieszkać.

Mrs. Cherrell spojrzała bacznie na bratanicę męża. Dinny robiła bezsprzecznie wrażenie delikatnego i łamliwego stworzonka, miała jednak zarazem pewien wyraz opanowania, jakby jej duch trzymał w karbach ciało. Mogła się okazać nadspodziewanie odporna i niewzruszona wobec rzeczy przychodzących z zewnętrznego świata.

— Nie jestem tego tak bezwzględnie pewna. Pochodzisz z wytrzymałego rodu. Gdyby nie to, twój wuj dawnoby już nie żył. Ale oto i sąd. Bardzo mi przykro, że nie mam czasu, by wejść z tobą razem. Ale wszyscy będą tam dla ciebie bardzo uprzejmi. Iście ludzka instytucja, choć nieco niedyskretna. Uważaj tylko na sąsiadów.

Dinny podniosła brwi. — Zawszeni, ciociu May?

— Nie mogłabym z czystem sumieniem stwierdzić, że tak nie jest. Wróć na herbatę, jeżeli to możliwe.

Odeszła.

Sala sądowa, owa giełda i jarmark brutalności ludzkiej, była wypełniona po brzegi. Nieomylny instynkt publiczności zwęszył, że rozprawa, na którą Hilary został powołany jako świadek w kwestji prowadzenia się obwinionej, będzie miała dramatyczny przebieg: pozatem wypadek miał zilustrować sprawność policji. Rozprawa, odroczona już raz, była właśnie w pełnym toku, kiedy Dinny weszła i stanęła na ostatnim skrawku wolnego miejsca. Sąsiedzi po prawej ręce przywiedli jej na pamięć wierszyk z dni dzieciństwa: „Szewczyk, krawczyk i szubrawczyk.“ Sąsiadem po lewej ręce był wysoki policjant. Między tłumem w głębi sali zauważyła wiele kobiet. Powietrze było gęste, przepełnione wyziewami ubrań. Dinny spojrzała na sędziego. Miał wygląd ascetyczny i zasuszony; zdziwiła się, że na biurku przed nim nie dymi kadzidło. Oczy Dinny powędrowały do postaci na ławie oskarżonych. Stała tam dziewczyna mniej więcej w jej wieku i może jej wzrostu; ubrana była przyzwoicie, rysy twarzy miała bardzo regularne z wyjątkiem ust, które nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności były, jak na jej obecne położenie, zbyt zmysłowe. Wedle przypuszczeń Dinny, była blondynką. Stała zupełnie bez ruchu. Lekkie wypieki nie schodziły z jej bladych policzków, a oczy były niespokojne i pełne strachu. Nazywała się, jak wynikało z rozprawy, Millicent Pole. Dinny wywnioskowała, że policjant oskarżał ją o zaczepienie dwóch panów na Euston Road; żaden z tych panów nie zjawił się w charakterze świadka. Jakiś młody człowiek, właściciel sklepiku tytoniowego, zeznawał jako świadek, że widział, jak dziewczyna przechodziła koło niego dwa czy trzy razy — wpadł mu w oko jej „ładny buziak“. Robiła wrażenie zatroskanej, zdawało mu się, że czegoś szuka.

— Może chciał raczej powiedzieć: Kogoś?

— Czy kogoś, czy czegoś, skądże miał to wiedzieć? Nie, nie patrzyła na chodnik; nie, nie zatrzymała się koło niego, w każdym razie minęła go, nie rzuciwszy nań spojrzenia. — Czy ją zagadnął? Skądże znowu! Co robił? Stał przed sklepem, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza po pracy. — Czy widział, jak kogoś zaczepiła? Nie, ale nie stał tam długo.

— Wielebny Hilary Cherrell.

Dinny ujrzała swego wuja. Wstał z ławki i podszedł do sędziego. Sprawiał wrażenie człowieka świeckiego; miał wystąpienie stanowcze. Oczy Dinny spoczęły z przyjemnością na jego pociągłej, energicznej twarzy, pomarszczonej i pełnej humoru.

— Pańskie imię: Hilary Charwell?

— Przepraszam, Cherrell.

— Cherrell. Jest pan proboszczem parafji St. Augustine-in-the-Meads?

Hilary skinął głową.

— Od jak dawna?

— Od trzynastu lat.

— Czy zna pan oskarżoną?

— Od dziecka.

— Proszę, panie Cherrell, niech nam pan powie, co pan wie o niej?

Dinny ujrzała, że wuj zwrócił się bardziej zdecydowanie do sędziego.