Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Dom opieki, zagadkowa śmierć i zmowa milczenia opiekunów. W domu spokojnej starości nagle umiera pacjent. To wzbudza podejrzenia emerytowanego policjanta Tore Lindahla. Czy za śmiercią może stać ktoś z zewnątrz? I dlaczego pracownicy placówki nagle postanawiają milczeć? Dziennikarka z lokalnej gazety rozpoczyna śledztwo z emerytowanym policjantem. Czy starszy mężczyzna mógł zostać zamordowany, bo wiedział za dużo? Okazuje się, że nie był pierwszą ofiarą spisku... Aby odkryć prawdę, muszą cofnąć się aż do czasów II wojny światowej. Idealna dla fanek i fanów Jo Nesbø!
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 464
Veröffentlichungsjahr: 2024
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Cecilia Sjögren
Tłumaczenie Saga Egmont Tłumaczenie Saga Egmont
Saga
Echo przeszłości
Tłumaczenie Saga Egmont
Tłumaczenie Saga Egmont
Tytuł oryginału Svallvåg
Język oryginału szwedzki
Copyright ©2022, 2024 Cecilia Sjögren i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728569108
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Majorka, miesiąc wcześniej
Przeczuwała, że tak się stanie. Że prawda w końcu wyjdzie na jaw i zatruje jej codzienność. Mimo to żyła w kłamstwie, mając nadzieję, że nikt się nie dowie. Z upływem kolejnych lat jej sekret zdawał się coraz lepiej ukryty. To dawało jej mylne poczucie bezpieczeństwa. Jego wczorajsza wizyta zmieniła jednak wszystko.
Señora Orjeda zgasiła papierosa na parapecie i owinęła się ciaśniej poplamionym fartuchem malarskim. Spojrzała z niepokojem na ogród. Za ręcznie wykonanym murem z suchego kamienia, porośniętym bugenwillą, sosny rozpościerały swoje ogromne korony. Dumne, proste drzewa otaczały modną ulicę Avinguda de la Rossegada. Wyraźnie kontrastowały z niskimi kosodrzewinami, które znała z dzieciństwa.
Na myśl o domu zadrżała jej ręka. Palce przejechały mechanicznym ruchem po siwych włosach. Jej dłonie były poplamione czerwoną i żółtą farbą, co świadczyło o tym, że rano malowała. Wzrok błądził.
Po drugiej stronie ulicy wznosiły się i opadały fale Morza Śródziemnego. W ten wiosenny wieczór powietrze przesycone było solą i zapachem pinii. Uwielbiała tu stać i patrzeć na to, co stało się dla niej wszystkim: drzewa cytrusowe i migdałowce pośrodku ogrodu; hibiskus i lawenda pnące się po wapiennej krawędzi klombu; pomalowana na biało willa z przestronnym patio, gdzie dziś zamknęła okiennice wielkich, łukowatych okien, aby uchronić się przed upałem.
Señora Orjeda stłumiła ziewnięcie. Wstała wcześnie rano, jeszcze zanim słońce pojawiło się nad skalistym grzbietem gór Sierra de Tramuntana. Nie mogąc zasnąć, stanęła w drzwiach patio i czekała. Zdecydowała się zostać. Nadszedł czas, by w końcu wszystko opowiedzieć. Nie widziała innego wyjścia z tej sytuacji.
Był już wieczór, a on wciąż nie przyjeżdżał. Może jednak zmienił zdanie?
Señora Orjeda popatrzyła na ulicę. Okolica była całkowicie opuszczona, ale oszałamiająco piękna.
Nie widziała dziś swoich sąsiadów. Być może skrywali się przed upałem, a może po prostu wyjechali. Zamożni obcokrajowcy, którzy udali się do domu, gdy upał i turyści wzięli wyspę we władanie. Była to możliwość ucieczki od tego, co niewygodne.
W ciągu dnia nie widziała nawet Sergia, który pomagał jej we wszystkich praktycznych sprawach dotyczących domu. Obiecał, że dokończy prace związane z odsłonięciem cegieł ściany patio, ale najwyraźniej coś mu wypadło.
Cholerny Hiszpan – pomyślała.
Pomimo prawie siedemdziesięciu lat spędzonych na wyspie wciąż miała trudności ze zrozumieniem, że umówiony czas spotkania nie był żadnym zobowiązaniem. Potrzebowała dziś jego obecności, by nie skupiać się na nerwach, które trawiły ją od środka.
Powoli przesunęła dłonią po wytartej okładce, poplamionej sadzą i zniszczonej przez samo życie. To była historia, którą w końcu musiała opowiedzieć.
Ostrożnie położyła zeszyt na delikatnie reliefowanym blacie ławy stojącej przy oknie. Cienkie palce jej dłoni gładziły mozaikę, lazurowy błękit na tle piaskowej terakoty. Na stoliku stała do połowy pełna butelka cavy, której etykietę zdobiła jedna z jej zeszłorocznych prac. Lokalne wino, lokalna artystka. Wykwinty trunek we wspaniałej szacie. W wieku 85 lat wciąż była w stanie utrzymać się z malowania. Ale to, co stworzyła tego ranka, nie nadawało się do sprzedaży.
Drżącymi rękami pozwoliła kolorowi płynąć po bielonej ścianie. Osoba postronna uznałaby to za plagiat wielkiego Miró; ale ktoś, kto ją rozumiał, wiedział, że dała gwałtowny upust stłumionym uczuciom, które, jak sądziła, dzieliła tylko z martwymi i morzem.
Czy kiedykolwiek ponownie poczuję, że mam prawo żyć? Czy to, z czego zrezygnowałam, może być uznane za zadośćuczynienie? Może jednak jest to możliwe – pomyślała, pozwalając swojemu spojrzeniu ponownie błądzić po okolicy.
Po drugiej stronie ulicy zadbane kwietniki zdobiły wejście do połączonych ze sobą budynków hotelu Bendinat. W dali słychać było słaby odgłos silnika. Powoli, ale zdecydowanie przybierał on na sile. Morze Śródziemne zdawało się mirażem w drżącym od upału powietrzu. Zapach lawendy stawał się coraz bardziej duszący.
Samochód zwolnił przy bramie. Do środka wdarł się uporczywy dźwięk silnika. Señora Orjeda zbliżyła się szybko do okna, przewracając butelkę wina. Bąbelki cavy spieniły się na powierzchni stołu, trunek płynął po mozaice, aż dotarł do zeszytu. Przerażona podniosła go i wytarła woskowaną okładkę fartuchem malarskim.
Wino zaczęło skapywać z krawędzi stołu na kamienną podłogę. Po chwili utworzyło małą kałużę u jej stóp. Zapach gruszek i cytryn wypełnił patio.
Przez okno widziała, jak samochód wjeżdża na hotelowy parking naprzeciwko. Silnik został wyłączony. Mężczyzna, na którego czekała cały dzień, wysiadł. Stał na parkingu, a jego wodniste, niebieskie oczy wpatrywały się w budynek. Poirytowany, przeczesał dłonią włosy, które opadły mu na czoło.
Daleko na horyzoncie słońce tonęło w bezruchu morza.
Señora Orjeda chwyciła mocniej zeszyt. Prawda była dla niej zbyt trudna. Kroczenie drogą kłamstwa było o wiele łatwiejsze. Mogłaby tak dalej żyć, gdyby nie przyjechał. Zaschło jej w ustach na myśl o zmierzeniu się z rzeczywistością.
Jej gość spojrzał na ulicę i zaczął iść w kierunku jej domu. Podążała wzrokiem za jego ruchami. Widziała, jak przechodzi przez bramę i zmierza w górę wydeptaną ścieżką. Ogród przyjął go spokojnie w promieniach zachodzącego słońca.
Mężczyzna zapukał do drzwi.
Señora Orjeda stała, nie mogąc zrobić kroku, w kałuży wina. Straciła całą swą odwagę i nie była w stanie otworzyć drzwi.
Rozległo się kolejne pukanie, a potem rygiel ustąpił pod naporem. Zobaczyła go przekraczającego próg w słabo oświetlonym patio.
– Halo? Jesteś w domu? – Jego wzrok przykuło jej poranne malowidło.
Głośno przełknęła ślinę.
– Więc wróciłeś – powiedziała. Zaczęła się mocno pocić, aż pod jej pachami pojawiły się plamy.
Rozejrzał się.
– Tak, przecież tak zdecydowaliśmy.
– Tak zdecydowaliśmy – powtórzyła.
Stał bez ruchu w cieniu.
– Chodźmy do salonu, zrobię ci kawę – zaproponowała z lekkim drżeniem w głosie.
– Nie, dziękuję. – Jego twarz była całkowicie pozbawiona wyrazu.
– To długa historia – zaczęła niepewnie. – Nie da się jej tak szybko opowiedzieć.
– Nie przyszedłem wysłuchiwać twoich kłamstw. – Podszedł krok bliżej.
– Więc po co? – zapytała, ściskając zeszyt.
– Aby zobaczyć twój strach.
– Przyszedłeś wyrównać rachunki?
– Nazywaj to, jak chcesz.
Zrobiła krok do tyłu, jednak zbyt późno zdała sobie sprawę, że ten ruch zamknął jej drogę ucieczki. Bielony ceglany mur za nią był gruby i pozbawiony otworów.
– Naprawdę myślałaś, że ujdzie ci to na sucho? – powiedział, a ona zauważyła, że jego usta po raz pierwszy wykrzywiły się w uśmiechu.
– Kiedyś musi nadejść czas, gdy przebaczenie będzie możliwe – stwierdziła, czując ucisk w piersi.
– Czas – prychnął. – Jego upływ pokazał tylko twoją lekkomyślność. Zaczęłaś zostawiać ślady. Nie mogłaś kontynuować swojej strategii na taką skalę, jak wcześniej. Nic dziwnego, że tak się stało, bo zawsze chciałaś czegoś więcej niż to, co oferowało ci życie.
– Nic o mnie nie wiesz – powiedziała niepewnie. Jej głos brzmiał obco.
– Wiem więcej, niż myślisz – odparł. – Twoje prace rozprzestrzeniają się wraz z turystami. W dzisiejszych czasach nie można się przed nikim ukryć. Obraz z Majorki nagle pojawia się na ścianie w Roslagen. To, co ukryte i zapomniane, ożywa.
Roslagen. Przed jej oczami pojawiły się gęste korony sosen. Widziała siebie biegnącą krętą ścieżką. Z dala od błyszczącego horyzontu, gdzie promienie słońca spotykały się z taflą morza. W rozkładające się igliwie czarnego lasu.
Szła naprzód, nie oglądając się za siebie. Wiedziała, że spojrzenie za siebie sprawiłoby, że zachwiałaby się. Strach pulsował jej w skroniach, nie nadążając za tętnem. Krzaki raniły jej ręce i nogi. Torebkę przyciskała mocno do siebie. Trzymała w niej bilety, klucz do nowego życia. Okropną przeszłość ukryła głęboko na dnie morza.
Przez te wszystkie lata wmawiała sobie, że tak właśnie jest. Dopóki nie zaczęły przychodzić listy. Teraz już wie, że powinna była działać bardziej stanowczo.
Wspomnienia wyssały z niej wszystkie siły, strach zaczął jej ogromnie ciążyć. Była już zmęczona oszukiwaniem wszystkich dookoła. Miała dość życia w kłamstwie, niezliczonych sekretów i niedopowiedzeń.
– Czy kiedykolwiek myślałaś o tym, co za sobą zostawiłaś? – zapytał, podchodząc krok bliżej.
– Każdego dnia – powiedziała. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak często.
– A jednak nic z tym nie zrobiłaś?
– Nie – wyszeptała, ściskając drżące dłonie. Słabym, monotonnym głosem zaczęła odmawiać różaniec. – Panie, zmiłuj się. Chryste, zmiłuj się. Panie, zmiłuj się. Chryste, usłysz nas. Chryste, wysłuchaj nas…
– Trochę za późno na modlitwę – przerwał jej. – Nie możesz już uciekać przed prawdą. Przeszłość wróciła.
Jej wzrok powędrował w stronę krótszego boku patio i odsłoniętego muru. Przez jej ciało przeszedł dreszcz.
– W ścianie nie mieszkają żadne duchy – wyszeptała, by przekonać zarówno siebie, jak i jego. – To tylko stare hiszpańskie wierzenia.
– Możliwe. Mimo wszystko zmarli sprawiają, że nie możesz spać w nocy, prawda?
Jego czoło lśniło od potu. Ich spojrzenia znów się spotkały i wtedy to zobaczyła – wielki upór osoby gotowej zabić. Wyraźnie przypomniała sobie, kiedy widziała podobny wyraz twarzy po raz ostatni.
Pociemniało jej w oczach. Słyszała szum w uszach, ale też coś innego. Gdzieś w oddali słychać było znajomy warkot. To stary ford Sergio, wgnieciony z przodu i z tyłu po nieostrożnych manewrach parkingowych. Nadzieja zapłonęła, ale równie szybko zgasła. Kątem oka dostrzegła uniesiony nóż. Sergio nie był w stanie zdążyć.
Poczuła ból od ciosu nożem. Raz, dwa, odpłynęła. Tunel, ciemność. Powoli wypełniał ją pusty śmiech. Niezdrowa satysfakcja, że nie musi się już bać, że wszystko wkrótce się skończy. Z góry widziała swoje ciało i mężczyznę znikającego za drzwiami budynku.
Cisza.
Potem coś się zmieniło. Ze smutkiem obserwowała Sergio, który pochylał się nad nią, całując jej czoło.
– Kto ci to zrobił? – szeptał.
Jego przerażenie sprawiło, że znów zapragnęła powiedzieć mu, jak było naprawdę.
Na sekundę opuściła swoje miejsce na górze i znalazła się w jego ramionach, czując dotyk i łzy na swojej skórze.
– Señora Orjeda, kto? – szlochał.
Ostatkiem sił szepnęła mu do ucha. Skupił się i próbował połączyć rozproszone fragmenty układanki.
– Qué?
Uśmiechnęła się do niego po raz ostatni. Jutro zamuruje ścianę i wszystko wróci do normy. Fale uniosą się wysoko i uderzą w spiczastą skałę. Gołębie jak zawsze będą szukać ochłody pod koronami sosen.
Strach w końcu ją opuścił. Rozluźniła się i pozwoliła, by wiatr niósł ją przez lśniące morze.
Zaspany Tore Lindahl otworzył oczy i poprawił siwiejący kosmyk włosów. Przez małe otwory w tkaninie żaluzji sączyło się słabe światło. Drobne punkciki na ciemnoniebieskim tle. Brzęk zegara podłogowego w salonie przerwał ciszę. Tore leżał bez ruchu w łóżku i nasłuchiwał. Dziwny dźwięk wyrwał go z krainy snu. Był tego pewien.
Każdego ranka budził się tuż przed szóstym uderzeniem zegara. Leżał nieruchomo i patrzył, jak pierwsze promienie słońca wpadają do ciemnego przedpokoju z sąsiedniego pokoju. Ponownie wytężył słuch. Mieszkanie było pogrążone w ciszy.
Tore z trudem wstał. Łóżko zaskrzypiało pod jego ciężarem, gdy sięgał, by włączyć małą lampkę na stoliku nocnym. Zrobił to nieuważnie, przez co radio z zegarem spadło na ziemię. Neonowe cyfry migały drażniąco w ciemności. 4:30. Zirytowany oparł zdrową rękę o krawędź łóżka, postawił zdrętwiałe nogi na podłodze i chwycił kulę. Otaczała go ciemność.
Nie powinno się mieszkać w domu spokojnej starości w wieku siedemdziesięciu pięciu lat – pomyślał, wspominając z niechęcią decyzję swojej córki Anny. Nie miało znaczenia, że placówka „Troskliwa opieka” była ładna i znajdowała się w centrum Norrtälje. Chciał wrócić do domu na Singö.
Powoli, opierając się na kuli, podszedł do okna i podciągnął roletę. Na zewnątrz świtało. Drobny deszcz padał z zachmurzonego nieba i jedynie pojedyncze promienie przedostawały się przez drzewa w sąsiednim zagajniku. Otworzył okno i poczuł chłodne powietrze wpadające do pokoju. Z oddali dobiegło pohukiwanie sowy. Coś poruszyło się w gęstwinie. W miejscu, gdzie nie sięgał wzrokiem. Żółta poświata.
Chwycił okulary leżące na parapecie. Teraz widział wyraźnie parę skośnych, żółtawych oczu i spiczaste uszy. Do sosny na skraju lasu przywiązany był owczarek niemiecki. Tuż za brzozą, w którą zaledwie tydzień wcześniej strzelił piorun. Zwierzę przykucnęło na mokrej trawie, jego sierść była wilgotna.
Przez chwilę Tore zastanawiał się, czy nie ruszyć mu na ratunek, ale w końcu postanowił tego nie robić. Nie było sensu narażać się na takie ryzyko. Może pies należał do miejscowego ćpuna? W dzisiejszych czasach nie można mieć co do niczego pewności.
Tore poczuł chłód od podłogi. Zamknął okno i podszedł do szafki, gdzie starannie ułożono filcowe kapcie. Wsunął stopy w obuwie z grubego materiału i założył kardigan na piżamę. Nie chciał się przeziębić tuż przed nocą świętojańską.
Jego spojrzenie spoczęło na odbiciu w lustrze. Jego twarz wyglądała jak maska. Usta układały się w krzywy, głupkowaty uśmiech, którego nigdy nie było widać w jego oczach. Prawa ręka zwisała bezwładnie obok tułowia.
W lepszych momentach bawiło go, że przypomina delfina. Gdy czuł się gorzej, wygląd uświadamiał mu wyraźnie powolny rozkład ciała. To był paradoks, bo nigdy w życiu nie cechowała go taka przenikliwość jak teraz.
Rozmyślania Torego przerwał hałas na korytarzu. Niewątpliwie ktoś tam teraz był. Drapanie. Brak ciszy i spokoju był jedną z najgorszych rzeczy w domu opieki.
Tore powoli podszedł do drzwi i zerknął przez judasza. Ktoś pochylał się nad zamkiem w drzwiach naprzeciwko. Jego sylwetka kołysała się w przód i w tył w świetle neonowej lampki nocnej na korytarzu.
Drzwi do mieszkania sąsiada otworzyły się, a intruz zniknął w środku. Co, do diabła? – pomyślał Tore. Chwycił przycisk alarmowy na bransoletce i nacisnął go.
Tore zdołał doliczyć do 573, zanim nocna pielęgniarka pojawiła się w ciemności korytarza. Widział ją już wcześniej, to Inez. Jedna z pracownic zatrudnionych przez firmę rekrutacyjną. Jej gęste, kręcone włosy sterczały na wszystkie strony.
Już po jej krokach poznał, z jakim zamiarem się zbliżała. Podeszwy uderzały o wykładzinę z linoleum. Obcasy mocno naciskały na błyszczącą podłogę. Jest bardziej wkurzona niż zwykle – pomyślał.
– O co chodzi tym razem? – zapytała. – Nie masz nic do roboty, tylko dzwonić w środku nocy?
Tore nie odpowiedział. W jego świecie takie pytanie nie wymagało odpowiedzi.
Stanęła przed nim, trzymając się pod boki. Mocno zaciskała usta. Można było powiedzieć, że miała bujne kształty. Najprawdopodobniej to określenie, by jej się nie spodobało.
– Dlaczego zadzwoniłeś? – zapytała cierpko.
– Ktoś jest w mieszkaniu Vikinga – wyszeptał.
– Nie dzwoń niepotrzebnie – mówiła dalej. Najwyraźniej wciąż była przekonana, że nadużył alarmu.
– Nie mów tak głośno. – Tore przyłożył wskazujący palec do ust. – Ktoś jest w mieszkaniu.
Demonstracyjnie nacisnęła włącznik lamp sufitowych, oświetlając cały korytarz. Podeszła do mieszkania Vikinga i otworzyła drzwi.
– Może powinnaś zadzwonić po strażnika – próbował zasugerować.
– Nie trzeba – odpowiedziała, wołając w stronę wnętrza mieszkania: – Halo, jest tam kto?
Tore stanął w drzwiach swojego mieszkania, w przygnębieniu obserwując rozgrywającą się przed nim scenę. Ostre światło lampy raziło go w oczy. Migająca świetlówka powodowała ból głowy.
– Jest tam kto? – powtórzyła Inez, nerwowo ściskając klamkę. Brak odpowiedzi.
W mieszkaniu było zupełnie ciemno, ale działo się tam coś dziwnego.
Sam mógłbym to lepiej zrobić – pomyślał Tore, spoglądając na swoje zdjęcie w ramce wiszące na ścianie przy drzwiach. Wydawało mu się, że widzi współczujące spojrzenie swojego młodszego ja, czterdziestolatka w czapce z daszkiem naciągniętej nisko na czoło.
– Widzisz? – powiedziała triumfalnie. – Nikogo tam nie ma. A teraz idź do łóżka i nie zawracaj mi więcej głowy.
Inez odwróciła się na pięcie i zaczęła odchodzić szybkim krokiem. Jej tyłek kołysał się na boki pod zbyt obcisłym fartuchem, gdy szła korytarzem w kierunku klatki schodowej.
Tore czekał, aż ucichną odgłosy jej birkenstocków. Czy naprawdę mógł popełnić taki błąd?
Światła zgasły, ale nikły blask znaków ewakuacyjnych na korytarzu rzucał bladą poświatę na drzwi sąsiada.
Chwiejnym krokiem Tore przeszedł przez wyłożony linoleum korytarz, kierując się do ciemnego mieszkania. Czuł słaby zapach starego cygara. Przez wiele lat można było palić w pokojach, więc ściany przesiąknęły dymem.
Ciemność mieszkania przełamywał prostokąt kolorowego światła z komody stojącej w korytarzu. W regularnych odstępach czasu cyfrowa ramka wyświetlała obrazy na ekranie, oświetlając leżące obok szklankę z protezą i rozpiskę leków.
Tore poczłapał dalej w filcowych kapciach. Zajrzał do salonu. Był pusty. Poszedł w kierunku kuchni. To samo. Z wahaniem skierował się do sypialni. Doznał nieprzyjemnego uczucia, że przekroczył granice intymności właściciela. Nie znali się zbyt dobrze, on i Viking.
W sypialni było cicho. Zbyt cicho. Przez zaciągnięte zasłony prześwitywało pojedyncze, wąskie pasmo światła padające na łóżko. Tore poczuł lodowaty podmuch. Chłód dochodził z łóżka. Było to aż nazbyt znajome uczucie.
Tore poszukał włącznika światła. Znalazł go i blask alabastrowej lampy zalał sypialnię, potwierdzając to, co już wiedział. Viking leżał martwy w łóżku, jego lodowatoniebieskie oczy wpatrywały się w drogo urządzony pokój. Skóra była blada.
Obok na podłodze leżała niedokończona łamigłówka sudoku. Trenował do końca – pomyślał Tore i stwierdził, że to wszystko nie ma sensu. Metodyczny wysiłek, by utrzymać mózg w ruchu. Po co była ta cała ciężka praca? Obok sudoku leżał amulet na skórzanym pasku i ramka. Szkło, które chroniło zdjęcie, pękło.
Tore podniósł wzrok i ponownie spojrzał na martwego sąsiada. Wydawało się, że się skurczył, gdy tak leżał bez życia pod kocem na łóżku. Nadal był ubrany w brązową flanelową koszulę, którą miał na sobie zeszłego wieczora, kiedy grali w brydża. Spod wełnianego koca wystawał kawałek spodni od piżamy. Miękki dżersej. Strój daleki od tego, co były dyrektor Holbach kiedykolwiek by założył, zanim jego eleganckie koszule Harvie & Hudson zmieszały się z ciuchami innych mieszkańców domu opieki we wspólnej pralni. Białe włosy zwisały zmierzwione na czole.
– Jeśli dopadnie mnie demencja, chcę, żebyś mnie wykończył. Słyszysz? – zwierzył mu się kiedyś Viking. Tore ani się nie zgodził, ani nie odmówił spełnienia tego życzenia. Po prostu stwierdził, że to kolejny z szalonych pomysłów Vikinga.
Mężczyzna miał swoją rutynę. Każdego ranka rozwiązywał krzyżówkę we „Frankfurter Allgemeine”, a następnie spędzał resztę poranka, studiując literaturę francuską. Jedynym wyjątkiem była krótka przerwa na poranną herbatę na patio. Popijał tam specjalnie zamówioną herbatę earl grey z Harrodsa i obserwował świat analitycznym okiem znad okularów. Każdego dnia – przynajmniej w miesiącach, kiedy znali się z Torem.
Zapach śmierci już się pojawił. Viking musiał umrzeć wkrótce po powrocie do mieszkania. Rozwiązał ostatnie sudoku i zasnął. Tore wytarł nos. Ile osób zmarło w ostatnim czasie? Co najmniej trzy. Clark na tym samym piętrze, zaledwie kilka tygodni temu. Tore słyszał, że w takich miejscach śmierć przychodzi falami. Podszedł do stolika nocnego, podniósł telefon i wybrał numer alarmowy.
– Viking Holbach nie żyje – powiedział, nie zadając sobie trudu, by się przedstawić.
– Czy nie kazałam ci iść spać? – Ponownie odebrała Inez.
– Zrozumiałaś, co powiedziałem? Masz martwego lokatora w apartamencie 3:12 – wypluł z siebie.
Po drugiej stronie zapanowała cisza. Deszcz przybrał na sile i uderzał coraz głośniej w szybę.
– Zaraz kogoś przyślę – odpowiedziała niechętnie.
– Dobrze.
Tore poszedł do kuchni poszukać świeczki. Znalazł ją i zapalił, a następnie położył na stoliku nocnym obok Vikinga. Zbliżył się do okna i zaciągnął zasłony. Spojrzał na podwórko i przez chwilę wydawało mu się, że widzi wznoszącą się ziemię. Zobaczył wschodzące słońce. Niech będzie przewodnikiem dla unoszącej się duszy Vikinga.
Ponownie skierował wzrok na kolegę. Płomień świecy migotał powoli. Rzucał cienie na zmarszczki i fałdy jego szyi, na opuchliznę, która ciążyła mu na powiekach. Czy były jakieś oznaki zbliżającej się śmierci w zwykle tak przenikliwym spojrzeniu Vikinga? Nieobecny wzrok. Zapowiedź?
Tore zmrużył oczy, próbując wyobrazić sobie młodego Vikinga, człowieka, którego nigdy nie znał. Pewnie miał mocne rysy: wystający podbródek i prosty nos. Może jasne włosy, platynowy blond lub popielate.
Tore spojrzał na podłogę. Wyraźny ślad obuwia obok rozbitego zdjęcia. Odcisk buta. Może ze skórzaną podeszwą – pomyślał i podniósł połamaną ramkę.
W tym samym momencie usłyszał kroki na korytarzu. Błyskawicznie wsunął zdjęcie do kieszeni swetra. Następnie wstał i powoli wyszedł z mieszkania, by porozmawiać ze strażnikiem na nocnym dyżurze.
– Zakład opieki zdrowotnej odpowiada na zarzuty w piśmie do gminy. – Örjan Svanberg, redaktor działu ekonomicznego „Norrtelje Dagblad”,zdjąłokulary do czytania.
Na drugim końcu stołu konferencyjnego siedziała Veronika Wiklund. Jej blond włosy opadały równo wokół lekko kanciastej twarzy, na której zbyt często pojawiały się czerwone plamy, jakby się podrapała.
Daj mi to zlecenie – pomyślała, czując, jak zaczyna się czerwienić. Odgarnęła z twarzy kosmyk i próbowała złapać wzrok przełożonego, ale on patrzył na nią jak na powietrze, skupiając się na prawie pustej sali. Przez chwilę spoglądał na jasne, brzozowe krzesła, po czym zwrócił się w stronę koleżanki Veroniki o kruczoczarnych, sterczących włosach.
– Mówią, że problem nie leży w prowadzeniu ośrodka przez Caring, ale we współpracy z firmą medyczną odpowiedzialną za opiekę nad pacjentami – powiedział, odchylając się w fotelu.
– Domyślam się, że chcesz, abyśmy podrążyli ten temat? – rzuciła Carina, punkowa koleżanka Veroniki. Ostrożnie umieściła porcję snusu pod wargą, która tego dnia była grubo pomalowana śliwkową pomadką.
My. Promyk nadziei. Może jednak była szansa, że dostanie to zlecenie.
– Mam czas – powiedziała Veronika, próbując włączyć się do rozmowy, ale jej słowa pozostały bez odpowiedzi.
W takich chwilach zastanawiała się, co tu robi i dlaczego on nalegał, by brała udział w spotkaniach organizacyjnych. Zdawało jej się, że już zdecydowano, że nie będzie się zajmować żadnymi istotnymi sprawami.
Jej praca miała polegać na przeprowadzaniu ankiet z mieszkańcami Norrtälje na temat najlepszej lodziarni w mieście i spędzaniu czasu w przyczepie za traktorem w celu sporządzenia szczegółowego raportu na temat pierwszego w tym roku krowiego safari w mleczarni Väddö. Była w redakcji na stażu, ale stać ją było na więcej. Gdyby tylko Örjan dał jej szansę.
Veronika spojrzała w stronę wejścia, gdzie błękitna ściana nad koszami do recyklingu była wypełniona oprawionymi wycinkami z ich artykułów. To były najlepsze tytuły – coś w rodzaju hall of fame.
Redaktor naczelny opierał się o jeden z kontenerów i rozmawiał z kolegą. Jak zwykle miał puste spojrzenie i niezapalonego papierosa zwisającego z kącika ust. Jego pomarszczona marynarka leżała niezgrabnie na zgarbionych ramionach, zbyt mała, by ukryć wystający brzuch. Kiwnął do niej zachęcająco głową. Czy zauważył grę Örjana? Prawdopodobnie nie, ponieważ była subtelna. Czasami zastanawiała się, czy te działania dotyczyły tylko jej.
Te myśli nie dawały Veronice spokoju i za każdym razem tak samo ją drażniły. Zadaniem Örjana było jej pomagać, a nie przeszkadzać. Cały czas słyszała słowa redaktora naczelnego, kiedy przedstawiał ich sobie nieco ponad miesiąc wcześniej: Będzie twoim przełożonym i mentorem, pomoże ci zapoznać się z życiem redakcyjnym, abyś jak najszybciej wdrożyła się w pracę. Jak dotąd raczej jej przeszkadzał. Gdyby tylko mogła zrozumieć dlaczego.
– Więc co robimy? – zapytała, ignorując milczenie reszty zespołu.
– Konfrontację – odpowiedział Örjan. – Chcę, żebyśmy wybadali tych, którzy są za to odpowiedzialni. Zarówno dom spokojnej starości „Troskliwa opieka”, jak i właściciela zakładu opieki zdrowotnej Caring. Trzeba ich pociągnąć do odpowiedzialności. Grzebać tak głęboko, jak się tylko da. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy znaleźli coś więcej. Dużo gówna może wypłynąć na powierzchnię.
Zebrała się na odwagę.
– A firma medyczna?
Potrząsnął głową, a łupież opadł mu na ramiona. Tłusta skóra prześwitywała przez przerzedzone włosy.
– Ale… – zaczęła. Nagle przyszło jej do głowy, że sprzeczanie się z Örjanem nie przyniesie jej niczego dobrego, zwłaszcza jeśli chciała przełamać redakcyjny impas. – Co chcesz, żebyśmy zrobili? – spytała więc z wymuszoną wesołością.
– Ty będziesz kontynuować swoją serię artykułów na temat osobistości z regionu Väddö.
Poczuła, że kręci jej się w głowie. Co ona sobie myślała? Że początkujący pracownik dostanie temat miesiąca? A jednak było to duże rozczarowanie. Jej wzrok spochmurniał. Chciała mu wygarnąć, ale opanowała złość.
– Będziemy musieli podzielić się zadaniami – powiedział, jakby po raz pierwszy zauważył jej niezadowolenie.
Przytaknęła i wstała. Miała nadzieję, że nie widzi, iż jest bliska łez.
– Jeszcze nie skończyliśmy.
Udawała, że nie słyszy. Wychodząc z pokoju, demonstracyjnie stukała obcasami o podłogę. Nie pomogło jej to rozładować negatywnych emocji, ponieważ cały jej gniew został wygłuszony przez puchaty dywan. W oddali słyszała Örjana omawiającego ustalenia dotyczące wywiadu, który tak bardzo pragnęła przeprowadzić. Ignorując słowa przełożonego, podeszła do małego aneksu kuchennego na drugim końcu pokoju.
Kim ty jesteś, Örjanie Svanberg – myślała z wściekłością. Nic nieznaczącym gówniarzem, który jest zmuszony wyładowywać swoje frustracje na stażystce.
Przygotowała kawę i wzięła kilka herbatników z paczki, którą ktoś zostawił na blacie. Odwróciła się i wróciła na swoje stanowisko. Nieco dalej sprzątaczka ścierała kurz z jednej z wielu stojących w biurze plastikowych palm. Światło wpadające przez okna sprawiało, że pyłek wyglądał jak cukier.
Veronika dmuchnęła na gorącą kawę i spojrzała w stronę stołu konferencyjnego. Örjan nadal siedział tam z Cariną. Zastanawiała się, co robić. Właściwie nie miała dziś nic pilnego. Wzięła kęs herbatnika i otworzyła Facebooka. Jako pierwszy wyświetlił się nowy post od Marteli Escobar, jej najlepszej przyjaciółki.
Poranne spotkanie Veroniki zakończyło się fiaskiem.
Postanowiła przejrzeć zdjęcia na profilu przyjaciółki. Martela popijająca mojito w ciemnym barze. Ściany pokryte pocztówkami i graffiti. Przyjaciółka uśmiechająca się do aparatu, z ciemnymi włosami w nieładzie wokół twarzy w kształcie serca. Głęboki dekolt jej czarnej sukienki odsłaniał opaloną skórę i grubo ciosaną srebrno-skórzaną biżuterię. Znały się jak łyse konie. Były nierozłączne przez całe studia na wydziale dziennikarskim. Przyjaźniły się mimo znacznych różnic zarówno w temperamencie, jak i wyglądzie.
Martela dostała pracę w „Mallorca Daily Bulletin”. Niewątpliwie sprawiło to, że tymczasowa praca Veroniki w Norrtälje stała się dla niej mniej atrakcyjna.
– Jak się masz?
Veronika wzdrygnęła się i wyłączyła Facebooka. Tak bardzo skupiła się na wspominkach, że nie usłyszała nadchodzącej Cariny.
– Dobrze – odpowiedziała z rezygnacją.
Carina skinęła głową.
– Wiesz – powiedziała. – On nie ma złych zamiarów.
A więc ona również to zauważyła.
– Nie?
– On cię testuje, nie widzisz tego? – Warstwa szminki na jej ustach nie była już taka gruba i zmieniła kolor na nieco jaśniejszy.
– Testuje? Wyżywa się na mnie. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam. – W jej oczach pojawiły się łzy. Nie mogła ich powstrzymać.
Odwróciła głowę. Popatrzyła na okna, których nie można było otworzyć, a światło wpadało jedynie przez szare zasłony.
– Prawdopodobnie niczym – powiedziała spokojnie Carina. – Taki już jest. Musisz się do tego przyzwyczaić, jeśli myślisz o przyszłości tutaj.
Przyszłość? Tutaj? Nie było mowy, żeby została w tej norze.
– Masz dziś dużo roboty? Może wybrałabyś się ze mną do domu opieki?
– Osobowości w regionie Väddö – powiedziała, wzdychając.
– Ośrodek spokojnej starości wydaje się doskonałym miejscem do takich badań.
– Ale…
– On tego nie zauważy, a ja potrzebuję pomocy.
Veronika spojrzała na gabinet Örjana. Odchylał się na fotelu. Całkowicie pochłonięty własnymi myślami, z rękami głęboko wciśniętymi w kieszenie ciemnozielonej marynarki. Zawsze tej samej. Miała wytarte mankiety i małe przetarcia na całej długości materiału.
Wzruszyła ramionami.
– Nie dostaniesz żadnych punktów za użalanie się nad sobą. – Poczuła na sobie wzrok szaro-zielonych oczu Cariny. – Poza tym, jeśli wyruszysz na prawdziwą misję, zobaczysz, że ta nora nie jest taka zła, jak ci się wydaje.
– Co…
– Wyciekło to, o czym myślisz – powiedziała, wskazując na notatnik.
Veronika nabazgrała „pieprzona dziura” na kartce, ale niestety było to w pełni czytelne. Poczuła, jak na jej policzkach pojawiają się czerwone plamy.
– Nie miałam na myśli…
– Nie musisz się tłumaczyć. Ja też nie jestem stąd. Norrtälje nie było częścią mojego planu życiowego. Przyjechałam tu tymczasowo, tak jak ty. – Uśmiechnęła się z przekąsem.
Veronika wyrwała kartkę z notesu i zgniotła ją.
– Jedźmy – powiedziała, wstając.
Pierwszy patrol policji dotarł na miejsce zdarzenia dopiero po dwóch godzinach. Cholernie długo, ale niczego innego nie można się było spodziewać – pomyślał Tore, kopiąc nogą w żwir. Przynajmniej on dobrze wykorzystał to przedłużające się oczekiwanie. Podsumował swoje obserwacje, dzięki czemu mógł szybko i zwięźle przekazać policji relację: dokładny czas włamania, rysopis sprawcy i przedział czasowy, w którym Viking opuścił ten ziemski padół. Zabezpieczył też ślady stóp przy łóżku i znalazł inne na parapecie w salonie. Ten fakt go zastanawiał. Dlatego zbadał również kwietnik poniżej, gdzie znaleziono odciski butów sportowych, podczas gdy te przy łóżku widoczne były tylko w mieszkaniu. Na tej podstawie doszedł do wniosku, że włamywacz miał na sobie adidasy i właśnie jego widział przez wizjer. Intruz, chcąc się chronić, uciekł przez okno.
Tore zamierzał też pokazać policji ramkę, ale kiedy się pojawili, a on chciał opisać im sytuację, tylko poklepali go delikatnie po ramieniu, a następnie wtargnęli do mieszkania, niszcząc część dowodów. Wtedy poczuł, że to wszystko nie ma znaczenia. Przepełniała go złość, że nie został potraktowany poważnie.
Spojrzał na chmury, które spowijały Norrtälje przez cały dzień. Miał dosyć tego gówna. Dostał już dziś reprymendę za zadzwonienie pod 112 i zaangażowanie policji.
W tym kraju panuje cholerna dyskryminacja wiekowa – pomyślał, zmieniając pozycję na ławce na podwórku, gdzie siedział bezpośrednio pod oknem Vikinga na terenie ogrodzonym taśmą. Ale on pokaże policji, że nie można go tak po prostu ignorować.
Dotknął kieszeni na piersi swetra, gdzie włożył małą srebrną ramkę na zdjęcia. Mógłby im ją przekazać, gdyby chcieli posłuchać starego kolegi po fachu.
Ławka była mokra od deszczu, który spadł w nocy. Tore poczuł, że przemoczył bawełniane spodnie. Slipy też zrobiły się wilgotne. Teraz na pewno się przeziębię – pomyślał, grzebiąc stopami w błotnistym żwirze. Chmury zaczęły ustępować i się przejaśniało.
Brzoza przy zagajniku poruszyła się delikatnie. Dziwne. Z pewnością drzewo nie mogło samo z siebie zmieniać pozycji?
Tore wstał i opierając się na kuli, zaczął iść w kierunku zagajnika. Że też wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Może jednak się starzeję – pomyślał, drepcząc przez podwórko.
Pod drzewem leżało kilka połamanych gałązek, a ziemia wokół była zadeptana. Znalazł też dwa niedopałki. Dotarł do niego zapach organicznego rozkładu, wokół panowała złowroga cisza.
– Cholerne partactwo – mruknął. Czy ci policjanci w ogóle znają się na robocie?
W zagajniku rozległ się słaby dźwięk. Zakłócenie panującej tu ciszy. Najostrożniej, jak potrafił, Tore podkradł się w kierunku dobiegającej muzyki. Usłyszał nieznaną melodię. Z minuty na minutę stawała się coraz głośniejsza. Przybywajcie, lilie i orliki, przybywajcie1 …
Kula zawadziła o kamień. Sroka na pobliskiej brzozie przeleciała i z piskiem zniknęła w wodzie. Muzyka ucichła i teraz tylko dochodziły odgłosy oddalających się kroków. Delikatne ostrzeżenie lasu. Tore kopnął kulę, przeklinając chorobę, która zrobiła z niego kalekę. Gaj znów spoczął w ciszy.
Rozczarowany, odwrócił się w stronę podwórka, gdzie kierowniczka domu opieki, Anita Lindberg, wyszła z budynku administracyjnego, aby spotkać się z kimś, kto właśnie przyjechał.
Tore myślał o usłyszanej melodii. Już kiedyś słyszał grę tych skrzypiec, ale dziś jego pamięć szwankowała. Podniósł niebiesko-białą taśmę policyjną i ponownie usiadł na wilgotnej ławce.
Anita dotarła do samochodu na podjeździe i otworzyła drzwi od strony pasażera.
– Nie było łatwo cię tu dziś sprowadzić – powiedziała przenikliwym, wysokim głosem. Jej słowa odbiły się echem między budynkami domu opieki. Słychać było, że jest zirytowana.
Tore wiercił się na wilgotnej ławce w oczekiwaniu na ciąg dalszy.
Anita zbliżała się do sześćdziesiątki. Jej krótko ścięte włosy po trwałej miały ciemnoczerwony kolor. Twarz pełna była drobnych zmarszczek mimicznych. Widział, jak pracują jej szczęki, gdy zaciskała usta.
Wyłączono silnik, a Sissela Franzén, lekarka domu spokojnej starości, wysiadła z samochodu.
– Musiałam opatrzyć odleżyny. To był priorytet – odpowiedziała chłodno. Była sporo wyższa od Anity. Ostre rysy, ciemne, ładnie falujące włosy, wyraźne zmarszczki, wszystko to emanowało pewnością siebie. Patrzyła na innych z góry, co sprawiało, że kurczyli się w sobie w jej obecności.
Anita zacisnęła usta.
– Gdzie on jest? – Sissela kontynuowała, ignorując lekceważące przyjęcie.
– W mieszkaniu 3:12 na parterze – odpowiedziała chłodno Anita.
– Czy to nie obok Clarka, który niedawno zmarł?
– Tak. Policja powinna już skończyć. Prawdopodobnie możesz tam wejść – kontynuowała.
– Policja? – Informacja ta wywołała szczery uśmiech lekarki. Za elegancko pomalowanymi na czerwono ustami krył się nieskazitelny rząd białych zębów.
– Tak, jeden z mieszkańców po nich zadzwonił.
– Dlaczego?
– To dawny policjant z mieszkania naprzeciwko. Wciąż myśli, że jest na służbie, biedak. Jest przekonany, że ktoś się włamał. Inez była na dyżurze, gdy wczoraj wieczorem po raz pierwszy włączył alarm, ale nic nie widziała.
Tore poczuł się jak nikomu niepotrzebny głupiec. Ponownie stwierdził, że bardzo nienawidzi starości.
– To Viking Holbach nie żyje, prawda?
– Tak.
– Wiesz, że jest wujkiem dyrektora generalnego Cura.
– Tak.
– Kiedy umarł?
– Myślałam, że ty mi to powiesz.
– Jasne, jak chcesz…
– W środku nocy.
– Być może należało działać nieco bardziej zdecydowanie, biorąc pod uwagę relacje rodzinne.
Anita wzięła głęboki oddech i spojrzała na lekarkę.
– Sissela – powiedziała – muszę ci przypomnieć, że to ty, a nie ja, nadałaś tej sprawie priorytet. Poza tym więzy krwi z zarządem i właścicielami firmy medycznej nie dają nikomu taryfy ulgowej.
– Teoretycznie masz rację, ale Viking był kiedyś biznesmenem, a jego bratanek jest nim teraz. Ta sprawa może spowodować niekorzystny rozgłos związany z placówką.
– Co ty insynuujesz?
– Nic.
– Viking umarł, bo był stary, kropka. Nikomu nie posłuży wyolbrzymianie tego faktu. Nawet tobie.
Sissela Franzén uśmiechnęła się, pokazując równy rząd zębów.
– Zobaczymy – powiedziała, krzyżując ręce na piersi i całkowicie się dystansując.
Cicha walka o władzę. Viking bezapelacyjnie był w jej epicentrum. A może to wokół niego kręcił się teraz świat? Zaniepokojony Tore podrapał się po głowie, ale nie zdążył spokojnie się nad tym zastanowić, bo nagle rozległ się głośny sygnał telefonu. Anita szybko wyciągnęła komórkę z kieszeni płaszcza. Odeszła kilka kroków od lekarki, zbliżając się do ławki Torego. Była pogrążona w rozmowie i go nie zauważyła. Utkwiła wzrok w żwirze na drodze, stojąc zaledwie parę metrów od niego. Promienie słońca uwydatniły zmarszczki na jej twarzy. Ich kształt się zmieniał, podążając za mimiką.
Ona też się starzeje – pomyślał Tore. Skóra na jej szyi luźno zwisała nad kwiecistym uniformem, ale w przeciwieństwie do mieszkańców domu w jej rysach wciąż można było dostrzec ślady piękna.
Powoli podniosła głowę i odgarnęła włosy do tyłu.
– Tylko garstka ludzi wie – powiedziała. – Rozmawiałam z wszystkimi. Nie będzie żadnych oświadczeń dla prasy. Są tego świadomi.
Nikt ze mną nie rozmawiał – pomyślał Tore. Ale ja nie istnieję przecież w ich świecie.
– Drzwi są zawsze zamknięte, ale w nocy można dostać się do środka za pomocą klucza, nie ma wtedy żadnego personelu w recepcji – kontynuowała Anita, prawie szepcząc do telefonu komórkowego.
Jestem przezroczysty – pomyślał. Przezroczysty jak folia, którą owijam swój ser każdego ranka.
– Oczywiście, że mogą to tak przedstawić. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ich w to nie mieszać – powiedziała Anita i zakończyła połączenie. Powoli podeszła do Sisseli. Dyrektorka była przygarbiona, prawie zgięta wpół.
Trzeba było coś chronić. Zdobytą władzę? Może nawet własną skórę?
– Jak już mówiłam, mam nadzieję, że będziemy współpracować – powiedziała do Sisseli. – Ani słowa mediom. – Wyprostowała się, jakby zdała sobie sprawę ze swojej funkcji i oczekiwania, że uporządkuje obecną sytuację.
– Już tu są. Widziałam samochód „Norrtelje Dagblad”zaparkowany koło wejścia. – Sissela wyciągnęła długi, smukły palec, wskazując drogę. – Jeśli wie o tym tylko garstka osób, znalezienie mężczyzny, który zawiadomił policję, powinno być łatwe.
Anita milczała. Czy zauważył strach na jej twarzy?
– Nie przyszło ci do głowy, że współpraca wymaga wzajemności? Dlaczego oni tu są? – spytała lekarka.
– Wraz z urzędnikiem do spraw bezpieczeństwa odpowiedziałam na twoje zarzuty w piśmie do gminy. „Norrtelje Dagblad” czeka na mój komentarz.
– Może powinnaś przerwać tę szopkę.
– Rozumiem, że to by ci odpowiadało. Rozmowa była planowana od dłuższego czasu.
Odwołanie wywiadu w tym momencie wywołałoby lawinę pytań. – Głos Anity stał się bardziej zdecydowany. – Jeśli ty zajmiesz się swoimi sprawami – kontynuowała – ja skupię się na tym, co do mnie należy. Myślę, że nie muszę cię odprowadzać.
Dyrektorka domu opieki odwróciła się i poszła w kierunku budynku administracyjnego, ściskając mocno telefon. Sissela Franzén wzruszyła ramionami. Przeszła przez korty do gry w bule, a potem zniknęła we wnętrzu bloku mieszkalnego.
Kobieta z autorytetem – pomyślał Tore z nieskrywanym podziwem. Niewielu osobom udawało się wyprowadzić Anitę z równowagi.
Zdawał sobie sprawę, że istnieją różne poglądy na temat tego, w jaki sposób należy zapewniać opiekę. Tak diametralnie różne stanowiska, że lekarka w końcu wykorzystała media jako broń. Napisała list otwarty na temat tego, co postrzegała jako niedociągnięcia w organizacji domu. Skrytykowała fakt, że zmniejszano liczbę personelu, zwłaszcza w opiece nad pacjentami z demencją. Sam był zaskoczony, gdy przeczytał ten list w gazecie. Żadnego z tych zarzutów nie mógł potwierdzić. Co prawda nie należał do grupy pacjentów, którzy potrzebowali faktycznego nadzoru, a jednak chyba by coś zauważył.
Tuż nad jego głową gwałtownie otworzono okno. Ktoś wychylił się i splunął na trawę, ślina o mało nie trafiła Torego. To wada bycia niewidzialnym – pomyślał i już miał ponownie pogrążyć się w rozmyślaniach, gdy usłyszał z pokoju wyraźny głos Sisseli:
– Wygląda na to, że byłeś ostatnią osobą, która widziała go żywego.
– Dlaczego tak myślisz?
– Sprawdziłam w rejestrze, że tu byłeś.
– Tak, dzwonił. Bolała go noga. Dostał Alvedon. Siedziałem tu przez chwilę i rozmawiałem z nim. Kiedy wychodziłem, wszystko było w porządku. Dlaczego pytasz?
– To rutynowe pytania.
– Gówno prawda. Coś tu nie gra?
To ten nowy chłopak – pomyślał Tore, gdy oddalił się od okna i przestał ich słyszeć. Kopnął kamień i przeklął swój los. Starannie wybierał to miejsce, ale na próżno.
Policjanci, którzy zabezpieczali teren, próbowali zmusić go do odejścia stąd, ale on tylko kręcił głową, zachowywał się zniedołężniale i siedział dalej. Tupał w papciach po żwirze, aby utwierdzić ich w przekonaniu, że jest nieobliczalnym starcem. W końcu poddali się i rozciągnęli niebiesko-białe taśmy wokół ławki. W ten sposób był teraz praktycznie rzecz biorąc częścią miejsca zbrodni.
Wszechobecna śmierć i niezauważalnie kończące się życie. Mój koniec może być bliski. Czy ktokolwiek z personelu wierzy mi na słowo? Odrzucił tę myśl tak szybko, jak się pojawiła.
– Słyszałem, co się stało.
Tore przerwał swoje ponure przemyślenia i spojrzał w górę. Josef, złota rączka domu opieki, stał na żwirowej drodze i patrzył na niego swoimi brązowymi oczami. Jego siwe włosy kręciły się na skroniach.
– Jezu, przestraszyłeś mnie. – Tore złapał się za klatkę piersiową i poczuł krawędzie srebrnej ramki.
– Przepraszam. – Josef zrobił kilka kroków do przodu. – Co tu robisz?
Tore wzruszył ramionami.
– Przesiaduję na tej ławce od rana – powiedział.
– Czy policja nie ma nic przeciwko temu, że znajdujesz się na zabezpieczonym terenie?
– To przywilej, z którego korzystam jako były funkcjonariusz. Nawet na emeryturze przysługują określone uprawnienia.
Josef się roześmiał.
– Dlaczego nie przyjdziesz się napić kawy, zamiast siedzieć tu i marznąć?
– Dzięki, ale dobrze mi tu, gdzie jestem.
– Rób, jak chcesz, ale oferta jest aktualna, jeśli zmienisz zdanie.
– Dziękuję.
Josef zamrugał. Stał jeszcze chwilę, jakby czekał na ciąg dalszy, głaszcząc swój orli nos.
– Nie ma sensu, byś próbował mnie przekonać.
– Dobrze, ale chcę, żebyś wiedział, że w tych kapciach wyglądasz jak dziwak. Jest szansa, że cię zamkną – powiedział, odwracając się na pięcie i idąc w kierunku wejścia.
– Josef…
– Tak?
– Dziękuję za troskę.
– Nie ma za co. Wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Josef to była dobra dusza domu „Troskliwa opieka”. Ktoś, kto naprawdę troszczył się o starszych ludzi. Był odpowiedzialny za codzienne zajęcia w placówce, jak to ładnie nazywano: czytanie na głos, krzyżówki i gry salonowe, grillowanie kiełbasek w noc Walpurgi czy obchody świąt Bożego Narodzenia. Aktywności, które Tore wyśmiewał, gdy jego córka Anna czytała mu błyszczącą broszurę reklamową, aby przekonać go do zamieszkania w ośrodku. Brzmiało to dla niego jak reklama przedszkola, ale dzięki Josefowi wszystko nabierało dorosłej godności. Wyróżniał się wiekiem na tle pozostałych pracowników. Zbliżał się do sześćdziesiątki. Nie był tak zestresowany jak oni, zawsze znajdował czas na rozmowę. Ale było w nim coś jeszcze; głębia i spokój w jego smutnych oczach. Jakby trudy życia były nieodłączną częścią jego losu.
Żwir na podwórku znów zachrzęścił, a samochód z logo „Norrtelje Dagblad”na boku zwolnił przed wejściem. Żadnych mediów – pomyślał z zadowoleniem.
Z pojazdu wysiadły dwie młode kobiety. Tore natychmiast rozpoznał jedną z nich. Jej czarne włosy sterczały we wszystkich kierunkach, jak po źle przespanej nocy. Druga była młodsza. Ładna blondynka, której wcześniej nie widział.
Dziennikarki rozejrzały się, po czym szybko poszły w kierunku budynku administracyjnego, nie zauważając go. Gdybyście tylko dostrzegły moje istnienie, mógłbym wam powiedzieć kilka ciekawych rzeczy – pomyślał Tore. Przez chwilę czuł, że dobrze jest być niewidzialnym. Potem przypomniał sobie rozmowę Sisseli i Anity. Trzeba było wybrać wroga. Ta myśl sprawiła, że się uśmiechnął. Z pewnością pokaże im jeszcze, na co go stać. Przeprowadzanie wywiadów z emerytami okazało się naprawdę gównianą robotą. Było na tym samym poziomie intelektualnym co poprzednie zadania Veroniki.
Uzyskanie relacji ze źródła na temat zarówno zaniedbań w opiece, jak i ograniczonych funduszy, było niestety pobożnym życzeniem. Veronika niewiele zdołała się dowiedzieć w ciągu ostatnich kilku godzin. Głębokie poszukiwania w zakamarkach pamięci, z bardzo zmarszczonym czołem, nie zaowocowały niczym więcej niż kilkoma skargami na godziny otwarcia centrum pielęgnacji stóp i wyrażeniem rozczarowania posiłkami podawanymi w stołówce, a dokładniej brakiem gołąbków na obiad. To były błahostki, choć naprawdę się starała.
Kartę pamięci jej telefonu wypełniały zawiłe historie z przeszłości. Opowiadania pełne były szczegółów, których nie zatarł upływ czasu ani demencja związana z teraźniejszością.
Veronika westchnęła i przekroczyła próg świetlicy domu opieki. Deszcz znów zaczął padać i uderzał o szyby, tworząc strużki na brudnym szkle. Rozejrzała się po jasno oświetlonym pomieszczeniu. Przy jednym ze stolików mężczyzna w znoszonym szlafroku przesuwał po blacie ogromną liczbę małych, niebieskich elementów układanki. Cierpliwie dociskał do siebie krawędzie puzzli. Rzadkie, siwe włosy odsłaniały nierówności szorstkiej skóry głowy. Jego czoło było mocno pomarszczone.
– Tore Lindahl? – zapytała ostrożnie.
Mężczyzna podniósł wzrok i potrząsnął głową. Wrócił do swojego bezpiecznego azylu. Veronika usiadła na sofie i czekała.
Ostatni wywiad. Nieplanowany i bez czujnego oka przełożonych. Przynajmniej tak o tym myślała. Ostatni promyk nadziei. Staruszek nalegał na spotkanie z nią. Wysłał człowieka o imieniu Josef, by to załatwił. Poprosił, by zaczekała w świetlicy.
Rozejrzała się po sali. Było czysto, przy ścianach stały regały z IKEA, pełne starych książek. Z okien widać było plac, na którym emeryci pili popołudniową kawę, gdy pogoda na to pozwalała. Przynajmniej tak mówiono.
W jednym rogu świetlicy był włączony telewizor, którego nikt nie słuchał. Trwała właśnie debata na temat opieki zdrowotnej i społecznej. Temat na czasie – pomyślała, zerkając na ekran.
– Bezpośrednim skutkiem nagłego zwrócenia uwagi na nadużycia w prywatnych domach opieki…
Nie mogła tego słuchać, wiedziała, co zaraz powiedzą. Zbyt rzadkie zmienianie pieluch i zaniedbania. Skutecznie prowadzona retoryczna propaganda. Same ogólniki. Wszystko pokazane w czarno-białych kolorach.
Nie jestem lepsza – pomyślała, zamykając oczy, by zebrać myśli.
W pokoju unosił się delikatny zapach sosnowych igieł. Szczypał ją w nos. Pragnęła za wszelką cenę znaleźć jego źródło. Zastanawiała się nad tym, co widziała w ciągu ostatnich kilku godzin w domu opieki. Tablice ogłoszeń reklamujące tajskie chi i warsztaty z zapraszanymi gośćmi. Personel w kapciach, wzorzystych tunikach i z imionami na małych metalowych tabliczkach przyczepionych na piersiach. Örjan nie byłby z tego zadowolony. Muszę znaleźć coś innego – pomyślała. W przeciwnym razie już nigdy tu nie przyjadę.
Ostatni wywiad. Josef mówił, że ten mężczyzna był czymś zaniepokojony. Tore Lindahl. Mam nadzieję, że jesteś przynajmniej zdrowy na umyśle – pomyślała, zakładając włosy za ucho.
W drugim końcu pokoju na krześle siedziała zgarbiona kobieta, robiła coś na drutach. Jej zdeformowane dłonie powoli przesuwały włóczkę. Przy każdym ruchu druty uderzały o siebie. Trzy pojedyncze oczka ześlizgnęły się z narzędzia, prując materiał. Milimetr po milimetrze zsuwały się kolejne, aż w końcu drut spadł na podłogę.
Kobieta wstała z trudem. Piersi, które były widoczne przez białą koszulkę, zwisały ciężko, tworząc kolejne wybrzuszenie na brzuchu. Zaskakująco szybko pochyliła się do przodu, by sięgnąć po drut.
Veronika rzuciła się w jej stronę.
– Proszę poczekać, pomogę.
Pomarszczona twarz kobiety rozjaśniła się w uśmiechu.
– Dziękuję, moja droga – powiedziała, a jej żylasta dłoń dotknęła ręki Veroniki. – Czy to mnie przyszłaś odwiedzić?
– Nie, Barbro, to ktoś do Torego. – Josef, który właśnie wszedł do pokoju, pomógł kobiecie wrócić na krzesło. – Tore wkrótce tu będzie – zwrócił się do Veroniki.
– Nigdy nikt mnie nie odwiedza – mruknęła Barbro. Jej włosy były siwe, zniszczone i źle obcięte.
Veronika odwróciła wzrok. Wstydziła się, że zrobiła jej nadzieję, rozpoczynając rozmowę.
– Przy okazji, kim jesteś? – kontynuowała Barbro. – Nie odwiedzałaś go wcześniej, prawda? – Łagodność w jej głosie zniknęła. Było oczywiste, że teraz zacznie się szczegółowe przepytywanie.
– Jestem z gazety „Norrtelje Dagblad”.
– Prawdopodobnie Tore nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Jeśli chcesz odkryć ekscytujące historie do opisania, powinnaś przeprowadzić wywiad ze mną.
Veronika skrzywiła się, główkując, jak może wykręcić się z rozmowy, nie będąc niegrzeczną.
– Teraz pamiętam – powiedziała triumfalnie Barbro. – Jesteś z „Norrtelje Dagblad”, prawda?
Veronika skinęła głową i obdarzyła kobietę słabym uśmiechem. Jej pamięć była delikatna i krucha jak porcelana.
– Pamiętam wszystko. Nikt nie wierzy, że Barbro pamięta – mruknęła kobieta, jakby czytała w myślach Veroniki.
– Barbro… – wtrącił się Josef. – Veronika ma zadanie do wykonania.
Kobieta zacisnęła usta.
– Dobrze, nie będę przeszkadzać.
– Może innym razem – powiedziała Veronika, próbując załagodzić sytuację. Ale Barbro nie odpowiedziała. Ponownie zajęła się robieniem na drutach i z wielkim skupieniem liczyła oczka.
– W dzisiejszych czasach rozmawia się tylko o gównie, ale niech tak będzie – mruknął mężczyzna z układanką, dokładając kolejny niebieski element do wyłaniającego się nieba.
– Zamknij się – odpowiedziała Barbro, nie odrywając wzroku od robótki.
– O, jest i Tore – powiedział Josef z ulgą.
Do pokoju wszedł chudy mężczyzna, opierając się na kuli. Jedna strona jego twarzy była nieruchoma. Jego spodnie były mokre. Nietrzymanie moczu – pomyślała – a może to tylko deszcz?
– Chyba poradzisz sobie sama – powiedział Josef. – Jestem pod telefonem komórkowym, jeśli będziesz czegoś potrzebować – dodał.
Tore stał bez ruchu.
– To ty jesteś dziennikarką? – zapytał z niedowierzaniem w głosie, podnosząc okulary i przecierając oczy wierzchem dłoni. Jego bystre spojrzenie świdrowało ją od góry do dołu.
– Myślałem, że przyślą Eklunda – kontynuował rozczarowanym tonem.
– Nie, wysłali mnie.
Dziwne – pomyślała, wszyscy w domu opieki chcą być przesłuchiwani przez reportera kryminalnego z ich gazety. Tego kobieciarza z zamiłowaniem do butelki, którego lukratywne romanse zdawały się napędzać jego skądinąd raczej mierną pracę dziennikarską.
– Poznaję cię – kontynuował.
– Nie sądzę. – Veronika poczuła narastającą irytację. Nie miała ochoty odbywać rozmowy kwalifikacyjnej, by móc porozmawiać z tym starcem.
– Wnuczka Märty i Einara – powiedział, wyciągając chusteczkę, by przygładzić resztki włosów dłonią. Przyjeżdżałaś do Grisslehamn, kiedy byłaś mała. – Jego druga ręka cały czas zwisała bezwładnie u boku.
Złagodniała. Pomyślała o wszystkich spotkaniach przy kawie, na które zabierała ją babcia. Najwyraźniej także do domu tego staruszka.
– Jak udało ci się mnie rozpoznać? To musiało być bardzo dawno temu.
– To chyba nieźle o mnie świadczy, prawda? – powiedział, uśmiechając się zawadiacko swoją delfinią twarzą.
– Dziadek zmarł zeszłej jesieni – wyznała Veronika.
– Przykro mi. Jak się trzyma Märta? – zapytał troskliwie.
– Nie przyzwyczaiła się jeszcze do samotności. Nie jeździ już do chatki.
– Märta zostawiła Berta – zanuciła Barbro ze swojego kąta, łowiąc puszczone oczko.
– Wiem, to wymaga czasu. Bóg jeden wie, jak dużo – powiedział Tore, ignorując piosenkę Barbro. – Moja żona zmarła kilka miesięcy temu.
Jego spojrzenie powędrowało do okna, gdzie deszcz uderzał o szybę z coraz większą intensywnością. Spojrzał na ciężkie chmury.
– Märta Berta…
– Lepiej się zamknij – krzyknął starzec w szlafroku, rzucając w Barbro garścią elementów układanki.
Tore spojrzał na Veronikę.
– Chodź – powiedział. – Przejdźmy do mojego mieszkania, gdzie będziemy sami.
– Czy powinniśmy zostawić tych dwoje razem?
– Jana i Barbro? Są najlepszymi przyjaciółmi. Właściwie od dzieciństwa.
– Nie widać.
– Nie zawsze wszystko jest takie, na jakie wygląda.
– Faktycznie – powiedziała w zamyśleniu.
Opuścili świetlicę i poszli w kierunku klatki schodowej. Tore poprowadził ją przez długi korytarz, którego żółto-beżowe ściany łączyły się z linoleum. Na wytartej wykładzinie już dawno nie było widać żadnych wzorów. Szedł przed nią w filcowych kapciach. Ich podeszwy skrzypiały od wilgoci. Kula uderzała o podłogę. Veronika się uśmiechnęła. Było w nim coś sympatycznego.
Po pewnym czasie zatrzymali się przed jednymi z wielu drzwi. Tore włożył klucz do zamka i weszli do mieszkania. Wskazał jej drogę do kuchni.
Okno wychodzące na niewielki zalesiony teren było uchylone, wypełniając mieszkanie nasyconym tlenem powietrzem. Meble były stare, ale dobrze utrzymane. Stół z laminowanym blatem z tworzywa sztucznego nie pasował do nowoczesnego wnętrza kuchni. Zlew ze stali nierdzewnej, błyszczący i pusty.
– Usiądź – powiedział, wskazując na pomalowane na niebiesko krzesło. On zajął miejsce przy zlewie i wyjął z szafki paczkę kawy.
– Długo tu mieszkasz? – zapytała ostrożnie.
Potrząsnął głową.
– Od śmierci żony – powiedział, dotykając zdrową ręką ekspresu do kawy. Udar mózgu – kontynuował, wskazując na bezwładną część swego ciała. – Kiedy zmarła Margaret, nie mogłem mieszkać sam.
– Ale lubisz tu być?
– Nie – odparł, odmierzając nerwowo porcję kawy do filtra, tak że część rozsypała się po zlewie. – Tęsknię za domkiem na Singö jak cholera, przepraszam za wyrażenie. Odkąd tu jestem, coraz częściej się zastanawiam, jaki sens ma siedzenie w tym zakładzie i czekanie, aż dołączę do przyjaciół na cmentarzu Väddö.
Co można na to odpowiedzieć – pomyślała. Zobaczyła w myślach rzędy grobów. Pod każdym kamieniem inna historia. I wciąż żywi w pamięci swych bliskich, którzy ubolewają nad ich stratą.
– Nasz czas dobiegł końca, ale trudno to zrozumieć, gdy jest się tak młodym jak ty.
Podał jej filiżanki i spodki. Śnieżnobiała porcelana z klasycznym zdobieniem w kolorze kobaltowego błękitu. Z małymi kiśćmi winogron. Zupełnie jak na zastawie u babci. Małe ozdobne łyżeczki do kawy też były. Brakuje tylko kieliszków do likieru – pomyślała, nakrywając do stołu.
Tore napełnił filiżanki i usiadł naprzeciwko Veroniki. Otworzył słoik wypełniony malinowymi ciastkami i położył je na talerzu.
– Musisz zanurzyć je w kawie – powiedział, podsuwając słodycze w stronę Veroniki.
– Dziękuję. To ty je upiekłeś?
– Nie, nie z tym. – Wskazał na bezużyteczną rękę i zanurzył ciastko w kawie. – Mój zięć przyniósł je wczoraj. Są od Very z Grisslehamn.
Veronika wzięła duży kęs i pozwoliła, by dżem wypełnił jej usta.
– Bardzo dobre – stwierdziła, wycierając się serwetką. – Muszę tam pojechać i kupić te pyszności. Zaczniemy?
Przytaknął, a ona wyjęła notatnik oraz telefon z plecaka i położyła je na stole przed sobą.
– Zadam kilka pytań dotyczących obsługi i komfortu w domu.
– Nie – powiedział.
– Nie?
Pokój był skąpany w charakterystycznej poświacie. Tore zniżył głos.
– Powiem ci coś. – Jego wiewiórcze oczy zrobiły się wąskie, sprawiając, że na wpół sparaliżowana twarz wyglądała na mocno ożywioną. Rozejrzał się po kuchni, jakby chciał się upewnić, że nikt nie podsłuchuje.
– Czy mogę ci zaufać, tak jak Eklundowi?
Jakby temu pijakowi można było ufać – pomyślała.
– Tak, możesz mi zaufać.
– Ktoś pomógł mojemu sąsiadowi.
– Pomógł?
– Został zabity. – Widziała, jak bardzo żałował, że nie siedzi teraz przed nim Eklund. – Rozumiem – powiedziała, przesuwając delikatnie palcem po ekranie telefonu komórkowego i naciskając czerwony przycisk nagrywania. – Opowiedz mi o tym – powiedziała.
I zrobił to. Przedstawił szczegółowo wydarzenia z nocy, a także rozmowę Sisseli z Anitą.
– Skąd pewność, że został zamordowany? – zapytała, gdy skończył opowiadać. – Był dość wiekowy, prawda? Może po prostu umarł we śnie?
– Coś ukrywają, wiem to. Nazwij to intuicją starego policjanta, jeśli chcesz.
– Więc byłeś policjantem – powiedziała.
– Stróżem prawa.
Pomagając sobie kulą, wstał i wyszedł do przedpokoju. Przyniósł zdjęcie i położył je na stole przed nią. Młody mężczyzna w dwurzędowym mundurze. Ciemny materiał z błyszczącymi guzikami i czapka z herbem hrabstwa.
– Jaki byłeś przystojny.
– Tak. – Na jego ustach pojawił się uśmiech. – Były takie chwile.
– Może opowiesz mi o tym innym razem? – powiedziała szybko.
W głębi duszy przeklinała siebie, że po raz kolejny dała się wciągnąć w rozmowę o przeszłości. Dawne wspomnienia były ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała.
Przytaknął i zamknął oczy. Przejrzał mnie na wylot – pomyślała i poczuła się zawstydzona. Natychmiast postanowiła wrócić innego dnia i poprosić go, by jej o sobie więcej opowiedział. Była mu to winna. Historia, którą właśnie usłyszała, mogła wyrwać ją z nudy panującej w jej pracy. Włamanie, a może nawet morderstwo. Tak czy inaczej, świadczyło to o braku bezpieczeństwa w domu opieki. Dostosowała się do zaleceń Örjana, pogrzebała i znalazła. To mogło być ważne.
– Oczywiście będę musiała skontaktować się z kierownictwem, aby poznać ich opinię na temat tego, co się stało – powiedziała, wracając z powrotem do głównego tematu rozmowy.
– Dopóki nie podasz mnie jako źródło, możesz robić to, co trzeba – odparł. – Chcę tylko, aby prawda wyszła na jaw.
– List od lekarki i oświadczenie Caring dementujące zarzuty – powiedziała. – Czy myślisz, że to może mieć jakiś związek z tym, co się stało?
Żylasta dłoń szybko przejechała po łysinie i zobaczyła, że starzec na coś wpadł.
– O czym myślisz? – zapytała.
– To nic takiego. – Oczy Tore powędrowały w górę, jakby szukał czegoś w pamięci.
Veronika wstała i podeszła do okna. Próbowała zrozumieć, o co właściwie chodziło. Deszcz uderzał o szybę. Spojrzała na samotną brzozę na szarym podwórku. Drzewo było pochylone, jego liście skleiły się ze sobą. Pod nim coś było. Zwinięte, przypominało ciemne zawiniątko.
– Pod brzozą coś jest – powiedziała, przesuwając dłonią po parapecie, gdzie w równych odstępach stały zdjęcia. Wspomnienia. Ramka z rozbitym szkłem, a w niej młoda para. Zdjęcie było lekko uszkodzone przez szkło.
– W deszczu? – Tore oparł się na kuli i wstał. Filcowe kapcie szurały po podłodze.
Veronika próbowała dojrzeć, co jest pod drzewem.
– Pies. Jestem prawie pewna, że to owczarek niemiecki. Biedactwo.
– Będzie dobrze – mruknął.
Zaskoczona odwróciła się do niego.
– Jest w tej historii coś, co nie pasuje – powiedziała.
Zatrzymał się i uniósł brwi.
– Czegoś tu brakuje – wyjaśniła.
– Więc zrób wszystko, żeby znaleźć brakujące elementy.
Czy wyczuła irytację w jego głosie?
Był teraz przy oknie. Oparł się o parapet i popatrzył na zewnątrz.
– Nie ma tu żadnego psa – powiedział.
Znów spojrzała przez zalane deszczem okno. W stronę brzozy, która drżała od wilgoci. Pod drzewem było pusto.
Veronika nuciła, gdy wysiadała z autobusu przy kościele w Väddö. Kto mógł przewidzieć, że ten dzień będzie tak ciekawy. Wróciła w myślach do popołudniowych wydarzeń w redakcji. Podekscytowane spojrzenie Örjana. Łupież tańczący na jego znoszonej marynarce. Nagle znalazła się w jego polu zainteresowania. Do tego stopnia, że podsunął jej nowy materiał śledczy na temat Caring.
– Możesz jutro pojechać z Cariną do Sztokholmu – powiedział. – Przeprowadzicie razem wywiad z dyrektorem generalnym Caring.
Deszcz prawie ustał, a przez szczeliny w ciemnej pokrywie chmur słońce wysyłało swoje promienie prosto w pryzmaty pojedynczych kropel. Światło załamywało się i tworzyło kalejdoskopową paletę barw nad otaczającym krajobrazem.
Veronika przeszła kilka metrów od przystanku autobusowego w stronę kościoła i spojrzała na żółty budynek świątyni. Na poboczu znajdowały się rabatki z jeżówką, piwoniami i wiciokrzewem. Nad nimi zwisały duże kwiatostany róży pnącej. Szła w kierunku ożywionego świata, który miała teraz w zasięgu ręki. Nie miała zamiaru dać się już zranić.
Plastikowa torba z doniczkami z kwiaciarni Blomsterlandet obijała się o jej nogę. Nie przepadała za cmentarzami, ale musiała dotrzymać obietnicy. Przyrzekła babci, że pójdzie na grób. Ułamała jedną gałązkę z krzaku róż przy murze i przeszła przez czarną żelazną bramę.
Kruk zaskrzeczał złowieszczo z dachu. Uśmiechnęła się do niego. To był jej dzień. W kieszeni zabrzęczał jej telefon komórkowy. Odłożyła torbę na ziemię i odebrała.
– Veronika.
– Cześć, to ja – powiedział ciepły głos.
Zawahała się, myśląc o kłótniach w ostatnich kilku tygodniach.
– Nie mogę teraz rozmawiać – odparła. – Mogę oddzwonić później?
– Oczywiście – powiedział, ale z tonu jego głosu można było wyczuć, że jest urażony.
– Dobrze. Do usłyszenia. Trzymaj się. – Odłożyła słuchawkę.
Calle – widziała go oczami wyobraźni w ich wspólnym mieszkaniu. Może to była próba przeprosin. Wyraźnie to słyszała, ale nie wiedziała, czy chce je przyjąć. Jeszcze nie teraz.
Spojrzała w stronę kościoła i zobaczyła, jak ciężkie drzwi się otwierają. Na schody wyszła para. Wzięli się za ręce i zaczęli schodzić. Zatrzymali się i pocałowali. Poczuła ukłucie w sercu, gdy na nich patrzyła.
Delikatny wiatr szumiał w koronach drzew. Patrzyła na niebo i szybko rozwiewające się chmury.
Znów wróciła w myślach do Callego. Przypomniała sobie jego irytację, gdy przyjęła ten staż. To nie jest decyzja, którą możesz podejmować samodzielnie. W tym związku jest dwoje ludzi, prawda? Ze złością odłożył sztućce. Jego oczy zrobiły się ciemne. Zostawił ją samą przy stole z kolacją, którą tak starannie przygotowała.
Ich pierwszy test: jej kariera kontra ich wspólne życie. Tak jakby kilka miesięcy rozłąki miało wszystko zmienić. Poruszył drażliwą kwestię. Pragnął, by dostosowała się do jego burżuazyjnego snu. Ona wiedziała, że tego nie chce.
Podniosła torbę i ruszyła alejką. Jej buty grzęzły w mocno wydeptanym żwirze. Ta rozmowa zepsuła jej humor. Spojrzała na cmentarz. Surowo ociosane kamienie stały w rzędzie. Jak sznur pereł zakopanych jedna za drugą. Powoli podeszła do grobu dziadka. Uklękła na małym trawniku.
– Cześć, dziadku – wyszeptała. – Tu Veronika.
Wokół kamienia leżało trochę zwiędłych liści, które ostrożnie odgarnęła, a następnie wyjęła z torby kwiaty. Rozwinęła biały papier i spojrzała na smukłe łodygi cyklamenów kołyszące się na wietrze. Dostała dokładne instrukcje od babci. Dlaczego właśnie te kwiaty? – pomyślała. Dziadek nigdy nie lubił cyklamenów, prawda? Kochał to, co nieokiełznane. Czarne morze. Fale, które lizały kadłub i obmywały reling.
– Nie wiem, czy ci się spodobają – powiedziała przepraszająco, wpychając rośliny w czarną ziemię. – Przyniosłam też tę, na wszelki wypadek – kontynuowała, umieszczając pnącą różę w pustym plastikowym wazonie na środku grobu.
– Veronika?
Wzdrygnęła się i ukłuła się różą.
– Aua.
– Jasna cholera, to naprawdę ty. – Szeroki uśmiech. – Przepraszam, przestraszyłem cię?
Postać na żwirowej ścieżce potrząsnęła głową w znajomy sposób. Rozpoznała też jego dobrze zbudowaną sylwetkę pod obcisłą skórzaną kurtką.
– Jonny?
Postarzał się, ale wciąż był taki, jakim go zapamiętała. Długie włosy zebrane na czubku głowy w kok samuraja. Jak długo tu stoi? – pomyślała nieśmiało.
– Co tu robisz? – zapytał.
Promienie słońca przebiły się przez chmury i dodatkowo rozjaśniły jego blond włosy.
– Pracuję w „Norrtelje Dagblad”.
Zachmurzył się.
– Pismaczka – powiedział sucho.
– Daj spokój. – Zaśmiała się. – A co z tobą? Czym się ostatnio zajmujesz?
– Opieką nad starszymi – odpowiedział, nonszalancko odgarniając włosy z twarzy.
– Żartujesz?
– Nie.
Ile czasu mogło minąć od ich ostatniego spotkania? Dziesięć lat?
– Nie chciałeś być gwiazdą rocka? – Uśmiechnęła się do niego z rozbawieniem.
– Pracuję w niepełnym wymiarze godzin i tylko na kilka miesięcy – powiedział – nic konkretnego. Żeby inne rzeczy miały czas się ułożyć.
– Brzmi ekscytująco.
Przytaknął, ale szerzej tego nie skomentował.
– Dlaczego wróciłaś? – zapytał zamiast tego. – Dlaczego akurat Norrtälje ze wszystkich miejsc na ziemi?
Kopnęła nogą żwir.
– A dlaczego nie? To dobre miejsce na tymczasowy pobyt, dopóki wszystko się nie ułoży – powiedziała, mrugając.
Być może rzeczywiście była to prawda. Na horyzoncie pojawiła się już pierwsza szansa na spełnienie marzenia, by być widzianą i docenianą.
Spojrzała na niego.
– Nadal mieszkasz w Grisslehamn? – zapytała.
Przytaknął.
– Tak, zostałem w tej dziurze.
Chciałeś tu zostać – pomyślała. Zawsze jest jakiś wybór.
Zapadła cisza. Zapach bzu był wszechobecny. Gałęzie drzew kołysały się delikatnie na wietrze.
– Dziadek – powiedziała, głównie po to, by przerwać niezręczne milczenie. Kiwnęła głową w stronę nagrobka.
– Kiedy umarł?
– Zeszłej jesieni.
– Wiem, jakie to uczucie. Babcia też tu jest. – Wskazał inny rząd grobów. – Tak wiele dla mnie znaczyła, zresztą wiesz. – Uśmiechnął się krzywo.
Tak, wiedziała. Jego mama często sięgała po butelkę, więc to babcia się nim opiekowała. Była jego kołem ratunkowym w trudnym okresie dojrzewania.
Babcia Veroniki nie uważała, by Jonny był dla niej dobrym towarzystwem. Robiła wszystko, co w jej mocy, aby wnuczka spędzała czas z dziewczynami od koni w stajni. Veronika kiedyś ją jednak okłamała. Chciała tylko pojeździć z Jonnym na skuterze, bez kasku i z włosami powiewającymi na wietrze.
– Kiedy umarła?
– Tej wiosny.
– Rozumiem, że za nią tęsknisz.
Wspomnienia zaczęły do niej napływać. Veronika była wtedy tak oszołomiona jasnymi promieniami lata.
– O co chodzi?
– O nic, tak sobie tylko pomyślałam… Dobrze cię znowu widzieć, naprawdę. – Uśmiechnęła się.
– Domyślam się, że mieszkasz w chatce swojej babci?
– Tak.
– Mogę cię zawieźć do Grisslehamn, jeśli chcesz. Motor jest przy bramie. Będę gotowy za minutę.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, zniknął za kolczastym żywopłotem cmentarza. Tak jak wtedy. Tak pewny, że tego chciała, że nie musiał czekać na jej odpowiedź. Nic się nie zmieniło – pomyślała. Jestem jak glina w jego rękach.
Zaczęła chodzić po wygrabionych ścieżkach i w zamyśleniu patrzeć na napisy na grobach. Anders Pettersson, Wästernäs, Johan Mattssons, Tomta, Väino Åvik, Grisslehamn. Towarzyszył jej zapach rześkiego wczesnego lata. Ludzie, którzy mieli długie życie. I ci, którzy nie zdążyli się nim nacieszyć: Urodzona w 1925, zmarła w 1943 . Zatrzymała się. Grób samotnej kobiety. Żadnej rodziny, która by do niej dołączyła. Potężne białe morze kwiatów zostało starannie ułożone przed kamieniem nagrobnym. Słodki zapach goździków przyprawiał ją o zawrót głowy. Poczuła ludzką obecność. Usłyszała trzask łamanej gałązki. Odwróciła się.
– Jonny?
Cmentarz był pusty, tylko wiatr szeleścił w cmentarnych drzewach.
– Jonny, daj spokój. Wiesz, że nie lubię takich miejsc.
Brak odpowiedzi.
– Jonny, to nie jest śmieszne.
Spojrzała w stronę drzew. Starsza kobieta stała przyciśnięta do pnia, opierając się na kuli. Zwisające gałęzie otaczały ją niczym ciemne sklepienie, zasłaniając jej twarz.
– Powinnaś zostawić ją w spokoju. – Kula uderzyła o ziemię.
Veronika z przerażeniem skinęła głową. Odwróciła się i zaczęła biec, ale śliski żwir wyskakiwał spod jej stóp, tak że straciła równowagę i upadła. Wiatr się wzmógł. Gałęzie cmentarnych drzew uderzały o siebie. Tak jakby groby i ich mieszkańcy połączyli się, pędząc teraz ku niej.
– Jonny! – krzyknęła.
Nagle stanął przed nią.
– Veronika, co ty robisz?
Jego głos przywrócił jej zmysły.
– Co się stało? – spytał.
Usiadła na żwirze i spojrzała na drzewa. Jej ciało drżało, a ubranie było pokryte drobnym pyłem.
– Tam była kobieta – powiedziała. – Starsza kobieta. Tam. Wskazała na miejsce pod drzewem.
Jonny potrząsnął głową.
– Nikogo tu nie ma. Chodź. – Pomógł jej wstać i objął ją ramieniem. Jego serce biło tak blisko, że wyraźnie czuła jego puls. Oparła się o jego ramię. Na szyi miał amulet na skórzanym rzemieniu.
– To było takie dziwne – opowiadała Veronika. – Czułam się, jakby zmarli zbliżali się do mnie.
– Jesteś szalona – powiedział, śmiejąc się. Zwolnił uścisk wokół jej talii. Napotkała jego spojrzenie i też się roześmiała.
– Nie, chyba nie jestem.
Jego skóra była mocno opalona, mimo że lato dopiero się zaczęło. Biała koszulka była poplamiona ziemią z grobu babci.
– Chodźmy, zanim umarli nas zjedzą – zaproponował.
Wszystkie chmury zniknęły. Za kościołem rozpościerały się falujące pola rzepaku. Intensywnie żółte na tle błękitnego nieba.
Zaczęli iść w kierunku motocykla, który stał przy bramie.
– Widziałem cię dzisiaj w „Troskliwej opiece” – zaczął, przerywając ciszę.
– Co?
Żwir chrzęścił pod ich stopami.
– Jesteś jak wszyscy inni, prawda? Szukasz gówna, żeby zdyskredytować naszą pracę. Dotarli do bramy.
– Co masz na myśli? – zapytała.
Podszedł do motocykla. Poruszał się trochę niepewnie, był jak dziecko między dużymi cieniami ostrych gałęzi świerków. Widziała po jego ruchach, że jest zdenerwowany.
– Więc powiedz mi, jak jest – drążyła temat.
– W tym domu opieki nie dochodzi do żadnych zaniedbań. Niczego tam nie znajdziesz – odpowiedział, ścierając niewidoczny brud z motocykla.
– A co z mężczyzną, który zginął?
– Veronika, tam mieszkają starzy i chorzy ludzie. Byłoby dziwne, gdyby nie umierali.
– Ale nie on.
Podszedł krok bliżej. Było widać, że jest wściekły.
– Więc to właśnie dzisiaj robiłaś? Szukałaś sensacji dzięki plotkom Torego?
– To, co robiłam, to moja sprawa – powiedziała, spoglądając na groby.
– Nigdy nie przypuszczałem, że akurat ty upadniesz tak nisko.
Veronika przełknęła głośno ślinę.
– Jonny – zaczęła, kopiąc nogą żwir. – Chcę, żebyś szczerze odpowiedział na moje pytanie.
– Jasne.
– Czy pozwoliłbyś swojej babci mieszkać w domu spokojnej starości „Troskliwa opieka”?
Wcisnął ręce w ciasne kieszenie dżinsów i spojrzał na rząd nagrobków. W stronę drzew o dziwnych kształtach.
– Nigdy nie dałaby się tam zamknąć.
– Więc nie pozwoliłbyś jej tam mieszkać?
– Nie o to chodzi. Umarłaby na samą myśl o tym, że nie jest blisko morza. Zmarniałaby, gdybyśmy pozbawili ją jej ukochanych stron – powiedział, przekręcając kluczyk w stacyjce.
Podobnie jak Tore – pomyślała Veronika, mając przed oczami twarz staruszka.
– Może masz rację – powiedziała ze znużeniem, zakładając kask. Niech ma ostatnie słowo, tak jak wtedy.
– Mówiłaś coś? – Odwrócił się w jej stronę w ogłuszającym hałasie.
Potrząsnęła głową. Uśmiechnął się i mrugnął. Jej złość minęła. Wskoczyła na motocykl i dała się pochłonąć dźwiękom silnika, gdy wyjechali na drogę. Rozkoszowała się wiatrem łaskoczącym jej twarz, nie myśląc już o pracy. Prędkość wzrosła, a ona przylgnęła do ciała Jonny’ego. Byli w symbiozie, pędząc po brudnym, szarym asfalcie. Otaczający drogę las stanowił zielone tło. Przypomniała sobie beztroskie lato wiele lat temu.
Dźwięk telefonu stacjonarnego przerwał ciszę panującą w mieszkaniu. Najszybciej, jak potrafił, Tore podszedł do stolika w przedpokoju i podniósł słuchawkę.
– Oszalałeś, tato. Jak mogłeś rozmawiać z prasą?
Usiadł na krześle obok telefonu. Naprzeciwko niego wisiało owalne lustro.
– Dzień dobry, Anno – powiedział. – Cieszę się, że dzwonisz.
– Nie żartuj sobie – warknęła ostrzegawczo.
– Wcale nie żartuję. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– Gazeta, nie czytałeś dzisiejszej gazety?
– Nie. – Spojrzał na siebie w lustrze. Jego siwe włosy zwisały smętnie wokół łysej głowy. Twarz była bardziej wykrzywiona niż zwykle.
– Ty… – usłyszał, jak coraz bardziej się denerwowała – …ponieważ domyślam się, że to ty dostarczyłeś informacji do artykułu o śmierci w domu opieki.
– Dlaczego sądzisz, że to ja? – zapytał niewinnie.
– Ponieważ artykuł jest pełen szczegółów, które może znać tylko policja i ewentualnie ty.
– Możliwe. Ale jak możesz tak po prostu oskarżać swojego ojca, nie mając pewności? Wszyscy wiedzą, że z policji wycieka masa informacji.
– Dlaczego to zrobiłeś?
– Twoi koledzy nie słuchali tego, co miałem do powiedzenia – powiedział, ustępując.
– Chcesz, żeby dziennikarka prowadziła śledztwo? Czy to nie jest trochę dziecinne, biorąc pod uwagę twoje doświadczenie?
– Może ci się tak wydawać, ale poczekaj, aż sama znajdziesz się w mojej sytuacji – stwierdził, spoglądając w lustro.
– Sytuacja się nie zmieni, jeśli się tak zachowujesz. Całe życie w służbie policyjnej i takie coś.
– Moje wnioski są oczywiście uzasadnione, biorąc pod uwagę, jak bardzo się wkurzyłaś.
– Tato, wykazałeś się bystrością w analizie tej sprawy, a moi koledzy nie dopilnowali swoich obowiązków. Z tego właśnie powodu powinieneś był siedzieć cicho.
– Jak to obecnie wygląda? – zapytał, wyczuwając, że córka w końcu się uśmiecha.
– Obecnie prowadzimy dochodzenie w sprawie włamania.
– A coś więcej?
– Nie przeginaj.
Tym razem nie udało mu się uzyskać dodatkowych informacji.
– Mam nadzieję, że nie masz nic więcej do powiedzenia w tej sprawie, prawda? – kontynuowała.
– Nie, powiedziałem już swoje – skłamał, spoglądając na ramkę ze zdjęciem. Byłaby strasznie zła. Przycisnął słuchawkę do ucha i próbował wyobrazić sobie, co dzieje się po drugiej stronie.
– Wiesz – zaczęła po ciszy trwającej wieczność. – Właściwie to jest coś, w czym mógłbyś mi pomóc. Powinnam była zapytać cię o to wcześniej, ale odłożyłam to na później.
– Czy nie powiedziałeś mi przed chwilą, żebym przestał wtykać nos w nie swoje sprawy?
– Istnieje cienka granica między pomaganiem a przeszkadzaniem.
– Rozumiem. Więc o co chodzi?
– To zadanie dla kogoś, kto zna Väddö na wylot.
– Nie brzmi to zbyt dobrze.
– Tato, nie zamierzam tracić czasu na przekonywanie cię.
– O co chodzi?
– Stara, dobra policyjna robota. Prośba od Guardia Civil.
– Hiszpania?
– Tak, identyfikacja starszej kobiety.
– Martwej?
– Skąd wiedziałeś?
– Dlaczego inaczej mieliby o to pytać?
– Jakiś czas temu została zamordowana w swoim domu na Majorce.
– I nie wiedzą, kim była?
– Nie, nie była osobą, za którą się podawała.
Gdyby zapytano go o to wprost, nigdy by się do tego nie przyznał, ale w jego chorym ciele pojawiło się wyraźne mrowienie, przyjemne podniecenie przepływające przez żyły.
– A połączenie ze Szwecją?
– Sfałszowane szwedzkie dokumenty tożsamości.
Tore zagwizdał.
– Policja przesłuchała kilku przyjaciół, których miała na wyspie. Ich zeznania wskazują na związek z Roslagen.
– Nierozważnie jest mówić o swoim pochodzeniu, jeśli przebywa się w kraju na takich warunkach.
– Przyjechała do Hiszpanii w latach 40. lub 50. Przestępstwo można prawdopodobnie uznać za przedawnione. Była lokalną artystką żyjącą w odosobnieniu.
– A sam czyn?
– Nie znam szczegółów śledztwa. Chodzi tylko o identyfikację, w której potrzebują pomocy.
– Nie jeździło się do Hiszpanii w latach 40. Trwała wojna – powiedział w zamyśleniu. Przed oczami stanęły mu obrazy z dzieciństwa. Zapach papierosów. Umundurowani mężczyźni w zajezdni autobusowej w Grisslehamn, wydmuchujący nonszalancko dym przez nos. Naprzeciwko był sklep. Kobiety z ciężkimi koszykami pełnymi jedzenia. Czasami musiał towarzyszyć matce.
– Słuszna uwaga. To pomoże zawęzić przedział czasowy.
– Co?
– Mądra myśl. Powinnam porozmawiać z tobą dużo wcześniej.
Nigdy byś tego nie zrobiła – pomyślał – gdyby nie fakt, że chcesz mnie trzymać z dala od śledztwa w sprawie Vikinga. Zirytowany tym, że na chwilę dał się wyprowadzić w pole, powiedział:
– Prawdopodobnie byłem małym chłopcem, kiedy opuszczała Szwecję. Wątpię, że ją znałem.
– Mam zdjęcie. Wyślę ci e-mailem.
– Jasne, ale nie sądzę, żebym był zbyt pomocny.
Mieszkanie było skąpane w delikatnym świetle. Pierwsze letnie promienie słońca wpadały przez brudną szybę kuchennego okna. Już niedługo noc świętojańska – pomyślał. Przybywajcie, lilie i orliki, przybywajcie… Przez uchylone okno słychać było ciche dźwięki skrzypiec. Letnie niebo pełne było małych, pierzastych chmur. Wspomnienia nie chciały odejść.
– Swoją drogą, kiedy zobaczę moje wnuki? – zapytał, zmieniając temat.
– Zamierzaliśmy pojechać do chatki w środku lata, oczywiście jesteś również bardzo mile widziany.
– Zapraszasz mnie do mojego domu?
Słońce zniknęło za chmurami.
– Przestań, tato, wiesz, że nie to miałam na myśli.
– Zobaczę, co da się zrobić – powiedział. – Może lepiej, żebym tu został.
– Dobrze – powiedziała. – Pomyśl o tym. Teraz muszę kończyć. – Rozłączyła się.
Siedział jeszcze chwilę ze słuchawką w ręku. Nawet nie nalegała, by przyjechał.
Słońce znów wyjrzało zza chmur, wysyłając swoje promienie prosto na ciemny przedpokój. Nie były jednak w stanie ogrzać Torego, ale wystarczyły, by wszystko stało się jasne. Obudzona po zimie mucha bzyczała koło jego głowy. Odczuwał spokój umysłu. Gdyby tylko wiedział, co zrobić, by jego relacje z córką wróciły na właściwe tory. Odgonił dłonią muchę, a potem patrzył, jak owad szybko leci do kuchni.
To Margareta była zawsze blisko Anny. Świadomość, że nie ma zażyłej relacji z własną córką, przyszła niestety dopiero teraz, po śmierci żony.
Wstał i poszedł do kuchni. Mucha znajdowała się po wewnętrznej strony szyby. Przez chwilę chodziła po zasłonie, a potem usiadła i pocierała nóżki. Tore odczepił packę na muchy wiszącą na haczyku nad zlewem i ostrożnie podszedł do muchy. Wycelował i uderzył. Zasłona kuchenna się poruszyła, a na białej bawełnianej tkaninie pojawiła się czerwona plamka.