Enamorada. Połączeni - Elżbieta Walczak - E-Book

Enamorada. Połączeni E-Book

Elżbieta Walczak

0,0
9,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Trzy pokolenia kobiet; Ela (Enamorada), Adela (Zakochana brzmi jak enamorada), Malwina (Enamorada, truskawki i szampan), choć ich życie wygląda na bardzo udane, stają w jakimś momencie przed bardzo trudnym wyborem zmian, które narzuca im los. Każda z moich bohaterek boi się tych momentów, bo zdają sobie sprawę, że nic już w ich stabilnym życiu nie będzie takie samo. Wszystkie trzy kobiety łączą więzy krwi i żadna z nich nie chce powielać metod swoich matek. Trzy różne historie, pokazują jak przekuć nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, które zawsze wywołują w nas strach, frustracje, poczucie straty i niechęć do życia, na działanie. Nie zawsze nasze decyzje są słuszne, ale zawsze jest jakieś rozwiązanie.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Wy­daw­ca Ena­mo­ra­da Art. Kon­takt: ena­mo­ra­[email protected]

Pro­jekt okład­ki We­ro­ni­ka Mi­chel Kon­takt: mi­chel­we­ro­ni­ka@gma­il.com

Ko­rek­ta: Elż­bie­ta Wal­czak, Prze­my­sław Tra­fal­ski, Iza­be­la Wal­czak

Przy­go­to­wa­nie wy­da­nia elek­tro­nicz­ne­go: EBook­TechPL Kon­takt: atha­me@ebook­tech.pl

Wy­da­nie pierw­sze ISBN: 978-83-956166-1-7

Copy­right Ena­mo­ra­da Art

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­do­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych w ca­ło­ści lub w czę­ści tyl­ko za zgo­dą wła­ści­cie­la praw au­tor­skich.

Spis treści

CZĘŚĆ PIERWSZA ENAMORADA
ODCINEK I: CZAS NA ZMIANY
ODCINEK II: MODA NA SUKCES
ODCINEK III: DYSKRETNE POCAŁUNKI
ODCINEK IV: ALMODOVAR BY SIĘ ZDZIWIŁ
ODCINEK V: FENG–SHUI, COUCHING I TAKIE TAM
ODCINEK VI: CASTING
ODCINEK VII: POMIESZANIE Z POPLĄTANIEM – BRAZYLIJSKIE PROBLEMY
ODCINEK VIII: PRZEPOWIEDNIE RYSIA
ODCINEK IX: MUSICAL–PREMIERA
ODCINEK X: KUBANOSY
ODCINEK XI: ENAMORADA – ZAKOCHANA W ŻYCIU Z WZAJEMNOŚCIĄ
Enamorada pięc lat później
CZĘŚĆ DRUGA Zakochana brzmi jak enamorada
ODCINEK I: Co dajesz, wraca.
ODCINEK II: List w butelce.
ODCINEK III: Bal u króla.
ODCINEK IV: Moja stara.
ODCINEK V: Nigdy nie ogarniaj niczego w całości.
ODCINEK VI: Życie to nie film.
ODCINEK VII: Serialowy fan club.
ODCINEK VIII: Chcę wyruszyć w podróż w głąb siebie.
ODCINEK IX: Zanim będę gotowa.
ODCINEK X: Droga do prawdy.
ODCINEK XI: Scenariusz.
ODCINEK XII: W którym okazuje się, że Antonio Banderas to też człowiek.
ODCINEK XIII: Drugie życie.
ODCINEK XIV: Enamorada musi trwać.
ODCINEK XV: Jose.
ODCINEK XVI: Premiera.
ODCINEK XVII: Sen Rysia.
ZAKOCHANA BRZMI JAK ENAMORADA CZĘŚĆ DRUGA
ODCINEK I: Performens.
ODCINEK II: Randka w ciemno.
ODCINEK III: Przebudzenie krasnoludków.
ODCINEK IV: Meksyk.
ODCINEK V: Porady Enamorady.
CZĘŚĆ TRZECIA Enamorada truskawki i szampan
MALWINA
1. O niepamięci i nieświadomej empatii.
2.O kobietach, które kochają do utraty tchu i o mężczyznach, którym serca pulsują w rytmie Jarabe Tapatio.
ANDALUZJA
1. Czego chcemy, jeśli mówimy „potrzebuję zmian”
2. Świat to miejsce, w którym mieszczą się wszystkie niespodzianki.
3. Życie to Białe Miasto Boga Małp. Poszukiwacze przygód.
4. Opowieść o kamieniu, cmentarzu i białym domku w skale
5. O tym, że sposób słuchania muzyki wyjawia jakiś sekret.
6. O tym, że przeszłość już była i nie może mieć wpływu na teraźniejszość.
POŁĄCZENI
1. Enamorada.
2. Truskawki.
3. Szampan.
LUNA LLENA
1. Świat kocha zwycięzców.
2. O znikaniu i o ludziach, do których powraca szczęście.
3. Odkrywanie rzeczywistości musi zająć trochę czasu.
4. Luna llena.
WSZYSTKO ZOSTAJE W RODZINIE
1. Napis na nagrobku.
2. Nikt nie jest samowystarczalny.
3. Samotność wystarcza tylko na jakiś czas.
4. Wszystko zostaje w rodzinie.
5. W zasadzie mogłoby jeszcze trwać, gdyby nie to, że…
Enamorada Scenariusz sztuki teatralnej

CZĘŚĆ PIERWSZAENAMORADA

Początek

Je­stem bez­ro­bot­ną dzien­ni­kar­ką. Mam czter­dzie­ści pięć lat. Pa­rę dy­plo­mów i cer­ty­fi­ka­tów, któ­re wi­szą nad biur­kiem. Ni­gdy nie do­sta­łam dłu­go­pi­su ani ze­gar­ka w po­dzię­ko­wa­niu za wy­si­łek, ja­ki wło­ży­łam w swo­ją pra­cę. Mo­je zmarszcz­ki za­czę­ły się prze­no­sić przez ekran te­le­wi­zji. Ko­muś to prze­szka­dza­ło. Mo­im wi­dzom chy­ba nie. Zwol­ni­li mnie tak, po pro­stu, po pięt­na­stu la­tach wkła­da­nia ener­gii, wy­sił­ku i re­ali­zo­wa­nia mo­ich po­my­słów dla ko­goś. Ob­ra­zi­łam się na świat. Od pół ro­ku sie­dzę w do­mu. Oglą­dam se­ria­le, ćwi­czę pi­la­tes i jo­gę, du­żo czy­tam. Je­den se­rial na­wet mi się spodo­bał. Je­stem pod wra­że­niem Ore­rio Man­che­go i je­go żo­ny, któ­ra ni­gdy się nie do­wie, że zdra­dzał ją z Ju­ani­tą i brzyd­ką Lau­rą. Ona go nie zdra­dza­ła, ale my­śla­ła o in­nych. To też jest zdra­da.

Coś się jed­nak zmie­ni­ło w mo­im ży­ciu. Mo­że wpływ mia­ło na to feng–shui, któ­rym za­in­te­re­so­wa­łam się z nu­dów. Sztu­ka feng–shui od­no­si się do sfer ży­cia, na któ­re ja­ko lu­dzie mo­że­my mieć wpływ. Kształ­tu­jąc od­po­wied­nio kie­ru­nek Ti oraz Ren zy­sku­je­my od­mia­nę swo­je­go lo­su. Ku­pi­łam kil­ka sym­bo­li, któ­re po­wie­si­łam chy­ba nie po tej stro­nie, co po­win­nam, bo nic się nie zmie­ni­ło. Cze­ka­łam na pro­po­zy­cje pra­cy, oglą­da­łam co­dzien­nie pro­gram te­le­wi­zyj­ny, któ­ry stwo­rzy­łam, a ja­kaś mło­da cip­ka za­rzy­na­ła go na mo­ich oczach. A więc po­czy­ta­łam i do­wie­dzia­łam się, że mo­je feng–shui to wszyst­ko, co skie­ro­wa­ne na pół­noc­ny za­chód. Wszyst­ko, co skie­ro­wa­ne w in­nym kie­run­ku, to po­raż­ka. Prze­wie­si­łam ga­dże­ty i zdję­cie mo­je­go mę­ża w tym wła­śnie kie­run­ku. Czy bar­dziej mnie ko­cha – nie wiem?

Ma­te­usz jest po­waż­nym biz­nes­me­nem. Pre­ze­sem spół­ki MA­TE­LA. Ład­na na­zwa, ko­bie­ca. Je­ste­śmy mał­żeń­stwem od wie­lu lat. Uda­nym? Cza­sa­mi strze­la­my fo­chy, a cza­sa­mi nie. To, co się dzie­je w na­szym ży­ciu te­raz, to nie­zły sce­na­riusz na se­rial pol­sko–bra­zy­lij­ski. Po­skła­da­ła­bym z te­go ty­siąc trzy­sta od­cin­ków.

By­łam pod wiel­kim wpły­wem bra­zy­lij­skie­go se­ria­lu o se­nio­rze Man­che­go, dla­te­go Ma­ry­się, na­szą słu­żą­cą z Bzo­wa, na­zwa­łam Car­men. Ta­ka wal­ka z nu­dą. Ten stan spra­wiał, że kłó­ci­li­śmy się z Ma­tim przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu. Nie by­ło o co, tak na­praw­dę, ale wy­da­wa­ło mi się, że wszyst­ko jest prze­ciw­ko mnie. Sa­ma stwo­rzy­łam kli­mat, w któ­rym nie po­tra­fi­łam się od­na­leźć, więc za­czę­łam wy­my­ślać swój no­wy sce­na­riusz na ży­cie. Dłu­go nie wie­dzia­łam, o co mi cho­dzi. Po pół ro­ku chy­ba jed­nak przy­zwy­cza­iłam się i po­ko­cha­łam ten czas. Na­zwa­łam ten stan swo­ją pry­wat­ną bra­zy­lia­dą.

ODCINEK I

CZAS NA ZMIANY

Usta­wi­łam kwia­ty za bli­sko szy­by. Opar­ły się o nią i wy­glą­da­ły jak­by spa­ły. Pa­nu­ją­ca w tym do­mu ci­sza usy­pia­ła na­wet je. Ze­gar na ścia­nie po­ka­zy­wał pią­tą ra­no. Ma­te­usz wsta­je o szó­stej. Do te­go cza­su pró­bu­ję po­ćwi­czyć jo­gę. W za­sa­dzie nic o niej nie wiem, ale to mo­że do­bry mo­ment, że­by za­cząć. Wzię­łam do rę­ki książ­kę, któ­rą spre­zen­to­wał mi mój mąż i za­sta­na­wia­łam się, dla­cze­go to zro­bił? Dla­cze­go dał mi wła­śnie to? Otwo­rzy­łam na przy­pad­ko­wej stro­nie i tra­fi­łam na roz­dział za­ty­tu­ło­wa­ny Wy­ci­sza­nie emo­cji. Czy je­go zda­niem jest we mnie cze­goś za du­żo? Spoj­rza­łam na śpią­ce­go Ma­te­usza. Od­dech miał rów­ny. Usta nie wy­krzy­wia­ły się już w dziw­nym gry­ma­sie jak o pią­tej trzy­dzie­ści. W każ­dym ra­zie da­ło się pa­trzeć. Z kra­nu cie­kła wo­da, za­czę­ło mnie to roz­pra­szać. Przy­mknę­łam oczy i wy­obra­ża­łam so­bie, że je­stem na ku­bań­skiej pla­ży. Lu­bię Ku­bę, ale ni­gdy tam nie by­łam. Ka­pią­ca wo­da przy­po­mi­na­ła dźwię­ki pio­sen­ki „Chan Chan”Bu­ena Vi­sta So­cial Club. Za­nu­ci­łam ją po ci­chut­ku, prze­rzu­ca­jąc w wy­obraź­ni w pal­cach pia­sek i musz­le. Wtó­ro­wa­łam od­de­cho­wi, któ­ry sły­sza­łam. Pul­so­wa­li­śmy ra­zem, uśmiech­nął się do sie­bie. Na­gle po­czu­łam lek­ki smro­dek, któ­ry za­le­ciał w mo­ją stro­nę. To nor­mal­ne – po­my­śla­łam. Przez la­ta mał­żeń­stwa do­świad­czy­łam wszyst­kie­go pry­wat­nie i za­wo­do­wo. My­śli o Ku­bie od­da­li­ły się rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wi­ły. Zer­k­nę­łam na ze­ga­rek. Zo­sta­ło mi pięt­na­ście mi­nut do mo­men­tu, w któ­rym usły­szę bu­dzik w je­go te­le­fo­nie. Po­szłam do ła­zien­ki. Wra­ca­jąc, sta­nę­łam przy kar­tach roz­ło­żo­nych na noc­nym sto­li­ku. W za­sa­dzie bez­myśl­nie je tyl­ko li­czy­łam, po­pi­ja­jąc zio­ło­wą her­bat­kę, kie­dy po­czu­łam chłod­ną dłoń na swo­im kar­ku, nie od­wró­ci­łam się.

– Zno­wu sta­wiasz pa­sjan­se, Ela? Kra­wat mi po­praw. Mam spo­tka­nie z za­rzą­dem. Spóź­nię się. – Sta­nął przede mną, pod­cią­gnął gło­wę do gó­ry i cze­kał, jak zwy­kle.

– Za­rząd ma ja­kieś imię? – Spy­ta­łam, bo pach­niał no­wą wo­dą to­a­le­to­wą. Nie pa­trzy­łam na nie­go.

– Foch? Zno­wu? – My­ślę, że wła­śnie za­cze­sy­wał na­że­lo­wa­ny pió­ro­pusz i czy­ścił pal­cem zę­by. Ohy­da.

– Kie­dy wró­cisz, Ma­ti? – Nie od­ry­wa­łam wzro­ku od kart, bo nie da­ło się pa­trzeć na ten po­ran­ny cyrk.

– Nie wiem, jak się prze­dłu­ży, to dam ci znak.

– Jak ci się wy­dłu­ży, to też daj znak – pod­nio­słam gło­wę, że­by zo­ba­czyć je­go re­ak­cję.

– Ela, pro­szę cię. Te two­je żar­ci­ki już mi się prze­ja­dły.

Ma­te­usz co­dzien­nie ra­no od­by­wał ten sam ry­tu­ał. Błę­kit­na ko­szu­la, żel na wło­sy i kre­tyń­ski czer­wo­ny kra­wat. Za­wsze się spie­szył. Po pro­stu pe­tar­da; sza­fa, lu­stro, to­a­let­ka, żel, tecz­ka kur­tecz­ka i już go nie by­ło. Pra­wie, bo za­trzy­mał się w drzwiach i wró­cił do lu­stra.

– Zrób dzi­siaj pa­el­lę. Al­bo nie, sa­me kre­wet­ki zrób. Lu­stro prze­trzyj, bo znie­kształ­ca. Że­lu za­bra­kło, za­dzwo­nię do Kwiat­kow­skiej.

Kwiat­kow­ska to na­sza są­siad­ka. Dys­try­bu­tor ko­sme­ty­ków.

– Po co mi o tym mó­wisz? – Spy­ta­łam i wy­pię­łam pup­kę w je­go stro­nę. Nie za­uwa­żył, prze­le­ciał ko­ło mnie.

– Czas…Czas mnie go­ni. Ostro i do przo­du! Jak się pre­zen­tu­ję? Hę? Dam im dzi­siaj po­pa­lić. Nie siedź go­dzi­na­mi przy kom­pu­te­rze i zo­staw te kar­ty. Mi­łe­go dnia.

Od pół ro­ku ży­czy mi mi­łe­go dnia! – Cza­sa­mi mó­wię do sie­bie. Mój mo­no­log we­wnętrz­ny, któ­ry mu­si się uze­wnętrz­nić ja­koś. Pod­nio­słam żel, że­by spraw­dzić fak­tycz­ną za­war­tość i mo­no­lo­go­wa­łam.

„Uro­cze. Ko­sme­ty­ki Kwiat­kow­skiej. Wiem, do cze­go pi­jesz Ma­te­uszu. Dys­try­bu­to­ra chce ze mnie zro­bić. Kre­tyn. Wi­tam, do­nio­słam pa­nu pach­ni­dła na la­ta ca­łe. Po­le­cam. Do­ńa Ela”

Spoj­rza­łam na sie­bie w lu­stro i stwier­dzi­łam, że fak­tycz­nie znie­kształ­ca. Bio­dra jak­by szer­sze, zna­la­złam dwa wło­sy na bro­dzie, no­wą zmarszcz­kę i no­wy pie­przyk na czo­le. „Ja pi­to­lę, był wcześ­niej, czy nie? – Do­ty­ka­łam swo­jej twa­rzy. – Cze­goś ci bra­ku­je Elu. Że­lu? Mi­ło­ści? Ra­do­ści?”– Spoj­rza­łam w lu­stro, a z ty­łu, za mną, stał wiel­ki hisz­pań­ski kok we wło­sach.

Car­men mo­ja słu­żą­ca z Bzo­wa za­wsze po­ja­wia się ci­cho, bez­sze­lest­nie. Naj­pierw ob­ser­wu­je przez dziur­kę od klu­cza, co się dzie­je. Po­tem po­ja­wia się, stoi, pa­trzy i cze­ka.

– Car­men we­szłaś tak ci­chut­ko. Na­wet nie szu­rasz kap­cia­mi. Bra­wo. Co tam?

– Przy­nio­słam ko­re­spon­den­cję dla pa­na Ma­te­usza. – Trzy­ma­ła w rę­ku srebr­ną ta­cę, na któ­rej le­ża­ły ro­ga­le, po­ran­na pra­sa i list. Ale nie do mnie.

– Po­łóż, pro­szę. Ład­nie wy­glą­dasz – prze­ję­łam za­war­tość z jej dło­ni.

– Dzię­ku­ję.

– Pięk­nie…Na­praw­dę! – Mam na­dzie­ję, że nie wie­rzy­ła w to, co mó­wię, bo co­dzien­nie wy­glą­da­ła iden­ty­ko.

– Pa­ni śnia­da­nie… ten pisz­czą­cy głos draż­nił mnie co­raz bar­dziej.

– Po­staw. – Ugry­złam ro­ga­li­ka, któ­ry sko­ja­rzył mi się z za­po­mnia­ną, mę­ską czę­ścią cia­ła i po­czu­łam się le­piej.

Męż­czyź­ni za­wsze od­gry­wa­li w mo­im ży­ciu waż­ną ro­lę. Cho­ciaż ostat­nio im bar­dziej od­da­lam się od Ma­te­usza, tym bar­dziej za­po­mi­nam, ile zna­czy­li­śmy dla sie­bie w prze­szło­ści. Mia­łam wra­że­nie, że by­łam owład­nię­ta wy­łącz­nie ob­se­sją bra­ku sek­su.

– Jak ci się Car­men ukła­da z mę­żem? – Py­ta­łam, bo coś trze­ba by­ło mó­wić.

– Zmie­nił się – od­po­wie­dzia­ła nie­śmia­ło.

– Po­sta­rzał się? – Ciam­ka­łam z roz­ko­szą, wpa­tru­jąc się w jej fal­ba­ny i kol­czyk w no­sie.

– Nie na­wet nie to, cią­gle cze­goś szu­ka. – Wy­ba­łu­szy­ła oczy w su­fit i wes­tchnę­ła.

– Cze­go ta­ki Ry­siu mo­że szu­kać? Czy­stych maj­tek? Wód­ki? Oni bez prze­rwy cze­goś szu­ka­ją. Oj tam. Znaj­dzie­cie, każ­dy w koń­cu znaj­du­je. – Kon­wer­so­wa­łam, my­śląc tak na­praw­dę o sma­ku ma­sła orze­cho­we­go i cie­peł­ku w ustach.

– Oby nie w kimś in­nym. – Kli­ma­ty­za­tor roz­wiał jej wło­sy i fal­ba­ny. A po­ran­ne świa­tło na jej twa­rzy zdra­dza­ło tę­sk­no­tę za czymś.

– Tak Car­men. Każ­dy ma swo­je pro­ble­my. Stra­ci­łam pra­cę. Skoń­czy­łam czter­dziest­kę i nie mam gło­wy do te­go, że­by ro­zu­mieć. Mo­żesz iść – ciam­ka­łam. – Prze­jedź tyl­ko szmat­ką po­są­żek Bud­dy. Bo mo­że to przez ten kurz prze­sta­łam być uko­cha­nym dziec­kiem wszech­świa­ta.

To wtrą­ca­nie się Car­men w mo­je ży­cie i jej uwa­gi spra­wia­ło, że po­ran­ki by­ły na­wet za­baw­ne.

– Pan Ma­te­usz, gdy­by to sły­szał, by­ło­by mu tro­chę przy­kro. Ko­cha pa­nią.

– Szczę­ście już daw­no mnie opu­ści­ło. Mam czter­dzie­ści pięć lat, ko­bie­to, i żad­nych per­spek­tyw na przy­szłość. Dzien­ni­kar­ka ro­ku to prze­szłość. Nie po­ja­dłam. Co ma­my do­bre­go w lo­dów­ce? – Od­su­nę­łam od sie­bie ma­sło orze­cho­we, przy­su­nę­łam cu­kier i ka­wę.

– Wszyst­ko, co pa­ni po­trze­bu­je, że­by obej­rzeć swój pro­gram. Po co pa­ni to ro­bi? Trze­ba się ogar­nąć i iść da­lej – mó­wi­ła, prze­cie­ra­jąc po­są­żek uśmiech­nię­te­go Bud­dy.

– Jak mam iść da­lej? Jak ja­kaś mło­da cip­ka za­rzy­na mo­je me­dial­ne dzie­ciąt­ko. – Cho­dzi­ło o mój pro­gram te­le­wi­zyj­ny, któ­ry stwo­rzy­łam. Co­dzien­nie go oglą­da­łam, pła­ka­łam, po­pi­ja­łam, ob­że­ra­łam się. Mu­sia­łam. To by­ło sil­niej­sze ode mnie.

– Po co pa­ni na to pa­trzy? – Sta­nę­ła, wci­ska­jąc chu­de rącz­ki w bio­dra. Ude­rzy­ła ob­ca­sem o pod­ło­gę, ro­biąc przy tym kil­ka ge­stów. Raz jej rę­ce szły w gó­rę, raz w dół. To przy­po­mnia­ło mi o ist­nie­niu fla­men­co.

– Car­men, pro­szę cię – kla­snę­łam – przy­nieś lo­dy i kie­li­cha. I włącz ten te­le­wi­zor.

Włą­czy­ła. Nie wy­trzy­ma­łam pre­sji. Uka­za­ła się na ekra­nie Ona. Mło­da, ład­na. Mu­sia­łam so­bie na­lać. Wcześ­niej te­go nie ro­bi­łam, ale w tej sy­tu­acji…Bo­la­ło.

– Sza­now­ni pań­stwo – zro­bi­łam gło­śniej. – W dzi­siej­szym pro­gra­mie Ka­wa czy ka­wa z cu­krem, bę­dzie­my go­ścić zna­ne­go te­ra­peu­tę pa­na Va­na.

Nie by­łam zła, by­łam wście­kła. Czu­łam, jak mo­je cia­ło spi­na się, jak­bym za chwi­lę mia­ła eks­plo­do­wać.

– Je­steś za­srań­cu – ga­da­łam do te­le­wi­zo­ra. – Te­ra­peu­ta Van? Skąd go wy­trza­snę­łaś? Ama­tor­ka!

Ja­kiś tam Van wy­glą­dał jak zło­ty Bud­da z wiel­kim brzu­chem, któ­ry stał przy mo­im te­le­wi­zo­rze.

– To trud­ne – mą­dro­wał się pan Van. – Trze­ba zmie­nić na­wy­ki my­ślo­we. Zmia­ny mu­szą do­ko­nać się w nas sa­mych. Co we­wnątrz, to na ze­wnątrz.

– To praw­da – do­da­łam swój ko­men­ta­rzyk. – Je­śli w środ­ku wy­glą­da ten pan tak jak na ze­wnątrz, to gra­tu­lu­ję.

– Każ­dą te­ra­pię za­czął­bym od za­da­nia so­bie py­ta­nia: cze­go tak na­praw­dę chcesz? Je­śli znasz od­po­wiedź na to py­ta­nie, wszyst­ko się zmie­nia, na­kie­ro­wu­je sa­mo.

– Że tak po­wiem. – Wie­dzia­łam, co po­wie. Za­wsze wie­dzia­łam.

– Że tak po­wiem. Na­si ro­dzi­ce już od dzie­ciń­stwa wpa­ja­li nam złe na­wy­ki my­ślo­we. Po­wie­dze­nia ty­pu: je­steś nie­do­bry, dzie­ci i ry­by gło­su nie ma­ją, wy­ro­bi­ły w nas na­wyk au­to­de­struk­cji.

Uśmie­chał się do pro­wa­dzą­cej, jak­by mó­wił: To już dzi­siaj ma­leń­ka. Bę­dziesz mo­ja. Czy ci się to po­do­ba, czy nie? Pa­mię­tam to uczu­cie, nie by­ło złe.

– Za­sra­niec – wy­tknę­łam ję­zyk do te­le­wi­zo­ra.

– Sza­now­ni pań­stwo. Nasz gość bę­dzie od­bie­rał te­le­fo­ny jesz­cze przez pół go­dzi­ny. Trzej pierw­si wi­dzo­wie, któ­rzy się do nas do­dzwo­nią, bę­dą mie­li szan­sę na roz­mo­wę na an­te­nie i otrzy­ma­ją w pre­zen­cie kosz pe­łen nie­spo­dzia­nek.

– Wo­la­ła­bym tor­bę z two­ją de­dy­ka­cją. Dla­cze­go zga­si­łaś te­le­wi­zor? Car­men!

– Pan Ma­te­usz pod­je­chał.

Mo­ja go­spo­sia wie­dzia­ła, że cier­pię. Ze­rwa­łam się na rów­ne no­gi i bie­ga­łam z ta­le­rzem w kół­ko, wy­sy­pu­jąc z nie­go okru­chy po chip­sach.

– Jak to, o tej po­rze? Za­bie­raj to ża­reł­ko. Da­le­ko nie cho­waj. – Car­men ła­pa­ła w po­wie­trzu ka­wał­ki cia­stek. A to, co upa­da­ło, ko­pa­ła pod wer­sal­kę.

Ma­te­usz wpadł wście­kły z za­la­ną je­dwab­ną, nie­bie­ską ko­szu­lą ku­pio­ną w Za­rze. Ko­cha te kli­ma­ty, więc miał pra­wo być wście­kły.

– Co tu ro­bisz Ma­te­usz? – Spy­ta­łam i sta­nę­łam na bacz­ność.

Uda­wa­łam za­sko­cze­nie, ale przy­szło mi do gło­wy, że wró­cił spe­cjal­nie, że­by mnie spraw­dzić.

– Wy­sze­dłem na par­king, po­da­wa­łem stró­żo­wi kwi­tek. Wy­lazł do mnie z ka­wą i zo­bacz. – Wy­ma­chi­wał łap­ka­mi i pre­zen­to­wał wiel­ką, brą­zo­wą pla­mę na ko­szu­li.

– Ka­wa czy ka­wa z cu­krem? – spy­ta­łam zło­śli­wie. Bo mój pro­gram na­zy­wał się Ka­wa czy ka­wa z cu­krem. Ale już tyl­ko ja o tym pa­mię­tam.

– Z cu­krem, bo zo­bacz…Spójrz. – Był na­praw­dę roz­dar­ty.

– Przy­je­cha­łeś spod fir­my zmie­nić ko­szu­lę?

– Po­win­ni go zwol­nić za ten nu­mer.

Za­pa­li­ło się w mo­jej gło­wie czer­wo­ne świa­teł­ko, zro­bi­ło mi się czło­wie­ka żal. Wy­la­li go z pra­cy po­dob­nie jak mnie.

– A ile miał lat?

– Oko­ło czter­dziest­ki. A ja­kie to ma zna­cze­nie? Wiesz ile ta ko­szu­la…

– Kosz­to­wa­ła? Wiem, bo sa­ma ci ją ku­pi­łam. Jak jesz­cze pra­co­wa­łam.

– W ta­kim ra­zie ro­zu­miesz mo­je po­ru­sze­nie.

Mó­wiąc szcze­rze, nie ro­zu­mia­łam. Je­dy­ne, co przy­szło mi te­raz do gło­wy to to, że mój wła­sny mąż mi nie ufa i, że wró­cił, że­by mnie spraw­dzić.

– Nie prze­gi­naj.

Na sło­wo nie prze­gi­naj, sta­nął jak wry­ty, ro­zej­rzał się. Szu­kał mo­ty­wu, że­by mi do­wa­lić. Zna­lazł. Włą­czo­ny, wy­ci­szo­ny te­le­wi­zor, a w nim Za­sra­niec uśmiech­nię­ta twarz, bez zmarsz­czek i kom­plek­sów.

– Ela, jak tak sie­dzisz, to sprawdź mo­je wa­liz­ki. Wy­jeż­dżam za ty­dzień służ­bo­wo. Oczy­wi­ście mó­wię te­raz, że­by nie by­ło, że nie mó­wi­łem.

– Aha – spró­bo­wa­łam za­re­ago­wać ja­koś na tę wia­do­mość.

– Mó­wię te­raz, bo wiem, jak cię wszyst­ko ostat­nio draż­ni. Zo­bacz ile mam na gło­wie. – Nie wiem, czy zno­wu mu cho­dzi­ło o żel. – Na jo­gę się za­pi­szę. Ta­ki żar­cik. Ty też się ogar­nij, bo wi­dzę, że się co­raz bar­dziej nu­dzisz. Mi­nę masz ta­ką, że bez ki­ja nie pod­chodź. Za­po­mnij już o te­le­wi­zji. Skoń­czy­łaś czter­dzie­chę. Po­gódź się z tym. – Do­szedł do mnie, spoj­rzał mi w oczy i za­cze­sał grzyw­kę do ty­łu. – Obie­caj, że znaj­dziesz dla sie­bie ja­kieś sen­sow­ne za­ję­cie. Tak dłu­żej nie moż­na. Ten bo­toks, mó­wi­łem. Zo­bacz, ja­ką masz tu zmar­chę – do­tknął mo­je­go czo­ła. – Ska­so­wał cię ten Skal­pel jak za zbo­że. Mo­ja mat­ka ni­gdy ni­cze­go nie sto­so­wa­ła. Mo­że olej sło­necz­ni­ko­wy jak się opa­la­ła. I zo­bacz sie­dem­dzie­siąt­ka na kar­ku i ho, ho! Ka­wy nie pij. Ta dziew­czy­na, co cię w te­le­wi­zji za­stę­pu­je, zro­bi­ła bar­dzo cie­ka­wy wy­wiad o ka­wie. Kra­wat mi po­praw. – Po­pra­wi­łam.

– Pod­du­szasz mnie! Wa­riat­ka.

– Sta­ra wa­riat­ka.

– Ty to po­wie­dzia­łaś. Zwol­ni­li cię z tej te­le­wi­zji, bo…o pod­du­sza­łaś wszyst­kich swo­ją za­bor­czo­ścią. My­śle­nie zmień. Po­zy­tyw­nie się do ży­cia na­staw. Ty­le masz tu po­zy­tyw­nych ksią­żek. El­ka, do cie­bie mó­wię! Czar­ną masz du­szę jak mo­ja ko­szu­la. Co ja ga­dam. Wy­sy­sasz ze mnie po­zy­tyw­ną ener­gię. Je­stem wy­koń­czo­ny. Wy­pa­lo­ny. Wy me mła ny!

– Nie krzycz tak, bo się mu­chy zle­cą. – Przy­po­mnia­łam so­bie po­ran­ny smro­dek.

– Chcia­ła­byś pew­nie, że­by to by­ły hisz­pań­skie mu­chy.

Zga­dy­wał mo­je my­śli. Wie­dział, że po­trze­bu­ję sek­su i re­ago­wał zu­peł­nie nie jak pre­zes, tyl­ko jak stróż. Na­wet do­kład­nie nie wiem, o co cho­dzi z tą hisz­pań­ską mu­chą.

– Kwiat­kow­ska dzwo­ni­ła do mnie. Py­ta­ła, czy nie za­ję­ła­byś się dys­try­bu­cją ko­sme­ty­ków. Lu­dzie cię zna­ją, sza­nu­ją, mo­że coś ku­pią. Żad­na pra­ca. Za­sta­nów się.

No i wy­szło szy­dło z wor­ka, cho­dzi­ło o dys­try­bu­cję. Krzy­cza­łam, a ko­nie w staj­ni rża­ły w nie­bo gło­sy. By­łam dla nie­go by­łą dzien­ni­kar­ką, któ­ra sta­wia pa­sjan­se, że­by spraw­dzić, czy się zi­ści. We­dług nie­go nie ro­bi­łam nic sen­sow­ne­go i sa­ma wpły­nę­łam na swo­ją po­raż­kę. Mój cel­lu­lit, wiek i mo­je zmarszcz­ki nie wpły­nę­ły je­go zda­niem na de­cy­zję za­rzą­du. Re­ży­se­ro­wał mi ży­cie. Nie mo­głam so­bie na to po­zwo­lić.

– Czy ty mnie kie­dyś za­py­ta­łaś, dla­cze­go jem lunch na mie­ście? – Prze­rwał mo­je roz­my­śla­nia po raz ko­lej­ny. – Po­wiem ci dla­cze­go. Bo po ostat­nim two­im obie­dzie, któ­ry je­dli­śmy wspól­nie, nie mo­głem za­trzy­mać…Bie­gun­ki nie mo­głem za­trzy­mać. La­ta­łem w fir­mie jak opę­ta­ny. Bą­ka przez cie­bie pu­ści­łem, Elu. Wsty­du się naja­dłem! Po­wiedz coś. Mil­czysz w po­waż­nych ży­cio­wych kwe­stiach. Prze­sta­łaś się sta­rać!

Swę­dzia­ło mnie już wszyst­ko od tych wy­nu­rzeń.

– Two­je bą­ki są po­waż­ną kwe­stią od dwu­dzie­stu lat. Spać się nie da. Od dwu­dzie­stu lat ten sche­mat, co wie­czór. Chra­pa­nie i bą­ki.

Nie chcia­łam wcześ­niej uży­wać te­go sło­wa, ale ra­no wal­nął bą­ka, któ­ry roz­pro­szył mo­je zło­te my­śli na te­mat Ku­by.

– Po­roz­ma­wia­my o tym przy ko­la­cji. Cze­ka­ją na mnie.

Trza­snął drzwia­mi i wy­szedł. At­mos­fe­ra by­ła za­gęsz­czo­na i nie do znie­sie­nia.

– Car­men, kie­li­cha!

Sły­sza­łam, jak się krzą­ta i wa­li drzwicz­ka­mi od sza­fek. Też mia­łam ocho­tę ją wy­wa­lić, ale na szczę­ście we­szła z uśmie­chem.

– Nic nie mów. Co mi po­ka­zu­jesz? Ko­lo­ro­we, dur­ne cza­so­pi­smo? – Wnio­sła ja­kiś pe­rio­dyk, nie wie­dzieć dla­cze­go w tym mo­men­cie.

– Żyj tak, jak­by to był ostat­ni dzień z tych, któ­re ci jesz­cze zo­sta­ły? Czy to są ofer­ty firm po­grze­bo­wych? – rzu­ci­łam ga­ze­tę na stół.

– Nie, pro­szę pa­ni, ofer­ty ma­try­mo­nial­ne.

– Su­ge­ru­jesz, że czas na zmia­ny? – wzię­łam z po­wro­tem. – Chcesz mi prze­czy­tać? Sa­ma prze­czy­tam. Al­bo od ra­zu na­pi­szę; Po­znam pa­na w śred­nim wie­ku, po­szu­ku­ją­ce­go praw­dzi­wej mi­ło­ści.

Napraw­dę mia­łam do­syć. Sie­dzia­łam od pół ro­ku w do­mu. Im bar­dziej tam sie­dzia­łam, tym wię­cej czy­ta­łam dur­no­wa­tych ksią­żek i oglą­da­łam rów­nie dur­no­wa­te se­ria­le. Ma­te­usz od wie­lu lat czy­tał wy­łącz­nie po­zy­tyw­ne po­zy­cje li­te­rac­kie: „Czym się kar­misz, tym na­sią­kasz” „Co da­jesz, wra­ca” Tym się kar­mił, tym się na­krę­cał. Ja prze­rzu­ci­łam się na pi­la­tes i feng–shui. Ale mo­ja pod­świa­do­mość za­ła­pa­ła te­mat z książ­ki: „Jak skoń­czysz czter­dziest­kę, to cię uśpią” Ba­łam się. Mój oj­ciec za­wsze mó­wił mat­ce ta­kie rze­czy. Za­sta­na­wia­łam się, w ja­kim stop­niu przy­czy­ni­li się do stwo­rze­nia u mnie złej kar­my. Za­pro­gra­mo­wa­li mój strach. Je­stem pew­na. Za­uwa­ży­łam, że co­raz czę­ściej mó­wię do sie­bie. Sta­nę­łam i zu­peł­nie nie­świa­do­mie mo­no­lo­go­wa­łam przed lu­strem.

– A gdy­by po­więk­szyć so­bie pier­si i wy­je­chać w po­szu­ki­wa­niu przy­gód. W po­szu­ki­wa­niu praw­dzi­wej nie po­wiem te­go sło­wa na M. Ma­jor­ka, nie Ca­sa­blan­ca. In­ni lu­dzie, in­ny kli­mat. In­ny mę­ski, cza­ru­ją­cy, kru­czo­czar­ny Ma­te­usz. Oszu­kam prze­zna­cze­nie. Niech bę­dzie blon­dyn, Bra­dzio Pi­dzio. Si. Al­bo niech ma bro­dę, al­bo coś dłuż­sze­go. Wło­sy niech bę­dą dłuż­sze. Niech bę­dzie owło­sio­ny ca­ły. Niech to bę­dzie ma­sa­ży­sta – do­tknę­łam swo­im ma­łych pier­si. – Nie­wi­do­my ma­sa­ży­sta. Ole! Mu­szę się odro­bin­kę pod­lać.

Bez od­gło­su, po ci­chut­ku wla­zła Car­men. Wie­dzia­łam, że sły­szy.

– Czyż nie, Car­men? – do­da­łam.

– Gdy­by się pa­ni umia­ła ogar­nąć, by­ła­by pa­ni in­ną ko­bie­tą. Te­raz te­le­wi­zja po­trze­bu­je za­dba­nych. To pa­ni ob­żar­stwo do ni­cze­go do­bre­go nie do­pro­wa­dzi. A pod­le­wać to by się pa­ni mo­gła z umi­ty­go­wa­niem. – Ko­men­to­wa­ła, zbie­ra­jąc za­sta­wy ze sto­łu.

– Co to za sło­wo, Car­men? Ni­gdy cze­goś ta­kie­go nie sły­sza­łam.

– Nor­mal­ne, pol­skie. A nie; si, gra­cias. Co, to ko­go ob­cho­dzi. Wo­da z mó­zgu. Pa­ni jest wy­kształ­co­na, pięk­na. Moż­na ar­ty­ku­ły do ga­zet pi­sać. A nie ogło­sze­nia ma­try­mo­nial­ne. No i co z te­go, że ty­le lat zmar­no­wa­nych. Moż­na za­cząć od no­wa.

Na­praw­dę mnie za­sko­czy­ła. Jej by­stre spoj­rze­nie i traf­na alu­zja ka­za­ły mi spoj­rzeć jej pro­sto w oczy. Nie mo­głam jed­nak przy­znać jej ra­cji. To nie był do­bry mo­ment.

– Car­men odejdź. Daj mi spo­kój. Za­sła­niasz. Man­che­go od­cho­dzi od Lau­ry – od­ga­nia­łam ją od te­le­wi­zo­ra.

Sta­ła ubra­na w te fal­ba­ny i dziw­nie pisz­cza­ła – Idę, ale już wię­cej nie bę­dę krzy­czeć; cho­wać kie­lisz­ki, jak pan Ma­te­usz pod­je­dzie.

– Nie bę­dziesz mu­sia­ła. Pod­ję­łam de­cy­zję. Od­cho­dzę.

Je­śli Man­che­go mo­że od­cho­dzić bez­kar­nie co naj­mniej raz w mie­sią­cu, to mia­łam wra­że­nie, że mo­je odej­ścia są rów­nie za­baw­ne.

– Pro­szę od­dać mi ten al­ko­hol.

Mo­ja go­spo­sia ba­ro­wa­ła się ze mną, więc przy­ci­snę­łam bu­tel­kę do sie­bie. Nie­chcą­cy sto­pą wci­snę­łam EN­TER w kom­pu­te­rze i zo­ba­czy­łam, że jest od­po­wiedź na mo­je ogło­sze­nie ma­try­mo­nial­ne, któ­re wy­sła­łam tak na pró­bę, z cie­ka­wo­ści.

– Zo­bacz Car­men, ktoś jed­nak od­pi­sał; Je­stem te­raz wła­ści­cie­lem si­łow­ni. Ko­cham pa­nią. Wi­dzisz. Al­bo to; Je­stem eme­ry­to­wa­nym ak­to­rem. Gra­łem w re­kla­mach kle­ju do zę­bów. Po­win­na mnie pa­ni znać. Od­dy­chaj Car­men. Jesz­cze, głę­biej. – Sa­pa­ła na mnie ze zło­ści, ale zu­peł­nie mi to nie prze­szka­dza­ło, że­by kon­ty­nu­ować. – Po­win­nam znać? – Mo­żesz odejść Car­men.

Lu­bię Ma­ry­się, w sen­sie Car­men. Jest ta­ka wraż­li­wa, od­da­na i po­tra­fi ko­chać Ry­sia, któ­ry roz­ma­wia ze zwie­rzę­ta­mi, bo ma po­dob­no wy­ro­bio­ną in­tu­icję. A ja ni­gdy nie prze­ży­łam praw­dzi­wej mi­ło­ści. Ma­te­usz…Na­wet nie wiem, jak wy­glą­da. Czy ma cel­lu­lit, czy no­wy pie­przyk, ty­le cza­su mi­nę­ło? Obej­rzę se­rial, a po­tem się za­sta­no­wię.

Do­pi­łam reszt­ki z bu­tel­ki i za­snę­łam.

– Ho­la. Pa­ni so­la? – Usły­sza­łam jak­by przez sen.

– Que tal? To pan od­po­wie­dział na mo­je ogło­sze­nie? – Grza­ło słoń­ce i sły­sza­łam szum mo­rza.

– Si. Na­zy­wam się Ore­rio Man­che­go. Dzię­ku­ję, że pa­ni przy­szła. – Sie­dzia­łam w mek­sy­kań­skiej re­stau­ra­cji. Na sto­le le­ża­ła ró­ża i książ­ka. Kru­czo­czar­ny nie­zna­jo­my do­ty­kał mo­jej rę­ki.

– Co pa­ni ro­bi? – Nie wie­dzia­łam, o co py­ta, ale z ru­chu warg usta­li­łam, że o mój za­wód.

– Je­stem dys­try­bu­to­rem ko­sme­ty­ków – od­po­wie­dzia­łam.

– Pięk­ny za­wód. Za­mó­wię Mar­ti­ni. Szyb­ko pa­ni przy­szła.

– A po co ty­le cze­kać? Tak ład­nie pan na­pi­sał. – Wy­pi­łam dusz­kiem Mar­ti­ni. Chy­ba za­schło mi w gar­dle.

– Za­mó­wię na­stęp­ne. Mo­że po­wie mi pa­ni coś o so­bie … – Był ta­ki pięk­ny i de­li­kat­ny. Czu­łam mu­ska­nia je­go warg na swo­jej dło­ni, jak­bym ja­dła ma­sło orze­cho­we.

– Nie mam nic do ukry­cia. Je­stem otwar­ta i szcze­ra. Mó­wię, co my­ślę. A pan co my­śli? – Miał na so­bie mek­sy­kań­skie som­bre­ro, któ­re prze­szka­dza­ło mi do­strzec ko­lor je­go oczu.

– Róż­ne rze­czy. Raz my­ślę o pra­cy, raz o niej nie my­ślę. Tak po pro­stu już mam.

– Po­tra­fi pan zła­pać rów­no­wa­gę. – Uśmiech­nę­łam się w dziw­nie zwol­nio­nym tem­pie, a mo­je war­gi lek­ko za­trze­po­ta­ły.

– Si. Je­śli tyl­ko pra­ca nie jest cięż­ka. Sil­ny je­stem. Pa­ni jest de­li­kat­na. Wi­dzę, że no­si pa­ni na so­bie cię­ża­ry. Co we­wnątrz, to na ze­wnątrz. Mu­si się pa­ni ich po­zbyć. Wi­szą u szyi i ra­mion.

– Tak, te cię­ża­ry nie po­zwa­la­ją się ru­szyć. Bez nich mo­gła­bym pójść da­le­ko. – Prze­su­wa­łam się cia­łem w je­go kie­run­ku.

– Pięk­nie to pa­ni po­wie­dzia­ła. Je­śli zmie­rzy­my się z tym ra­zem, to udźwi­gnie­my wszyst­kie cię­ża­ry. Szyb­ko pa­ni pi­je. Za­mó­wię na­stęp­ny. O czym to ja mó­wi­łem?

– Że jak nie bę­dzie­my sa­mi, to nie bę­dzie­my sa­mot­ni.

– Co zro­bi­my, że­by móc ra­zem… Osu­nę­łam się pod sto­lik.

– Si, za szyb­ko pa­ni pi­je. – Usły­sza­łam dziw­ny dźwięk.

Car­men! Co tam? Spa­łam? – Spoj­rza­łam na ze­gar.

Ro­bi­łam to co­raz czę­ściej. Prze­sy­pia­łam. Car­men po­in­for­mo­wa­ła mnie, że wró­cił mój mąż.

– El­lo, Elu. Wró­ci­łem! – Wrzesz­czał od drzwi mój uko­cha­ny.

Po­nie­waż wy­czuł che­mię w po­wie­trzu i zo­ba­czył ma­ły dri­ne­czek, z ma­łą pa­ra­so­lecz­ką, roz­po­czął zno­wu bra­zy­lia­dę. Szyb­ko wy­li­czy­łam w my­ślach je­go wa­dy, któ­re ty­dzień wcześ­niej w ra­mach te­ra­pii i nu­dy za­pi­sa­łam na kart­ce. Nie­ste­ty nie rów­no­wa­ży­ły się z za­le­ta­mi.

– Ma­te­usz usiądź, pro­szę.

Nie mia­łam hu­mo­ru, więc nad­szedł ko­lej­ny czas roz­sta­nia. Tak po­sta­no­wi­łam. Rzu­ci­łam okiem w stro­nę lu­stra; włos po­tar­ga­ny, szyb­ko wy­ję­łam śpio­cha z oka. Ale tym ra­zem Ma­te­usz był szyb­szy.

– Dłu­go zno­wu my­śla­łaś nad tym, co za chwi­lę usły­szę? – Wie­dział, co po­wiem. Od­cho­dzi­łam co ty­dzień, dla­te­go już się nie bał.

Wie­cie, ile lat z nim by­łam? Ty­le, ile mia­łam zmarsz­czek, za­nim je usu­nę­łam. Mia­łam rów­nież je­go zda­niem cel­lu­lit w pa­kie­cie. Kie­dy mi to mó­wił, pa­trzył i miał ka­mien­ną twarz. Zu­peł­nie jak Man­che­go z mo­je­go uko­cha­ne­go se­ria­lu. Za­du­fa­ny i nie­czu­ły. Ga­lo­po­wa­łam już w te­ma­cie roz­stań. Chcia­łam za­cząć wszyst­ko od po­cząt­ku, z no­wą ener­gią i z no­wym na­sta­wie­niem do ży­cia. – To cy­tat z któ­rejś z je­go ksią­żek mo­ty­wa­cyj­nych. Chcia­łam być tyl­ko zno­wu szczę­śli­wa.

– Cze­go ci bra­ku­je Elu? – Wy­da­wa­ło się, że zmiękł. Po­wie­dział to przy­ja­znym to­nem. – Wszyst­ko masz. Mó­wisz, masz. Pięk­ny dom, prze­strzeń, ci­sza. Oczy­wi­ście, że na­sze ran­czo nie jest tak wiel­kie, jak ran­czo Ore­rio Man­che­go. – Ciam­kał klu­ski, któ­re po­sta­wi­ła na sto­le Car­men. – Ale da się tu miesz­kać. Na­wet ko­nie ma­my. Za to ty masz szmer­gla i to co­raz więk­sze­go. Z pew­no­ścią masz już spa­ko­wa­ną wa­liz­kę, za­tem adios.

Nie mia­łam spa­ko­wa­nej wa­liz­ki. Po­bie­głam w stro­nę sza­fy, po­ty­ka­jąc się o za­in­fe­ko­wa­ne po­wie­trze. Wy­ję­łam z niej su­kien­kę, słom­ko­wy ka­pe­lusz i weł­nia­ny be­ret, któ­ry zro­bi­łam dla sie­bie ty­dzień te­mu z nu­dów.

– Je­dziesz do ma­my? – Od­su­nął ta­lerz i wy­tarł usta w ob­rus.

– Je­stem zmę­czo­na tą two­ją Ma­te­lą, biz­ne­spla­na­mi… – Rzu­ca­łam się na wszyst­kie stro­ny. – I… – Pa­trzy­łam na nie­go.

– Szu­ra­niem kap­cia­mi i… – Cze­kał, aż do­koń­czę.

– Ma­ły­mi pier­sia­mi? Mo­gę po­ży­czyć two­ją wa­liz­kę? – Za­py­ta­łam. Ale wstał, wziął ta­lerz i szu­ra­jąc kap­cia­mi, po­ma­sze­ro­wał do kuch­ni.

– Car­men! Zo­sta­jesz z pa­nem Ma­te­uszem. Od­cho­dzę. Mam to gdzieś.

– Tak pro­szę pa­ni. – Od­po­wie­dzia­ła ze smut­kiem mo­ja słu­żą­ca.

Ma­te­usz sta­nął za jej ple­ca­mi, do­ty­kał i gła­skał jej ra­mio­na.

– Niech idzie Car­men. Da­my so­bie ra­dę. Wró­ci i bę­dzie skam­la­ła pod drzwia­mi. Ale nie wpu­ści­my jej, praw­da?

– Nie wpusz­czaj. Car­men po­daj mi roz­chod­niacz­ka. – Ma­ry­sia, w sen­sie Car­men, po­słusz­nie przy­nio­sła z kuch­ni bu­tel­kę. – Pa­nu też wlej na po­że­gna­nie. So­bie oczy­wi­ście też.

Wrzu­ci­łam resz­tę ubrań i wy­szłam. Za­trzy­ma­łam się za drzwia­mi, od­wró­ci­łam gło­wę i wy­szep­ta­łam adios. Ma­te­usz zo­stał sam z na­szą cy­ca­tą słu­żą­cą.

– O co jej cho­dzi Car­men? Wszyst­ko ma. Od pół ro­ku roz­czu­la się nad so­bą. Oglą­da ja­kieś bra­zy­lij­skie pier­do­ły i czy­ta głu­po­ty. Po­słu­chaj; Do­ńa In­es ga­lo­po­wa­ła na swo­im ko­niu. Po­ran­na prze­jażdż­ka do­brze jej ro­bi­ła. Ko­cha­ła go ca­łym ser­cem i in­ny­mi or­ga­na­mi. My­ślę Car­men, że o te in­ne or­ga­ny cho­dzi. Wlej mi kie­li­cha, zo­staw bu­tel­kę i idź. Al­bo zo­stań, jak chcesz.

– Jest pan za mięk­ki.

– Tak, zmię­kłem i wca­le nie dla­te­go, że ma ma­łe pier­si. Mo­ja dro­ga Car­men usiądź, pro­szę ze mną przy sto­le. – Grzecz­nie po­słu­cha­ła po­le­ce­nia. Po­dał jej kie­li­szek i wlał al­ko­hol. – Cyk! – stuk­nę­li się na­czy­nia­mi. – Czym jest suk­ces? – Car­men unio­sła do gó­ry ra­mio­na. – Czym jest luk­sus? – Unio­sła brwi – Nie wiesz? Zdo­by­wa­li­śmy wszyst­ko ra­zem; od łyż­ki po mer­ce­de­sa. Po­daj mi chu­s­tecz­ki por fa­vor. – Pła­kał łza­mi, któ­rych nie ro­zu­miał.

– Niech się pan nie pod­da­je – Car­men po­ło­ży­ła na sto­le stos pa­pie­ro­wych chu­s­te­czek.

– Nie pod­dam się. Na­pi­szę książ­kę o na­szej mi­ło­ści, a po­tem zro­bię z te­go se­rial. To się opła­ca.

Sta­nę­łam w drzwiach i po­sta­wi­łam wa­liz­kę na zie­mi. Mój mąż wy­glą­dał nie­ziem­sko sek­sow­nie ubra­ny w som­bre­ro, któ­re któ­re­goś wie­czo­ru zo­sta­wił u nas są­siad Die­go.

– Czy mnie wzrok nie my­li? Wró­ci­łaś? Wcześ­niej niż zwy­kle. Wy­dmu­cha­ło z cie­bie po­wie­trze? – Chu­chał w stro­nę Car­men, śmie­jąc się i ude­rza­jąc rę­ką w stół.

Jak je­stem bez bu­tów, to wy­da­ję się du­żo niż­sza. Stąd ta opi­nia, że wy­dmu­cha­ło ze mnie po­wie­trze (tak my­ślę). Po­pro­si­łam go grzecz­nie, że­by się sku­pił, bo mia­łam coś waż­ne­go do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia.

– Wra­cam do za­wo­du – po­wie­dzia­łam. Po­pra­wił so­bie tyl­ko som­bre­ro, któ­re mu spa­dło na oczy. – Dzwo­nił ja­kiś Grze­siuk, któ­ry pra­cu­je dla kor­po­ra­cji Ki­tro­ni. Zwol­ni­li go, bo skoń­czył czter­dziest­kę. Zro­bię o tym re­por­taż.

– Prze­cież je­steś wy­pa­lo­na. – Je­go na­kry­cie gło­wy wró­ci­ło na swo­je miej­sce.

– Za­cznę od no­wa. Z no­wym na­sta­wie­niem do ży­cia. Za­ko­cham się…

– Elu, ustal­my coś. – Chciał ude­rzyć pię­ścią w stół, ale je­go wi­bru­ją­ca dłoń unio­sła się tyl­ko na chwi­lę i za­trzy­ma­ła na ko­la­nach.

– Za­ko­cham się w ży­ciu z wza­jem­no­ścią. Jak Man­che­go w Maj­te.

– Jak Kwiat­kow­ska w że­lu… – Le­d­wo wy­ar­ty­ku­ło­wał mój mał­żo­nek.

Za­dzwo­nił do mnie facet, nie­ja­ki Grze­siuk, któ­re­go zwol­ni­li z kor­po­ra­cji, bo skoń­czył czter­dzie­ści lat. Po­czu­łam, że nad­szedł czas ze­msty i do­bro­by­tu. Dam im wszyst­kim po­pa­lić. Po­szłam prze­wie­szać feng–shui na kie­ru­nek suk­ces.

ODCINEK II

MODA NA SUKCES

Po wy­wia­dzie z Grze­siu­kiem wszyst­ko się zmie­ni­ło. Nie by­ło już jak daw­niej. By­ło ina­czej, le­piej. A mo­że…Le­piej nie mó­wić. Wpa­dli­śmy w si­dła mo­dy na suk­ces. W koń­cu za­czę­li­śmy wy­cho­dzić z do­mu i spo­ty­kać się z ludź­mi. Na­szy­mi czę­sty­mi roz­mów­ca­mi by­li Kwiat­kow­scy, na­si są­sie­dzi, któ­rzy pra­co­wa­li w bran­ży ko­sme­tycz­nej. Bran­ża to chy­ba za du­żo po­wie­dzia­ne, by­li dys­try­bu­to­ra­mi ja­kiejś ame­ry­kań­skiej sie­ciów­ki i by­li mi­li. Ale jak to w ży­ciu by­wa, zo­ba­czy­li w nas po­ten­cjal­nych kan­dy­da­tów do współ­pra­cy. Ja mia­łam czas, Ma­te­usz pie­nią­dze, więc uzna­li, że moż­na wy­ko­rzy­stać na­sze kon­tak­ty. Ma­ti ja­koś dziw­nie ostat­nio się za­cho­wy­wał, prze­bą­ki­wał bez prze­rwy o zmia­nach, któ­re ja chcia­łam wdro­żyć. Ale ja­koś mi się nie uda­wa­ło, więc ukar­to­wał spo­tka­nie z Kwiat­kow­ski­mi, że­by spraw­dzić sku­tecz­ność me­tod zo­sta­nia mi­lio­ne­rem w trzy mie­sią­ce. W sys­te­mie, któ­ry oni pro­po­no­wa­li.

– Kwiat­kow­ska dzwo­ni­ła. – Ma­te­usz de­li­kat­nie uniósł ga­ze­tę, pod któ­rą roz­ło­żo­ny był po­ran­ny pa­sjans.

– Mam już pra­cę. Ma ko­bie­ta tu­pet. Co chce nam zno­wu wci­snąć? Żel pod prysz­nic, po żel się Bo­że?

– Chce u nas zro­bić pre­zen­ta­cję. Jak za­pro­si­my dzie­sięć osób, to mo­że­my wy­grać wy­ciecz­kę na Ku­bę. – Nie wiem, cze­mu się uśmie­chał. Ku­ba to mo­je ma­rze­nie.

– Od­bi­ło ci? Zgo­dzi­łeś się?! – Za­mknę­łam ga­ze­tę, za­bra­łam kar­ty ze sto­łu i opar­łam rącz­kę o pod­bró­dek, pa­trząc z nie­do­wie­rza­niem na mo­je­go mę­ża, po­waż­ne­go biz­nes­me­na, któ­ry wła­śnie prze­ka­zy­wał mi śred­nio po­waż­ną in­for­ma­cję.

– Bę­dzie z tym swo­im ku­bań­skim przy­stoj­niacz­kiem. Ma­rzysz o ta­kich pach­ni­deł­kach, czyż nie?

Ku­bań­ski przy­stoj­nia­czek to jej mąż, Die­go. Faj­ny facet. Są ze so­bą też już ja­kieś dwa­dzie­ścia pięć lat. Nie sprze­ci­wia­łam się, bo wie­dzia­łam, że i tak nic z te­go nie bę­dzie. Mój mąż był za­chwy­co­ny so­bą i pod­nie­co­ny no­wą sy­tu­acją. Sa­ma na ta­ką pre­zen­ta­cję bym nie po­szła. Za­py­ta­łam mo­je­go bo­ha­te­ra, ile osób zdo­łał już za­pro­sić. Oka­za­ło się, że aż osiem, chcia­ło zo­ba­czyć ta­ką po­raż­kę. Po­pro­sił mnie o mój służ­bo­wy ka­len­darz, w któ­rym by­ło tro­chę ad­re­sów i te­le­fo­nów. Ład­nie po­pro­sił, więc mu go da­łam.

– Pro­szę, je­śli ko­goś z tej li­sty znasz, to dzwoń.

– Ja nie znam, ale ty…

– O nie, nie. Nie przy­ło­żę do te­go rę­ki.

Każ­dy wie, że ta­kie fir­my ba­zu­ją na da­nych, z cu­dzych ka­len­da­rzy. Pa­mię­tam, jak pra­co­wa­łam w te­le­wi­zji, to prze­pro­wa­dza­łam wy­wia­dy z ludź­mi, któ­rzy two­rzy­li ta­kie pi­ra­mid­ki. Dziś żad­nej z tych osób nie ma już w świe­cie biz­ne­su. Dzi­wię się, że Kwiat­kow­scy się trzy­ma­ją i ja­kimś cu­dem od­no­szą suk­ce­sy. Ma­ti miał wy­pie­ki na twa­rzy.

– A…Al­mo­do­var? – Prze­glą­dał i ciam­kał orzesz­ki.

– Tak na­zy­wa­ją na­czel­ne­go, bo po­dob­no uczył się sztu­ki re­por­ta­żu na fil­mach por­no­gra­ficz­nych. – Uświa­do­mi­łam mu, w ra­zie cze­go.

– No i wi­dzisz, jak wy­so­ko za­szedł. B…Bo­rzęc­ki. Ład­nie brzmi. Ten się nada.

– Wąt­pię ko­cha­nie. To mu­zyk even­to­wy.

Szu­ra­łam kap­ciosz­ka­mi, po­pra­wi­łam push–up na ma­łych pier­siach i krę­cąc pup­ką, od­da­la­łam się od je­go ma­rzeń. Mó­wiąc szcze­rze, wsty­dzi­łam się. Mu­siał zo­stać sam na po­lu bi­twy. Wy­dzwa­niał. Dał ra­dę.

By­łam już w kuch­ni z Car­men, przy­go­to­wy­wa­ły­śmy ma­ły ca­te­ring na wie­czor­ną po­raż­kę (wszyst­kie prze­pi­sy wy­ko­rzy­sta­łam z po­ran­ne­go pro­gra­mu „Rę­ce, któ­re po­tra­fią go­to­wać”, kie­dy za­dzwo­nił ktoś do drzwi.

– Ela, otwórz – usły­sza­łam. – Je­stem w to­a­le­cie.

W drzwiach sta­ła Lil­ka, cór­ka Kwiat­kow­skich. Stu­diu­je ak­tor­stwo, ale do­ra­bia na dys­try­bu­cji. In­te­res zro­bił się bar­dzo ro­dzin­ny.

– Ma­ma mnie przy­sła­ła, że­by po­twier­dzić pre­zen­ta­cję i zo­ba­czyć miej­sce, w któ­rym się od­bę­dzie. A od­bę­dzie się? – Źle sfor­mu­ło­wa­ła chy­ba py­ta­nie.

– Oczy­wi­ście, że się od­bę­dzie – wska­za­łam rę­ką po­kój.

Lil­ka usia­dła, za­rzu­ciw­szy no­gę na no­gę. Na to wszedł mój mał­żo­nek, a za nim cią­gnął się za­pach od­świe­ża­cza po­wie­trza z to­a­le­ty. Li­lia­na mu­sia­ła mieć wy­czu­lo­ny węch na za­pa­chy ob­cych firm, bo za­tka­ła osten­ta­cyj­nie nos.

– Z jed­nej stro­ny ma pan wię­cej że­lu. – Wska­za­ła pal­cem na wło­sy mo­je­go przy­stoj­niacz­ka.

– Aha, a do­kład­nie gdzie? – Spy­tał, oczy­wi­ście z wy­pie­ka­mi i z na­dzie­ją, że do­tknie je­go skro­ni.

Mu­sia­łam wkro­czyć, bo nie tra­wię ta­kiej że­na­dy. Za każ­dym ra­zem, kie­dy wi­dzi mło­de ko­bie­ty, pą­so­wie­je na twa­rzy. Ma coś w ro­dza­ju ery­tro­fo­bii, co­kol­wiek to zna­czy.

– Ma­ti! – Zro­zu­miał i usiadł na so­fie w bez­piecz­nej od­le­gło­ści.

– A mo­że pa­ni Li­lia­na wie – też za­rzu­cił no­gę na no­gę i za­pa­lił cy­ga­ro. – Al­bo zna ja­kąś jed­ną oso­bę, któ­ra mo­że przy­być na czas pre­zen­ta­cji. Mie­li­by­śmy kom­plet. Ta jed­na oso­ba…Przy­wie­zie­my pa­ni coś z Ku­by.

– Z Ku­by to ja już wszyst­ko mam. Niech po­my­ślę…Wu­jek do ta­ty w od­wie­dzi­ny przy­je­chał. Chce tu ku­pić dom. Po­roz­ma­wiam z nim, mo­że się zgo­dzi.

A o wuj­ku nie wie­dzia­łam. Więc śmia­ło za­py­ta­łam.

– Wu­jek?

– Brat ta­ty – od­po­wie­dzia­ła, nie bar­dzo ro­zu­mie­jąc mój za­chwyt.

Tym ra­zem Ma­te­uszek spoj­rzał na mnie zna­czą­co. Więc zno­wu po­su­wi­stym kro­kiem uda­łam się do kuch­ni, zo­sta­wia­jąc ich sa­mych. Sły­sza­łam, jak py­ta­ła o po­tra­wy na wie­czor­ny ca­te­ring. Mój mał­żo­nek po­chwa­lił się, że je­stem na­mięt­nym oglą­da­czem pro­gra­mów ku­li­nar­nych. Stwier­dził, że lan­sik, czy­li po­tra­wy z pro­gra­mu „Rę­ce, któ­re po­tra­fią go­to­wać” bę­dzie od­po­wied­ni na ta­ki szcze­gól­ny po­kaz. Zer­k­nę­łam. Ka­mien­na twarz Li­lia­ny nie wy­ra­ża­ła za­chwy­tu. Za­py­ta­ła o eg­zo­tycz­ne po­tra­wy.

– Bę­dą kre­wet­ki i pa­el­la z kur­cza­kiem! – Krzyk­nę­łam z kuch­ni.

– W ta­kim ra­zie bę­dzie pysz­nie. Wu­jek po­wi­nien się zgo­dzić. Po­że­gnam się – wy­cią­gnę­ła rę­kę w je­go kie­run­ku. – Też kon­sul­tu­ję, więc bę­dzie wię­cej osób. Pro­szę o tym pa­mię­tać i ze­skro­bać ten żel. Ma­ma zo­ba­czy od ra­zu.

Od­pro­wa­dził ją do drzwi. Oparł się o fu­try­nę i po­pra­wiał pa­sek od spodni.

– Ta­ka pre­zen­ta­cja to faj­na pra­ca – po­wie­dział na za­koń­cze­nie.

– To nie mo­ja pra­ca, po­ma­gam ma­mie. Chcę być ak­tor­ką.

– To zna­jo­mość pod­kła­dów na twarz z pew­no­ścią się przy­da. – Tu­taj na­stą­pił uśmiech nu­mer sie­dem, za­re­zer­wo­wa­ny na spe­cjal­ne oka­zje. My­śla­łam, że pęk­nie z za­chwy­tu.

– Car­men wlej mi kie­li­cha – po­wie­dzia­łam, kie­dy mój mąż za­mknął za go­ściem drzwi, sto­jąc ca­ły czas przed lu­strem, ga­piąc się na bu­ra­ki na po­licz­kach i skro­biąc żel z wło­sów. – Nie patrz tak. – Ro­bi­ły­śmy z Car­men far­sze i my­śla­łam o tym, że je­stem chy­ba dla nie­go nie­mi­ła. – Chcia­ła­bym być jak źdźbło tra­wy lub jak kwit­ną­ca ro­śli­na. Mu­szę się pod­le­wać.

– Jest pa­ni roz­bi­ta? – Spy­ta­ła.

– Czu­ję się roz­bi­ta. Po­wie­dzia­łam roz­bi­ta czy roz­pi­ta?

– Po co to wszyst­ko? – Łyż­ka, któ­rą mie­sza­ła farsz, za­trzy­ma­ła się przy jej ustach.

– Wal­czy­my z pust­ką i z nu­dą.

– Wła­śnie z nu­dów na­zwa­ła mnie pa­ni Car­men. – Ob­li­za­ła farsz i mie­sza­ła da­lej.

To praw­da, co po­wie­dzia­ła. Ale wte­dy nu­dzi­łam się i to by­ło ja­kiś czas te­mu.

– Cią­gle jesz­cze pa­mię­tasz? – klep­nę­łam ją w dłoń. – Kręć do­kład­nie ten farsz…Nie mam nic do Bzo­wa, Ma­ry­siu. Tu cho­dzi o wia­ry­god­ność. Bzów. Ta­ka se dro­ga i ta­ka se wil­la. Pra­wie jak Se­wil­la. Dla­te­go na­zwa­łam cię Car­men. Ma ry sia. Jak to brzmi? No nie brzmi wca­le. Ko­go to ob­cho­dzi, że masz Ry­sia. Czy Ry­siu na­praw­dę na cie­bie za­słu­gu­je? Czy on się sta­ra? Czy dba o cie­bie, czy kwia­ty ci przy­no­si? Czy tyl­ko chce, że­byś mu wią­za­ła kra­wat? – Sprze­da­wa­łam mą­dro­ści, po­pi­ja­jąc ko­lej­ne­go dri­necz­ka.

Wy­stro­jo­ny Ma­te­uszek pod­słu­chi­wał i wy­li­zy­wał garn­ki i łyż­ki po far­szu, któ­re Car­men wrzu­ci­ła do zle­wu. Za­dzwo­nił do drzwi pierw­szy gość.

– Ela, scho­dzą się. Kra­wat mi po­praw i ubierz się ja­koś. Car­men to­bie też tyl­ko kol­ca do no­sa bra­ku­je. Co to za fal­ba­ny? Ty jej ka­za­łaś to za­ło­żyć? Tak ubra­na mo­żesz roz­ma­wiać w Bzo­wie z by­ka­mi. To po­waż­na pre­zen­ta­cja.

No i się za­czę­ło. Go­ście wcho­dzi­li, nie wie­dząc, o co cho­dzi, bo w ta­kim mar­ke­tin­gu się te­go nie zdra­dza. Nie znam me­cha­ni­zmów, ale to pierw­sza i ostat­nia pre­zen­ta­cja w na­szym ży­ciu.

– Bra­ku­je tyl­ko Bo­rzęc­kie­go – szep­nę­łam Ma­te­uszo­wi do ucha. – Mó­wi­łam.

– No to Ku­ba jak psu w du­pę. – Mach­nął rę­ką i prze­bie­rał ner­wo­wo no­ga­mi.

Daw­no nie wi­dzie­li­śmy tych wszyst­kich lu­dzi. Nie wiem, jak to znio­sę. Pierw­sza pa­ra go­ści nie ukry­wa­ła za­chwy­tu.

– Elu, pięk­nie wy­glą­dasz. Jo­ga ci słu­ży. Czy mu­si­my spo­ty­kać się raz w ro­ku na pre­zen­ta­cjach i po­ka­zach? Bra­ku­je mi cie­bie. Wró­ci­łaś do te­le­wi­zji. Je­steś na szczy­cie. Bra­wo. Za­wsze w cie­bie wie­rzy­li­śmy z Krzy­siem. Krzy­siu, nie­praw­daż?

Krzy­siu, był na­szym te­ra­peu­tą. Al­bo ina­czej – bę­dzie, bo po tej pre­zen­ta­cji nie bę­dzie­my scho­dzić z je­go ko­zet­ki. A ta­ni nie jest. Wła­śnie za­py­tał, co to za pre­zen­ta­cja? Je­go zda­niem by­ło mnó­stwo za­gra­nicz­nych go­ści. Mo­im zda­niem tyl­ko dwóch; Die­go i je­go brat Chan. Pró­bo­wa­łam im wy­tłu­ma­czyć, że to pięć mi­nut Ma­te­usza, nie mo­je.

– Za­zdrosz­czę wam. Je­ste­ście ta­cy aser­tyw­ni. Po­tem mu­szę zo­ba­czyć two­je­go ko­nia – stwier­dził Krzyś.

– Ja też – do­da­ła je­go uro­cza żo­na, spo­glą­da­jąc na roz­po­rek Ma­te­usza.

Dys­try­bu­tor­ka pod­nio­sła rę­ce w gó­rę i kla­ska­niem przy­wo­ła­ła wszyst­kich na pre­zen­ta­cję. Die­go roz­kła­dał pro­duk­ty na sto­le i włą­czył rzut­nik. Fot­ki, nie po­wiem, zo­ba­czy­ła­bym pa­rę ta­kich miejsc. Tu przy­zna­ję, za­zdrosz­czę. Ca­ła resz­ta nie­ko­niecz­nie. Nie mó­wię te­go wca­le przez za­zdrość. Mia­ła ład­ny głos i sek­sow­ne wdzian­ko. By­łam cie­ka­wa, co jesz­cze po­ka­że.

– Wi­tam pań­stwa bar­dzo ser­decz­nie. Po­ka­żę dzi­siaj, ra­zem z mo­im mę­żem Die­go, jak moż­na zo­stać mi­lio­ne­rem w trzy mie­sią­ce – roz­po­czę­ła.

Krzyś spoj­rzał na nas ukrad­kiem, ba­wiąc się re­cep­ta­mi.

– Kur­wa, Am­waj. Wy­cho­dzi­my Krzy­siek. – Je­go żo­na rów­nież spoj­rza­ła w na­szym kie­run­ku.

– Sia­daj. Zo­ba­czy­my. To mo­że nie to. – Krzyś zła­pał swo­ją dru­gą po­ło­wę za rę­kę. By­ła nie­ba­nal­nie roz­cza­ro­wa­na.

Co na­pi­sa­łam? Roz­czo­chra­na, czy roz­cza­ro­wa­na?

Kwiat­kow­ska kon­ty­nu­owa­ła, przy­zwy­cza­jo­na do gwiz­dów. Po ci­chut­ku, na pa­lusz­kach przez za­że­no­wa­ny „tłum” prze­ci­skał się spóź­nio­ny Mu­zyk Bo­rzęc­ki. Pa­ni dys­try­bu­tor po­trak­to­wa­ła go kon­kret­nie. Mó­wiąc, że wy­słu­cha je­go tłu­ma­czeń póź­niej. Dłu­go­wło­sy Bo­rzęc­ki sta­nął z rę­ka­mi do gó­ry. Żar­tow­niś ta­ki.

– Nie strze­lać! Da­łem cia­ła, ale mu­zy­kiem je­stem. – Spoj­rzał na rzut­ni­ki i ro­zej­rzał się po twa­rzach. – Co to za szop­ka?

– Niech pan sia­da. Po­tem pan oce­ni. – Kwiat­kow­ska pod­nio­sła do gó­ry ja­kieś pach­ni­dło.

Bo­rzęc­ki po­wą­chał swo­ją pa­chę. Ma­te­usz schy­lił gło­wę i zła­pał się za skroń. Miał po­czu­cie wi­ny i chy­ba nie czuł się naj­le­piej.

– Po­tem to ja tro­chę ja­dę. Dez­odo­rant bym ku­pił. Pro­sto z even­tu przy­je­cha­łem.

– Bar­dzo pro­szę. – Kwiat­kow­ska psik­nę­ła w kie­run­ku tłu­mu tym, co mia­ła w rę­kach. – Fan­ta­stycz­ny dez­odo­rant i ma­my rów­nież pro­szek. – Die­go trzy­mał rę­ce w gó­rze z fo­lio­wym wor­kiem. – Je­go moc za­sko­czy wszyst­kie pa­nie do­mu. Chan, brat Die­go jest ka­wa­le­rem i spójrz­cie na biel je­go koł­nie­rza. Sam pie­rze i sam mu­si do­ko­nać za­ku­pu.

Chan po­sia­dał na so­bie pięk­ną ku­bań­ską ko­szu­lę z tro­chę sta­ro­mod­nym, wiel­kim koł­nie­rzem. Bo­że! Ba­łam się o na­szą re­pu­ta­cję i póź­niej­sze re­la­cje z na­szy­mi zna­jo­my­mi. „Krzyś­ki”wy­raź­nie mie­li do­syć.

– Krzy­siek, to ja­kaś ma­sa­kra. Za­bi­ję te­go Ma­te­usza.

– Ewe­lin­ko, mi­lio­ne­rzy w bran­ży ko­sme­tycz­nej to fak­tycz­nie far­sa. Wo­lał­bym sie­ciów­kę sa­mo­cho­do­wą. Brat ku­pu­je od szwa­gra, szwa­gier od mat­ki sio­stry jej bra­ta i to jest biz­nes.

Kwiat­kow­ska skoń­czy­ła swo­ją pre­zen­ta­cję. Wszy­scy pa­trzy­li z po­li­to­wa­niem i bie­giem, le­cie­li do sto­łu z ca­te­rin­giem. Die­go był przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kich po­ra­żek, więc dziel­nie ją wspie­rał. Po­kle­pa­li się po ple­cach i po­da­li so­bie dło­nie.

– Chodź kwia­tusz­ku. Pięk­na pre­zen­ta­cja. Zjesz coś? Wi­dzę do­bre kre­wet­ki, ta­kie jak w do­mu.

– Chy­ba w two­im do­mu. W mo­im je się bi­gos.

Po­de­szłam, że­by ją po­cie­szyć, bo żal mi się zro­bi­ło ko­bie­ci­ny.

– Chce pa­ni bi­go­su? – za­py­ta­łam. – Za­raz po­pro­szę Car­men. A w ogó­le to przejdź­my na ty.

– No i kie­dy ta Ku­ba? – Ma­te­usz nie wy­trzy­mał ci­śnie­nia. Dra­pał się ner­wo­wo po na­że­lo­wa­nych skro­niach, po­tem spu­ścił rącz­ki, że­by po­pra­wić pa­sek w spodniach.

Czar sek­sow­nej biz­ne­swo­man pry­snął w tym mo­men­cie.

– Trze­ba do­ko­nać za­ku­pów na okre­ślo­ną su­mę. Pa­na go­ście też. Ja swo­ją pra­cę wy­ko­na­łam, resz­ta za­le­ży od pań­stwa mo­ty­wa­cji. Je­śli chęć po­dró­żo­wa­nia bę­dzie sil­niej­sza od stra­chu i wsty­du, to wi­ta­my na Ku­bie. Ostro i do przo­du!

Wście­kła zwi­nę­ła kra­cia­ste tor­by i wy­szła, za nią po­drep­tał Die­go. Ma­te­usz pa­trzył za ni­mi i ner­wo­wo ob­gry­zał pa­znok­cie. Go­ście pa­trzy­li w na­szą stro­nę, a ja mu­sia­łam od cze­goś za­cząć. Chrząk­nę­łam, że­by zwró­cić na sie­bie uwa­gę.

– Sza­now­ni pań­stwo. Wiem, że spo­dzie­wa­li­ście się zu­peł­nie cze­goś in­ne­go. Se­ńor Die­go i je­go pięk­na żo­na od­no­szą suk­ce­sy w swo­jej bran­ży od lat. A my wszy­scy je­ste­śmy rów­nież ludź­mi suk­ce­su – te­raz chrząk­nął Bo­rzęc­ki. – Do­ko­naj­my za­ku­pów, pro­duk­ty są re­we­la­cyj­ne, rę­czę za to. Po­móż­my tym lu­dziom wspiąć się na szczyt. Nam też kie­dyś ktoś po­mógł. De­cy­zję zo­sta­wiam wam.

Pa­trzy­li na mnie ba­ra­nim wzro­kiem. Bo­rzęc­ki kla­skał. Ewe­li­na trzy­ma­ła kre­wet­kę przy ustach i czu­łam, że za chwi­lę prze­chy­li się sza­la na ja­kąś stro­nę. Ku­pią czy nie?

– No i to mi się po­do­ba – za­czął Krzy­siek. – Wy­pi­su­ję czek na gru­bą su­mę i bio­rę trzy szam­po­ny. Daj mi Ma­te­usz prosz­ku pa­rę ki­lo. – Ode­tchnę­łam z ulgą. – I pa­nu mu­zy­ko­wi ku­pię w pre­zen­cie dwa dez­odo­ran­ty.

– Dzię­ku­ję – ści­snął dłoń Krzy­sia Bo­rzęc­ki.

– Nie ma za co pa­nie mu­zy­ku. Sta­nął pan za bli­sko mnie, ale się opła­ci­ło.

Wszy­scy wy­ję­li port­fe­le i ku­po­wa­li. Ku­pi­li wszyst­ko. Zje­dli, co by­ło do zje­dze­nia i zo­sta­li­śmy z Ma­te­uszem sa­mi. Ma­ti spu­ścił wzrok i zno­wu zro­bił się bu­racz­ko­wy.

– Kto pierw­szy idzie pod prysz­nic? – Za­py­tał.

– Usiądź na chwi­lę Ma­te­usz. – Nie mia­łam do nie­go pre­ten­sji, chcia­łam mu to uświa­do­mić.

– Idę spać ko­cha­nie – po­kle­pał mnie po ko­la­nie. – Al­bo jesz­cze zaj­rzę do ko­nia.

– Kup mu coś w pre­zen­cie.

– Ela ja…

– Wiem, wiem. Je­steś aser­tyw­ny, po­my­sło­wy i ja­kiś tam jesz­cze. Ko­cham cię pier­do­ło – po­ca­ło­wa­łam go. – Idź do swo­ich ko­ni i wróć za chwi­lę. Bę­dę le­żeć, cze­kać i ład­nie pach­nieć. Nic się nie sta­ło. Prze­cież się zgo­dzi­łam. Po­daj mi książ­kę.

Nie mia­łam do nie­go ża­lu za ten po­kaz. Spró­bo­wa­li­śmy, po pro­stu. Cho­ciaż wie­dzia­łam, że to ab­so­lut­na po­raż­ka. Otwo­rzy­łam książ­kę i czy­ta­łam so­bie frag­ment. Oczy­wi­ście na głos i kil­ka ra­zy, że­by za­głu­szyć my­śli.

Do­ńa In­es wsta­ła jak zwy­kle o świ­cie. I jak zwy­kle mi­mo wczes­nej po­ry, zo­ba­czy­ła słoń­ce wy­so­ko na nie­bie. Co za kraj, po­my­śla­ła. Co za kraj, gdzie dzień wi­ta mnie ja­snym świa­tłem i spoj­rze­niem pięk­nych męż­czyzn. Do­strze­gła ga­lo­pu­ją­ce­go ko­nia. A na nim pro­stą, smu­kłą syl­wet­kę. Do­ga­lo­po­wał do In­es – ziew­nę­łam. – Ze­sko­czył. Se­ńo­ra na­zy­wam się Chan. Chan–Chan i usiadł na pniu… Chy­ba za­snę­łam.

ODCINEK III

DYSKRETNE POCAŁUNKI

Lubi­łam Kwiat­kow­skich. By­li­śmy są­sia­da­mi pra­wie dwa­dzie­ścia lat. Die­go przy­je­chał do Pol­ski z Ku­by. Le­cie­li z Mar­ce­li­ną tym sa­mym sa­mo­lo­tem. Po­dob­no wy­siadł na lot­ni­sku, uklęk­nął i za­czął pła­kać. Po­de­szła do nie­go, otar­ła łzy i tak się za­czę­ło. Ma­ją pięk­ną cór­kę, psa i do­brą pra­cę. Czę­sto przy ka­wie i sal­sie opo­wia­da­my so­bie o na­szym ży­ciu i ta­kich tam, bab­skich pro­ble­mach. Po pre­zen­ta­cji się za­przy­jaź­ni­ły­śmy. Wie­dzia­łam o nich wszyst­ko. Spo­ty­ka­ły­śmy się do­syć czę­sto, od cza­sów po­ka­zu uwiel­bia­łam słu­chać o jej pro­ble­mach z Die­go.

– Wy­obraź so­bie Elu – tak za­czę­ła swo­ją no­win­kę, te­go po­ran­ka – że któ­rejś nie­dzie­li wsta­li­śmy wszy­scy na śnia­da­nie, jak zwy­kle. I mój mąż po raz ko­lej­ny do­pro­wa­dził mnie do łez. W nie­dzie­lę. Ro­zu­miesz?

– Mów. Otwórz się. Ka­wy? – Po­cią­gnę­łam te­mat.

Wie­dzia­łam, że mam pół dnia z gło­wy. Car­men do­sta­ła wol­ne na wyj­ście do Ga­le­rii i za­ku­py w Za­rze (pew­nie ku­pi tę nie­bie­ską bluz­kę z fal­ba­na­mi). Uwiel­bia­łam ten stan.

– Tak po­pro­szę ka­wy. Lil­cuś wsta­ła pierw­sza…

Jak moż­na tak na­zy­wać swo­ją cór­kę? Jed­nak opo­wieść by­ła cie­ka­wa. Lil­ka chcia­ła zro­bić wła­sny mu­si­cal.

– Ma­mo, po­trze­bu­ję trosz­kę ka­ski, mu­szę opła­cić lek­cje tań­ca fla­men­co. – Oznaj­mi­ła przy po­ran­nym ro­dzin­nym śnia­da­niu.

– Fla­men­co? Ta­kiepach pach? – Do­py­ty­wa­ła o szcze­gó­ły Mar­ce­li­na. – Te­raz ty spró­buj Die­go. Zo­ba­czy­my czy cię bę­dę ro­zu­mieć. To mo­wa cia­ła. Pięk­ne. – No i się za­czę­ło. Mój mąż roz­po­czął dzień.

– Mo­gę cię na­uczyć sal­sy za dar­mo. Wy­rzu­ca­cie pie­nią­dze na wszyst­ko. Stra­ta cza­su, fla­men­co! – Krzy­czał, jak­by do­wie­dział się co naj­mniej o cią­ży.

– Chcę cię po­in­for­mo­wać ta­to, że ro­bię swój wła­sny pro­jekt. Spek­takl. – Lil­ka mia­ła łzy w oczach.

Za­sta­na­wia­łam się, dla­cze­go na­si uko­cha­ni męż­czyź­ni do­pro­wa­dza­ją nas do łez, kie­dy pró­bu­je­my prze­for­so­wać rze­czy zwy­kłe. Ja­ki ma­ją w tym cel?

– Pro­jekt – sro­jekt. Wszy­scy tyl­ko pro­jek­tu­ją, a pła­cą nie pro­jek­tan­ci – ko­men­to­wał pod no­sem.

Po­dob­nie jak Ma­te­usz ciam­kał i ga­dał. Ma­sa­kra.

– Spo­koj­nie bą­bel. Prze­łknij. – Die­go był dla Mar­ce­li­ny Bą­blem. – Mów, có­recz­ko co to za pro­jekt.

– Mu­zycz­ny. Za­pro­si­łam do współ­pra­cy gwiaz­dy. – Lil­cuś cze­ka­ła na re­ak­cję swo­je­go pa­dre.

– Gwiaz­dy, sraz­dy! – Po­ło­żył rę­ce na sto­le, pró­bo­wał wstać i odejść, ale kop­nę­łam go w kost­kę.

Kwiat­kow­ska nie wy­trzy­ma­ła i otwo­rzy­ła się na Mak­sa.

– Wiesz Elu, seks mię­dzy na­mi to też, tyl­ko wte­dy, kie­dy on ma hu­mor. Mu­sia­łam mu dać po­pa­lić.

Tłu­ma­czy­ła mi, jak wy­glą­dał jej po­ra­nek, a prze­cież sa­ma prze­cho­dzi­łam przez to pół ro­ku. Ja­kich po­rad udzie­lać w ta­kich mo­men­tach? No ja bym ode­szła (wte­dy), a te­raz? Lil­ka by­ła na­praw­dę uro­cza i zdol­na. Mia­ła przed so­bą przy­szłość. Nie mie­li­śmy dzie­ci. Nie wiem dla­cze­go. Chy­ba nie chcie­li­śmy. Roz­ma­wia­li­śmy o tym kil­ka ra­zy, ale ja­koś od nie­chce­nia. Nasz te­ra­peu­ta Krzyś twier­dził, że z le­ni­stwa umy­sło­we­go. Nie ro­zu­mia­łam, co miał na my­śli. Słu­cha­łam da­lej z otwar­tą bu­zią, jak Lil­ka prze do przo­du.

– Mógł­byś dziec­ku po­móc i za­tań­czyć w jej pro­jek­cie tę swo­ją sal­sę za dar­mo.

Die­go w mło­do­ści tań­czył. Dla­te­go uwiel­bia­łam Ku­bę; za ryt­my, za wi­do­ki i za lu­dzi, któ­rzy nie ukry­wa­li emo­cji.

– Nie za­tań­czę! – krzy­czał da­lej. – To ty po­każ, dziec­ko, co po­tra­fisz. A ja w tym cza­sie się za­sta­no­wię, czy wy­ło­żyć ka­skę, czy nie.

– Ta­to, ja bę­dę w tym spek­ta­klu śpie­wać – łzy ka­pa­ły jej na ta­lerz z ja­jecz­ni­cą.

– Po­ka­zu­jesz czy nie?

– Nie. Za chwi­lę przyj­dzie kil­ka osób na pró­bę. Chcę się do te­go cza­su uspo­ko­ić. Bę­dzie pan Bo­rzęc­ki. Pa­mię­tasz? Oj, ktoś dzwo­ni do drzwi. Ta­to, nie wsta­waj. Ja otwo­rzę.

– Ja to zro­bię – Die­go prze­py­chał ją od wi­zje­ra. Otwo­rzył. – Wi­tam pa­nie Bo­rzęc­ki. To pan spóź­nił się na pre­zen­ta­cję. Po­zna­ję. Zmie­nił pan szam­pon na nasz? Bo za próg nie wpusz­czę.

– Ta­to, pan Bo­rzęc­ki to mu­zyk, bę­dzie grał w tym spek­ta­klu.

– Za dar­mo? Ta­ką twarz moż­na pro­mo­wać za dar­mo. Ilu tych mu­zy­ków bę­dzie? – Stał opar­ty o drzwi i nie po­zwo­lił wejść eki­pie pro­jek­tu mu­zycz­ne­go.

– Czte­rech – od­po­wie­dział do­syć śmia­ło Bo­rzęc­ki.

– To już tro­chę lu­dzi jest – Die­go oczy­wi­ście my­ślał o so­bie. Chciał wszyst­kim na si­łę wci­skać swo­je pro­duk­ty.

Za drzwia­mi sta­ło jesz­cze kil­ka osób. Wy­glą­da­ło na to, że to bar­dzo po­waż­ny pro­jekt.

– I pań­stwo do ko­go?

– Szko­ła tań­ca fla­men­co Ga­li­teo – po­wie­dział tan­cerz mó­wią­cy z ob­cym ak­cen­tem.

– W su­mie ile osób? Żo­na przy­go­tu­je ulot­ki.

Ode­tchnę­łam z ulgą, kie­dy się oka­za­ło, że wszyst­kim uda­ło się wejść do środ­ka. Lil­ka roz­po­czę­ła pró­bę. Die­go ob­ser­wo­wał.

– Pa­nie Bo­rzęc­ki, wziął pan nu­ty?

– Pa­ni Li­lia­no, gram bez nut. Je­stem przy­go­to­wa­ny na wszel­ką ewen­tu­al­ność.

– Pa­ni Rok­sa­no – zwró­ci­ła się Lil­ka do tan­cer­ki. – Chcia­ła­bym, że­by­ście w tym utwo­rze o po­ca­łun­kach, by­li ta­cy ulot­ni. Że­by wa­sze dło­nie by­ły ta­kiepach pach. Ta­ka mo­wa cia­ła. Pa­nie Bo­rzęc­ki, co po­ka­za­łam?

– Że bę­dą na­le­śni­ki na ko­la­cję? Za­czy­na­my. Na­bi­jać na dwa czy na trzy?

Die­go ner­wo­wo chrzą­kał.

– Mó­wił pan, że jest przy­go­to­wa­ny. Za­czy­naj­cie w koń­cu, bo chcę wie­dzieć, na co wy­ło­żę di­ne­ro. Nie pa­trz­cie tak, bo mo­że się zgo­dzę.

– Ko­cham cię tat­ku – Lil­ka wie­dzia­ła, że jej oj­ciec prę­dzej czy póź­niej zmięk­nie.

Kwiat­kow­ska wnio­sła wiel­ki ta­lerz ża­reł­ka do po­ko­ju, w któ­rym od­by­wa­ła się pró­ba.

– Zjedz­my po ma­łej ka­na­pecz­ce. Pa­nie Bo­rzęc­ki pan ta­ki chu­dziut­ki. Pro­szę się nie krę­po­wać. Pa­ni Ro­xa­no, pa­ni też ta­ka szczu­plut­ka. Zjedz­my coś.

Opo­wieść Kwiat­kow­skiej zo­sta­ła prze­rwa­na. Usły­sza­ły­śmy pu­ka­nie do drzwi. Zer­k­nę­łam przez wi­zjer, za drzwia­mi stał Die­go.

– Cho­le­ra, twój mąż. – By­łam nie­co za­sko­czo­na.

– Spo­dzie­wa­łam się, że przyj­dzie tu­taj za mną.

Jesz­cze nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć, ale za­czął on.

– Wi­tam. Ko­nia przy­sze­dłem po­ży­czyć. Bło­to ta­kie, że te­re­nów­ką nie do­ja­dę. Jest Ma­te­usz? – Wszedł i spoj­rzał na swo­ją żo­nę, uda­jąc za­sko­cze­nie. – O! Mar­ce­la, te­re­nów­ką nie do­ja­dę.

Mar­ce­la pa­trzy­ła i nie wie­rzy­ła wła­snym oczom.

– Usiądź Ba­bel, za­nim się za­ga­lo­pu­jesz. Po­ży­czasz ko­nia od są­sia­dów, bo ci szko­da sa­mo­cho­du? Ogar­nij się, bo mnie draż­nisz i to kon­kret­nie.

Die­go, jak to Die­go, nie zwa­ża­jąc na obec­ność ob­cych osób, nie uda­wał, był so­bą.

– Ogar­nij się? Jak? Trzy nie­dzie­le pro­szę o za­ło­że­nie felg i błot­ni­ków.

– Ko­go pro­sisz? Lil­kę?

Dziw­nie by­ło słu­chać kłót­ni tych lu­dzi. By­łam prze­ra­żo­na, że moż­na zwra­cać się do sie­bie w ta­ki spo­sób. Mo­ja bra­zy­lia­da by­ła jed­nak in­na.

– Was! Ka­ram­ba. Wo­zić du­py ma kto, ale przy ko­niu po­sprzą­tać, to już nie.

– Rąk nie masz? Błot­ni­ków za­ło­żyć nie mo­żesz?

– Chcia­łem się przy oka­zji prze­je­chać na ko­niu… No i to był praw­dzi­wy po­wód.

– Aha! To nor­mal­nie po­wie­dzieć nie mo­żesz?

Wy­szłam do kuch­ni, że­by za­dzwo­nić do Ma­te­usza. Ka­ram­ba po­zwo­lił.

– Gra­cias – Die­go wziął osten­ta­cyj­nie ode mnie klu­cze od staj­ni. – Za dwie go­dzi­ny bę­dę z po­wro­tem.

Pró­bo­wał Mar­ce­li­nie ze szczę­ścia prze­słać dys­kret­ny po­ca­łu­nek, ale się nie da­ło. Nie pa­trzy­ła w je­go stro­nę.

– Mnie po­wi­nie­neś dzię­ko­wać. – Pró­bo­wa­łam sprze­dać żar­cik i roz­luź­nić at­mos­fe­rę. – Bu­ziak i je­ste­śmy kwi­ta.

Mi­nę miał nie­tę­gą, ale cmok­nął de­li­kat­nie.

– Po­ca­łuj­cie mnie w du­pę. – Od­wró­cił się i po­wie­dział coś do sie­bie, ale nie uda­ło się usły­szeć dal­sze­go cią­gu.

– Sły­sza­łaś, co po­wie­dział? – Mar­ce­li­nie trzę­sły się rę­ce.

– Spo­koj­nie Mar­ce­li­na. Kry­zys wie­ku śred­nie­go.

– Mam do­syć je­go kry­zy­sów.

Wsko­czy­ły­śmy na tap­czan i pa­trzy­ły­śmy przez okno na Die­go. Kon­tem oka wi­dzia­łam, że jest jed­nak za­chwy­co­na swo­im uko­cha­nym. Pod­je­chał pod dom czyjś sa­mo­chód. Wy­siadł z nie­go wy­so­ki, bar­czy­sty męż­czy­zna, o blond wło­sach. Roz­glą­dał się. W każ­dym ra­zie nie wie­dzia­łam kto to. Pod­szedł do Car­men, któ­ra otwie­ra­ła drzwi od staj­ni, po­ca­ło­wa­li się. Mia­łam wra­że­nie, że to jej mąż Ry­siu. Wi­dzia­łam na zdję­ciu w jej port­fe­lu. Nie­ste­ty po­wia­ło gro­zą. Zo­ba­czy­łam, że Die­go wsiadł na ko­nia, któ­re­go ku­pi­li­śmy nie­daw­no i nie był oswo­jo­ny ani z miej­scem, ani z ludź­mi. Da­wał po­pa­lić. Wy­sko­czy­ły­śmy z Mar­ce­li­ną z do­mu, ale by­ło za póź­no. Koń rzu­cał się na wszyst­kie stro­ny, a Die­go wy­krzy­ki­wał brzyd­kie sło­wo na K po hisz­pań­sku.

– Za­trzy­maj­cie go, ko­ńo!

Bie­głam i krzy­cza­łam do Ry­sia, któ­ry po­dob­no roz­ma­wia ze zwie­rzę­ta­mi.

– Pa­nie Ryś­ku! Niech go pan zła­pie za uprząż.

Ry­siu, biegł i krzy­czał po swo­je­mu. Koń nie miał za­mia­ru ustą­pić. Sta­nę­ły­śmy jak wry­te. Ry­siek ska­kał, ma­chał swo­imi krót­ki­mi umię­śnio­ny­mi rącz­ka­mi i nic. Na­gle po­ło­żył się na zie­mi przed ko­niem, pod­niósł no­gi w gó­rę. Koń sta­nął, po­pa­trzył i pod­szedł do Ry­sia.

– Niech pan zła­zi! – Krzyk­nął do Die­go, le­żąc na zie­mi. – Mu­si­my po­waż­nie po­roz­ma­wiać ko­niu.

Die­go miał pia­nę na ustach. Mar­ce­li­na bie­gła w je­go stro­nę.

– Die­go, wszyst­ko w po­rząd­ku? – Otrze­py­wa­ła sia­no i zie­mię z je­go ra­mion.

– Si. Ale jaz­da, kur­de. Na­ro­wi­sty. Nic mu prze­cież nie zro­bi­łem. – Die­go ocie­rał po­de­szwy bu­tów o tra­wę, że­by ze­trzeć z nich koń­skie łaj­no.

W tej wła­śnie chwi­li pod­szedł do nas Ry­siu.

– Jak pan chce jesz­cze kie­dyś na nim po­je­chać, to mu­si go pan prze­pro­sić.

– Za co? – Ku­bań­czyk ocie­rał o tra­wę gów­no i par­skał śmie­chem w stro­nę Ry­sia.

– Za ko­by­le ca­co! Nie wy­pa­da mó­wić przy ko­bie­tach. Ale wy­śmiał pan wiel­kość je­go przy­ro­dze­nia i pro­po­no­wał hisz­pań­ską mu­chę, bo po­dob­no pa­na żo­na…

Die­go za­czer­wie­nił się, by­ło to wi­dać na je­go ciem­nej kar­na­cji. Za­ci­snął, przy­bie­ra­jąc po­sta­wę bo­jo­wą, piąst­ki. Na szczę­ście Mar­ce­li­na ura­to­wa­ła sy­tu­ację.

– Spo­koj­nie pro­szę mu po­wie­dzieć, w sen­sie zwie­rza­ko­wi, że to się wię­cej nie po­wtó­rzy. Die­go! Zwa­rio­wa­łeś! Ta­kie rze­czy opo­wia­dać?

– A ko­mu mam się zwie­rzać? Idę do do­mu.

No wie­dzia­łam, że mo­że mieć żal do Mar­ce­li­ny, ale aż ta­ki. Die­go do­szedł do Ry­sia.

– Kto pa­nu to po­wie­dział, pa­nie Ryś?

– Koń. Tak nie wol­no. Zwie­rzę­ta jak lu­dzie. Po­trze­bu­ją mi­ło­ści i sza­cun­ku.

– Skąd pan to wie?

– Wiem, co mó­wię.

– A ja­śniej? – Die­go nie ro­zu­miał, co Ry­siu pra­gnie mu prze­ka­zać.

– Coś po­ka­żę.

Obaj we­szli do staj­ni. Ko­nie za­re­ago­wa­ły rże­niem.

– Są trzy ko­nie, tak? – Ry­siek za­trzy­mał wzrok na koń­skich za­dkach i od­wró­cił gło­wę w kie­run­ku Die­go, cze­ka­jąc na sy­gnał, że zro­zu­miał.

– Tak. – Oczy Die­go by­ły co­raz więk­sze, bo na­dal in­ten­cje mów­cy by­ły nie­ja­sne.

– Każ­dy ma wła­sne imię, tak? – Ry­szard ukuc­nął i wy­pi­sy­wał na pia­sku imio­na.

– Si. Pa­nie Ry­siu, co pan tak pa­trzy?

– Ja je­stem Ry­siu, pan ja­kiś tam Die­go, ale ma­my wła­sną oso­bo­wość i in­ne od­ci­ski pal­ców. To zna­czy, że je­ste­śmy nie­po­wta­rzal­ni. Nie ma dru­gie­go ta­kie­go jak ja, czy pan. Zro­zu­miał, se­ńor? – Po­sta­wił znak rów­no­ści na zie­mi przy imio­nach ko­ni i Die­go. – Na­le­ży się sza­cu­nek, cho­ciaż­by za to.

– Za co?

– Ni­gdy pan nie był w Am­wayu?

– Ra­ny bo­skie, a co to ma wspól­ne­go?

– Jak­by pan był w Am­wayu, to wie­dział­by se­ńor, że każ­dy mo­że…

– Mieć wła­sne my­dło? – Oczy mo­je­go są­sia­da by­ły dziw­nie wy­trzesz­czo­ne w stro­nę roz­mów­cy. Sta­nął na bacz­ność, kie­dy usły­szał wa­le­nie ko­pyt o drew­nia­ny boks.

– Wła­sną oso­bo­wość. Z ludź­mi się nie do­ga­da­łem, dla­te­go prze­rzu­ci­łem swo­je po­zy­tyw­ne my­śle­nie i umie­jęt­no­ści mo­jej in­tu­icji na zwie­rza­ki. Niech pan tak nie pa­trzy.

– Da się? – Die­go dys­kret­nie za­ma­zał no­gą swo­je imię na pia­sku, bo nie po­do­ba­ło mu się to po­rów­na­nie.

– Ni­gdy się nie pod­da­waj, jak to mó­wią. – Ry­szard wziął wiąz­kę sia­na i po­kle­pał Die­go po ra­mie­niu.

– Czad! Do zo­ba­cze­nia pa­nie Ry­siu.

– Uro­cze adios. Ję­zy­ki też znam. Oczy­ta­ny je­stem. Zo­sta­nę, po­cie­szę go.

Kie­dy Die­go wy­szedł. Ry­siek krzyk­nął za są­sia­dem.

– Se­ńor! Przy­jął prze­pro­si­ny!

Die­go i Mar­ce­li­na przy­tu­li­li się do sie­bie i po­szli kie­run­ku swo­je­go do­mu.

– A po­ca­łuj­cie wy mnie wszy­scy w d…

– Die­go dys­kret­nie, jesz­cze koń usły­szy. – Od­po­wie­dzia­ła Kwiat­kow­ska i dys­kret­nie klep­nę­ła go tam, gdzie chciał, że­by go po­ca­ło­wać. – Ku­pię ci ta­kie­go ko­nia, jak na­praw­dę po­mo­żesz Lil­ce.

– Prze­cież wiesz, że to zro­bię. – Od­rzekł i klep­nął Mar­ce­li­nę rów­nie dys­kret­nie.

Weszłam do staj­ni, że­by za­py­tać Ry­sia, o co cho­dzi z tym mó­wie­niem do ko­ni. Prze­cież to ja­kiś ab­surd, że­by ze zwie­rzę­ta­mi roz­ma­wiać. Ry­siek stwier­dził, że sły­szał, kie­dy prze­no­sił sia­no, jak Die­go zwie­rzał się ko­niom, że nie ma ła­two w ży­ciu ze swo­ją żo­ną. Chwa­lił im się, że jest już pra­wie mi­lio­ne­rem w Am­wayu. Mi­lio­ner? A ko­nia przy­szedł po­ży­czyć? Po­ży­cza­ją też od nas cu­kier i ni­gdy nie od­da­ją.

Mąż Car­men oka­zał się sym­pa­tycz­nym czło­wie­kiem. Zna­łam ich sy­tu­ację ma­te­rial­ną i ży­cio­wą, dla­te­go za­pro­po­no­wa­łam, że­by zo­stał i pra­co­wał dla Ma­te­usza. Zgo­dził się. Po ci­chut­ku na pa­lusz­kach we­szła Ma­ry­sia z Bzo­wa i po­ca­ło­wa­ła mnie w po­li­czek.

– Baw­cie się do­brze, dzie­cia­ki i bądź­cie szczę­śli­wi. – Ja­koś mi się wy­rwa­ła ta­ka mą­drość ży­cio­wa. Szłam w kie­run­ku drzwi i usły­sza­łam pod­świa­do­my głos; Za­dbaj o wła­sne szczę­ście – nie wie­dzia­łam, kto to mó­wi, bo prze­cież nie ja. Wie­dzia­ła­bym, że to ja. Praw­da? Od­wró­ci­łam się, a koń ki­wał łbem w mo­im kie­run­ku i rżał.

– Nie, to nie­moż­li­we – po­wie­dzia­łam do sie­bie dys­kret­nie. Od­wró­ci­łam się dru­gi raz.

– Moż­li­we! – Krzyk­nął Ry­szard z Bzo­wa.

Pod­je­chał sa­mo­chód Ma­te­usza. Po­wie­dzia­łam mu, że za­trud­ni­łam mę­ża na­szej go­spo­si. Nie miał nic prze­ciw­ko te­mu.

– Roz­ma­wiał już z ko­niem? – Za­py­tał mój mąż.

– Wie­rzysz w ta­kie głu­po­ty? – Klep­nę­łam go w pu­pę. Po­do­bał mi się pa­tent Die­go.

Od­wró­ci­li­śmy się, a koń ob­cho­dził Ryś­ka i Car­men jak­by był szko­lo­ny w cyr­ku. Kła­niał się przed nim, grze­bał w zie­mi ko­py­tem.

– Nie wie­rzę – wy­mam­ro­ta­łam.

– Mó­wi­łam! – Krzyk­nę­ła Car­men. – Roz­ma­wia ze zwie­rza­ka­mi! – Po­ma­cha­ła do nas i klep­nę­ła w dup­sko ko­nia.

– Daj mu do­dat­ko­we por­cje cu­kru w kost­kach, niech trzy­ma na za­pas. – Uśmiech­nę­li­śmy się do sie­bie i po­szli­śmy jeść.

ODCINEK IV

ALMODOVAR BY SIĘ ZDZIWIŁ

Wró­ci­łam do te­le­wi­zji, ale chęć po­zna­nia bra­zy­lij­skiej kul­tu­ry po­zo­sta­ła. Oglą­da­łam da­lej na­mięt­nie swój se­rial o Man­che­go i czy­ta­łam da­lej książ­ki o mi­ło­ści. Jak­by nie by­ło, zży­łam się z tym przez pół ro­ku. Ma­te­usz roz­wi­jał się w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. Nie na­dą­ża­łam. Za­czął pi­sać książ­kę, coś prze­bą­ku­je o wła­snym se­ria­lu. Wie­rzę w nie­go, ale mam mnó­stwo swo­ich spraw. Co­raz bar­dziej lu­bi­łam spę­dzać z nim czas. Ja czy­ta­łam, a on pi­sał. W pra­cy ukła­da­ło się do­sko­na­le. Zu­peł­nie za­po­mnia­łam o daw­nych pro­ble­mach.

– Czy te wszyst­kie Do­ńe In­es mu­szą być ta­kie pięk­ne? Żad­ne­go szu­ra­nia kap­cia­mi, żad­nych szla­fro­ków. Ma­te­usz, co ro­bisz?

– Pra­cu­ję. Ktoś nie czy­ta, że­by pi­sać, mógł ktoś. Pi­szę książ­kę.

– Na­stęp­ny ba­jarz. O czym?

– O nas. Je­stem na pierw­szej stro­nie od go­dzi­ny.

– Dla­te­go ta­ka ci­sza. Py­taj, jak cze­goś nie wiesz, al­bo nie pa­mię­tasz.

– Pa­mię­tam. Tyl­ko nie wiem, od cze­go za­cząć.

– Za­cznij od dzie­ciń­stwa, od pierw­sze­go kro­ku.

– Ty da­łaś pierw­szy krok. Jak za­py­ta­łem, jak masz na imię, ka­za­łaś mi spa­dać.

Fak­tycz­nie dwa­dzie­ścia pięć lat te­mu, le­ża­łam na pla­ży w Miel­nie, a on pod­szedł do mnie. Był mi­ły, przy­stoj­ny, ale wi­docz­nie za ma­ło mę­ski, bo po­ka­za­łam mu środ­ko­wy pa­lec.

– To nie pisz od po­cząt­ku. Na­pisz po­wieść o mał­żeń­stwie z dwu­dzie­sto­let­nim sta­żem, za­że­gnu­ją­cym kry­zys wspól­ny­mi ćwi­cze­nia­mi pi­la­te­su. To bę­dzie ta­kie wzru­sza­ją­ce i ta­kie praw­dzi­we. Lu­dzie chcą czy­tać do­brą li­te­ra­tu­rę.

– Bar­dzo bu­du­ją­ca ten­den­cja. – Nie od­ry­wał wzro­ku od swo­je­go lap­to­pa, a ja od swo­je­go.

– Tym bar­dziej że ma nam zbu­do­wać dom na Ma­zu­rach – uśmiech­nął się do sie­bie głup­ko­wa­to. – Ta li­te­ra­tu­ra zbu­du­je rów­nież do­my ca­łe­go wy­daw­nic­twa. – Ta myśl go wzru­szy­ła.

Był pre­ze­sem po­waż­nej spół­ki. Cie­ka­wym świa­ta czło­wie­kiem. Ukoń­czy­li­śmy obo­je Po­lo­ni­sty­kę, więc uzna­li­śmy, że to jest wła­śnie ten mo­ment, w któ­rym po­win­ni­śmy wy­peł­nić swo­je prze­zna­cze­nie.

– Za­cznę tak; by­ła dzie­wi­cą, a ja by­łem pierw­szym. Łą­czy nas nie­wi­dzial­na pę­po­wi­na. Nikt i nic jej nie prze­tnie.

Łą­czy­ło nas jesz­cze wspól­ne kon­to ban­ko­we. Dla­te­go po­pro­si­łam go, że­by się spi­sał. Pa­mię­tam, jak mój oj­ciec nie chciał zgo­dzić się na nasz ślub, bo Ma­te­usz pod­kra­dał mu ży­let­ki do go­le­nia, kie­dy przez chwi­lę za­miesz­ka­li­śmy z ni­mi. Mo­ja mat­ka z ko­lei spi­sa­ła przy­ka­za­nia, we­dług któ­rych po­win­nam ko­chać Ma­te­usza i przy­sto­so­wać się do za­sad mał­żeń­skich, któ­ry­mi oni ży­li. Siód­me przy­ka­za­nie brzmia­ło; Nie mieć żad­nych ta­jem­nic przed mat­ką. Spoj­rza­łam przez ra­mię na je­go kom­pu­ter. Nie na­pi­sał ani jed­ne­go zda­nia. Li­te­ro­wał i ka­so­wał. Prze­szłam się po po­ko­ju, włą­czy­łam ra­dio, z któ­re­go są­czy­ła się mu­zy­ka fla­men­co i usia­dłam zno­wu na tap­czan.

– Od­kry­wam no­we si­ły. Pi­szę; Do­ńa El­la wsta­ła jak zwy­kle o świ­cie, by udać się na po­ran­ną prze­jażdż­kę.

– Bo­że – jęk­nę­łam. Po­ło­ży­łam się i wzię­łam do rę­ki ga­ze­tę. Mo­je opa­lo­ne no­gi zwró­ci­ły je­go uwa­gę.

– Tak, po­win­no być du­żo sek­su. – To by­ła je­go re­ak­cja na wi­dok mo­je­go cia­ła. Pi­sał da­lej. – Do­strze­gła Ma­nu­ela na dzie­dziń­cu. Ko­cha­ła go ca­łym ser­cem i in­ny­mi or­ga­na­mi. – Na te sło­wa od­kry­łam frag­ment biu­stu. – Oj tak. Po pro­stu ży­cia po­za nim nie wi­dzia­ła. – Za­sło­ni­łam ca­ły biust. – Ale je­go oj­ciec, Die­go de la Ve­ga, za­po­wie­dział, że ma­ją za­po­mnieć o so­bie. – Od­wró­ci­łam się do nie­go ple­ca­mi i po­ło­ży­łam po­dusz­kę na gło­wę.

– Ma­te­usz, zrób so­bie ka­wy.

– Nie te­raz. Za­bły­sła w nich iskra na­dziei, któ­ra zmie­ni­ła się w pło­mień. – Czu­łam, jak sia­da obok mnie, więc od­kry­łam twarz. – Ela, a gdy­by­śmy le­cie­li te­raz sa­mo­lo­tem i za chwi­lę mia­ła­by być ka­ta­stro­fa. Co byś mi chcia­ła opo­wie­dzieć pi­kant­ne­go z na­szych prze­żyć mi­ło­snych. Ta­kie osta­nie zwie­rze­nie, hmm…

– Al­mo­do­var przed chwi­lą do mnie dzwo­nił. – Pa­trzy­łam na je­go dłoń, któ­ra wła­śnie wę­dro­wa­ła w kie­run­ku mo­je­go biu­stu.

– Al­mo­do­var?

– Już ci kie­dyś mó­wi­łam. Tak na­zy­wa­my na­sze­go na­czel­ne­go, bo uczył się sztu­ki re­por­ta­żu na por­no­sach.

– Cze­go chciał? – Je­go dłoń le­ża­ła już na mo­jej pier­si.

– Że­bym zro­bi­ła pro­gram o mi­ło­ści.

Pa­mię­tam za­pach je­go rąk z tam­tych lat i nasz pierw­szy seks. By­ło cu­dow­nie.

– Ten twój na­czel­ny pew­nie stał przed lu­strem w strin­gach i po­my­ślał, że czas na zmia­ny. Je­go po­my­sły na pro­gram o mi­ło­ści to dość ry­zy­kow­na wi­zja. Bo co on wie mi­ło­ści? Jak­bym le­ciał tym sa­mo­lo­tem, po­wie­dział­bym: pie­roż­ki z ka­pu­stą. – Uci­skał mo­je pier­si, na­zy­wa­jąc je w ta­ki spo­sób. To był pa­tent Die­go.

– Prze­stań świn­tu­szyć. Po­myśl, jak moż­na zro­bić ta­ki pro­gram.

Wstał oży­wio­ny, po­cho­dził chwi­lę, po­dra­pał się w czo­ło, po­pu­kał ołów­kiem w biur­ko i wy­my­ślił.

– Trze­ba sprze­dać po­mysł Kwiat­kow­skim. Die­go bę­dzie wie­dział, co z tym zro­bić. Na­mó­wi­my ich na udział w tym pro­jek­cie. Kon­spekt na­pi­szesz z mo­je­go po­my­słu na książ­kę – roz­pie­ra­ła go du­ma i ener­gia. – To co, że na­pi­sa­łem kil­ka zdań. Do­pi­szesz resz­tę. – Wró­cił na tap­czan i nad­gry­zał mo­je pie­roż­ki. – Oj tak. Ży­cio­rys na­sze­go są­sia­da to jest do­pie­ro ma­te­riał na sce­na­riusz. – Ro­sło w nim wszyst­ko (faj­nie ro­sło). A we mnie ro­sło no­we uczu­cie i no­we po­my­sły.

Poszli­śmy z po­my­słem do Kwiat­kow­skich. Nie po­wie­dzie­li­śmy, o co cho­dzi, ta­ki chwyt mar­ke­tin­go­wy, któ­ry do­brze zna­li, bo sa­mi go sto­so­wa­li.

Otwo­rzył nam go­spo­darz, ubra­ny w ko­szu­lę w kwia­ty z wiel­kim ku­bań­skim koł­nie­rzem. Na no­gach miał klap­ki i zie­lo­ne skar­pet­ki. Ma­ło sek­sow­ny po­czą­tek, ale mo­że sy­tu­acja ja­koś się roz­wi­nie. Je­go żo­na, Mal­wi­na, z pew­no­ścią za­po­mnia­ła o na­szej wi­zy­cie, bo nie zdję­ła wał­ków z wło­sów. Tyl­ko Lil­ka wy­glą­da­ła jak czło­wiek. Mo­że jesz­cze nie jak re­ży­ser, ale przy­naj­mniej mia­ła na so­bie coś na kształt biz­ne­so­wej gar­son­ki.

– Cześć Die­go, przy­szli­śmy z za­wo­do­wą pro­po­zy­cją dla was. – Przy­wi­ta­łam się uro­czo z na­szy­mi są­sia­da­mi.

– Dłu­go po­dej­mo­wa­li­ście de­cy­zję. Na­resz­cie! Gra­tu­lu­ję, że zde­cy­do­wa­li­ście się na współ­pra­cę z Am­way.

– Nie, jesz­cze Ma­te­usz my­śli. Cho­dzi o mo­je za­wo­do­we spra­wy. – Pa­trzy­łam na nich i mia­łam wąt­pli­wo­ści, czy je­stem we wła­ści­wym miej­scu, że­by zro­bić pro­gram o mi­ło­ści.

Mar­ce­li­na by­ła za­wsze do­syć kon­kret­na, więc zdej­mu­jąc wał­ki z gło­wy, ze zło­śli­wym uśmiesz­kiem za­py­ta­ła.

– Zno­wu wy­rzu­ci­li cię z pra­cy, bo skoń­czy­łaś czter­dziest­kę? Ma­my krem od­mła­dza­ją­cy w fir­mie. Dro­gi, ale sku­tecz­ny, przy­wra­ca dzie­sięć lat.

– Po dzie­się­ciu la­tach uży­wa­nia? – Od­wza­jem­ni­łam.

– Nie ufasz nam i na­szym pro­duk­tom. – Die­go ko­chał swo­ją pra­cę, więc wy­pa­lił w mo­im kie­run­ku.

Na to wszyst­ko we­szła Lil­ka z brą­zo­wym cu­krem w kost­kach.

– Ka­wa i brą­zo­wy cu­kier w kost­kach. Nie ma­my w fir­mie in­ne­go.

Ta ich mi­łość do fir­my, wie­cie ja­kiej, to ja­kiś kosz­mar.

– Wszyst­ko już ku­pu­je­cie w tej swo­jej fir­mie? – Wtrą­cił Ma­ti.

– Punk­tu­je­my bra­cie – Die­go po­kle­pał Ma­te­usza po ra­mie­niu. – Mów­cie, o co cho­dzi. Śmia­ło.

– Cho­dzi o to, że Ela mu­si zro­bić re­por­taż. – Ma­te­usz roz­po­czął na­szą pre­zen­ta­cję.

– O uro­dzie? – Spy­tał Die­go.

– Nie. – By­li­śmy zgod­ni z Ma­te­uszem. Wy­rwa­li­śmy się z od­po­wie­dzią w tym sa­mym mo­men­cie.

– Co to za ta­jem­ni­ce? Da­my ra­dę, mów­cie. – Z cie­ka­wo­ścią par­ła Mar­ce­li­na, trzy­ma­jąc w rę­kach fo­lio­wą siat­kę z tym, co wła­śnie zdję­ła z gło­wy.

– O sek­sie – od­rzekł Ma­te­usz.

– O mi­ło­ści! – Po­pra­wi­łam go.

– O ja­kiej mi­ło­ści? – Spy­tał Die­go.

– Do lu­dzi – kon­ty­nu­owa­łam.

– Ko­cham lu­dzi – po­wie­dział Die­go.

– Jak coś ku­pią – spro­sto­wa­ła Mar­ce­li­na.

– No wła­śnie. Cho­dzi o to, że mu­szę po­ka­zać róż­ne od­cie­nie mi­ło­ści. – Mu­sia­łam się tro­chę wes­przeć.

– O bra­cie. Do­brze tra­fi­łaś – Die­go mó­wił do mnie. – Ko­cha­my wszyst­ko i wszyst­kich. Na­szą fir­mę, na­sze…

Wy­li­czan­ka od­cie­ni mi­ło­snych ubo­dła trosz­kę pa­nią do­mu i nie tyl­ko.

– Już? Ko­cha się rów­nież ko­bie­ty i dzie­ci. Wła­sne też. – Go­spo­da­rze pa­trzy­li na sie­bie, a ich ka­mien­ne twa­rze wska­zy­wa­ły na to, że na­le­ży zmie­nić te­mat.

– Ja ko­cham mu­zy­kę. – Wtrą­ci­ła się do roz­mo­wy Lil­ka, po­pra­wia­jąc koł­nierz w ko­szu­li swo­je­mu pa­dre.

– Z wza­jem­no­ścią Bo­rzęc­kie­go. – Pa­dre mu­siał to po­wie­dzieć, bo nie był­by so­bą.

– Ja za­ko­cha­łem się w ko­niu – wal­nął bzdu­rę Ma­te­usz.

– No wła­śnie. Ma­my już kil­ka od­cie­ni. – Wo­la­łam, że­by mój mąż nie do­kła­dał o swo­jej mi­ło­ści do ko­nia. – Ma­my też sce­na­riusz na­sze­go re­por­ta­żu z wa­szym udzia­łem.

Al­mo­do­var, mój na­czel­ny bę­dzie zdzi­wio­ny efek­tem. Pra­co­wa­łam ca­łą noc i czu­łam przez skó­rę suk­ces te­go przed­się­wzię­cia.

– Lil­ka, mo­żesz być re­ży­se­rem? – Po­da­łam jej sce­na­riusz.

– Z mi­ło­ści do swo­jej pra­cy, mo­gę wy­re­ży­se­ro­wać ten fil­mik. – Wzię­ła do rę­ki sce­na­riusz i spo­glą­da­jąc na swo­je­go pa­dre, za­czę­ła czy­tać. – Kró­li­czek po­biegł za Die­go – zer­k­nę­ła w je­go kie­run­ku – je­go ró­żo­wa pup­cia…

Die­go wy­rwał Lil­ce kon­spekt, bo chy­ba nie był za­chwy­co­ny.

– Daj dziec­ko. Prze­czy­ta­my i od­dzwo­ni­my do pań­stwa.

– Nie prze­ży­waj tat­ku. Żar­tu­ję. Po­słu­chaj; Die­go San­ches Var­gas przy­był do ob­ce­go kra­ju, wy­gna­ny przez oj­ca. Sta­wia­jąc sto­pę na ob­cej zie­mi, uklęk­nął, uca­ło­wał i od ra­zu po­ko­chał. Co za kraj – po­my­ślał. – Ja­kaś ko­bie­ta po­de­szła do nie­go, po­mo­gła mu wstać i otar­ła je­go łzy…Pięk­ne, tat­ku. Lu­dziom się spodo­ba. Po­dej­mu­ję wy­zwa­nie. Bę­dę mia­ła co wpi­sać do CV. To co? Na kie­dy?

Na ju­tro? – Od­rze­kłam.

– Na ju­tro? A pró­by? – Kwiat­kow­scy wy­raź­nie prze­stra­szy­li się wy­zwa­nia.

Mar­ce­li­na odło­ży­ła w koń­cu wo­rek z wał­ka­mi, wsta­ła i za­czę­ła zbie­rać za­sta­wę ze sto­łu.

– No nie wiem – są­siad wes­tchnął. Też wstał i zbie­ra­li ra­zem.

– Po co po­wta­rzać coś, co zda­rzy­ło się na­praw­dę? Prze­czy­taj­cie sce­na­riusz i już. – Chcia­łam mieć to z gło­wy.

– I już?! – Krzyk­nął z kuch­ni Die­go.

– Da­my ra­dę – wsta­łam i ru­szy­łam do drzwi.

– Zo­sta­wia­my was – dziar­sko wstał Ma­ti.

Re­ago­wa­li­śmy szyb­ko, bo nie chcie­li­śmy, że­by się roz­my­śli­li. Że­gna­li­śmy się z na­szy­mi ak­to­ra­mi i na­praw­dę li­czy­łam na suk­ces.

– Al­mo­do­var by się zdzi­wił – uca­ło­wa­łam Mar­ce­li­nę.

– Ra­ny, Al­mo­do­var? – Mar­ce­li­na jed­nak da­ła ra­dę. Zro­zu­mia­ła.

– Ksyw­ka na­czel­ne­go. Uro­cze Adios.

Zo­sta­wi­li­śmy ich z te­ma­tem. Wie­dzia­łam, że Die­go tej no­cy spać do­brze nie bę­dzie. Wy­obra­ża­łam so­bie wie­czo­rem, co się mo­że wy­da­rzyć ich do­mu. Kwiat­kow­ska w ką­pie­li, Bą­bel prze­li­cza di­ne­ro i szam­po­ny.

– Mo­głem być, kim chcia­łem: den­ty­stą, ak­to­rem. Mu­sia­ła pod­nieść mnie na tym lot­ni­sku wła­śnie ona? Ty­le za­kąt­ków, ty­le pięk­nych ko­biet.

– Włącz ja­kąś mu­zycz­kę! – Krzyk­nę­ła spod prysz­ni­ca Mar­ce­li­na.

– Po co to wszyst­ko? – Bą­bel prze­li­czał i bur­czał pod no­sem.

– Włącz Die­go! Mo­że być ta two­ja sal­sa czy coś!

– Czy coś? Ka­ram­ba. Oj­ciec miał ra­cję. Trze­ba się by­ło zwią­zać z Ju­ani­tą. Przy­naj­mniej wie­dzia­ła, o czym mó­wię, jak mó­wię sal­sa. Zna­ła mo­je po­trze­by. Te ta­tu­aże tro­chę ją szpe­ci­ły, ale przy­naj­mniej mia­ła tem­pe­ra­ment.

– Pod­rzuć mi no­wy szam­pon! Za­pisz, że wy­ją­łeś i za­płać! Pie­nią­dze wrzuć do ka­set­ki! Weź dwa, dru­gi dla Lil­ki! Ju­tro są jej uro­dzi­ny! Zro­bi­my jej nie­spo­dzian­kę!

– Ta­kie nie­spo­dzian­ki, to ona ma od pię­ciu lat. Szam­pon al­bo my­dło w pre­zen­cie – mó­wił do sie­bie.

– Mo­wę ci od­ję­ło?! Włącz coś! Za­raz wy­cho­dzę!

– Mo­gła­by się po­śli­zgnąć na my­dle. Cie­ka­we jak za­gra ju­tro sce­ny mi­ło­sne. Po­win­ni za­trud­nić ko­goś in­ne­go.

Kwiat­kow­ska we­szła okrę­co­na ręcz­ni­kiem i sta­nę­ła przed swo­im Bą­blem.

– Ra­ny! Prze­stra­szy­łaś mnie. Cze­mu nie masz nic na so­bie, zim­no tu, ja­koś?

– Mó­wi­łam, włącz coś.

– Za­ję­ty by­łem pi­sa­niem.

– Mam na­dzie­ję, że pi­sa­łeś fir­mo­wym dłu­go­pi­sem. Wpro­wa­dzi­li też wkła­dy.

– Chciał­bym mieć ta­kie po­my­sły.

– To wy­myśl coś, bo hisz­pań­skiej mu­chy jesz­cze nie ma­ją.

Kwiat­kow­ska zrzu­ci­ła ręcz­nik. Die­go spoj­rzał na swój brzuch. Po­rów­nał go z umię­śnio­nym ka­lo­ry­fe­rem Mar­ce­li­ny i zmie­nił zda­nie. Za­po­mniał o ta­tu­ażachku­bań­skiej ma­sa­kry.

Była nie­dzie­la. Dzień na­gra­nia mo­je­go re­por­ta­żu. Nie mo­głam spać, więc wy­glą­da­łam śred­nio. Ma­te­usz nie wie­dział, w co się ubrać. Czy za­ło­żyć kra­wat i strin­gi do te­go, czy t–shirt i so­czew­ki? Po­gu­bił się. Tak jest w każ­dą nie­dzie­lę, kie­dy nie idzie do tej swo­jej fir­my.

Pod­je­cha­ła eki­pa fil­mo­wa od Al­mo­do­va­ra. Za­wo­do­wi go­ście. Wzię­li­śmy sce­na­riusz i do dzie­ła.

– Ma­te­usz, kop­nij mnie w ty­łek.