Posiadacz - John Galsworthy - E-Book

Posiadacz E-Book

John Galsworthy

0,0

Beschreibung

Pomiędzy porywami serca a pragmatycznymi podpowiedziami rozumu i... rodziny.W imponującej posiadłości rodziny Forsyte'ów odbywa się przyjęcie z okazji zaręczyn młodziutkiej June. Wybrankiem jej serca okazuje się niezbyt majętny architekt Filip Bosinney. W kuluarowych rozmowach wybór dziewczyny jest drobiazgowo roztrząsany. Przedstawiciele zamożnego mieszczaństwa zastanawiają się, czy to dobra matrymonialna inwestycja. W dyskusjach ujawnia się psychologia poszczególnych bohaterów, a także ich wspólna, do bólu praktyczna, perspektywa patrzenia na świat. Pierwsza część "Sagi rodu Forsyte'ów", za którą autor dostał Nagrodę Nobla. Historia rodziny była wielokrotnie ekranizowana, zainspirowała między innymi twórców serialu "Downton Abbey".To wnikliwe i krytyczne spojrzenie na średnią klasę wyższą może przypaść do gustu miłośnikom pisarstwa Herberta George'a Wellsa oraz "Lalki" Bolesława Prusa. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 415

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



John Galsworthy

Posiadacz

Tłumaczenie Róża Centnerszwerowa

Saga

Posiadacz

 

Tłumaczenie Róża Centnerszwerowa

 

Tytuł oryginału The Man of Property

 

Język oryginału angielski

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

 

Copyright © 1906, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728482735 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział I 

PRZYJĘCIE U STAREGO JOLYONA

Uprzywilejowani, którzy dostąpili zaszczytu uczestniczenia w rodzinnej uroczystości Forsytów, mieli możność oglądania czarującego i pouczającego widoku rodziny, należącej do wyższego mieszczaństwa, w pełni upierzenia. Ktokolwiek wszelako z tych uprzywilejowanych posiadał dar analizy psychologicznej (talent pozbawiony wartości pieniężnej, tym samym nie znany Forsytom), był świadkiem widowiska nie tylko cudownego samo przez się, ale rzucającego światło na jedno z zawiłych zagadnień rodu ludzkiego. Mówiąc po prostu, to zgromadzenie rodziny, której ani jedna odnoga nie lubiła innej, wśród której nie było trzech członków złączonych uczuciem godnym miana sympatii, mogło służyć mu za dowód owej niepojętej, spoistej solidarności, czyniącej rodzinę tak potężną jednostką społeczną, tak wyraźnym odtworzeniem społeczeństwa w miniaturze. Przed świadkiem tym odsłaniała się wizja mrocznych dróg rozwoju form społecznych, umożliwiająca mu zrozumienie życia patriarchalnego, rojenia się dzikich hord, powstawania i upadku narodów. Był on w położeniu człowieka, który mając możność obserwowania rozwoju drzewa od momentu jego zasadzenia (wymownego tego przykładu krzepkiego wrastania, utrwalania się i pomyślnego bytowania wpośród śmierci innych roślin, nie tak trwale zakorzenionych, mniej chłonnych i odpornych), mógłby zarazem oglądać rozkwit tego samego drzewa w pełni soczystego jego ulistnienia, w jego bujności nieomal odrażającej, u szczytu pysznego rozrostu.

Dnia 15 czerwca 1886, około czwartej po południu, osobnik szczęśliwie obecny w siedzibie starego Forsyta w Stanhope Gate mógł mieć możność obserwowania najwyższego rozkwitu rodu Forsytów.

Zebranie rodzinne miało na celu uczczenie zaręczyn panny Juny Forsyte, wnuczki starego Jolyona, z panem Filipem Bosinneyem. W olśniewającej świetności jasnych rękawiczek, barwnych kamizelek męskich i pstrych sukien damskich zgromadziła się cała rodzina — nawet ciotka Anna, rzadko już teraz ruszająca się z zacisznego kącika w zielonym salonie brata jej, Tymoteusza, gdzie pod osłoną pióropusza zeschłych traw w jasnoblękitnym wazonie siedziała cały dzień z książką albo ręczną robótką, w otoczeniu wizerunków trzech pokoleń Forsytów. Tak, stawiła się nawet i ciotka Anna. Jej sztywno wyprostowana, hieratyczna postać i dostojność zastygłej w spokoju starczej twarzy uosabiały nieugięte wcielenie idei rodziny.

Ilekroć zaręczał się, żenił czy wychodził za mąż albo rodził się ktokolwiek z Forsytów — stawiali się niezmiennie wszyscy Forsytowie. Ilekroć umierał ktoś z Forsytów, ale żaden z Forsytów nie umarł jeszcze dotychczas; Forsytowie nie umierali; śmierć była niezgodna z ich zasadami, uzbrajali się też przeciwko niej, przedsiębiorąc instynktownie środki ostrożności, naturalne u ludzi posiadających wielką siłę żywotną i nie znoszących zamachu na swoją własność.

Forsytowie zmieszani tego dnia z tłumem innych gości wyróżniali się sztywniejszą jeszcze niż zazwyczaj wyniosłością, czujną, badawczą stanowczością i uroczystym dostojeństwem, jak gdyby zwarli się w szyk obronny. Grymas przezornej nieufności, cechujący twarz Soamesa Forsyta, znalazł dzisiaj odbicie na obliczach wszystkich Forsytów. Cała rodzina sprężyła się na straży.

Podświadoma obraźliwość zachowania się ich wszystkich uczyniła z przyjęcia u starego Jolyona moment psychologiczny historii rodu, stała się zaczątkiem jej dramatu.

Forsytowie byli czymś dotknięci; nie każdy Forsyte poszczególnie, ale Forsytowie jako całość, jako rodzina. Uzewnętrzniało się to w doskonalszym jeszcze niż zwykle nieposzlakowaniu stroju, w spotęgowanej wylewności uczuć rodzinnych, w wyolbrzymieniu dostojności rodu i... w pogardliwym grymasie wietrzenia czegoś zagrażającego. Forsytowie wietrzyli to, co nieuchronnie wydobywa na jaw zasadnicze rysy każdej zbiorowości społecznej, grupy czy osobnika — wietrzyli niebezpieczeństwo. Przeczuwanie niebezpieczeństwa nadawało tarczy ich wzmożony błysk świetności. Po raz pierwszy ujawniali oni, jako rodzina, instynktowne poczucie zetknięcia się z czymś obcym, z czymś, co im zagraża.

Oparty o fortepian mężczyzna okazałej postawy opancerzył potężną swoją pierś dwiema kamizelkami oraz rubinową szpilką, zamiast jak przy pospolitszych okazjach jednej, atłasowej, ze szpilką diamentową. Wyłaniająca się sponad jedwabistych tych przepychów gładko ogolona, kwadratowa, starcza, blada jego twarz barwy wyblakłej skóry jaśniała szczególnie uroczystym dostojeństwem. Był to Swithin Forsyte. Tuż przy oknie, gdzie był większy niż w całym salonie dostęp świeżego powietrza, bliźniak jego, James (tłusty i chudy, tak stary Jolyon nazywał tych braci), mający tak samo jak Swithin z górą sześć stóp wzrostu, ale bardzo szczupły, jak gdyby od urodzenia już przeznaczyła go natura do utrzymania równowagi w rodzinie, siedział w zwykłej swojej, pochylonej naprzód pozie. W szarych jego oczach tkwił wyraz skupionej tajnej troski. Z rzadka tylko ogarniały one nagłym, badawczym błyskiem całe otoczenie. Policzki jego żłobiły dwie równoległe, podłużne bruzdy, czyniąc je jeszcze chudszymi; długą, starannie ogoloną górną jego wargę okalał po obu stronach zarost bokobrodów. W palcach obracał na wszystkie strony porcelanową filiżankę. W pobliżu, słuchając, co mówi do niego ubrana na brązowo dama, siedział blady, ciemnowłosy i równie starannie ogolony syn jego, Soames, podciągając do góry podbródek i marszcząc nos owym wspomnianym już uprzednio grymasem pogardliwej nieufności, jak gdyby w ujemnej ocenie jajka, o którym wiedział naprzód już, że nie będzie go mógł strawić. Siedzący poza nim jego stryjeczny brat, wysoki Jerzy, syn piątego Forsyta, Rogera, miał drwiący wyraz w rysach mięsistej twarzy, jak gdyby obmyślał jeden ze zwykłych sardonicznych swoich dowcipów.

Wszystkich ogarnął związany z wydarzeniem dnia niezwykły nastrój.

Rządkiem, jedna tuż przy drugiej, zasiadły trzy panieciotki: Anna, Estera (obie stare panny, które tym samym zachowały rodowe nazwisko Forsytów), i Jula — zdrobniałe od imienia Julii — która we wczesnej młodości zapomniała do tego stopnia, co winna była swojemu rodowi, że poślubiła Septimusa Halla, człowieka nader wątłej konstytucji. Przeżyła go też o wiele lat. Wraz z młodszą i starszą swoją siostrą mieszkała teraz w domu szóstego i najmłodszego ich brata, Tymoteusza, na Bayswater Road. Każda z tych pań trzymała wachlarz w ręce i każda barwnym jakimś szczegółem stroju, odświętnym piórem czy broszą podkreślała uroczysty charakter zebrania.

W środku pokoju, pod świecznikiem, stał, jak przystoi gospodarzowi domu, sam stary Jolyon, głowa rodu Forsytów. Osiemdziesięcioletni starzec miał, dzięki swojej pięknej, srebrno-siwej głowie, wypukło sklepionemu czołu, małym ciemnoszarym oczom i ogromnym, siwym, rozłożyście opadającym poniżej silnie zarysowanej szczęki wąsom, wygląd patriarchalny. Pomimo jednak wychudłej twarzy i zapadłych skroni, zdawał się zachowywać wciąż jeszcze niespożyte siły młodości. Trzymał się niezmiernie prosto, a przebiegłe, bystre jego oczy nie utraciły nic z dawnego swojego blasku. Tym wytłumaczyć się dała niechęć i nieufność w stosunku do niego ludzi drobniejszej postaci, na których wywierał wrażenie wyższości. Rządząc się w ciągu nieskończonego szeregu lat własną wolą, zdobył sobie usankcjonowane przez czas prawo do niej. Nigdy też nie przyszłoby staremu Jolyonowi na myśl, że należy przybrać nieufny czy obronnie wyzywający wyraz twarzy.

Pomiędzy nim a czterema obecnymi jego braćmi: Jamesem, Swithinem, Mikołajem i Rogerem, wiele zachodziło podobieństwa i wielkie też dzieliły ich różnice. Każdy z tych braci znacznie różnił się od innych, mimo to wszyscy wzajem byli do siebie podobni.

Odmienne rysy pięciu tych twarzy i odrębność wyrazu każdej z nich znaczyła wspólna cecha stanowczości, ujawniona w energicznym zarysie podbródka, stanowiąca wspólny podkład powierzchownych odrębności i nadająca wszystkim charakterystyczne piętno rasowe, sięgające zbyt zamierzchłej przeszłości, aby można było zbadać jego powstanie, zbyt odległe i ustalone, aby podlegać mogło dyskusji — istny stempel urzędowy a zarazem najpewniejsza gwarancja pomyślności rodu.

To samo piętno, może nieco mniej wyraziste, ale niezaprzeczone, znak czegoś nie dającego się wyplenić z duszy rodu, cechowało młodsze pokolenie zarówno w osobie Jerzego o turzej twarzy oraz bladego, dzielnego Archibalda, jak i młodego Mikołaja z jego łagodną, badawczą uporczywością i wreszcie pełnego powagi i tępej determinacji Eustachego.

W ciągu omawianego popołudnia wszystkie te twarze, tak różne i równocześnie tak podobne, zdradzały wyrazem swoim nieufność skierowaną niewątpliwie do osobnika, którego poznanie było właściwym celem zgromadzenia się ich tutaj.

O Filipie Bosinneyu wiadomo było, że jest młodym człowiekiem bez majątku, ale dziewczęta z rodu Forsytów zaręczały się dawniej już z niezamożnymi chłopcami i wychodziły za nich za mąż. Nie ten fakt też nade wszystko wzbudzał wątpliwości w umysłach członków rodziny. Bodaj że sami oni nie umieliby wyjaśnić powodu nieufności, kryjącego się we mgle ploteczek rodzinnych. Jeden tylko szczegół nie ulegał kwestii, fakt złożenia przez młodego człowieka ceremonialnej wizyty ciotkom: Annie, Juli i Esterze, w miękkim szarym kapeluszu — w miękkim, szarym kapeluszu, nie nowym w dodatku! — w zdefasonowanym nakryciu głowy ze zmiętym rondem.

— Jakie to dziwne, moja droga — jakie niezwykłe!

Ciotka Estera przechodząc przez mały, ciemny przedpokój (miała nieco krótki wzrok) chciała strącić nieszczęśliwy kapelusz końcem bucika ze stołka, przyjąwszy go za obcego, wyliniałego, natrętnego kota. — Tommy miewał takich nie przynoszących mu zaszczytu przyjaciół.

Spłoszona była, widząc, że mniemany kot nie porusza się z miejsca.

Jak artysta doszukuje się zwykle znamiennego drobnego szczegółu, będącego niejako wcieleniem zasadniczego charakteru danej sceny, miejsca czy osoby, tak samo bezwiedni ci artyści — Forsytowie — intuicyjnie uczepili się owego kapelusza. Był on dla nich znamiennym szczegółem, streszczającym w sobie właściwy sens i istotę całej sprawy; każdy też z nich zadawał samemu sobie pytanie:

— Czy ja sam złożyłbym takiego rodzaju wizytę w takim kapeluszu?

I każdy też odpowiadał na to pytanie przecząco, a niektórzy obdarzeni bujniejszą od innych wyobraźnią dodawali:

— Nie, nie przyszłoby mi coś podobnego nigdy do głowy!

Jerzy usłyszawszy opowiadanie o miękkim, szarym kapeluszu wyszczerzył zęby w rodzaju uśmiechu. Kapelusz najwidoczniej włożony był umyślnie, na żart! On sam znał się najlepiej na podobnych kawałach.

— Co za impertynencja! — rzekł. — Pirat!

I to słówko »pirat!« przechodzić zaczęło z ust do ust, stając się stopniowo ulubionym sposobem określania Bosinneya.

Ciotki zrobiły Junie zarzut z powodu nieszczęsnego kapelusza.

— Nie powinnaś mu była pozwolić, moja droga! — zadecydowały.

Juna odpowiedziała po swojemu ostro i hardo — była wcieleniem samowoli.

— O, a cóż to szkodzi? Fil nie wie nigdy, co ma na sobie!

Zuchwałej tej odpowiedzi nie mógł nikt dać wiary. Człowiek, który nie wie, co ma na sobie?! Nie, nie! To niemożliwe!

Kim właściwie jest ten młodzieniec, któremu tak świetnie udało się zaręczyć z Juną, uznaną dziedziczką starego Jolyona? Wiedziano, że jest z zawodu architektem; nie stanowi to jednak samo przez się wystarczającej racji noszenia podobnego kapelusza. Pośród Forsytów nie było ani jednego architekta, jeden z nich wszelako znał osobiście architekta, który nigdy nie poważyłby się złożyć w takim kapeluszu oficjalnej wizyty podczas londyńskiego sezonu. Jest w tym coś niebezpiecznego!... niebezpiecznego!...

Juna nie uznawała tego, oczywiście, ale Juna pomimo nieskończonych swoich jeszcze dziewiętnastu lat była taka pewna siebie! Poważyła się wszak oświadczyć w rozmowie z panią Soamesową — zawsze tak pięknie ubierającą się — że pióra są pospolite. Pani Soamesowa przestała pod wpływem nie dopuszczającego dyskusji sądu Juny nosić pióra. Tak, kochana Juna jest bardzo stanowcza w wyrażaniu swoich opinij!

Cała ta podejrzliwość, ten krytycyzm i nawet ta zdecydowana nieufność nie przeszkodziły jednak Forsytom zgromadzić się w domu starego Jolyona na jego zaproszenie. Przyjęcie w Stanhope Gate było wielką rzadkością; nie urządzano tu zebrań towarzyskich od lat dwunastu, od dnia śmierci starej pani Jolyonowej.

Nigdy jeszcze nie stawiła się rodzina tak w komplecie jak tym razem, albowiem zespoleni tajemniczymi węzłami jedności, pomimo pozornie dzielących ich różnic, uzbroili się Forsytowie przeciwko wspólnemu wrogowi. Jak stado bydła, zbijające się na widok psa łeb przy łbie i bok przy boku w jedną skupioną gromadę, zwarli się oni murem, gotowi runąć na intruza i stratować go na śmierć. Zjawili się też niewątpliwie, aby zasięgnąć języka, a także aby wymiarkować, jaki będzie każdy z nich musiał dać prezent ślubny. Jakkolwiek zazwyczaj kwestia podarunków ślubnych ustalana bywała w ten sposób, że jeden pytał drugiego: »Co właściwie ty dajesz?... Mikołaj daje łyżki...« pozostawała jednak sprawa ta w znacznej zależności od osoby narzeczonego. Jeżeli był to młodzieniec wytworny, ogładzony i wyglądający na zamożnego, bardziej było wskazane ofiarowywanie mu ładnych rzeczy, liczył bowiem na takie. W końcu dawał każdy podarek najwłaściwszy i najodpowiedniejszy dzięki uzgodnieniu tej kwestji — w taki sposób, jak uzgadniane bywają ceny na zebraniu giełdowym — na specjalnym posiedzeniu rodzinnym w wygodnym, należącym do Tymoteusza domu z czerwonej cegły w Bayswater, wychodzącym na Park i zamieszkałym przez ciotki: Annę, Julę i Esterę, gdzie ustanawiano ostatecznie i nieodwołalnie, co kto ma ofiarować.

Niepokój rodziny Forsytów usprawiedliwiała sama już wzmianka o kapeluszu. Czy podobna, czy zresztą słusznie byłoby, aby jakakolwiek rodzina licząca się z zewnętrznymi formami, a to przecież cechować winno każdą rodzinę należącą do zamożnego wyższego mieszczaństwa, nie miała się niepokoić?!

Sprawca tego zaniepokojenia stał w drzwiach sąsiedniego pokoju rozmawiając z Juną. Jego kędzierzawa czupryna była wyraźnie zwichrzona, jak gdyby symbolizująca zdziwienie na widok niezwykłości tego, co działo się dokoła. Sprawiał też do pewnego stopnia wrażenie człowieka podkpiwającego w duszy ze wszystkich i ze wszystkiego.

Jerzy zwrócił się na uboczu do brata swojego, Eustachego:

— Wygląda, jak gdyby chciał połknąć nas, bezczelny pirat!

»Bardzo dziwnie wyglądający ten człowiek«, jak wyraziła się o nim w następstwie pani Small, był średniego wzrostu i krzepkiej budowy, miał bladą, smagłą cerę, płowy wąs, mocno wystające kości policzkowe i ściągłą, zapadniętą twarz. Czoło ścięte było ku tyłowi i kopulasto uwypuklało się ponad oczami, przypominając nieco czoła oglądane w lwiej klatce w Ogrodzie Zoologicznym. Oczy miał złotawe, barwy cheresu, chwilami krępująco roztargnione. Stangret starego Jolyona, który odwoził Junę i Bosinneya do teatru, podzielił się swoim wrażeniem z lokajem.

— Licho go tam wie, co za jeden. Coś jak na wpół oswojony lampart.

Coraz to kto inny z Forsytów zbliżał się, aby rzucić na niego okiem.

Juna stanęła przed nim służąc mu za parawan przed natrętną tą ciekawością. Maleńka, drobna figurka, »cała złożona z włosów i ducha«, jak się ktoś wyraził kiedyś o niej, miała błękitne, śmiało patrzące na ludzi oczy, twardo zarysowany podbródek i kwitnącą cerę. Twarz jej i cała postać wydawały się zbyt nikłe i subtelne na dźwiganie wieńczącej je korony miedziano-złotych włosów.

Wysoka, kształtna kobieta, którą jeden z członków rodziny porównał niegdyś do pogańskiej bogini, stała przed młodą parą, przyglądając się jej z przyćmionym nieco uśmiechem.

Dłonie jej obciągnięte perłowym zamszem rękawiczek skrzyżowane były jedna na drugiej; poważną, uroczą twarz skłoniła nieco na bok, przykuwając do siebie spojrzenia wszystkich mężczyzn. Postać jej kołysała się zwiewnie, jak gdyby w takt poruszania się powietrza. Leciuchny, ciepły rumieniec słabo barwił jej policzki; wielkie, głębokie oczy miały miękki wyraz słodyczy. Nade wszystko jednak lgnęły spojrzenia męskie do jej warg — zadających pytania czy odpowiadających na nie z niezmiennym, przyćmionym zawsze uśmiechem. Były to wargi zmysłowe i razem słodkie, zdające się tchnąć ciepło i aromat wonnego kwiatu.

Obserwowana przez nią para narzeczonych nieświadoma była, że jest przedmiotem zaciekawienia bogini. Pierwszy zauważył jej obecność Bosinney, który zapytał o jej nazwisko.

Juna podprowadziła narzeczonego ku pięknie zbudowanej kobiecie.

— Irena jest moją najserdeczniejszą przyjaciółką — rzekła. — Chcę, żebyście zaprzyjaźnili się z sobą oboje.

To wyrażone tonem rozkazu życzenie małej panienki wywołało uśmiech na twarzy wszystkich trojga. Soames Forsyte, zbliżywszy się niepostrzeżenie, stanął za kobietą o pięknych kształtach, która była jego żoną, i poprosił:

— Przedstaw i mnie także.

Zawsze widzieć go było można na takich publicznych zebraniach u boku żony, a ilekroć nawet obowiązki towarzyskie odwoływały go od niej, śledził ją z dala oczami, na których dnie tkwił dziwny wyraz czujności i tęsknoty.

Ojciec Soamesa, James, badał wciąż jeszcze, siedząc przy oknie, markę fabryczną trzymanej w ręce porcelanowej filiżanki.

— Dziwię się, że stary Jolyon pozwolił na to narzeczeństwo — zwrócił się do ciotki Anny. — Nie ma, jak słyszę, widoków pobrania się ich w ciągu lat jeszcze. Ten młody Boosinney (wymawiał »o« przeciągle w przeciwieństwie do krótkiego brzmienia tej głoski w sposobie wymawiania nazwiska narzeczonego) jest podobno zupełnie bez środków. Gdy wydawałem moją Winifredę za Dartiego, kazałem mu wyliczyć się z każdego posiadanego grosza i umieścić wszystko na pewnej lokacie. Dobrze się stało; do dzisiaj nie mieliby na pewno ani grosza!

Ciotka Anna, rozparta na aksamitnym fotelu, podniosła oczy na mówiącego. Czoło jej obramowane było siwymi lokami, niezmienionymi od dziesiątków lat i powodującymi zatracenie przez członków rodziny pojęcia o czasie. Nie odpowiedziała; w rzadkich tylko okazjach przemawiała, szczędząc swój starczy głos; nie mającemu wszelako czystego sumienia Jamesowi starczyło wymowne spojrzenie jej za odpowiedź.

— O — dodał — na to, że Irena nie miała posagu, nie mogłem już nic poradzić. Soamesowi tak pilno było do ślubu, że aż wychudł przez czas starania się o nią.

Odstawiając ostrożnie filiżankę na wieko fortepianu, rzucił okiem na grupę przy drzwiach.

— Dobrze się jednak stało, że jest tak, jak jest.

Ciotka Anna nie zażądała bliższego wyjaśnienia dziwnego tego zdania. Wiedziała, co przez to rozumie. Irena nie mając pieniędzy nie odważy się na niedorzeczność popełnienia czegoś niewłaściwego, przebąkiwano bowiem — tak, szeptano sobie na ucho — że Irena zażądać miała jakoby oddzielnego pokoju. Oczywiście jednak Soames nie...

James przerwał jej domysły...

— Gdzie podziewa się Tymoteusz? — zapytał. — Czy nie przyjechał z wami?

Zaciśnięte wargi Anny rozchylił zarys tkliwego uśmiechu.

— Nie, uważał za nierozsądne narażać się przy panującym dyfterycie. Taki jest skłonny do chwytania zarazków.

— O, tak, ten umie dbać o swoje zdrowie — rzucił James. — Ja nie mógłbym pozwolić sobie na takie chuchanie na siebie.

Trudno byłoby orzec, co było nutą górującą w tej uwadze — podziw, zazdrość czy pogarda.

Tymoteusz w istocie z rzadka tylko bywał widzialny. Najmłodszy z rodzeństwa, wydawca z zawodu, już przed kilku laty, kiedy interesy wydawnicze były na pozór w pełni rozkwitu, przewidując stagnację, która nie nastąpiła wprawdzie jeszcze, ale która, zdaniem wszystkich, musiała nastąpić, sprzedał swój udział w firmie produkującej głównie książki treści religijnej i ulokował pokaźny, osiągnięty z tej sprzedaży kapitał w dających trzy procent papierach państwowych. Krokiem tym wyodrębnił się od razu spośród całej rodziny, żaden bowiem z Forsytów nie zadowalał się nigdy procentem niższym niż cztery od sta. Wyodrębnienie to zwolna, ale nieuchronnie odbiło się na jego usposobieniu bardziej niż u innych skłonnym do nadmiernej ostrożności. Stał się postacią mityczną nieledwie — rodzajem wcielonego pojęcia bezpieczeństwa, stanowiącego najgłębsze i najtrwalsze podłoże światopoglądu Forsytów. Nie popełnił też nigdy nieprzezorności ożenienia się i wzięcia na swoje barki ciężaru posiadania dzieci i rodziny.

James dokończył swoje uwagi, opukując filiżankę:

— To nie jest prawdziwy stary Worcester... Jolyon musiał powiedzieć ci coś o tym młodym człowieku. O ile mnie wiadomo, nie ma on żadnego ustalonego interesu, żadnych stałych dochodów ani żadnych mających jakieś znaczenie stosunków, ale zresztą, nie wiem nic — nikt nigdy mi o niczym nie mówi.

Ciotka Anna potrząsnęła głową. Starcza jej twarz drapieżnego ptaka o zarysowanych ostro liniach czworokanciastego podbródka drgnęła niespokojnie; pająkowato zakrzywione jej palce mocno się wzajem oplotły i zacisnęły, jak gdyby dopomagając jej w ten sposób do skupienia całej siły woli.

Najstarsza ze wszystkich Forsytów, prześcigająca ich o szereg lat, zajmowała wśród rodziny szczególne stanowisko. Oportuniści i samoluby, każdy z osobna i wszyscy razem — nie więcej zresztą niż ogół ich sąsiadów — tracili wobec nieugiętej postaci ciotki Anny grunt pod nogami. Cóż więc w poważniejszych okazjach pozostawało im czynić innego jak po prostu unikać jej?

Zakładając jedną na drugą długie, cienkie nogi, mówił James w dalszym ciągu:

— Jolyon postąpi naturalnie po swojemu. Nie ma dzieci — urwał nagle, przypomniawszy sobie o istnieniu syna starego Jolyona, Jolyona juniora, ojca Juny, który ongi tyle narobił wrzawy, przekreśliwszy swoją egzystencję opuszczeniem żony i dzieci i ucieczką z cudzoziemską guwernantką.— Zresztą — dokończył śpiesznie — jeżeli mu się tak podoba, może sobie pozwolić. Stać go na to. Ciekawe, ile jej przeznaczy. Przypuszczam, że tysiąc funtów rocznie; komuż innemu miałby pozostawić swoje pieniądze?

Wyciągnął rękę, aby uścisnąć podaną sobie dłoń fertycznego, gładko wygolonego jegomościa, o zupełnie prawie łysej czaszce, z długim, przełamanym nosem, pełnymi wargami i zimnymi, szarymi oczami pod osłoną prostokątnych brwi.

— A, Nick, jak się masz? — odezwał się.

Mikołaj Forsyte przypominający wyglądem przedwcześnie przemądrzałego uczniaka, pośpiesznie, trzepotliwym, ptasim niejako ruchem dotknął zimnej dłoni Jamesa końcami jeszcze zimniejszych bodaj palców i natychmiast cofnął je. Legalną zupełnie drogą zdobył znaczny majątek, prowadząc, jako dyrektor, handlowe jakieś przedsiębiorstwo.

— Mam się źle — mruknął niechętnie — chory byłem przez cały tydzień; nie mogę sypiać. Doktor nie umie powiedzieć dlaczego. Mądry z niego chłop; gdyby nie to, nie wzywałbym go; niewiele mam jednak z niego prócz rachunków za wizyty.

— Doktorzy! — wtrącił James skwapliwie podejmując poruszony temat. — Miałem ich już wszystkich, ilu ich jest w Londynie, dla siebie i dla moich. Żadnego z nich pożytku; nie podobna niczego się od nich dowiedzieć. Weź chociażby Swithina. Dużo mu pomogli? Przyjrzyj mu się — grubszy niż kiedykolwiek, potwornie gruby. Tak go mordują, a mimo to nie mogą zmniejszyć jego wagi. Przyjrzyj mu się!

Swithin, wysoki, barczysty, bujnie rozrosły, z wypuczoną piersią niby odęty gołąb w upierzeniu jaskrawych swoich kamizelek, nadchodził ku nim napuszonym krokiem.

— Hm... Jak się macie? — zapytał tonem obytego z formami salonowca — jak się miewacie?

Każdy z trzech braci, patrząc na obu pozostałych, przybierał pogrzebowo ponurą minę, wiedząc z doświadczenia, że będą obaj usiłowali prześcignąć i zaćmić go opisem własnych dolegliwości.

— Mówiliśmy właśnie — rzekł James — że nie tracisz na wadze.

Swithin wybałuszył blade, okrągłe oczy, jak gdyby niezupełnie dosłyszawszy, o czym mowa.

— Nie tracę na wadze? Jestem w doskonałej formie — odparł pochylając się nieco naprzód — nie taki chudzielec jak ty!

W obawie jednak, aby nie uronić nic z rozmiaru wypukłej swojej piersi, cofnął się, zastygając w nieruchomej pozie, o nic bowiem nie dbał bardziej aniżeli o zachowanie wyniosłego wyglądu.

Ciotka Anna spoglądała starczymi oczyma na jednego po drugim. Spojrzenie jej było zarazem wyrozumiałe i surowe. Z kolei wszyscy trzej bracia ogarnęli wzrokiem Annę. Zaczynała nieco już podupadać na siłach. Nadzwyczajna kobieta! Osiemdziesiąt sześć lat, jak obszył. Może pożyć jeszcze dziesięć lat, choć nigdy nie była szczególnie silnej konstytuicji. Bliźniacy, Swithin i James, mieli dopiero po siedemdziesiąt pięć lat, a Mikołaj całkiem jeszcze dziecko, nie więcej niż siedemdziesiąt czy coś koło tego. Wszyscy byli silni i tym się wzajem pocieszali. Ze wszystkich form własności za najbardziej cenną, bowiem najbliżej oczywiście ich dotyczącą, uważali szacowne zdrowie własne.

— Organizm mam w zupełnym porządku — zaczął James — nerwy tylko mi nie dopisują. Najmniejszy drobiazg drażni mnie piekielnie. Będę musiał pojechać do Bath.

— Bath! — mruknął Mikołaj. — Próbowałem Harrogate. Nie niewarte. Potrzebne mi powietrze morskie. Nie ma nic nad Yarmouth. Sypiam tam...

— Fatalnie dokucza mi wątroba — przerwał Swithin cedząc wyrazy. — Przeraźliwe bóle w tej okolicy — dotknął ręką prawego boku.

— Brak ruchu! — mruknął James nie odrywając oczu od porcelanowej filiżanki i dodając szybko: — I ja miewam bóle tutaj.

Swithin spąsowiał, napuszony jak stary indyk.

— Ruchu?! — oburzył się. — Używam go aż nadto! Nie korzystam nigdy z windy w klubie.

— Nie wiedziałem — pośpieszył James usprawiedliwić się. — Nie wiem nigdy nic o innych, nikt mi nic nie mówi.

Swithin utkwił w nim badawczo wzrok i wreszcie zapytał:

— Co robisz na ten ból?

James rozpromienił się.

— Ja? — zaczął — biorę lekarstwo, w którego skład wchodzi...

— Jak się stryj ma?

Stanęła przed nim Juna, podnosząc rezolutną twarzyczkę sponad nizin drobnej swojej figurki ku wyżynom rozłożystej postaci stryja i wyciągając do niego rączkę.

Wyraz rozpromienienia zgasł na twarzy Jamesa...

— Jak się masz? — odwzajemnił się pochylając ku niej głowę. — Słyszę, że jedziesz jutro do Walii, do ciotek twojego narzeczonego? Będziesz tam miała ciągle deszcz. To nie jest prawdziwy stary Worcester — dodał opukując filiżankę. — Za to serwis, który dałem na ślubny prezent twojej matce, był najautentyczniej prawdziwy.

Juna przywitała się uściśnieniem dłoni z wszystkimi trzema stryjami i zwróciła się do ciotki Anny. Wyraz niezmiernej słodyczy rozpromienił twarz staruszki, która dygocąc z tkliwego wzruszenia ucałowała policzki dziewczątka.

— Wyjeżdżasz więc na cały miesiąc, kochanie?

Juna poszła dalej, a ciotka Anna śledziła wzrokiem szczupłą, drobną jej figurkę. Okrągłe, barwy stali oczy starej kobiety, zaczynające zachodzić już bielmem jak oczy ptaka, żądnie wypatrywały postaci młodej dziewczyny spośród stłoczonego dokoła niej i żegnającego się już tłumu. Końce palców staruszki zaciskały się wzajem coraz mocniej w sprężonym wysiłku odzyskania całej dawnej potęgi woli przed ostatecznym, nieuniknionym już jej zanikiem.

— Tak — rozmyślała — wszyscy są tacy dobrzy; mnóstwo ludzi przyszło jej powinszować i złożyć życzenia. Powinna czuć się bardzo szczęśliwa.

Pośród tłumu skupionego przy wyjściu — strojnego tłumu złożonego z przedstawicieli rodzin adwokatów, lekarzy, bankowców i innych zawodów, jakim oddaje się wyższe mieszczaństwo — było co najwyżej dwadzieścia procent Forsytów; ciotce Annie wszelako wydawało się, że wszyscy są Forsytami — niewiele się w istocie od tamtych różnili, nie dziwnego też, że widziała w nich krew swojej krwi i kość swojej kości. Ród ten był całym jej światem; nie chciała znać żadnego innego; nigdy może nawet nie znała żadnego innego. Wszystkie ich drobne tajemnice, ich zaręczanie się, śluby, drogi powodzenia każdego z nich, kwestia zarabiania przez nich pieniędzy — wszystko to było jej własnością, jej rozkoszą, jej życiem. Poza tym zlewało się dla niej wszystko inne w mglistą, mętną mieszaninę faktów i osób pozbawionych istotnego znaczenia. Z tym specyficznie właściwym jej światem będzie musiała się rozstać, kiedy i na nią przyjdzie kolej umierać; ten właśnie stosunek jej do tego świata nadawał prawdziwą doniosłość jej osobie, utrwalił w niej owo utajone poczucie własnego znaczenia, bez którego nikt z nas nie potrafiłby wcale żyć. Z dniem też każdym coraz żądniej lgnęła de tego poczucia i chociaż życie uciekało od niej coraz bardziej, zdecydowana była utrzymać ten swój świat aż do końca.

Przyszedł jej na myśl ojciec Juny, młodszy Jolyon, który uciekł z ową dziewczyną cudzoziemką. O! Jaki cios bolesny dla jego ojca i dla nich wszystkich! Tak wiele zapowiadający młody człowiek! Tragiczny cios, mimo że obyło się, na szczęście, bez publicznego skandalu dzięki temu, iż żona młodego Jolyona nie domagała się rozwodu. Dawne dzieje! A kiedy przed sześciu laty umarła matka Juny, mąż jej poślubił ową kobietę, z którą miał, jak mówiono, dwoje dzieci. Bądź co bądź jednak utracił prawo brania udziału w dzisiejszej uroczystości, pozbawiając tym samym starą ciotkę pełnego nasycenia jej dumy rodowej, możności urzeczywistnienia należnej jej rozkoszy widzenia i uściskania bratanka, z którego tak była dumna i w którym pokładała tak wielkie nadzieje. Myśl ta napełniła goryczą niezapomnianej krzywdy stare, wierne serce ciotki Anny. Oczy jej zaszkliły się Izami. Otarła je ukradkiem chusteczką z najcieńszej weby.

— No i cóż, ciotko Anno? — zagadnął ją głos jakiś spoza jej pleców.

Soames Forsyte, o płaskich ramionach, gładko ogolonych płaskich policzkach, płaski w stanie, mimo ogólną tę płaskość miał w całej swojej postaci coś dziwnie okrągłego. Patrzył na ciotkę Annę w dół i nieco bokiem, jak gdyby chcąc dostrzec coś poprzez skrzydło własnego nosa.

— A co ciotka myśli o tych zaręczynach? — zapytał.

Oczy ciotki Anny spoczęły na nim z dumą. Soames, najstarszy z bratanków, od czasu, kiedy syn starego Jolyona rozszedł się z rodziną, był teraz jej ulubieńcem, uznawała w nim budzącego największą ufność dziedzica tradycyj rodu, który w tak krótkim czasie wymknąć się ma spod jej kierunku.

— Bardzo szczęśliwe dla tego młodego człowieka. Przystojny chłopak, nie zdaje mi się jednak, aby był odpowiednim zupełnie narzeczonym dla naszej kochanej Juny.

Soames dotknął brzegu złoconego świecznika.

— Oswoi go — odparł wilżąc ukradkiem palec i pocierając nim wypukłe ozdoby. — To prawdziwa stara pozłota; nie dostanie teraz takiej. Ubiegano by się o tę sztukę na licytacji u Jobsona.. — Mówił zwolna, delektując się własnymi słowami, jak gdyby czuł, że rozwesela nimi starą ciotkę. Rzadko bardzo mówił w sposób tak poufny. — Chętnie sam nabyłbym ją — dodał — stara pozłota zawsze zachowuje swoją wartość.

— Jak też ty się znasz na tym wszystkim! — zdziwiła się ciotka Anna. — A jak się ma kochana nasza Irenka?

Uśmiech zgasł na twarzy Soamesa.

— Nieźle — odparł. — Uskarża się tylko na brak snu; sypia jednak daleko lepiej aniżeli ja — uzupełnił spoglądając w stronę drzwi, gdzie żona jego rozmawiała z Bosinneyem.

Ciotka Anna westchnęła.

— Dobrze może będzie dla niej, jak przestanie się widywać tak często z Juną. Ta nasza kochana mała Juna ma bardzo stanowczy charakter.

Soames zaczerwienił się; nagłe rumieńce szybko zjawiały się i równie szybko znikały z płaskich jego policzków i sadowiły się pomiędzy oczami, gdzie już pozostawały, jako zewnętrzna oznaka niepokojących go myśli.

— Nie pojmuję, co ona widzi w tym postrzeleńcu — wybuchnął, spostrzegłszy jednak, że nie są już sami, przerwał rozmowę powracając ponownie do badania świecznika.

— Podobno Jolyon kupił jeszcze jeden dom — ozwał się tuż obok głos Soamesowego ojca — musi mieć multum pieniędzy, więcej, aniżeli wie, co ma z nimi zrobić! Ma to być na Montpelier Square; w sąsiedztwie Soamesa! Nigdy mi nikt o tym nie mówił. Irena nie opowiada mi nigdy nic.

— Świetnie położony; o dwie minuty ode mnie — poinformował Swithin — a z mojego mieszkania nie trwa droga do Klubu dłużej niż osiem minut.

Kwestia położenia ich domów była dla Forsytów wagi decydującej, co zresztą było rzeczą naturalną wobec tego, że tkwiła w tym cała istota ich powodzenia.

Ojciec ich, pochodzący z rodu farmerów, przybył z Dorsetshire w początku stulecia.

»Najstarszy Forsyte z Dorsetu« — jak nazywali go bliscy przyjaciele, był z zawodu kamieniarzem, który doszedł do stanowiska majstra budowlanego. Ku końcowi życia przeniósł się do Londynu, gdzie prowadził roboty aż do swojej śmierci i pochowany został w Highgate. Pozostawił dziesięciorgu dzieciom swoim z górą trzydzieści tysięcy funtów do podziału. Stary Jolyon, mówiąc o nim — o ile w ogóle o nim wspominał — nazywał go »twardym, gruboskórnym człowiekiem, pozbawionym wszelkiej ogłady«. Następne z kolei pokolenie Forsytów czuło w istocie, że przodek ten nie przynosił im wielkiego zaszczytu. Jedynym wytworniejszym rysem charakteru, jaki mogli w nim znaleźć, było jego przyzwyczajenie picia madery.

Ciotka Estera, autorytet w sprawach historii rodu, opisywała go w sposób następujący:

— Nie przypominam sobie, aby miał kiedykolwiek coś robić, przynajmniej nie za moich czasów. Był... hm... był, widzisz, właścicielem domu. Włosy miał tego samego mniej więcej koloru co stryj Swithin; szeroki w barach, figury okazałej. Czy był wysoki? N... nie... nie bardzo wysoki — miał pięć stóp i pięć cali, twarz piegowatą. — Cerę miał świeżą. Pamiętam, że zwykł pić maderę. Ale najlepiej zapytaj o niego ciotkę Annę. Kim był jego ojciec? Miał... miał coś do czynienia z rolą w Dorsetshire, nad morzem.

James wybrał się tam kiedyś osobiście, żeby stwierdzić na miejscu, skąd właściwie pochodzi ich ród. Znalazł dwie stare zagrody gospodarskie i drogę kołową odciśniętą w różowawym gruncie i prowadzącą do młyna nad zatoką, nadto mały, szary kościołek, podparty zewnętrznymi filarami i jeszcze mniejszą, jeszcze bardziej szarą kapliczkę. Rzeczułka obracająca koła młyńskie wpadała do zatoki tuzinem spienionych strumyków i po grząskim tym ujściu uganiały się prosiaki i świnki. Mgła spowijała dalszy plan pejzażu. W tym właśnie zakątku, tonąc stopami w błotnistym gruncie i zwracając twarze ku morzu, udreptywali pierwotni Forsytowie drogi tutejsze tydzień po tygodniu w ciągu setek lat.

Czy James żywił nadzieję znalezienia tu dziedzictwa, czy też szacownych jakich pamiątek — trudno orzec. Faktem jest, że powrócił do miasta grubo nie w humorze, siląc się w sposób iście wzruszający na pokrywanie doznanego zawodu możliwie dobrą miną.

— Niewiele czego mogłem się dowiedzieć — oznajmił — wioska jak tysiące innych, odwieczna jak świat.

Odwieczność ta starczyła im za pociechę. Stary Jolyon, w którym od czasu do czasu wzbierała desperacka uczciwość, wspominając o swoich przodkach, mawiał:

— Drobni ziemianie, najpewniej mizerne szaraki.

Powtarzał jednak wyraz »ziemianie«, jak gdyby znajdował w tym określeniu pewną pociechę.

Wszystkim Forsytom powiodło się tak świetnie, że wszyscy, jak to się mówi, byli ludźmi na stanowiskach. Mieli udziały w rozmaitych przedsiębiorstwach i jak dotychczas — z wyjątkiem Tymoteusza — nie lokowali kapitałów w rencie państwowej, niczego bowiem w życiu nie obawiali się bardziej, aniżeli wyciągania tylko trzech procent ze swoich pieniędzy. Kolekcjonowali też obrazy i podtrzymywali takie instytucje dobroczynne, które mogły przynosić pożytek ich domownikom na wypadek starości czy choroby. Po ojcu, majstrze murarskim, odziedziczyli skłonność do cegły i wapna. W zaczątkach swoich najprawdopodobniej członkowie jednej z pierwotnych sekt, stali się teraz naturalnym biegiem rzeczy wyznawcami Kościoła Anglikańskiego i wymagali od żon swoich i dzieci możliwie regularnego uczęszczania do najwytworniejszych świątyń stolicy. Gdyby ktoś poważył się poddać w wątpliwość ich chrystianizm, zadziwiłby ich i dotknął boleśnie. Niektórzy z nich opłacali własne ławki w kościele, dając w ten sposób najpraktyczniejszy wyraz swojemu sympatyzowaniu z nauką Chrystusa.

Ich rezydencje, umieszczone w określonych odległościach dokoła parku, stały jak gdyby na czatach, wypatrując czujnie, czy aby nie wymyka im się ze szpon samo owo serce Londynu, do którego parły ich najtajniejsze żądze, i czy nie obniża się tym samym ich wartość we własnym ich pojęciu.

I tak: stary Jolyon mieszkał w Stanhope Place; Jamesowie w Park Lane; Swithin w samotnych wspaniałościach pomarańczowych i błękitnych komnat w okolicy Hyde Parku — pozostawał w stanie bezżennym, ani mu na myśl przyszło się ożenić! — Soames z żoną w zacisznym gniazdku za Knightsbridge; Rogerowie w Prince’s Gardens. (Roger był owym niezwykłym Forsytem, który postanowił — i zamiar swój przeprowadził — wychować czterech swoich synów odmiennie, niż to się działo u innych członków rodu, dając im do ręki nowy fach. »Co?! Dbać przez całe życie tylko o zaokrąglanie własności nieruchomej? Nie, nic z tego! Ja sam nigdy nie robiłem nie innego!« — mawiał przy tym.)

Haymanowie z kolei — pani Hayman była jedną zamężną siostrą Forsytów — mieszkali w domu położonym na wzgórzu Campden; dom ten rozplanowaniem swoim przypominający kształt żyrafy był tak wysoki, że przyglądającym się mu drętwiał kark; Mikołaj z rodziną rezydował w Landbroke Grove, rozległej siedzibie znacznej wartości, i wreszcie ostatni, bynajmniej nienajgorszy, Tymoteusz, zajmował apartamenty przy Bayswater Road, gdzie Anna, Jula i Estera mieszkały pod jego opieką.

James długo rozmyślał i wreszcie zapytał gospodarza domu, zarazem brata swojego, ile dał za kamienicę na Montpellier Square. On sam zawsze miał ochotę na kupno w tamtej okolicy, żądano jednak od niego sum horrendalnych.

Stary Jolyon wyszczególnił warunki kupna.

— Dwudziestodwuletnia dzierżawa? — upewnił się James — właśnie o ten dom dobijałem targu, dałeś za dużo za niego!

Stary Jolyon zmarszczył gniewnie czoło.

— Nie mówię tak dlatego, żebym sam chciał go mieć — pośpieszył James dodać — nie odpowiadałby mi za tę cenę. Soames zna dobrze ten dom, będzie mógł ci powiedzieć. Warto wysłuchać jego zdania.

— Nie dbam ani trochę o jego zdanie — odciął się stary Jolyon.

— Hm... wolna wola... Mówię jednak, że warto wysłuchać. A zresztą, zrobisz po swojemu. Do widzenia! Jedziemy do Hurlingham. Juna wybiera się, jak słyszę, do Walii. Co będziesz robił tu sam? Może byś zjadł z nami obiad?

Jolyon odmówił. Odprowadził gości aż do drzwi wejściowych, dopomógł im wsiąść do ich karocy, kiwnął im głową na pożegnanie i zapomniał o swoim spleenie. Żona Jamesa siedziała na tylnym siedzeniu, zwrócona twarzą do koni, wysoka i majestatyczna, w koronie jasnokasztanowatych jeszcze włosów; po lewej jej ręce Irena. Obydwaj mężowie, ojciec i syn, siedzieli naprzeciwko swoich żon nieco przechyleni naprzód, jak gdyby oczekiwali czegoś od nich.

Stary Jolyon patrzył na odjeżdżających w pełnym świetle słonecznym, śledził wzrokiem ich drganie i podskakiwanie na sprężynowych poduszkach pojazdu, ich kołysanie się wraz z każdym jego poruszeniem.

Pierwsza przerwała panujące w pojeździe milczenie pani Jamesowa.

— Widzieliście kiedy podobną kolekcję dziwadel?

Soames, patrząc na nią spod oka, kiwnął głową, zauważył jednak, że Irena rzuciła na niego ukradkiem jedno z nieodgadnionych swoich spojrzeń. Bardzo prawdopodobnie każda z poszczególnych gałęzi rodowego pnia Forsytów zrobiła tę samą uwagę, wracając do domu z przyjęcia u starego Jolyona.

Spośród ostatnich opuszczających jego dom gości czwarty i piąty brat, Mikołaj i Roger, wyszli razem, kierując się przez Hyde Park ku stacji kolei podziemnej przy ulicy Praed. Podobnie jak wszyscy inni Forsytowie w poważniejszym wieku, trzymali i oni własne konie i nigdy nie brali dorożek, jeżeli tylko mogli uniknąć tego.

Dzień był słoneczny, drzewa parkowe zieleniły się bogactwem czerwcowego listowia. Bracia zdawali się nie spostrzegać piękna otaczającej natury, przyczyniało się ono jednak do ożywienia przechadzki i rozmowy.

— Tak — rzekł Roger — ładna kobieta ta żona Soamesa. Słyszałem, że nieszczególnie z sobą żyją.

Ten brat miał wypukłe czoło i najświeższą cerę ze wszystkich Forsytów. Jasnoszare jego oczy mierzyły w przejściu fasady domów, od czasu do czasu też podnosił parasol, aby, jak się wyrażał, »brać miarę« ich wysokości.

— Nie miała posagu — odparł Mikołaj.

On sam poślubił tęgi wór, że zaś to było jeszcze w złotym okresie poprzedzającym wydanie prawa własności kobiety zamężnej, miał możność dowolnego użytkowania wniesionego mu przez nią posagu.

— Kim był jej ojciec?

— Nazywał się Heron; był podobno profesorem.

Roger potrząsnął głową.

— To nie przynosi dochodu — rzekł.

— Ojciec jej matki był podobno, jak słyszę, cemenciarzem?

Twarz Rogera rozjaśniła się.

— Ale zbankrutował — dodał Mikołaj.

— O! — zawołał Roger. — Soames będzie miał z nią wiele kłopotu; zapamiętaj moje słowa, wiele kłopotu. Wygląda zupełnie obco między nami.

Mikołaj oblizał wargi końcem języka.

— Ładna kobieta — rzekł usuwając gestem ręki przechodzącego tuż obok zamiatacza ulic.

— Skąd ją wytrzasnął? — zapytał Roger. — Wyobrażam sobie, co go muszą kosztować jej fatałaszki!

— Mówiła mi Anna, że latał za nią jak oszalały. Pięć razy odrzucała go. Jamesa irytuje to wyraźnie.

— O — westchnął Roger — żal mi biednego Jamesa, miał już dość kłopotu z Dartiem.

Jego zawsze różowe policzki przybrały żywszy jeszcze koloryt pod wpływem ruchu, częściej też niż zazwyczaj podnosił parasol do poziomu oka. Twarz Mikołaja wyrażała również zadowolenie.

— Za blada na mój gust — rzekł — ale zbudowana kapitalnie!

Roger milczał.

— Uważam, że wygląda bardzo dystyngowanie — odezwał się wreszcie. Była to najwyższa pochwała w słowniku Forsytów. — Ten młody Bosinney nie dochrapie się nigdy niczego — dodał. — Mówili mi u Burkitta, że to jeden z takich cyganów artystycznych. Licho wie, co mu się snuje po głowie — udoskonalić angielską architekturę?! To mu nie da pieniędzy! Ciekaw byłbym usłyszeć, co Tymoteusz mówi o tym?

Stanęli na stacji kolei podziemnej.

— Którą jedziesz klasą? Ja zawsze drugą.

— Boję się drugiej — zauważył Mikołaj — nie wie się nigdy, co można złapać.

Kupił bilet pierwszej klasy do Notting Hill Gate, a Roger bilet drugiej do South Kensington. Nie upłynęła minuta, kiedy przybył pociąg; bracia rozstali się i wsiedli każdy do odpowiedniego przedziału. Każdy z osobna czuł się dotknięty, że brat nie zmienił swoich przyzwyczajeń dla dotrzymania mu jeszcze przez chwilę towarzystwa. Każdy jednak wyraził to w sobie właściwy sposób.

— Co za mania grać zawsze żebraka, jak ten Nick! — pomyślał w duchu Roger.

— Zawsze był nieznośnym uparciuchem — powiedział sobie o bracie Mikołaj.

Uczuciowość nie należała do słabości Forsytów. Czy mieli zresztą czas na sentymenty w wielkim tym Londynie, który zdobyli i który wchłonął ich w siebie?

Rozdział II 

STARY JOLYON IDZIE NA OPERĘ

O piątej po południu następnego dnia siedział stary Jolyon sam z cygarem w ustach, mając na stoliku przed sobą filiżankę herbaty. Był zmęczony, zasnął też, nie zdążywszy nawet wypalić do końca cygara. Mucha usiadła mu na włosach, oddychał chrapliwie wśród usypiającej ciszy, jego górna warga pod siwym wąsem odymała się i wciągała z powrotem powietrze. Cygaro wypadło spomiędzy palców żylastej, pomarszczonej ręki i dopaliło się samo na pustym palenisku kominka.

Ponury mały gabinet z kolorowymi szybami okiennymi, wstawionymi celem odgrodzenia się od widoku ulicy, napełniony był masywnymi, rzeźbionymi mahoniowymi meblami z zielonym aksamitnym pokryciem. O garniturze tym mawiał zazwyczaj stary Jolyon:

— Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby mi grubo kiedyś za niego zapłacili!

Miło mu było pomyśleć, że w przyszłości będzie mógł zarobić na rzeczach, które nabył ongi znacznie taniej.

W mrocznej, soczyście brunatnej atmosferze, właściwej tylnym pokojom siedziby Forsytów, rembrandtowski efekt jego wielkiej głowy, uwieńczonej grzywą siwych włosów i odrzynającej się od oparcia wysokiego poręczowego fotela, psuł wąs, nadający jego twarzy marsowy poniekąd wygląd. Stary zegar, który wisiał tu zawsze, przed jego ślubem jeszcze, zatem od czterdziestu bez mała lat, zaznaczał cykaniem swoim żałosne wspomnienia sekund ulatujących na zawsze od jego starego właściciela.

Nie dbał nigdy o ten pokój, do którego bardzo rzadko wchodził, chyba po to tylko, aby wyjąć cygaro z japońskiej szafeczki w rogu. Teraz z kolei mści się na nim pokój za to zaniedbanie.

Jego skronie uwypuklające się niby strzechy ponad oczodołami, jego kości policzkowe i podbródek zarysowały się ostrzej podczas snu, ujawniając z bezlitosną szczerością starczość twarzy.

Obudził się. Juna odjechała! James przepowiedział mu, że będzie się czuł osamotnionym. James jest specjalistą od dokuczliwego krakania. Przypomniał sobie z uczuciem zadowolenia, że sprzątnął mu dom sprzed nosa. Dobrze mu tak: niech się nie upiera przy cenie. Dureń!... Nie potrafi myśleć o niczym innym, jak tylko o pieniądzach. A może naprawdę przepłacony ten dom? Ogromnych wymaga wkładów... Cała ta sprawa z Juną będzie go kosztowała sporo grosza. Nie powinien był pozwolić na jej zaręczenie się. Poznała się z Bosinneyem w domu Baynesów, Baynes i Bildeboy — spółka architektów. Baynes, którego dobrze znał — takie sobie ciepłe kluski — jest zdaje się wujem Bosinneya ze strony matki. Od chwili tego poznania się dziewczyna nie przestała zaprzątać sobie głowy młokosem, a jak raz sobie coś wbije w mózgownicę i w sto koni z niej tego nie wypędzi. Zawsze i wiecznie musi opiekować się jakimś niezdarstwem; to już jej słabość; zawsze znajdzie sobie jakiegoś niedołęgę, któremu wszystko poświęca. Chłopak goły jak święty turecki i właśnie z nim musiała się zaręczyć — pustak, niepraktyczny, licho wie jeszcze, w co się wplącze. Ile będzie jeszcze z nim kłopotu!

Juna przyszła do niego pewnego dnia oznajmiając mu tę nowinę w zwykły swój nagły, szorstki sposób i jak gdyby znajdując w tym jedyną pociechę dodała:

— Taki jest nadzwyczajny! Czasem przez cały tydzień żył o filiżance kakao jedynie!

— Chciałby może, żebyś i ty żyła tylko filiżanką kakao?

— O, nie! Wypływa już teraz pełną parą!

Stary Jolyon wyjął cygaro spod białych wąsów, powalanych kawą na brzegach, i spojrzał na drobną postać dziewczątka, które tak głęboko wrosło mu w serce. Znał się trochę lepiej niż ona na takim »wypływaniu pełną parą«. Ale mała objąwszy rękami jego kolana ocierała się o niego podbródkiem, pomrukując jak głaskany kot. Dziadek, strząsnąwszy popiół ze swojego cygara, wybuchnął w nerwowym podnieceniu:

— Wszystkieście jednakowe! Musicie mieć to, na co wam przyszła w tej chwili chętka. Inaczej nie uspokoicie się! Ha, jeżeli chcesz koniecznie unieszczęśliwić się, rób jak chcesz. Ja umywam ręce od wszystkiego.

Umył zatem ręce od wszystkiego, stawiając jedyny tylko warunek, że nie pobiorą się, dopóki Bosinney nie będzie zarabiał co najmniej czterystu funtów rocznie.

— Nie będę mógł dać wam zbyt wiele — rzekł, ale Juna nie po raz pierwszy słyszała z jego ust te słowa. — Może ten twój — jakże mu tam na imię? — pomyśli o dostarczeniu ci kakao.

Prawie że nie widywał Juny od czasu, jak rozpoczęła się ta historia. Fatalna sprawa! Ani mu się śni dawać małej dużo pieniędzy, ażeby umożliwić chłopcu, o którym nie wie nic bliższego, pędzenie wygodnego życia w próżniactwie. Widywał już takie rzeczy; nie prowadzą nigdy do niczego dobrego. Co najgorsze jednak, nie ma nadziei przełamania jej decyzji; dziewczyna uparta jak kozioł, zawsze taką była, od maleństwa. Nie ustąpi jednak, dopóki nie przekona się, że młody Bosinney zarabia sam dostatecznie na życie. Że Juna niejedną będzie miała do przełknięcia gorzką pigułkę z tym narwańcem, to jasne jak słońce; chłopak tak się zna na zarabianiu pieniędzy jak koza na pieprzu. A co się tyczy tych jego starych ciotek w Walii, do których dziewczynie tak było śpieszno, można sobie wyobrazić, jakie to muszą być straszydła na wróble!

Stary Jolyon siedział bez ruchu, wpatrzony w ścianę: gdyby nie otwarte jego oczy, można by przypuścić, że śpi... Co za myśl, żeby ten szczeniak Soames śmiał dawać mu rady! Zawsze był szczeniakiem z tym swoim śmiesznie zadartym do góry nosem! Ale niezadługo będzie z niego podobno wielki posesjonat, osiadły we wspaniałej siedzibie wiejskiej! Posesjonat! Hm! Hm!... Fakt, że potrafi wywęszyć wszędzie dobre kupno, jak jego ojciec; zimny, wyrachowany żebrak!

Jolyon podniósł się, zbliżył do szafki w kącie i zaczął systematycznie napełniać swoją cygarniczkę cygarami z świeżo nabytej paczki. Nie są nawet złe na tę cenę, nie podobna jednak dostać teraz prawdziwie dobrego cygara. Daleko obecnym wyrobom do dawnych »Superfinosów« Hansona i Bridgersa! To były cygara!

Myśl ta, jak nieuchwytnie zalatujący zapach perfum, cofnęła go pamięcią wstecz do cudownych nocy w Richmond, gdzie po obiedzie siadywał na tarasie »Berła i Korony« z cygarem w ustach w towarzystwie Mikołaja Treffry, Traquaire’a, Jacka Herringa i Antoniego Thornworthy. Jak przednio smakowały wówczas cygara! Biedny stary Nick! — nie żyje! i Jack Herring także! i Traquaire zginął przez tę swoją żonę, Thornworthy do niczego już, trzęsący się dziad... Nie dziwnego!... Przy jego apetycie!...

Z całej ówczesnej kompanii pozostał on sam tylko; no i Swithin także. Ale co tu robić z taką baryłą?

Trudno uwierzyć, że to tak dawno; on sam czuje się młodym jeszcze! Ze wszystkich myśli, jakie przechodziły mu przez głowę, kiedy tak stał sortując cygara, ta była najprzykrzejsza, najbardziej gorzka. Pomimo białej swojej głowy i osamotnienia pozostał młodym, z sercem pełnym wciąż jeszcze iluzyj... A te popołudnia niedzielne, kiedy on i mały Jolyon włóczyli się po Spaniard’s Road, zapuszczając się aż do Highgatę, do Child’s Hill, a potem powracali znów do Heath na obiad do hotelu Jacka Strawa. Jakież doskonałe były wówczas jego cygara! A jakie noce balsamiczne! Nie ma już teraz takich nocy!

Kiedy Juna była pięcioletnim bąkiem i kiedy co drugą niedzielę prowadził ją do Ogrodu Zoologicznego, odciągając małą od towarzystwa zacnych kobiet: babki, jej i matki, i kiedy stawali nad niedźwiedzią jamą przynęcając nasadzonymi na koniec parasola ciastkami najulubieńsze niedźwiadki dziecka, jaki smak miały wówczas cygara!

Cygara! Nie udało mu się nawet przeżyć własnego podniebienia — słynnego podniebienia, na które przysięgano, jak na brodę proroka, w piątym i szóstym dziesiątku stulecia i o którym mówiono:

— Forsyte — najlepsze podniebienie w całym Londynie!

Podniebienie to stało się w pewnej mierze źródłem jego majątku, jego kariery, jako znanego powszechnie właściciela hurtowni herbaty. Firma Forsyte i Treffry, której herbata słynęła romantycznym swoim aromatem, czarem wyjątkowej oryginalności. Nazwę firmy owiewała szczególna atmosfera tajemniczości i niesłychanej przedsiębiorczości, umiejętności zawierania specjalnych umów z najlepszymi towarzystwami przewozowymi, wybierania wyjątkowych portów, zawiązywania stosunków bezpośrednio ze Wschodem.

Napracował się w tej branży! W owych czasach ludzie umieli pracować! Dzisiejsza młodzież nie rozumie wcale znaczenia tego wyrazu. On sam osobiście wglądał w najdrobniejszy szczegół, wiedział o wszystkim, co się dzieje, przesiadywał nieraz całe noce przy pracy. Osobiście też wybierał zawsze swoich agentów, chlubił się tym. Jego umiejętność dobierania ludzi, mawiał, stanowiła tajemnicę jego powodzenia. Wykorzystywanie mistrzowskiego tego daru było właściwie jedyną stroną jego fachu, którą prawdziwie lubił. Dla człowieka obdarzonego takimi jak on zdolnościami nie była to odpowiednia kariera życiowa. Teraz nawet, kiedy firma, przeistoczona na Towarzystwo Akcyjne, chyli się ku upadkowi (wycofał od dawna swój udział), doznawał ostrego uczucia żalu, ilekroć myślał o tych czasach. Mógł dokonać czegoś o wiele lepszego! Mógłby być świetnym adwokatem! Myślał nawet o kandydowaniu do parlamentu. Jak często mawiał do niego Mikołaj Treffry:

— Mógłbyś stać się czym chcesz, mógłbyś odważyć się na wszystko, Jo, gdybyś nie był tak przeklęcie ostrożny i taki dbały o siebie!

Kochany stary Nick! Zacny chłop! Szkoda tylko, że taki postrzeleniec i hulaka! Znali go wszędzie jak zły szeląg. Ten za to nigdy nie dbał o siebie Umarł też.

Stary Jolyon sortował swoje cygara zastanawiając się, czy on sam nie był może zanadto dbały o siebie i przezorny.

Umieścił wreszcie cygarniczkę w bocznej kieszeni tużurka, zapiął ją i utykając na obie nogi kolejno, opierając się o poręcze długiego szeregu schodów powrócił na górę do swojej sypialni. Dom był zbyt obszerny. Jak Juna wyjdzie za mąż — jeżeli naprawdę nie odstąpi od swojego kaprysu i poślubi tego chłopca; znając dziewczynę, można być pewnym, że to uczyni — wynajmie dom, a sam zamieszka w jednym pokoju w pensjonacie. Po kiego licha trzymać pół tuzina służby, biorącej się wciąż wzajem za łby?!

Na dzwonek jego zjawił się lokaj — okazały mężczyzna z brodą, stąpający miękkim, cichym krokiem i niezwykle milczący. Jolyon kazał mu przygotować ubranie; chce iść na obiad do klubu.

— Od jak dawna powrócił powóz po odwiezieniu miss Juny na stację? O drugiej? Niech zajedzie o wpół do siódmej.

Klub, do którego wszedł stary Jolyon z uderzeniem siódmej godziny, był jedną z owych politycznych organizacyj dla zamożnego wyższego mieszczaństwa, pamiętających lepsze w przeszłości dni. Pomimo że dużo mówiono o jego likwidacji — kto wie, czy właśnie nie dlatego — zdradzał »Rozłam« (tak brzmiała nazwa klubu) zbijającą z tropu żywotność. Ludziom sprzykrzyło się powtarzać, że »Rozłam« jest w przededniu końca. Stary Jolyon powtarzał to również, zachowywał się jednak wobec tego faktu z obojętnością, drażniącą członków solidnie zorganizowanych klubów.

— Dlaczego nie wypisujesz się z listy członków? — irytował się nieraz Swithin. — Dlaczego nie wstępujesz do »Poliglota«? Nigdzie w całym Londynie nie dostaniesz takiego wina jak nasz Heidsieck po dwadzieścia szylingów za butelkę — i zniżając głos dodał: — Zostało go już tylko pięć tysięcy tuzinów. Pijam je regularnie co wieczór.

— Pomyślę o tym — odpowiedział Jolyon, ilekroć jednak przychodziło mu na myśl wykonać zamiar, przypominał sobie o pięćdziesięciu gwineach wpisowego, które zwróciłyby mu się dopiero po czterech czy pięciu latach. Poprzestawał więc w dalszym ciągu tylko na myśleniu o tym.

Za stary już jest, żeby się bawić w liberała. Od dawna przestał wyznawać polityczne doktryny swojego klubu, pozwalał sobie nawet, mówiąc o nich, nazywać je »wierutnym nonsensem«, sprawiało mu jednak przyjemność pozostawanie w charakterze członka w szponach instytucji głoszącej zasady tak sprzeczne z jego własnymi. Zawsze zresztą miał pogardę dla klubu tego, do którego wstąpił przed wielu laty po nieprzyjęciu go do »Hotch-Potch« na tej zasadzie, że zajmuje się »handlem«. Jak gdyby nie był tyleż wart co każdy z nich! Pogardzał, rzecz prosta, klubem, do którego został przyjęty. Członkowie jego — to sama hołota, wielu z nich mieszka nawet wprost w samym City — agenci giełdowi, obrońcy sądowi, urzędnicy licytacyjni — licho wie kto jeszcze! Jak większość ludzi silnego charakteru, nie zdobywających się jednak na oryginalność, stary Jolyon mało cenił sferę, do której sam należał. Stosował się wiernie do jej obyczajów towarzyskich i innych, w duchu jednak uważał wszystkich jej członków za »mizerną hołotę«.

Lata i filozofia życiowa, którą zdobył w ich przebiegu, przyćmiły pamięć porażki doznanej w klubie »Hotch-Potch« i teraz w myślach jego wzniósł się on do godności »Króla Klubów«. Byłby już członkiem jego od lat wielu, ale wprowadzający go Jack Herring tak ślamazarnie zabrał się do zadania, że zarząd klubu nie zdawał sobie wcale sprawy, jakie robi głupstwo, odrzucając starego Jolyona. Syna jego, Jolyona juniora, przyjęto od razu! Bodaj że nawet jest w dalszym ciągu jego członkiem; przed ośmiu laty otrzymał ojciec datowany stamtąd list od syna.

Nie był w »Rozłamie« od miesięcy już. Przez ten czas odświeżono lokal, pstrząc go barwną dekoracją ścian, jak zwykło się czynić ze starymi domami i starymi okrętami, aby łatwiej móc je sprzedać.

— Wstrętny kolor tapety w palarni! — pomyślał. — Ale jadalnia wcale niczego.

Mroczno-czekoladowy odcień ożywiony jasno-zielonymi szlakami odpowiadał jego gustowi.

Zamówił dla siebie obiad i usiadł w tym samym kącie, a może przy tym samym nawet stole (niewiele znać było postępu w »Rozłamie«, klubie o radykalnych nieomal zasadach), przy którym on i Jolyon junior zwykli siadywać przed dwudziestu pięciu laty, ilekroć zabierał syna do teatru podczas świąt czy wakacyj.

Chłopiec wielbił teatr i stary Jolyon przypomniał sobie syna siadującego zazwyczaj naprzeciw niego i usiłującego ukryć podniecenie pod pozorem udawanej, zbyt przejrzystej jednak obojętności.

Zamówił teraz taki sam obiad, jaki wybierał zawsze jego chłopak — rosół, rzeczną rybę, kotlet i kawałek tortu. O, gdyby tak mieć go teraz naprzeciw siebie!

Nie widzieli się już od czternastu lat. Nie po raz pierwszy od tego czasu zadawał sobie stary Jolyon dręczące pytanie, czy w owej sprawie z synem nie zawinił też trochę i on sam. Nieszczęśliwa miłość do niegodziwej flirciarki, Danae Thornworthy, obecnie Danae Pellow, córki Antoniego Thornworthy, rzuciła młodego człowieka w ramiona matki Juny. Powinien był może nie dopuścić do ich pobrania się; byli zbyt młodzi ohoje, przekonawszy się jednak o nadmiernej wrażliwości chłopca, ojciec pragnął widzieć go jak najprędzej ustalonym w bezpiecznym porcie małżeńskim. Po czterech latach runął gmach! Niepodobieństwem było oczywiście stanąć wówczas po stronie syna; rozsądek i tradycje — to połączenie potężnych czynników zastępujących mu niezłomne zasady, głosiły niepodobieństwo bronienia syna, serce jednakże wołało inaczej. Ponura bezwzględność całej sprawy wyłączała wszelkie liczenie się z uczuciem. Istniała wszakże Juna, maleńka kruszyna z płomiennymi włosami; oplotła się ona, owinęła dokoła starego Jolyona, wrosła mu w serce stworzone na zabawkę i umiłowane schronienie drobnych, nieporadnych istotek. Z całą trzeźwością zdawał sobie sprawę, że musi zdecydować się na rozstanie z wnuczką lub z synem. Półśrodki nie zdadzą się na nic w podobnej sytuacji. Na tym polegała cała tragedia. I drobna, bezbronna istotka odniosła zwycięstwo. Nie będzie uganiał się za zającem ani polował z chartami. Rozstał się z synem.

Rozstanie to trwało dotychczas.

Swojego czasu zaproponował wypłacanie Jolyonowi juniorowi zmniejszonej, ale stałej pensji, propozycja jego została jednak odrzucona. Bodaj że odrzucenie to dotknęło go bardziej niż wszystko inne, pozbawiając go ostatniej możności wyładowywania w ten chociażby sposób swojego uczucia dla syna, starcząc za namacalny, nieodwołalny dowód ostatecznego zerwania, jakim musiało być z konieczności podobne zrzeczenie się wszelkiej wspólnoty własności.

Obiad nie smakował Jolyonowi. Szampan wydał mu się cierpki; nie taki, jak Veuve Clicquot z dawnych dni!

Przy czarnej kawie przyszło mu na myśl pojechać na operę. Kazał sobie podać »Timesa« — nie uznawał innych dzienników — i przejrzał kolumnę widowisk na ten wieczór. Dawano »Fidelia«.

Chwała Bogu, że nie jedną z nowomodnych niemieckich pantomin tego zwariowanego Wagnera.

Włożył dawny szapoklak operowy, który ze swoim spłaszczonym przez użycie rondem i wysokim kształtem starczy! za żywy emblemat wspanialszej przeszłości; wciągnął na ręce parę lawendowego koloru rękawiczek, wydających mocny zapach rosyjskiego juchtu wskutek stałego przebywania w kieszeni w bezpośrednim sąsiedztwie skórzanej cygarniczki i kazał sprowadzić dorożkę.

Powozik potoczył się wesoło po ulicach, których niezwykłe ożywienie uderzyło starca.

— Hotele muszą robić kolosalne obroty — pomyślał. —— Przed kilku laty nie było tutaj jeszcze ani jednego z tych wielkich gmachów hotelowych. Uśmiech zadowolenia błysnął na jego twarzy na wspomnienie o własności gruntowej, jaką posiadał w tej okolicy. Wartość jej podskoczyła niewątpliwie olbrzymio! Świetny interes!

Myśł ta naprowadziła go wszelako na splot dziwnie oderwanych, tak mało charakterystycznych dla członków rodu Forsytów, refleksyj, w których snuciu tkwiła po części tajemnica jego przewagi nad nimi wszystkimi. Jakimi drobinami są ludzie! Ile tych drobin! Co się z nimi wszystkimi stanie?

Potknął się wysiadając z dorożki, zapłacił woźnicy ściśle bez napiwka, ile się należało, poszedł w kierunku kasy, aby kupić bilet, i stał z portmonetką w ręce — nie uznawał zwyczaju młodych ludzi obecnego pokolenia lubiących nosić pieniądze po kieszeniach »luzem«. Kasjer wychylił się z budy niby warujący stary pies.

— O — zawołał ze zdumieniem — to pan Jolyon Forsyte! Nie mylę się! Jak mi Bóg miły! Nie widziałem już łaskawego pana od lat! Drogi, szanowny panie! Inne były dawniej czasy! Tak, tak, pan szanowny i pański brat, i pan Traquair z sali licytacyjnej, i pan Mikołaj Treffry — abonowaliście zawsze po sześć, siedem krzeseł u nas co sezon. Jakże zdrowie pańskie? Nie młodniejemy, nie, nie!...

Czerstwa twarz starego Jolyona okryła się ciemniejszym jeszcze rumieńcem; zapłacił swoją gwineę. Nie zapomniano go więc! Wszedł do sali teatralnej równocześnie z rozpoczęciem uwertury, jak stary koń bojowy na sygnał do ataku.

Spłaszczywszy swój szapoklak, usiadł, ściągnął i starannie złożył, jak to czynił ongiś, lawendowego koloru rękawiczki i przyłożył do oczu lornetkę, żeby rozejrzeć się po sali. Odjąwszy ją wreszcie i opuściwszy na złożony szapoklak, utkwił wzrok w kurtynę. Dotkliwiej niż kiedykolwiek poczuł, że skończyło się już dla niego wszystko. Gdzie się podziały wszystkie kobiety, wszystkie owe ładne kobiety, których tu było zawsze tak pełno? Co się stało z dawnym owym zamieraniem serca w oczekiwaniu pierwszych tonów którego z wielkich śpiewaków? Co z uczuciem upojenia życiem i zdolnością wchłaniania w siebie jego rozkoszy?

Najżarliwszy bywalec operowy swojego czasu! Jakie tam teraz opery?! Ten zwariowany Wagner zmarnował wszystko; nie ma melodii, nie ma pieśni, nie ma głosów do śpiewania ich. O, cudowni dawni śpiewacy! Nie ma już śladu po nich! Siedział słuchając śpiewania dobrze znanych scen i tępy ból ściskał jego serce.

Od srebrnego pierścienia włosów zaczesanych za uszy aż do ułożenia stóp obutych w czarne rozciągane gumami na bokach pólbuciki nie było nic starczo zniekształconego i osłabłego w całej postaci starego Jolyona. Siedział tak samo — a przynajmniej prawie tak samo — wyprostowany jak za dawnych czasów, kiedy przychodził tutaj co wieczór; i wzrok też zachował równie dobry, a przynajmniej prawie równie dobry. Natomiast jakie uczucie znużenia życiem i utracenia wszelkich co do niego ułud!

Przywykł przez całe życie cieszyć się każdą rzeczą — bodaj nawet daleką od doskonałości — tyle jest na świecie rzeczy niedoskonałych! — używał ich jednak powściągliwie, aby jak najdłużej zachować młodość. Teraz utracił już tę umiejętność cieszenia się życiem, utracił zdolność filozoficznego zapatrywania się na nie; pozostało mu tylko przeraźliwe uczucie, że wszystko się już dla niego skończyło. Ani nawet chór więźniów, ani pieśń Floriana nie były w stanie rozproszyć ponurych jego myśli.

Gdyby chociaż Jo był przy nim! Musi już mieć teraz czterdzieści lat. Zmarnował czternaście lat życia jedynego swojego syna. A przecież Jo przestał już być pariasem społecznym. Jest żonaty. Stary Jolyon nie był zdolny oprzeć się chęci zaznaczenia swojego uznania dla tego kroku syna przez posłanie mu czeku na 500 funtów. Czek został mu zwrócony w liście datowanym z »Rozmaitości« i zawierającym słowa następujące:

Najdroższy ojcze!

Hojny dar twój był mi miły, jako oznaka, że nie sądzisz o mnie tak źle. Zwracam ci go, gdybyś jednak uważał za właściwe ulokować sumę tę na rzecz malca (nazywamy go Jolly), który nosi wspólne nasze imię i, tytułem obyczaju społecznego, nasze nazwisko, bardzo będę rad.

Mam z głębi serca nadzieję, że zdrowie twoje jest równie dobre jak zawsze.

Twój kochający syn Jo

List był kubek w kubek jak sam chłopak. Zawsze serdeczny i miły w obejściu. Stary Jolyon odpowiedział:

Drogi mój Jo!

Suma (funtów 500) wciągnięta jest do moich ksiąg na rzecz twojego chłopca pod nazwiskiem Jolyona Forsyta i została oprocentowana prawnie na pięć od sta. Mam nadzieję, że dobrze ci się powodzi. Zdrowie moje dotychczas jeszcze dobre,

Z wyrazami miłości Twój kochający cię ojciec Jolyon Forsyte

Co roku 1 stycznia dodawał do kapitału tego setkę oraz procenty. Suma rosła; w najbliższy Nowy Rok wyniesie tysiąc pięćset i kilka funtów! Trudno byłoby powiedzieć, ile satysfakcji sprawiała mu ta coroczna transakcja. Korespondencja ich urwała się jednak na owych dwu listach.

Pomimo miłości dla syna, pomimo instynktownego uczucia (po części wrodzonego, po części zaś, jak u tysięcy osób jego warstwy społecznej, wynikłego z ciągłego obracania się w sferze interesów), które skłaniało go do sądzenia ludzi z rezultatów ich prac raczej aniżeli wedle własnych zasad, tkwiło w głębi jego serca dziwne rozdwojenie. W danych okolicznościach powinien był syn właściwie zmarnieć doszczętnie; tak się zawsze czytało o tym w powieściach, kazaniach i sztukach teatralnych, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się czytać, słyszeć lub oglądać na scenie.

Po otrzymaniu czeku z powrotem stary Jolyon był zupełnie zbity z tropu. Coś wydawało mu się nie w porządku. Dlaczego syn jego nie zeszedł na psy? A zresztą, skąd można było to wiedzieć?

Słyszał — postarał się oczywiście sprawdzić to — że Jo mieszka w St. James Wood, że posiada mały domek z ogrodem na Wistaria Avenue, że żona jego bywa z nim w towarzystwie — w towarzystwie nieszczególnym, rozumie się — że mają dwoje dzieci, że chłopaczka nazywają Jolly1  (w danych warunkach brzmiało imię to nieomal cynicznie, a stary Jolyon nie lubił cynizmu i zarazem bał się go), a dziewczynkę — urodzoną już w małżeństwie — Holly. Skąd można by się poinformować, jakie są naprawdę materialne warunki syna? Wiedział tyle jedynie, że skapitalizował on rentę otrzymaną jako schedę po ojcu matki i wstąpił jako skromny urzędnik do biur Lloyda; poza tym malował obrazy akwarelą. Stary Jolyon wyszperał to i kupował je w sekrecie od czasu do czasu, spostrzegłszy przypadkiem podpis syna pod jednym z pejzażów przedstawiających rzekę Tamizę i wystawionych w oknie handlarza obrazów. Uważał je za marne i nie zawieszał ich na ścianie przed wzgląd na podpis; chował je też stale w szufladzie.

W wielkiej sali operowej ogarnęła go niezmożona tęsknota za synem. Odtwarzał w pamięci swojej wizje dalekiej przeszłości, kiedy malec w brązowym płóciennym ubranku lubił prześlizgiwać się pod lukiem rozstawionych ojcowych nóg, potem czasy, kiedy on sam biegł obok kucyka chłopca, ucząc go konnej jazdy; dalej dzień, w którym po raz pierwszy zaprowadził syna do szkoły... Chłopczyna taki był przylepny i dający się kochać! W kolegium w Eton zyskał w zbyt wielkim może stopniu owe pożądane maniery, które, jak wiedział stary Jolyon, nabyć można tylko w tego rodzaju szkole, bardzo znacznym kosztem; zawsze wszelako niezmiennie był miły i serdeczny w obcowaniu. Zawsze też był mu towarzyszem — nawet po Cambridge — jakkolwiek uniwersytet oddalił go nieco od rodziny wskutek zyskanych tam wszelkiego rodzaju plusów. Stosunek starego Jolyona do krajowych szkół publicznych i »uniwerków« pozostał zawsze niezachwiany, zachował też wzruszające uwielbienie, nie wolne jednak od pewnego rodzaju nieufności w stosunku do systemu kształcenia stosowanego w wyższych uczelniach, z których nie było mu danym korzystać samemu...

Teraz, kiedy Juna odjechała i opuściła dom, a raczej prawie że go opuściła, pociechą byłoby dla niego widzenie się z synem. Czując, że myślą tą popełnia zdradę wobec swojego rodu, swoich zasad i swojej warstwy, stary Jolyon usiłował zająć się wyłącznie słuchaniem śpiewaka. Marny aktorzyna! — marny nieudolny partacz! A Florian... niczym kij!

Już po dawnej operze. Jak łatwo zadowolić dzisiejszą publiczność!

Na ulicy udało mu się złapać dorożkę sprzed nosa opasłemu, znacznie młodszemu jegomościowi, który uważał ją już za swoją własność. Droga jego wiodła poprzez Pall Mall, ale dojechawszy do rogu, zamiast pojechać w kierunku Green Parku, dorożkarz skręcił na ulicę St. James. Stary Jolyon wyciągnął już rękę przez okienko (nie znosił, aby wożono go niewłaściwą drogą), w tej samej jednak chwili, odwróciwszy się, spostrzegł, że znajduje się naprzeciwko klubu »Hotch-Potch«. Tęsknota, która żarła go cały wieczór, wzięła górę Kazał dorożkarzowi zatrzymać się. Zdecydował się wejść i zapytać, czy Jo należy jeszcze do klubu.

Wszedł. Hall klubowy zachował w zupełności dawny swój wygląd, z czasów kiedy bywał tutaj na obiadach w towarzystwie Jacka Herringa, jako że miano tu najlepszego kucharza z całego Londynu. Rozejrzał się dokoła bystrym, władczym swoim wzrokiem, który sprawiał, że zawsze lepiej bywał obsługiwany aniżeli wszyscy inni.

— Czy pan Jolyon Forsyte jest jeszcze członkiem waszego klubu? — zwrócił się do lokaja.

— Tak, proszę pana, jest obecnie tutaj. Kogo mam zameldować?

— Ojca jego.

Jolyon junior, już na wychodnym z klubu, włożył kapelusz i przechodził przez hall, kiedy portier zatrzymał go. Niemłody był już, siwiejący, z twarzą zbiedzoną — nieomal kopią ojcowej, i krzaczastym opadającym jego wąsem. Zbladł mocno. Spotkanie to po tylu latach było straszne; niczego tak panicznie nie bał się, jak wszelkich scen. Zetknęli się obaj i podali sobie ręce bez słowa. Wreszcie ojciec ze drżeniem w głosie zapytał:

— Jak się masz, mój chłopcze?

— Jak się masz, ojcze?

Obciśnięta rękawiczką lawendowego koloru dłoń starego Jolyona drgnęła.

— Jeżeli idziesz w moją stronę — rzekł — mogę cię podwieźć.

I jak gdyby stale, co wieczór, odprowadzali się wzajem do domu, wyszli razem i wsiedli do dorożki.