9,49 €
Trzy pokolenia kobiet; Ela (Enamorada), Adela (Zakochana brzmi jak enamorada), Malwina (Enamorada, truskawki i szampan), choć ich życie wygląda na bardzo udane, stają w jakimś momencie przed bardzo trudnym wyborem zmian, które narzuca im los. Każda z moich bohaterek boi się tych momentów, bo zdają sobie sprawę, że nic już w ich stabilnym życiu nie będzie takie samo. Wszystkie trzy kobiety łączą więzy krwi i żadna z nich nie chce powielać metod swoich matek. Trzy różne historie, pokazują jak przekuć nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, które zawsze wywołują w nas strach, frustracje, poczucie straty i niechęć do życia, na działanie. Nie zawsze nasze decyzje są słuszne, ale zawsze jest jakieś rozwiązanie.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Wydawca Enamorada Art. Kontakt: enamora[email protected]
Projekt okładki Weronika Michel Kontakt: michelweronika@gmail.com
Korekta: Elżbieta Walczak, Przemysław Trafalski, Izabela Walczak
Przygotowanie wydania elektronicznego: EBookTechPL Kontakt: athame@ebooktech.pl
Wydanie pierwsze ISBN: 978-83-956166-1-7
Copyright Enamorada Art
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za zgodą właściciela praw autorskich.
Jestem bezrobotną dziennikarką. Mam czterdzieści pięć lat. Parę dyplomów i certyfikatów, które wiszą nad biurkiem. Nigdy nie dostałam długopisu ani zegarka w podziękowaniu za wysiłek, jaki włożyłam w swoją pracę. Moje zmarszczki zaczęły się przenosić przez ekran telewizji. Komuś to przeszkadzało. Moim widzom chyba nie. Zwolnili mnie tak, po prostu, po piętnastu latach wkładania energii, wysiłku i realizowania moich pomysłów dla kogoś. Obraziłam się na świat. Od pół roku siedzę w domu. Oglądam seriale, ćwiczę pilates i jogę, dużo czytam. Jeden serial nawet mi się spodobał. Jestem pod wrażeniem Orerio Manchego i jego żony, która nigdy się nie dowie, że zdradzał ją z Juanitą i brzydką Laurą. Ona go nie zdradzała, ale myślała o innych. To też jest zdrada.
Coś się jednak zmieniło w moim życiu. Może wpływ miało na to feng–shui, którym zainteresowałam się z nudów. Sztuka feng–shui odnosi się do sfer życia, na które jako ludzie możemy mieć wpływ. Kształtując odpowiednio kierunek Ti oraz Ren zyskujemy odmianę swojego losu. Kupiłam kilka symboli, które powiesiłam chyba nie po tej stronie, co powinnam, bo nic się nie zmieniło. Czekałam na propozycje pracy, oglądałam codziennie program telewizyjny, który stworzyłam, a jakaś młoda cipka zarzynała go na moich oczach. A więc poczytałam i dowiedziałam się, że moje feng–shui to wszystko, co skierowane na północny zachód. Wszystko, co skierowane w innym kierunku, to porażka. Przewiesiłam gadżety i zdjęcie mojego męża w tym właśnie kierunku. Czy bardziej mnie kocha – nie wiem?
Mateusz jest poważnym biznesmenem. Prezesem spółki MATELA. Ładna nazwa, kobieca. Jesteśmy małżeństwem od wielu lat. Udanym? Czasami strzelamy fochy, a czasami nie. To, co się dzieje w naszym życiu teraz, to niezły scenariusz na serial polsko–brazylijski. Poskładałabym z tego tysiąc trzysta odcinków.
Byłam pod wielkim wpływem brazylijskiego serialu o seniorze Manchego, dlatego Marysię, naszą służącą z Bzowa, nazwałam Carmen. Taka walka z nudą. Ten stan sprawiał, że kłóciliśmy się z Matim przynajmniej raz w tygodniu. Nie było o co, tak naprawdę, ale wydawało mi się, że wszystko jest przeciwko mnie. Sama stworzyłam klimat, w którym nie potrafiłam się odnaleźć, więc zaczęłam wymyślać swój nowy scenariusz na życie. Długo nie wiedziałam, o co mi chodzi. Po pół roku chyba jednak przyzwyczaiłam się i pokochałam ten czas. Nazwałam ten stan swoją prywatną brazyliadą.
Ustawiłam kwiaty za blisko szyby. Oparły się o nią i wyglądały jakby spały. Panująca w tym domu cisza usypiała nawet je. Zegar na ścianie pokazywał piątą rano. Mateusz wstaje o szóstej. Do tego czasu próbuję poćwiczyć jogę. W zasadzie nic o niej nie wiem, ale to może dobry moment, żeby zacząć. Wzięłam do ręki książkę, którą sprezentował mi mój mąż i zastanawiałam się, dlaczego to zrobił? Dlaczego dał mi właśnie to? Otworzyłam na przypadkowej stronie i trafiłam na rozdział zatytułowany Wyciszanie emocji. Czy jego zdaniem jest we mnie czegoś za dużo? Spojrzałam na śpiącego Mateusza. Oddech miał równy. Usta nie wykrzywiały się już w dziwnym grymasie jak o piątej trzydzieści. W każdym razie dało się patrzeć. Z kranu ciekła woda, zaczęło mnie to rozpraszać. Przymknęłam oczy i wyobrażałam sobie, że jestem na kubańskiej plaży. Lubię Kubę, ale nigdy tam nie byłam. Kapiąca woda przypominała dźwięki piosenki „Chan Chan”Buena Vista Social Club. Zanuciłam ją po cichutku, przerzucając w wyobraźni w palcach piasek i muszle. Wtórowałam oddechowi, który słyszałam. Pulsowaliśmy razem, uśmiechnął się do siebie. Nagle poczułam lekki smrodek, który zaleciał w moją stronę. To normalne – pomyślałam. Przez lata małżeństwa doświadczyłam wszystkiego prywatnie i zawodowo. Myśli o Kubie oddaliły się równie szybko, jak się pojawiły. Zerknęłam na zegarek. Zostało mi piętnaście minut do momentu, w którym usłyszę budzik w jego telefonie. Poszłam do łazienki. Wracając, stanęłam przy kartach rozłożonych na nocnym stoliku. W zasadzie bezmyślnie je tylko liczyłam, popijając ziołową herbatkę, kiedy poczułam chłodną dłoń na swoim karku, nie odwróciłam się.
– Znowu stawiasz pasjanse, Ela? Krawat mi popraw. Mam spotkanie z zarządem. Spóźnię się. – Stanął przede mną, podciągnął głowę do góry i czekał, jak zwykle.
– Zarząd ma jakieś imię? – Spytałam, bo pachniał nową wodą toaletową. Nie patrzyłam na niego.
– Foch? Znowu? – Myślę, że właśnie zaczesywał nażelowany pióropusz i czyścił palcem zęby. Ohyda.
– Kiedy wrócisz, Mati? – Nie odrywałam wzroku od kart, bo nie dało się patrzeć na ten poranny cyrk.
– Nie wiem, jak się przedłuży, to dam ci znak.
– Jak ci się wydłuży, to też daj znak – podniosłam głowę, żeby zobaczyć jego reakcję.
– Ela, proszę cię. Te twoje żarciki już mi się przejadły.
Mateusz codziennie rano odbywał ten sam rytuał. Błękitna koszula, żel na włosy i kretyński czerwony krawat. Zawsze się spieszył. Po prostu petarda; szafa, lustro, toaletka, żel, teczka kurteczka i już go nie było. Prawie, bo zatrzymał się w drzwiach i wrócił do lustra.
– Zrób dzisiaj paellę. Albo nie, same krewetki zrób. Lustro przetrzyj, bo zniekształca. Żelu zabrakło, zadzwonię do Kwiatkowskiej.
Kwiatkowska to nasza sąsiadka. Dystrybutor kosmetyków.
– Po co mi o tym mówisz? – Spytałam i wypięłam pupkę w jego stronę. Nie zauważył, przeleciał koło mnie.
– Czas…Czas mnie goni. Ostro i do przodu! Jak się prezentuję? Hę? Dam im dzisiaj popalić. Nie siedź godzinami przy komputerze i zostaw te karty. Miłego dnia.
Od pół roku życzy mi miłego dnia! – Czasami mówię do siebie. Mój monolog wewnętrzny, który musi się uzewnętrznić jakoś. Podniosłam żel, żeby sprawdzić faktyczną zawartość i monologowałam.
„Urocze. Kosmetyki Kwiatkowskiej. Wiem, do czego pijesz Mateuszu. Dystrybutora chce ze mnie zrobić. Kretyn. Witam, doniosłam panu pachnidła na lata całe. Polecam. Dońa Ela”
Spojrzałam na siebie w lustro i stwierdziłam, że faktycznie zniekształca. Biodra jakby szersze, znalazłam dwa włosy na brodzie, nową zmarszczkę i nowy pieprzyk na czole. „Ja pitolę, był wcześniej, czy nie? – Dotykałam swojej twarzy. – Czegoś ci brakuje Elu. Żelu? Miłości? Radości?”– Spojrzałam w lustro, a z tyłu, za mną, stał wielki hiszpański kok we włosach.
Carmen moja służąca z Bzowa zawsze pojawia się cicho, bezszelestnie. Najpierw obserwuje przez dziurkę od klucza, co się dzieje. Potem pojawia się, stoi, patrzy i czeka.
– Carmen weszłaś tak cichutko. Nawet nie szurasz kapciami. Brawo. Co tam?
– Przyniosłam korespondencję dla pana Mateusza. – Trzymała w ręku srebrną tacę, na której leżały rogale, poranna prasa i list. Ale nie do mnie.
– Połóż, proszę. Ładnie wyglądasz – przejęłam zawartość z jej dłoni.
– Dziękuję.
– Pięknie…Naprawdę! – Mam nadzieję, że nie wierzyła w to, co mówię, bo codziennie wyglądała identyko.
– Pani śniadanie… ten piszczący głos drażnił mnie coraz bardziej.
– Postaw. – Ugryzłam rogalika, który skojarzył mi się z zapomnianą, męską częścią ciała i poczułam się lepiej.
Mężczyźni zawsze odgrywali w moim życiu ważną rolę. Chociaż ostatnio im bardziej oddalam się od Mateusza, tym bardziej zapominam, ile znaczyliśmy dla siebie w przeszłości. Miałam wrażenie, że byłam owładnięta wyłącznie obsesją braku seksu.
– Jak ci się Carmen układa z mężem? – Pytałam, bo coś trzeba było mówić.
– Zmienił się – odpowiedziała nieśmiało.
– Postarzał się? – Ciamkałam z rozkoszą, wpatrując się w jej falbany i kolczyk w nosie.
– Nie nawet nie to, ciągle czegoś szuka. – Wybałuszyła oczy w sufit i westchnęła.
– Czego taki Rysiu może szukać? Czystych majtek? Wódki? Oni bez przerwy czegoś szukają. Oj tam. Znajdziecie, każdy w końcu znajduje. – Konwersowałam, myśląc tak naprawdę o smaku masła orzechowego i ciepełku w ustach.
– Oby nie w kimś innym. – Klimatyzator rozwiał jej włosy i falbany. A poranne światło na jej twarzy zdradzało tęsknotę za czymś.
– Tak Carmen. Każdy ma swoje problemy. Straciłam pracę. Skończyłam czterdziestkę i nie mam głowy do tego, żeby rozumieć. Możesz iść – ciamkałam. – Przejedź tylko szmatką posążek Buddy. Bo może to przez ten kurz przestałam być ukochanym dzieckiem wszechświata.
To wtrącanie się Carmen w moje życie i jej uwagi sprawiało, że poranki były nawet zabawne.
– Pan Mateusz, gdyby to słyszał, byłoby mu trochę przykro. Kocha panią.
– Szczęście już dawno mnie opuściło. Mam czterdzieści pięć lat, kobieto, i żadnych perspektyw na przyszłość. Dziennikarka roku to przeszłość. Nie pojadłam. Co mamy dobrego w lodówce? – Odsunęłam od siebie masło orzechowe, przysunęłam cukier i kawę.
– Wszystko, co pani potrzebuje, żeby obejrzeć swój program. Po co pani to robi? Trzeba się ogarnąć i iść dalej – mówiła, przecierając posążek uśmiechniętego Buddy.
– Jak mam iść dalej? Jak jakaś młoda cipka zarzyna moje medialne dzieciątko. – Chodziło o mój program telewizyjny, który stworzyłam. Codziennie go oglądałam, płakałam, popijałam, obżerałam się. Musiałam. To było silniejsze ode mnie.
– Po co pani na to patrzy? – Stanęła, wciskając chude rączki w biodra. Uderzyła obcasem o podłogę, robiąc przy tym kilka gestów. Raz jej ręce szły w górę, raz w dół. To przypomniało mi o istnieniu flamenco.
– Carmen, proszę cię – klasnęłam – przynieś lody i kielicha. I włącz ten telewizor.
Włączyła. Nie wytrzymałam presji. Ukazała się na ekranie Ona. Młoda, ładna. Musiałam sobie nalać. Wcześniej tego nie robiłam, ale w tej sytuacji…Bolało.
– Szanowni państwo – zrobiłam głośniej. – W dzisiejszym programie Kawa czy kawa z cukrem, będziemy gościć znanego terapeutę pana Vana.
Nie byłam zła, byłam wściekła. Czułam, jak moje ciało spina się, jakbym za chwilę miała eksplodować.
– Jesteś zasrańcu – gadałam do telewizora. – Terapeuta Van? Skąd go wytrzasnęłaś? Amatorka!
Jakiś tam Van wyglądał jak złoty Budda z wielkim brzuchem, który stał przy moim telewizorze.
– To trudne – mądrował się pan Van. – Trzeba zmienić nawyki myślowe. Zmiany muszą dokonać się w nas samych. Co wewnątrz, to na zewnątrz.
– To prawda – dodałam swój komentarzyk. – Jeśli w środku wygląda ten pan tak jak na zewnątrz, to gratuluję.
– Każdą terapię zacząłbym od zadania sobie pytania: czego tak naprawdę chcesz? Jeśli znasz odpowiedź na to pytanie, wszystko się zmienia, nakierowuje samo.
– Że tak powiem. – Wiedziałam, co powie. Zawsze wiedziałam.
– Że tak powiem. Nasi rodzice już od dzieciństwa wpajali nam złe nawyki myślowe. Powiedzenia typu: jesteś niedobry, dzieci i ryby głosu nie mają, wyrobiły w nas nawyk autodestrukcji.
Uśmiechał się do prowadzącej, jakby mówił: To już dzisiaj maleńka. Będziesz moja. Czy ci się to podoba, czy nie? Pamiętam to uczucie, nie było złe.
– Zasraniec – wytknęłam język do telewizora.
– Szanowni państwo. Nasz gość będzie odbierał telefony jeszcze przez pół godziny. Trzej pierwsi widzowie, którzy się do nas dodzwonią, będą mieli szansę na rozmowę na antenie i otrzymają w prezencie kosz pełen niespodzianek.
– Wolałabym torbę z twoją dedykacją. Dlaczego zgasiłaś telewizor? Carmen!
– Pan Mateusz podjechał.
Moja gosposia wiedziała, że cierpię. Zerwałam się na równe nogi i biegałam z talerzem w kółko, wysypując z niego okruchy po chipsach.
– Jak to, o tej porze? Zabieraj to żarełko. Daleko nie chowaj. – Carmen łapała w powietrzu kawałki ciastek. A to, co upadało, kopała pod wersalkę.
Mateusz wpadł wściekły z zalaną jedwabną, niebieską koszulą kupioną w Zarze. Kocha te klimaty, więc miał prawo być wściekły.
– Co tu robisz Mateusz? – Spytałam i stanęłam na baczność.
Udawałam zaskoczenie, ale przyszło mi do głowy, że wrócił specjalnie, żeby mnie sprawdzić.
– Wyszedłem na parking, podawałem stróżowi kwitek. Wylazł do mnie z kawą i zobacz. – Wymachiwał łapkami i prezentował wielką, brązową plamę na koszuli.
– Kawa czy kawa z cukrem? – spytałam złośliwie. Bo mój program nazywał się Kawa czy kawa z cukrem. Ale już tylko ja o tym pamiętam.
– Z cukrem, bo zobacz…Spójrz. – Był naprawdę rozdarty.
– Przyjechałeś spod firmy zmienić koszulę?
– Powinni go zwolnić za ten numer.
Zapaliło się w mojej głowie czerwone światełko, zrobiło mi się człowieka żal. Wylali go z pracy podobnie jak mnie.
– A ile miał lat?
– Około czterdziestki. A jakie to ma znaczenie? Wiesz ile ta koszula…
– Kosztowała? Wiem, bo sama ci ją kupiłam. Jak jeszcze pracowałam.
– W takim razie rozumiesz moje poruszenie.
Mówiąc szczerze, nie rozumiałam. Jedyne, co przyszło mi teraz do głowy to to, że mój własny mąż mi nie ufa i, że wrócił, żeby mnie sprawdzić.
– Nie przeginaj.
Na słowo nie przeginaj, stanął jak wryty, rozejrzał się. Szukał motywu, żeby mi dowalić. Znalazł. Włączony, wyciszony telewizor, a w nim Zasraniec uśmiechnięta twarz, bez zmarszczek i kompleksów.
– Ela, jak tak siedzisz, to sprawdź moje walizki. Wyjeżdżam za tydzień służbowo. Oczywiście mówię teraz, żeby nie było, że nie mówiłem.
– Aha – spróbowałam zareagować jakoś na tę wiadomość.
– Mówię teraz, bo wiem, jak cię wszystko ostatnio drażni. Zobacz ile mam na głowie. – Nie wiem, czy znowu mu chodziło o żel. – Na jogę się zapiszę. Taki żarcik. Ty też się ogarnij, bo widzę, że się coraz bardziej nudzisz. Minę masz taką, że bez kija nie podchodź. Zapomnij już o telewizji. Skończyłaś czterdziechę. Pogódź się z tym. – Doszedł do mnie, spojrzał mi w oczy i zaczesał grzywkę do tyłu. – Obiecaj, że znajdziesz dla siebie jakieś sensowne zajęcie. Tak dłużej nie można. Ten botoks, mówiłem. Zobacz, jaką masz tu zmarchę – dotknął mojego czoła. – Skasował cię ten Skalpel jak za zboże. Moja matka nigdy niczego nie stosowała. Może olej słonecznikowy jak się opalała. I zobacz siedemdziesiątka na karku i ho, ho! Kawy nie pij. Ta dziewczyna, co cię w telewizji zastępuje, zrobiła bardzo ciekawy wywiad o kawie. Krawat mi popraw. – Poprawiłam.
– Podduszasz mnie! Wariatka.
– Stara wariatka.
– Ty to powiedziałaś. Zwolnili cię z tej telewizji, bo…o podduszałaś wszystkich swoją zaborczością. Myślenie zmień. Pozytywnie się do życia nastaw. Tyle masz tu pozytywnych książek. Elka, do ciebie mówię! Czarną masz duszę jak moja koszula. Co ja gadam. Wysysasz ze mnie pozytywną energię. Jestem wykończony. Wypalony. Wy me mła ny!
– Nie krzycz tak, bo się muchy zlecą. – Przypomniałam sobie poranny smrodek.
– Chciałabyś pewnie, żeby to były hiszpańskie muchy.
Zgadywał moje myśli. Wiedział, że potrzebuję seksu i reagował zupełnie nie jak prezes, tylko jak stróż. Nawet dokładnie nie wiem, o co chodzi z tą hiszpańską muchą.
– Kwiatkowska dzwoniła do mnie. Pytała, czy nie zajęłabyś się dystrybucją kosmetyków. Ludzie cię znają, szanują, może coś kupią. Żadna praca. Zastanów się.
No i wyszło szydło z worka, chodziło o dystrybucję. Krzyczałam, a konie w stajni rżały w niebo głosy. Byłam dla niego byłą dziennikarką, która stawia pasjanse, żeby sprawdzić, czy się ziści. Według niego nie robiłam nic sensownego i sama wpłynęłam na swoją porażkę. Mój cellulit, wiek i moje zmarszczki nie wpłynęły jego zdaniem na decyzję zarządu. Reżyserował mi życie. Nie mogłam sobie na to pozwolić.
– Czy ty mnie kiedyś zapytałaś, dlaczego jem lunch na mieście? – Przerwał moje rozmyślania po raz kolejny. – Powiem ci dlaczego. Bo po ostatnim twoim obiedzie, który jedliśmy wspólnie, nie mogłem zatrzymać…Biegunki nie mogłem zatrzymać. Latałem w firmie jak opętany. Bąka przez ciebie puściłem, Elu. Wstydu się najadłem! Powiedz coś. Milczysz w poważnych życiowych kwestiach. Przestałaś się starać!
Swędziało mnie już wszystko od tych wynurzeń.
– Twoje bąki są poważną kwestią od dwudziestu lat. Spać się nie da. Od dwudziestu lat ten schemat, co wieczór. Chrapanie i bąki.
Nie chciałam wcześniej używać tego słowa, ale rano walnął bąka, który rozproszył moje złote myśli na temat Kuby.
– Porozmawiamy o tym przy kolacji. Czekają na mnie.
Trzasnął drzwiami i wyszedł. Atmosfera była zagęszczona i nie do zniesienia.
– Carmen, kielicha!
Słyszałam, jak się krząta i wali drzwiczkami od szafek. Też miałam ochotę ją wywalić, ale na szczęście weszła z uśmiechem.
– Nic nie mów. Co mi pokazujesz? Kolorowe, durne czasopismo? – Wniosła jakiś periodyk, nie wiedzieć dlaczego w tym momencie.
– Żyj tak, jakby to był ostatni dzień z tych, które ci jeszcze zostały? Czy to są oferty firm pogrzebowych? – rzuciłam gazetę na stół.
– Nie, proszę pani, oferty matrymonialne.
– Sugerujesz, że czas na zmiany? – wzięłam z powrotem. – Chcesz mi przeczytać? Sama przeczytam. Albo od razu napiszę; Poznam pana w średnim wieku, poszukującego prawdziwej miłości.
Naprawdę miałam dosyć. Siedziałam od pół roku w domu. Im bardziej tam siedziałam, tym więcej czytałam durnowatych książek i oglądałam równie durnowate seriale. Mateusz od wielu lat czytał wyłącznie pozytywne pozycje literackie: „Czym się karmisz, tym nasiąkasz” „Co dajesz, wraca” Tym się karmił, tym się nakręcał. Ja przerzuciłam się na pilates i feng–shui. Ale moja podświadomość załapała temat z książki: „Jak skończysz czterdziestkę, to cię uśpią” Bałam się. Mój ojciec zawsze mówił matce takie rzeczy. Zastanawiałam się, w jakim stopniu przyczynili się do stworzenia u mnie złej karmy. Zaprogramowali mój strach. Jestem pewna. Zauważyłam, że coraz częściej mówię do siebie. Stanęłam i zupełnie nieświadomie monologowałam przed lustrem.
– A gdyby powiększyć sobie piersi i wyjechać w poszukiwaniu przygód. W poszukiwaniu prawdziwej nie powiem tego słowa na M. Majorka, nie Casablanca. Inni ludzie, inny klimat. Inny męski, czarujący, kruczoczarny Mateusz. Oszukam przeznaczenie. Niech będzie blondyn, Bradzio Pidzio. Si. Albo niech ma brodę, albo coś dłuższego. Włosy niech będą dłuższe. Niech będzie owłosiony cały. Niech to będzie masażysta – dotknęłam swoim małych piersi. – Niewidomy masażysta. Ole! Muszę się odrobinkę podlać.
Bez odgłosu, po cichutku wlazła Carmen. Wiedziałam, że słyszy.
– Czyż nie, Carmen? – dodałam.
– Gdyby się pani umiała ogarnąć, byłaby pani inną kobietą. Teraz telewizja potrzebuje zadbanych. To pani obżarstwo do niczego dobrego nie doprowadzi. A podlewać to by się pani mogła z umitygowaniem. – Komentowała, zbierając zastawy ze stołu.
– Co to za słowo, Carmen? Nigdy czegoś takiego nie słyszałam.
– Normalne, polskie. A nie; si, gracias. Co, to kogo obchodzi. Woda z mózgu. Pani jest wykształcona, piękna. Można artykuły do gazet pisać. A nie ogłoszenia matrymonialne. No i co z tego, że tyle lat zmarnowanych. Można zacząć od nowa.
Naprawdę mnie zaskoczyła. Jej bystre spojrzenie i trafna aluzja kazały mi spojrzeć jej prosto w oczy. Nie mogłam jednak przyznać jej racji. To nie był dobry moment.
– Carmen odejdź. Daj mi spokój. Zasłaniasz. Manchego odchodzi od Laury – odganiałam ją od telewizora.
Stała ubrana w te falbany i dziwnie piszczała – Idę, ale już więcej nie będę krzyczeć; chować kieliszki, jak pan Mateusz podjedzie.
– Nie będziesz musiała. Podjęłam decyzję. Odchodzę.
Jeśli Manchego może odchodzić bezkarnie co najmniej raz w miesiącu, to miałam wrażenie, że moje odejścia są równie zabawne.
– Proszę oddać mi ten alkohol.
Moja gosposia barowała się ze mną, więc przycisnęłam butelkę do siebie. Niechcący stopą wcisnęłam ENTER w komputerze i zobaczyłam, że jest odpowiedź na moje ogłoszenie matrymonialne, które wysłałam tak na próbę, z ciekawości.
– Zobacz Carmen, ktoś jednak odpisał; Jestem teraz właścicielem siłowni. Kocham panią. Widzisz. Albo to; Jestem emerytowanym aktorem. Grałem w reklamach kleju do zębów. Powinna mnie pani znać. Oddychaj Carmen. Jeszcze, głębiej. – Sapała na mnie ze złości, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało, żeby kontynuować. – Powinnam znać? – Możesz odejść Carmen.
Lubię Marysię, w sensie Carmen. Jest taka wrażliwa, oddana i potrafi kochać Rysia, który rozmawia ze zwierzętami, bo ma podobno wyrobioną intuicję. A ja nigdy nie przeżyłam prawdziwej miłości. Mateusz…Nawet nie wiem, jak wygląda. Czy ma cellulit, czy nowy pieprzyk, tyle czasu minęło? Obejrzę serial, a potem się zastanowię.
Dopiłam resztki z butelki i zasnęłam.
– Hola. Pani sola? – Usłyszałam jakby przez sen.
– Que tal? To pan odpowiedział na moje ogłoszenie? – Grzało słońce i słyszałam szum morza.
– Si. Nazywam się Orerio Manchego. Dziękuję, że pani przyszła. – Siedziałam w meksykańskiej restauracji. Na stole leżała róża i książka. Kruczoczarny nieznajomy dotykał mojej ręki.
– Co pani robi? – Nie wiedziałam, o co pyta, ale z ruchu warg ustaliłam, że o mój zawód.
– Jestem dystrybutorem kosmetyków – odpowiedziałam.
– Piękny zawód. Zamówię Martini. Szybko pani przyszła.
– A po co tyle czekać? Tak ładnie pan napisał. – Wypiłam duszkiem Martini. Chyba zaschło mi w gardle.
– Zamówię następne. Może powie mi pani coś o sobie … – Był taki piękny i delikatny. Czułam muskania jego warg na swojej dłoni, jakbym jadła masło orzechowe.
– Nie mam nic do ukrycia. Jestem otwarta i szczera. Mówię, co myślę. A pan co myśli? – Miał na sobie meksykańskie sombrero, które przeszkadzało mi dostrzec kolor jego oczu.
– Różne rzeczy. Raz myślę o pracy, raz o niej nie myślę. Tak po prostu już mam.
– Potrafi pan złapać równowagę. – Uśmiechnęłam się w dziwnie zwolnionym tempie, a moje wargi lekko zatrzepotały.
– Si. Jeśli tylko praca nie jest ciężka. Silny jestem. Pani jest delikatna. Widzę, że nosi pani na sobie ciężary. Co wewnątrz, to na zewnątrz. Musi się pani ich pozbyć. Wiszą u szyi i ramion.
– Tak, te ciężary nie pozwalają się ruszyć. Bez nich mogłabym pójść daleko. – Przesuwałam się ciałem w jego kierunku.
– Pięknie to pani powiedziała. Jeśli zmierzymy się z tym razem, to udźwigniemy wszystkie ciężary. Szybko pani pije. Zamówię następny. O czym to ja mówiłem?
– Że jak nie będziemy sami, to nie będziemy samotni.
– Co zrobimy, żeby móc razem… Osunęłam się pod stolik.
– Si, za szybko pani pije. – Usłyszałam dziwny dźwięk.
Carmen! Co tam? Spałam? – Spojrzałam na zegar.
Robiłam to coraz częściej. Przesypiałam. Carmen poinformowała mnie, że wrócił mój mąż.
– Ello, Elu. Wróciłem! – Wrzeszczał od drzwi mój ukochany.
Ponieważ wyczuł chemię w powietrzu i zobaczył mały drineczek, z małą parasoleczką, rozpoczął znowu brazyliadę. Szybko wyliczyłam w myślach jego wady, które tydzień wcześniej w ramach terapii i nudy zapisałam na kartce. Niestety nie równoważyły się z zaletami.
– Mateusz usiądź, proszę.
Nie miałam humoru, więc nadszedł kolejny czas rozstania. Tak postanowiłam. Rzuciłam okiem w stronę lustra; włos potargany, szybko wyjęłam śpiocha z oka. Ale tym razem Mateusz był szybszy.
– Długo znowu myślałaś nad tym, co za chwilę usłyszę? – Wiedział, co powiem. Odchodziłam co tydzień, dlatego już się nie bał.
Wiecie, ile lat z nim byłam? Tyle, ile miałam zmarszczek, zanim je usunęłam. Miałam również jego zdaniem cellulit w pakiecie. Kiedy mi to mówił, patrzył i miał kamienną twarz. Zupełnie jak Manchego z mojego ukochanego serialu. Zadufany i nieczuły. Galopowałam już w temacie rozstań. Chciałam zacząć wszystko od początku, z nową energią i z nowym nastawieniem do życia. – To cytat z którejś z jego książek motywacyjnych. Chciałam być tylko znowu szczęśliwa.
– Czego ci brakuje Elu? – Wydawało się, że zmiękł. Powiedział to przyjaznym tonem. – Wszystko masz. Mówisz, masz. Piękny dom, przestrzeń, cisza. Oczywiście, że nasze ranczo nie jest tak wielkie, jak ranczo Orerio Manchego. – Ciamkał kluski, które postawiła na stole Carmen. – Ale da się tu mieszkać. Nawet konie mamy. Za to ty masz szmergla i to coraz większego. Z pewnością masz już spakowaną walizkę, zatem adios.
Nie miałam spakowanej walizki. Pobiegłam w stronę szafy, potykając się o zainfekowane powietrze. Wyjęłam z niej sukienkę, słomkowy kapelusz i wełniany beret, który zrobiłam dla siebie tydzień temu z nudów.
– Jedziesz do mamy? – Odsunął talerz i wytarł usta w obrus.
– Jestem zmęczona tą twoją Matelą, biznesplanami… – Rzucałam się na wszystkie strony. – I… – Patrzyłam na niego.
– Szuraniem kapciami i… – Czekał, aż dokończę.
– Małymi piersiami? Mogę pożyczyć twoją walizkę? – Zapytałam. Ale wstał, wziął talerz i szurając kapciami, pomaszerował do kuchni.
– Carmen! Zostajesz z panem Mateuszem. Odchodzę. Mam to gdzieś.
– Tak proszę pani. – Odpowiedziała ze smutkiem moja służąca.
Mateusz stanął za jej plecami, dotykał i głaskał jej ramiona.
– Niech idzie Carmen. Damy sobie radę. Wróci i będzie skamlała pod drzwiami. Ale nie wpuścimy jej, prawda?
– Nie wpuszczaj. Carmen podaj mi rozchodniaczka. – Marysia, w sensie Carmen, posłusznie przyniosła z kuchni butelkę. – Panu też wlej na pożegnanie. Sobie oczywiście też.
Wrzuciłam resztę ubrań i wyszłam. Zatrzymałam się za drzwiami, odwróciłam głowę i wyszeptałam adios. Mateusz został sam z naszą cycatą służącą.
– O co jej chodzi Carmen? Wszystko ma. Od pół roku rozczula się nad sobą. Ogląda jakieś brazylijskie pierdoły i czyta głupoty. Posłuchaj; Dońa Ines galopowała na swoim koniu. Poranna przejażdżka dobrze jej robiła. Kochała go całym sercem i innymi organami. Myślę Carmen, że o te inne organy chodzi. Wlej mi kielicha, zostaw butelkę i idź. Albo zostań, jak chcesz.
– Jest pan za miękki.
– Tak, zmiękłem i wcale nie dlatego, że ma małe piersi. Moja droga Carmen usiądź, proszę ze mną przy stole. – Grzecznie posłuchała polecenia. Podał jej kieliszek i wlał alkohol. – Cyk! – stuknęli się naczyniami. – Czym jest sukces? – Carmen uniosła do góry ramiona. – Czym jest luksus? – Uniosła brwi – Nie wiesz? Zdobywaliśmy wszystko razem; od łyżki po mercedesa. Podaj mi chusteczki por favor. – Płakał łzami, których nie rozumiał.
– Niech się pan nie poddaje – Carmen położyła na stole stos papierowych chusteczek.
– Nie poddam się. Napiszę książkę o naszej miłości, a potem zrobię z tego serial. To się opłaca.
Stanęłam w drzwiach i postawiłam walizkę na ziemi. Mój mąż wyglądał nieziemsko seksownie ubrany w sombrero, które któregoś wieczoru zostawił u nas sąsiad Diego.
– Czy mnie wzrok nie myli? Wróciłaś? Wcześniej niż zwykle. Wydmuchało z ciebie powietrze? – Chuchał w stronę Carmen, śmiejąc się i uderzając ręką w stół.
Jak jestem bez butów, to wydaję się dużo niższa. Stąd ta opinia, że wydmuchało ze mnie powietrze (tak myślę). Poprosiłam go grzecznie, żeby się skupił, bo miałam coś ważnego do zakomunikowania.
– Wracam do zawodu – powiedziałam. Poprawił sobie tylko sombrero, które mu spadło na oczy. – Dzwonił jakiś Grzesiuk, który pracuje dla korporacji Kitroni. Zwolnili go, bo skończył czterdziestkę. Zrobię o tym reportaż.
– Przecież jesteś wypalona. – Jego nakrycie głowy wróciło na swoje miejsce.
– Zacznę od nowa. Z nowym nastawieniem do życia. Zakocham się…
– Elu, ustalmy coś. – Chciał uderzyć pięścią w stół, ale jego wibrująca dłoń uniosła się tylko na chwilę i zatrzymała na kolanach.
– Zakocham się w życiu z wzajemnością. Jak Manchego w Majte.
– Jak Kwiatkowska w żelu… – Ledwo wyartykułował mój małżonek.
Zadzwonił do mnie facet, niejaki Grzesiuk, którego zwolnili z korporacji, bo skończył czterdzieści lat. Poczułam, że nadszedł czas zemsty i dobrobytu. Dam im wszystkim popalić. Poszłam przewieszać feng–shui na kierunek sukces.
Po wywiadzie z Grzesiukiem wszystko się zmieniło. Nie było już jak dawniej. Było inaczej, lepiej. A może…Lepiej nie mówić. Wpadliśmy w sidła mody na sukces. W końcu zaczęliśmy wychodzić z domu i spotykać się z ludźmi. Naszymi częstymi rozmówcami byli Kwiatkowscy, nasi sąsiedzi, którzy pracowali w branży kosmetycznej. Branża to chyba za dużo powiedziane, byli dystrybutorami jakiejś amerykańskiej sieciówki i byli mili. Ale jak to w życiu bywa, zobaczyli w nas potencjalnych kandydatów do współpracy. Ja miałam czas, Mateusz pieniądze, więc uznali, że można wykorzystać nasze kontakty. Mati jakoś dziwnie ostatnio się zachowywał, przebąkiwał bez przerwy o zmianach, które ja chciałam wdrożyć. Ale jakoś mi się nie udawało, więc ukartował spotkanie z Kwiatkowskimi, żeby sprawdzić skuteczność metod zostania milionerem w trzy miesiące. W systemie, który oni proponowali.
– Kwiatkowska dzwoniła. – Mateusz delikatnie uniósł gazetę, pod którą rozłożony był poranny pasjans.
– Mam już pracę. Ma kobieta tupet. Co chce nam znowu wcisnąć? Żel pod prysznic, po żel się Boże?
– Chce u nas zrobić prezentację. Jak zaprosimy dziesięć osób, to możemy wygrać wycieczkę na Kubę. – Nie wiem, czemu się uśmiechał. Kuba to moje marzenie.
– Odbiło ci? Zgodziłeś się?! – Zamknęłam gazetę, zabrałam karty ze stołu i oparłam rączkę o podbródek, patrząc z niedowierzaniem na mojego męża, poważnego biznesmena, który właśnie przekazywał mi średnio poważną informację.
– Będzie z tym swoim kubańskim przystojniaczkiem. Marzysz o takich pachnidełkach, czyż nie?
Kubański przystojniaczek to jej mąż, Diego. Fajny facet. Są ze sobą też już jakieś dwadzieścia pięć lat. Nie sprzeciwiałam się, bo wiedziałam, że i tak nic z tego nie będzie. Mój mąż był zachwycony sobą i podniecony nową sytuacją. Sama na taką prezentację bym nie poszła. Zapytałam mojego bohatera, ile osób zdołał już zaprosić. Okazało się, że aż osiem, chciało zobaczyć taką porażkę. Poprosił mnie o mój służbowy kalendarz, w którym było trochę adresów i telefonów. Ładnie poprosił, więc mu go dałam.
– Proszę, jeśli kogoś z tej listy znasz, to dzwoń.
– Ja nie znam, ale ty…
– O nie, nie. Nie przyłożę do tego ręki.
Każdy wie, że takie firmy bazują na danych, z cudzych kalendarzy. Pamiętam, jak pracowałam w telewizji, to przeprowadzałam wywiady z ludźmi, którzy tworzyli takie piramidki. Dziś żadnej z tych osób nie ma już w świecie biznesu. Dziwię się, że Kwiatkowscy się trzymają i jakimś cudem odnoszą sukcesy. Mati miał wypieki na twarzy.
– A…Almodovar? – Przeglądał i ciamkał orzeszki.
– Tak nazywają naczelnego, bo podobno uczył się sztuki reportażu na filmach pornograficznych. – Uświadomiłam mu, w razie czego.
– No i widzisz, jak wysoko zaszedł. B…Borzęcki. Ładnie brzmi. Ten się nada.
– Wątpię kochanie. To muzyk eventowy.
Szurałam kapcioszkami, poprawiłam push–up na małych piersiach i kręcąc pupką, oddalałam się od jego marzeń. Mówiąc szczerze, wstydziłam się. Musiał zostać sam na polu bitwy. Wydzwaniał. Dał radę.
Byłam już w kuchni z Carmen, przygotowywałyśmy mały catering na wieczorną porażkę (wszystkie przepisy wykorzystałam z porannego programu „Ręce, które potrafią gotować”, kiedy zadzwonił ktoś do drzwi.
– Ela, otwórz – usłyszałam. – Jestem w toalecie.
W drzwiach stała Lilka, córka Kwiatkowskich. Studiuje aktorstwo, ale dorabia na dystrybucji. Interes zrobił się bardzo rodzinny.
– Mama mnie przysłała, żeby potwierdzić prezentację i zobaczyć miejsce, w którym się odbędzie. A odbędzie się? – Źle sformułowała chyba pytanie.
– Oczywiście, że się odbędzie – wskazałam ręką pokój.
Lilka usiadła, zarzuciwszy nogę na nogę. Na to wszedł mój małżonek, a za nim ciągnął się zapach odświeżacza powietrza z toalety. Liliana musiała mieć wyczulony węch na zapachy obcych firm, bo zatkała ostentacyjnie nos.
– Z jednej strony ma pan więcej żelu. – Wskazała palcem na włosy mojego przystojniaczka.
– Aha, a dokładnie gdzie? – Spytał, oczywiście z wypiekami i z nadzieją, że dotknie jego skroni.
Musiałam wkroczyć, bo nie trawię takiej żenady. Za każdym razem, kiedy widzi młode kobiety, pąsowieje na twarzy. Ma coś w rodzaju erytrofobii, cokolwiek to znaczy.
– Mati! – Zrozumiał i usiadł na sofie w bezpiecznej odległości.
– A może pani Liliana wie – też zarzucił nogę na nogę i zapalił cygaro. – Albo zna jakąś jedną osobę, która może przybyć na czas prezentacji. Mielibyśmy komplet. Ta jedna osoba…Przywieziemy pani coś z Kuby.
– Z Kuby to ja już wszystko mam. Niech pomyślę…Wujek do taty w odwiedziny przyjechał. Chce tu kupić dom. Porozmawiam z nim, może się zgodzi.
A o wujku nie wiedziałam. Więc śmiało zapytałam.
– Wujek?
– Brat taty – odpowiedziała, nie bardzo rozumiejąc mój zachwyt.
Tym razem Mateuszek spojrzał na mnie znacząco. Więc znowu posuwistym krokiem udałam się do kuchni, zostawiając ich samych. Słyszałam, jak pytała o potrawy na wieczorny catering. Mój małżonek pochwalił się, że jestem namiętnym oglądaczem programów kulinarnych. Stwierdził, że lansik, czyli potrawy z programu „Ręce, które potrafią gotować” będzie odpowiedni na taki szczególny pokaz. Zerknęłam. Kamienna twarz Liliany nie wyrażała zachwytu. Zapytała o egzotyczne potrawy.
– Będą krewetki i paella z kurczakiem! – Krzyknęłam z kuchni.
– W takim razie będzie pysznie. Wujek powinien się zgodzić. Pożegnam się – wyciągnęła rękę w jego kierunku. – Też konsultuję, więc będzie więcej osób. Proszę o tym pamiętać i zeskrobać ten żel. Mama zobaczy od razu.
Odprowadził ją do drzwi. Oparł się o futrynę i poprawiał pasek od spodni.
– Taka prezentacja to fajna praca – powiedział na zakończenie.
– To nie moja praca, pomagam mamie. Chcę być aktorką.
– To znajomość podkładów na twarz z pewnością się przyda. – Tutaj nastąpił uśmiech numer siedem, zarezerwowany na specjalne okazje. Myślałam, że pęknie z zachwytu.
– Carmen wlej mi kielicha – powiedziałam, kiedy mój mąż zamknął za gościem drzwi, stojąc cały czas przed lustrem, gapiąc się na buraki na policzkach i skrobiąc żel z włosów. – Nie patrz tak. – Robiłyśmy z Carmen farsze i myślałam o tym, że jestem chyba dla niego niemiła. – Chciałabym być jak źdźbło trawy lub jak kwitnąca roślina. Muszę się podlewać.
– Jest pani rozbita? – Spytała.
– Czuję się rozbita. Powiedziałam rozbita czy rozpita?
– Po co to wszystko? – Łyżka, którą mieszała farsz, zatrzymała się przy jej ustach.
– Walczymy z pustką i z nudą.
– Właśnie z nudów nazwała mnie pani Carmen. – Oblizała farsz i mieszała dalej.
To prawda, co powiedziała. Ale wtedy nudziłam się i to było jakiś czas temu.
– Ciągle jeszcze pamiętasz? – klepnęłam ją w dłoń. – Kręć dokładnie ten farsz…Nie mam nic do Bzowa, Marysiu. Tu chodzi o wiarygodność. Bzów. Taka se droga i taka se willa. Prawie jak Sewilla. Dlatego nazwałam cię Carmen. Ma ry sia. Jak to brzmi? No nie brzmi wcale. Kogo to obchodzi, że masz Rysia. Czy Rysiu naprawdę na ciebie zasługuje? Czy on się stara? Czy dba o ciebie, czy kwiaty ci przynosi? Czy tylko chce, żebyś mu wiązała krawat? – Sprzedawałam mądrości, popijając kolejnego drineczka.
Wystrojony Mateuszek podsłuchiwał i wylizywał garnki i łyżki po farszu, które Carmen wrzuciła do zlewu. Zadzwonił do drzwi pierwszy gość.
– Ela, schodzą się. Krawat mi popraw i ubierz się jakoś. Carmen tobie też tylko kolca do nosa brakuje. Co to za falbany? Ty jej kazałaś to założyć? Tak ubrana możesz rozmawiać w Bzowie z bykami. To poważna prezentacja.
No i się zaczęło. Goście wchodzili, nie wiedząc, o co chodzi, bo w takim marketingu się tego nie zdradza. Nie znam mechanizmów, ale to pierwsza i ostatnia prezentacja w naszym życiu.
– Brakuje tylko Borzęckiego – szepnęłam Mateuszowi do ucha. – Mówiłam.
– No to Kuba jak psu w dupę. – Machnął ręką i przebierał nerwowo nogami.
Dawno nie widzieliśmy tych wszystkich ludzi. Nie wiem, jak to zniosę. Pierwsza para gości nie ukrywała zachwytu.
– Elu, pięknie wyglądasz. Joga ci służy. Czy musimy spotykać się raz w roku na prezentacjach i pokazach? Brakuje mi ciebie. Wróciłaś do telewizji. Jesteś na szczycie. Brawo. Zawsze w ciebie wierzyliśmy z Krzysiem. Krzysiu, nieprawdaż?
Krzysiu, był naszym terapeutą. Albo inaczej – będzie, bo po tej prezentacji nie będziemy schodzić z jego kozetki. A tani nie jest. Właśnie zapytał, co to za prezentacja? Jego zdaniem było mnóstwo zagranicznych gości. Moim zdaniem tylko dwóch; Diego i jego brat Chan. Próbowałam im wytłumaczyć, że to pięć minut Mateusza, nie moje.
– Zazdroszczę wam. Jesteście tacy asertywni. Potem muszę zobaczyć twojego konia – stwierdził Krzyś.
– Ja też – dodała jego urocza żona, spoglądając na rozporek Mateusza.
Dystrybutorka podniosła ręce w górę i klaskaniem przywołała wszystkich na prezentację. Diego rozkładał produkty na stole i włączył rzutnik. Fotki, nie powiem, zobaczyłabym parę takich miejsc. Tu przyznaję, zazdroszczę. Cała reszta niekoniecznie. Nie mówię tego wcale przez zazdrość. Miała ładny głos i seksowne wdzianko. Byłam ciekawa, co jeszcze pokaże.
– Witam państwa bardzo serdecznie. Pokażę dzisiaj, razem z moim mężem Diego, jak można zostać milionerem w trzy miesiące – rozpoczęła.
Krzyś spojrzał na nas ukradkiem, bawiąc się receptami.
– Kurwa, Amwaj. Wychodzimy Krzysiek. – Jego żona również spojrzała w naszym kierunku.
– Siadaj. Zobaczymy. To może nie to. – Krzyś złapał swoją drugą połowę za rękę. Była niebanalnie rozczarowana.
Co napisałam? Rozczochrana, czy rozczarowana?
Kwiatkowska kontynuowała, przyzwyczajona do gwizdów. Po cichutku, na paluszkach przez zażenowany „tłum” przeciskał się spóźniony Muzyk Borzęcki. Pani dystrybutor potraktowała go konkretnie. Mówiąc, że wysłucha jego tłumaczeń później. Długowłosy Borzęcki stanął z rękami do góry. Żartowniś taki.
– Nie strzelać! Dałem ciała, ale muzykiem jestem. – Spojrzał na rzutniki i rozejrzał się po twarzach. – Co to za szopka?
– Niech pan siada. Potem pan oceni. – Kwiatkowska podniosła do góry jakieś pachnidło.
Borzęcki powąchał swoją pachę. Mateusz schylił głowę i złapał się za skroń. Miał poczucie winy i chyba nie czuł się najlepiej.
– Potem to ja trochę jadę. Dezodorant bym kupił. Prosto z eventu przyjechałem.
– Bardzo proszę. – Kwiatkowska psiknęła w kierunku tłumu tym, co miała w rękach. – Fantastyczny dezodorant i mamy również proszek. – Diego trzymał ręce w górze z foliowym workiem. – Jego moc zaskoczy wszystkie panie domu. Chan, brat Diego jest kawalerem i spójrzcie na biel jego kołnierza. Sam pierze i sam musi dokonać zakupu.
Chan posiadał na sobie piękną kubańską koszulę z trochę staromodnym, wielkim kołnierzem. Boże! Bałam się o naszą reputację i późniejsze relacje z naszymi znajomymi. „Krzyśki”wyraźnie mieli dosyć.
– Krzysiek, to jakaś masakra. Zabiję tego Mateusza.
– Ewelinko, milionerzy w branży kosmetycznej to faktycznie farsa. Wolałbym sieciówkę samochodową. Brat kupuje od szwagra, szwagier od matki siostry jej brata i to jest biznes.
Kwiatkowska skończyła swoją prezentację. Wszyscy patrzyli z politowaniem i biegiem, lecieli do stołu z cateringiem. Diego był przyzwyczajony do takich porażek, więc dzielnie ją wspierał. Poklepali się po plecach i podali sobie dłonie.
– Chodź kwiatuszku. Piękna prezentacja. Zjesz coś? Widzę dobre krewetki, takie jak w domu.
– Chyba w twoim domu. W moim je się bigos.
Podeszłam, żeby ją pocieszyć, bo żal mi się zrobiło kobieciny.
– Chce pani bigosu? – zapytałam. – Zaraz poproszę Carmen. A w ogóle to przejdźmy na ty.
– No i kiedy ta Kuba? – Mateusz nie wytrzymał ciśnienia. Drapał się nerwowo po nażelowanych skroniach, potem spuścił rączki, żeby poprawić pasek w spodniach.
Czar seksownej bizneswoman prysnął w tym momencie.
– Trzeba dokonać zakupów na określoną sumę. Pana goście też. Ja swoją pracę wykonałam, reszta zależy od państwa motywacji. Jeśli chęć podróżowania będzie silniejsza od strachu i wstydu, to witamy na Kubie. Ostro i do przodu!
Wściekła zwinęła kraciaste torby i wyszła, za nią podreptał Diego. Mateusz patrzył za nimi i nerwowo obgryzał paznokcie. Goście patrzyli w naszą stronę, a ja musiałam od czegoś zacząć. Chrząknęłam, żeby zwrócić na siebie uwagę.
– Szanowni państwo. Wiem, że spodziewaliście się zupełnie czegoś innego. Seńor Diego i jego piękna żona odnoszą sukcesy w swojej branży od lat. A my wszyscy jesteśmy również ludźmi sukcesu – teraz chrząknął Borzęcki. – Dokonajmy zakupów, produkty są rewelacyjne, ręczę za to. Pomóżmy tym ludziom wspiąć się na szczyt. Nam też kiedyś ktoś pomógł. Decyzję zostawiam wam.
Patrzyli na mnie baranim wzrokiem. Borzęcki klaskał. Ewelina trzymała krewetkę przy ustach i czułam, że za chwilę przechyli się szala na jakąś stronę. Kupią czy nie?
– No i to mi się podoba – zaczął Krzysiek. – Wypisuję czek na grubą sumę i biorę trzy szampony. Daj mi Mateusz proszku parę kilo. – Odetchnęłam z ulgą. – I panu muzykowi kupię w prezencie dwa dezodoranty.
– Dziękuję – ścisnął dłoń Krzysia Borzęcki.
– Nie ma za co panie muzyku. Stanął pan za blisko mnie, ale się opłaciło.
Wszyscy wyjęli portfele i kupowali. Kupili wszystko. Zjedli, co było do zjedzenia i zostaliśmy z Mateuszem sami. Mati spuścił wzrok i znowu zrobił się buraczkowy.
– Kto pierwszy idzie pod prysznic? – Zapytał.
– Usiądź na chwilę Mateusz. – Nie miałam do niego pretensji, chciałam mu to uświadomić.
– Idę spać kochanie – poklepał mnie po kolanie. – Albo jeszcze zajrzę do konia.
– Kup mu coś w prezencie.
– Ela ja…
– Wiem, wiem. Jesteś asertywny, pomysłowy i jakiś tam jeszcze. Kocham cię pierdoło – pocałowałam go. – Idź do swoich koni i wróć za chwilę. Będę leżeć, czekać i ładnie pachnieć. Nic się nie stało. Przecież się zgodziłam. Podaj mi książkę.
Nie miałam do niego żalu za ten pokaz. Spróbowaliśmy, po prostu. Chociaż wiedziałam, że to absolutna porażka. Otworzyłam książkę i czytałam sobie fragment. Oczywiście na głos i kilka razy, żeby zagłuszyć myśli.
Dońa Ines wstała jak zwykle o świcie. I jak zwykle mimo wczesnej pory, zobaczyła słońce wysoko na niebie. Co za kraj, pomyślała. Co za kraj, gdzie dzień wita mnie jasnym światłem i spojrzeniem pięknych mężczyzn. Dostrzegła galopującego konia. A na nim prostą, smukłą sylwetkę. Dogalopował do Ines – ziewnęłam. – Zeskoczył. Seńora nazywam się Chan. Chan–Chan i usiadł na pniu… Chyba zasnęłam.
Lubiłam Kwiatkowskich. Byliśmy sąsiadami prawie dwadzieścia lat. Diego przyjechał do Polski z Kuby. Lecieli z Marceliną tym samym samolotem. Podobno wysiadł na lotnisku, uklęknął i zaczął płakać. Podeszła do niego, otarła łzy i tak się zaczęło. Mają piękną córkę, psa i dobrą pracę. Często przy kawie i salsie opowiadamy sobie o naszym życiu i takich tam, babskich problemach. Po prezentacji się zaprzyjaźniłyśmy. Wiedziałam o nich wszystko. Spotykałyśmy się dosyć często, od czasów pokazu uwielbiałam słuchać o jej problemach z Diego.
– Wyobraź sobie Elu – tak zaczęła swoją nowinkę, tego poranka – że którejś niedzieli wstaliśmy wszyscy na śniadanie, jak zwykle. I mój mąż po raz kolejny doprowadził mnie do łez. W niedzielę. Rozumiesz?
– Mów. Otwórz się. Kawy? – Pociągnęłam temat.
Wiedziałam, że mam pół dnia z głowy. Carmen dostała wolne na wyjście do Galerii i zakupy w Zarze (pewnie kupi tę niebieską bluzkę z falbanami). Uwielbiałam ten stan.
– Tak poproszę kawy. Lilcuś wstała pierwsza…
Jak można tak nazywać swoją córkę? Jednak opowieść była ciekawa. Lilka chciała zrobić własny musical.
– Mamo, potrzebuję troszkę kaski, muszę opłacić lekcje tańca flamenco. – Oznajmiła przy porannym rodzinnym śniadaniu.
– Flamenco? Takiepach pach? – Dopytywała o szczegóły Marcelina. – Teraz ty spróbuj Diego. Zobaczymy czy cię będę rozumieć. To mowa ciała. Piękne. – No i się zaczęło. Mój mąż rozpoczął dzień.
– Mogę cię nauczyć salsy za darmo. Wyrzucacie pieniądze na wszystko. Strata czasu, flamenco! – Krzyczał, jakby dowiedział się co najmniej o ciąży.
– Chcę cię poinformować tato, że robię swój własny projekt. Spektakl. – Lilka miała łzy w oczach.
Zastanawiałam się, dlaczego nasi ukochani mężczyźni doprowadzają nas do łez, kiedy próbujemy przeforsować rzeczy zwykłe. Jaki mają w tym cel?
– Projekt – srojekt. Wszyscy tylko projektują, a płacą nie projektanci – komentował pod nosem.
Podobnie jak Mateusz ciamkał i gadał. Masakra.
– Spokojnie bąbel. Przełknij. – Diego był dla Marceliny Bąblem. – Mów, córeczko co to za projekt.
– Muzyczny. Zaprosiłam do współpracy gwiazdy. – Lilcuś czekała na reakcję swojego padre.
– Gwiazdy, srazdy! – Położył ręce na stole, próbował wstać i odejść, ale kopnęłam go w kostkę.
Kwiatkowska nie wytrzymała i otworzyła się na Maksa.
– Wiesz Elu, seks między nami to też, tylko wtedy, kiedy on ma humor. Musiałam mu dać popalić.
Tłumaczyła mi, jak wyglądał jej poranek, a przecież sama przechodziłam przez to pół roku. Jakich porad udzielać w takich momentach? No ja bym odeszła (wtedy), a teraz? Lilka była naprawdę urocza i zdolna. Miała przed sobą przyszłość. Nie mieliśmy dzieci. Nie wiem dlaczego. Chyba nie chcieliśmy. Rozmawialiśmy o tym kilka razy, ale jakoś od niechcenia. Nasz terapeuta Krzyś twierdził, że z lenistwa umysłowego. Nie rozumiałam, co miał na myśli. Słuchałam dalej z otwartą buzią, jak Lilka prze do przodu.
– Mógłbyś dziecku pomóc i zatańczyć w jej projekcie tę swoją salsę za darmo.
Diego w młodości tańczył. Dlatego uwielbiałam Kubę; za rytmy, za widoki i za ludzi, którzy nie ukrywali emocji.
– Nie zatańczę! – krzyczał dalej. – To ty pokaż, dziecko, co potrafisz. A ja w tym czasie się zastanowię, czy wyłożyć kaskę, czy nie.
– Tato, ja będę w tym spektaklu śpiewać – łzy kapały jej na talerz z jajecznicą.
– Pokazujesz czy nie?
– Nie. Za chwilę przyjdzie kilka osób na próbę. Chcę się do tego czasu uspokoić. Będzie pan Borzęcki. Pamiętasz? Oj, ktoś dzwoni do drzwi. Tato, nie wstawaj. Ja otworzę.
– Ja to zrobię – Diego przepychał ją od wizjera. Otworzył. – Witam panie Borzęcki. To pan spóźnił się na prezentację. Poznaję. Zmienił pan szampon na nasz? Bo za próg nie wpuszczę.
– Tato, pan Borzęcki to muzyk, będzie grał w tym spektaklu.
– Za darmo? Taką twarz można promować za darmo. Ilu tych muzyków będzie? – Stał oparty o drzwi i nie pozwolił wejść ekipie projektu muzycznego.
– Czterech – odpowiedział dosyć śmiało Borzęcki.
– To już trochę ludzi jest – Diego oczywiście myślał o sobie. Chciał wszystkim na siłę wciskać swoje produkty.
Za drzwiami stało jeszcze kilka osób. Wyglądało na to, że to bardzo poważny projekt.
– I państwo do kogo?
– Szkoła tańca flamenco Galiteo – powiedział tancerz mówiący z obcym akcentem.
– W sumie ile osób? Żona przygotuje ulotki.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy się okazało, że wszystkim udało się wejść do środka. Lilka rozpoczęła próbę. Diego obserwował.
– Panie Borzęcki, wziął pan nuty?
– Pani Liliano, gram bez nut. Jestem przygotowany na wszelką ewentualność.
– Pani Roksano – zwróciła się Lilka do tancerki. – Chciałabym, żebyście w tym utworze o pocałunkach, byli tacy ulotni. Żeby wasze dłonie były takiepach pach. Taka mowa ciała. Panie Borzęcki, co pokazałam?
– Że będą naleśniki na kolację? Zaczynamy. Nabijać na dwa czy na trzy?
Diego nerwowo chrząkał.
– Mówił pan, że jest przygotowany. Zaczynajcie w końcu, bo chcę wiedzieć, na co wyłożę dinero. Nie patrzcie tak, bo może się zgodzę.
– Kocham cię tatku – Lilka wiedziała, że jej ojciec prędzej czy później zmięknie.
Kwiatkowska wniosła wielki talerz żarełka do pokoju, w którym odbywała się próba.
– Zjedzmy po małej kanapeczce. Panie Borzęcki pan taki chudziutki. Proszę się nie krępować. Pani Roxano, pani też taka szczuplutka. Zjedzmy coś.
Opowieść Kwiatkowskiej została przerwana. Usłyszałyśmy pukanie do drzwi. Zerknęłam przez wizjer, za drzwiami stał Diego.
– Cholera, twój mąż. – Byłam nieco zaskoczona.
– Spodziewałam się, że przyjdzie tutaj za mną.
Jeszcze nie wiedziałam, co powiedzieć, ale zaczął on.
– Witam. Konia przyszedłem pożyczyć. Błoto takie, że terenówką nie dojadę. Jest Mateusz? – Wszedł i spojrzał na swoją żonę, udając zaskoczenie. – O! Marcela, terenówką nie dojadę.
Marcela patrzyła i nie wierzyła własnym oczom.
– Usiądź Babel, zanim się zagalopujesz. Pożyczasz konia od sąsiadów, bo ci szkoda samochodu? Ogarnij się, bo mnie drażnisz i to konkretnie.
Diego, jak to Diego, nie zważając na obecność obcych osób, nie udawał, był sobą.
– Ogarnij się? Jak? Trzy niedziele proszę o założenie felg i błotników.
– Kogo prosisz? Lilkę?
Dziwnie było słuchać kłótni tych ludzi. Byłam przerażona, że można zwracać się do siebie w taki sposób. Moja brazyliada była jednak inna.
– Was! Karamba. Wozić dupy ma kto, ale przy koniu posprzątać, to już nie.
– Rąk nie masz? Błotników założyć nie możesz?
– Chciałem się przy okazji przejechać na koniu… No i to był prawdziwy powód.
– Aha! To normalnie powiedzieć nie możesz?
Wyszłam do kuchni, żeby zadzwonić do Mateusza. Karamba pozwolił.
– Gracias – Diego wziął ostentacyjnie ode mnie klucze od stajni. – Za dwie godziny będę z powrotem.
Próbował Marcelinie ze szczęścia przesłać dyskretny pocałunek, ale się nie dało. Nie patrzyła w jego stronę.
– Mnie powinieneś dziękować. – Próbowałam sprzedać żarcik i rozluźnić atmosferę. – Buziak i jesteśmy kwita.
Minę miał nietęgą, ale cmoknął delikatnie.
– Pocałujcie mnie w dupę. – Odwrócił się i powiedział coś do siebie, ale nie udało się usłyszeć dalszego ciągu.
– Słyszałaś, co powiedział? – Marcelinie trzęsły się ręce.
– Spokojnie Marcelina. Kryzys wieku średniego.
– Mam dosyć jego kryzysów.
Wskoczyłyśmy na tapczan i patrzyłyśmy przez okno na Diego. Kontem oka widziałam, że jest jednak zachwycona swoim ukochanym. Podjechał pod dom czyjś samochód. Wysiadł z niego wysoki, barczysty mężczyzna, o blond włosach. Rozglądał się. W każdym razie nie wiedziałam kto to. Podszedł do Carmen, która otwierała drzwi od stajni, pocałowali się. Miałam wrażenie, że to jej mąż Rysiu. Widziałam na zdjęciu w jej portfelu. Niestety powiało grozą. Zobaczyłam, że Diego wsiadł na konia, którego kupiliśmy niedawno i nie był oswojony ani z miejscem, ani z ludźmi. Dawał popalić. Wyskoczyłyśmy z Marceliną z domu, ale było za późno. Koń rzucał się na wszystkie strony, a Diego wykrzykiwał brzydkie słowo na K po hiszpańsku.
– Zatrzymajcie go, końo!
Biegłam i krzyczałam do Rysia, który podobno rozmawia ze zwierzętami.
– Panie Ryśku! Niech go pan złapie za uprząż.
Rysiu, biegł i krzyczał po swojemu. Koń nie miał zamiaru ustąpić. Stanęłyśmy jak wryte. Rysiek skakał, machał swoimi krótkimi umięśnionymi rączkami i nic. Nagle położył się na ziemi przed koniem, podniósł nogi w górę. Koń stanął, popatrzył i podszedł do Rysia.
– Niech pan złazi! – Krzyknął do Diego, leżąc na ziemi. – Musimy poważnie porozmawiać koniu.
Diego miał pianę na ustach. Marcelina biegła w jego stronę.
– Diego, wszystko w porządku? – Otrzepywała siano i ziemię z jego ramion.
– Si. Ale jazda, kurde. Narowisty. Nic mu przecież nie zrobiłem. – Diego ocierał podeszwy butów o trawę, żeby zetrzeć z nich końskie łajno.
W tej właśnie chwili podszedł do nas Rysiu.
– Jak pan chce jeszcze kiedyś na nim pojechać, to musi go pan przeprosić.
– Za co? – Kubańczyk ocierał o trawę gówno i parskał śmiechem w stronę Rysia.
– Za kobyle caco! Nie wypada mówić przy kobietach. Ale wyśmiał pan wielkość jego przyrodzenia i proponował hiszpańską muchę, bo podobno pana żona…
Diego zaczerwienił się, było to widać na jego ciemnej karnacji. Zacisnął, przybierając postawę bojową, piąstki. Na szczęście Marcelina uratowała sytuację.
– Spokojnie proszę mu powiedzieć, w sensie zwierzakowi, że to się więcej nie powtórzy. Diego! Zwariowałeś! Takie rzeczy opowiadać?
– A komu mam się zwierzać? Idę do domu.
No wiedziałam, że może mieć żal do Marceliny, ale aż taki. Diego doszedł do Rysia.
– Kto panu to powiedział, panie Ryś?
– Koń. Tak nie wolno. Zwierzęta jak ludzie. Potrzebują miłości i szacunku.
– Skąd pan to wie?
– Wiem, co mówię.
– A jaśniej? – Diego nie rozumiał, co Rysiu pragnie mu przekazać.
– Coś pokażę.
Obaj weszli do stajni. Konie zareagowały rżeniem.
– Są trzy konie, tak? – Rysiek zatrzymał wzrok na końskich zadkach i odwrócił głowę w kierunku Diego, czekając na sygnał, że zrozumiał.
– Tak. – Oczy Diego były coraz większe, bo nadal intencje mówcy były niejasne.
– Każdy ma własne imię, tak? – Ryszard ukucnął i wypisywał na piasku imiona.
– Si. Panie Rysiu, co pan tak patrzy?
– Ja jestem Rysiu, pan jakiś tam Diego, ale mamy własną osobowość i inne odciski palców. To znaczy, że jesteśmy niepowtarzalni. Nie ma drugiego takiego jak ja, czy pan. Zrozumiał, seńor? – Postawił znak równości na ziemi przy imionach koni i Diego. – Należy się szacunek, chociażby za to.
– Za co?
– Nigdy pan nie był w Amwayu?
– Rany boskie, a co to ma wspólnego?
– Jakby pan był w Amwayu, to wiedziałby seńor, że każdy może…
– Mieć własne mydło? – Oczy mojego sąsiada były dziwnie wytrzeszczone w stronę rozmówcy. Stanął na baczność, kiedy usłyszał walenie kopyt o drewniany boks.
– Własną osobowość. Z ludźmi się nie dogadałem, dlatego przerzuciłem swoje pozytywne myślenie i umiejętności mojej intuicji na zwierzaki. Niech pan tak nie patrzy.
– Da się? – Diego dyskretnie zamazał nogą swoje imię na piasku, bo nie podobało mu się to porównanie.
– Nigdy się nie poddawaj, jak to mówią. – Ryszard wziął wiązkę siana i poklepał Diego po ramieniu.
– Czad! Do zobaczenia panie Rysiu.
– Urocze adios. Języki też znam. Oczytany jestem. Zostanę, pocieszę go.
Kiedy Diego wyszedł. Rysiek krzyknął za sąsiadem.
– Seńor! Przyjął przeprosiny!
Diego i Marcelina przytulili się do siebie i poszli kierunku swojego domu.
– A pocałujcie wy mnie wszyscy w d…
– Diego dyskretnie, jeszcze koń usłyszy. – Odpowiedziała Kwiatkowska i dyskretnie klepnęła go tam, gdzie chciał, żeby go pocałować. – Kupię ci takiego konia, jak naprawdę pomożesz Lilce.
– Przecież wiesz, że to zrobię. – Odrzekł i klepnął Marcelinę równie dyskretnie.
Weszłam do stajni, żeby zapytać Rysia, o co chodzi z tym mówieniem do koni. Przecież to jakiś absurd, żeby ze zwierzętami rozmawiać. Rysiek stwierdził, że słyszał, kiedy przenosił siano, jak Diego zwierzał się koniom, że nie ma łatwo w życiu ze swoją żoną. Chwalił im się, że jest już prawie milionerem w Amwayu. Milioner? A konia przyszedł pożyczyć? Pożyczają też od nas cukier i nigdy nie oddają.
Mąż Carmen okazał się sympatycznym człowiekiem. Znałam ich sytuację materialną i życiową, dlatego zaproponowałam, żeby został i pracował dla Mateusza. Zgodził się. Po cichutku na paluszkach weszła Marysia z Bzowa i pocałowała mnie w policzek.
– Bawcie się dobrze, dzieciaki i bądźcie szczęśliwi. – Jakoś mi się wyrwała taka mądrość życiowa. Szłam w kierunku drzwi i usłyszałam podświadomy głos; Zadbaj o własne szczęście – nie wiedziałam, kto to mówi, bo przecież nie ja. Wiedziałabym, że to ja. Prawda? Odwróciłam się, a koń kiwał łbem w moim kierunku i rżał.
– Nie, to niemożliwe – powiedziałam do siebie dyskretnie. Odwróciłam się drugi raz.
– Możliwe! – Krzyknął Ryszard z Bzowa.
Podjechał samochód Mateusza. Powiedziałam mu, że zatrudniłam męża naszej gosposi. Nie miał nic przeciwko temu.
– Rozmawiał już z koniem? – Zapytał mój mąż.
– Wierzysz w takie głupoty? – Klepnęłam go w pupę. Podobał mi się patent Diego.
Odwróciliśmy się, a koń obchodził Ryśka i Carmen jakby był szkolony w cyrku. Kłaniał się przed nim, grzebał w ziemi kopytem.
– Nie wierzę – wymamrotałam.
– Mówiłam! – Krzyknęła Carmen. – Rozmawia ze zwierzakami! – Pomachała do nas i klepnęła w dupsko konia.
– Daj mu dodatkowe porcje cukru w kostkach, niech trzyma na zapas. – Uśmiechnęliśmy się do siebie i poszliśmy jeść.
Wróciłam do telewizji, ale chęć poznania brazylijskiej kultury pozostała. Oglądałam dalej namiętnie swój serial o Manchego i czytałam dalej książki o miłości. Jakby nie było, zżyłam się z tym przez pół roku. Mateusz rozwijał się w zastraszającym tempie. Nie nadążałam. Zaczął pisać książkę, coś przebąkuje o własnym serialu. Wierzę w niego, ale mam mnóstwo swoich spraw. Coraz bardziej lubiłam spędzać z nim czas. Ja czytałam, a on pisał. W pracy układało się doskonale. Zupełnie zapomniałam o dawnych problemach.
– Czy te wszystkie Dońe Ines muszą być takie piękne? Żadnego szurania kapciami, żadnych szlafroków. Mateusz, co robisz?
– Pracuję. Ktoś nie czyta, żeby pisać, mógł ktoś. Piszę książkę.
– Następny bajarz. O czym?
– O nas. Jestem na pierwszej stronie od godziny.
– Dlatego taka cisza. Pytaj, jak czegoś nie wiesz, albo nie pamiętasz.
– Pamiętam. Tylko nie wiem, od czego zacząć.
– Zacznij od dzieciństwa, od pierwszego kroku.
– Ty dałaś pierwszy krok. Jak zapytałem, jak masz na imię, kazałaś mi spadać.
Faktycznie dwadzieścia pięć lat temu, leżałam na plaży w Mielnie, a on podszedł do mnie. Był miły, przystojny, ale widocznie za mało męski, bo pokazałam mu środkowy palec.
– To nie pisz od początku. Napisz powieść o małżeństwie z dwudziestoletnim stażem, zażegnującym kryzys wspólnymi ćwiczeniami pilatesu. To będzie takie wzruszające i takie prawdziwe. Ludzie chcą czytać dobrą literaturę.
– Bardzo budująca tendencja. – Nie odrywał wzroku od swojego laptopa, a ja od swojego.
– Tym bardziej że ma nam zbudować dom na Mazurach – uśmiechnął się do siebie głupkowato. – Ta literatura zbuduje również domy całego wydawnictwa. – Ta myśl go wzruszyła.
Był prezesem poważnej spółki. Ciekawym świata człowiekiem. Ukończyliśmy oboje Polonistykę, więc uznaliśmy, że to jest właśnie ten moment, w którym powinniśmy wypełnić swoje przeznaczenie.
– Zacznę tak; była dziewicą, a ja byłem pierwszym. Łączy nas niewidzialna pępowina. Nikt i nic jej nie przetnie.
Łączyło nas jeszcze wspólne konto bankowe. Dlatego poprosiłam go, żeby się spisał. Pamiętam, jak mój ojciec nie chciał zgodzić się na nasz ślub, bo Mateusz podkradał mu żyletki do golenia, kiedy przez chwilę zamieszkaliśmy z nimi. Moja matka z kolei spisała przykazania, według których powinnam kochać Mateusza i przystosować się do zasad małżeńskich, którymi oni żyli. Siódme przykazanie brzmiało; Nie mieć żadnych tajemnic przed matką. Spojrzałam przez ramię na jego komputer. Nie napisał ani jednego zdania. Literował i kasował. Przeszłam się po pokoju, włączyłam radio, z którego sączyła się muzyka flamenco i usiadłam znowu na tapczan.
– Odkrywam nowe siły. Piszę; Dońa Ella wstała jak zwykle o świcie, by udać się na poranną przejażdżkę.
– Boże – jęknęłam. Położyłam się i wzięłam do ręki gazetę. Moje opalone nogi zwróciły jego uwagę.
– Tak, powinno być dużo seksu. – To była jego reakcja na widok mojego ciała. Pisał dalej. – Dostrzegła Manuela na dziedzińcu. Kochała go całym sercem i innymi organami. – Na te słowa odkryłam fragment biustu. – Oj tak. Po prostu życia poza nim nie widziała. – Zasłoniłam cały biust. – Ale jego ojciec, Diego de la Vega, zapowiedział, że mają zapomnieć o sobie. – Odwróciłam się do niego plecami i położyłam poduszkę na głowę.
– Mateusz, zrób sobie kawy.
– Nie teraz. Zabłysła w nich iskra nadziei, która zmieniła się w płomień. – Czułam, jak siada obok mnie, więc odkryłam twarz. – Ela, a gdybyśmy lecieli teraz samolotem i za chwilę miałaby być katastrofa. Co byś mi chciała opowiedzieć pikantnego z naszych przeżyć miłosnych. Takie ostanie zwierzenie, hmm…
– Almodovar przed chwilą do mnie dzwonił. – Patrzyłam na jego dłoń, która właśnie wędrowała w kierunku mojego biustu.
– Almodovar?
– Już ci kiedyś mówiłam. Tak nazywamy naszego naczelnego, bo uczył się sztuki reportażu na pornosach.
– Czego chciał? – Jego dłoń leżała już na mojej piersi.
– Żebym zrobiła program o miłości.
Pamiętam zapach jego rąk z tamtych lat i nasz pierwszy seks. Było cudownie.
– Ten twój naczelny pewnie stał przed lustrem w stringach i pomyślał, że czas na zmiany. Jego pomysły na program o miłości to dość ryzykowna wizja. Bo co on wie miłości? Jakbym leciał tym samolotem, powiedziałbym: pierożki z kapustą. – Uciskał moje piersi, nazywając je w taki sposób. To był patent Diego.
– Przestań świntuszyć. Pomyśl, jak można zrobić taki program.
Wstał ożywiony, pochodził chwilę, podrapał się w czoło, popukał ołówkiem w biurko i wymyślił.
– Trzeba sprzedać pomysł Kwiatkowskim. Diego będzie wiedział, co z tym zrobić. Namówimy ich na udział w tym projekcie. Konspekt napiszesz z mojego pomysłu na książkę – rozpierała go duma i energia. – To co, że napisałem kilka zdań. Dopiszesz resztę. – Wrócił na tapczan i nadgryzał moje pierożki. – Oj tak. Życiorys naszego sąsiada to jest dopiero materiał na scenariusz. – Rosło w nim wszystko (fajnie rosło). A we mnie rosło nowe uczucie i nowe pomysły.
Poszliśmy z pomysłem do Kwiatkowskich. Nie powiedzieliśmy, o co chodzi, taki chwyt marketingowy, który dobrze znali, bo sami go stosowali.
Otworzył nam gospodarz, ubrany w koszulę w kwiaty z wielkim kubańskim kołnierzem. Na nogach miał klapki i zielone skarpetki. Mało seksowny początek, ale może sytuacja jakoś się rozwinie. Jego żona, Malwina, z pewnością zapomniała o naszej wizycie, bo nie zdjęła wałków z włosów. Tylko Lilka wyglądała jak człowiek. Może jeszcze nie jak reżyser, ale przynajmniej miała na sobie coś na kształt biznesowej garsonki.
– Cześć Diego, przyszliśmy z zawodową propozycją dla was. – Przywitałam się uroczo z naszymi sąsiadami.
– Długo podejmowaliście decyzję. Nareszcie! Gratuluję, że zdecydowaliście się na współpracę z Amway.
– Nie, jeszcze Mateusz myśli. Chodzi o moje zawodowe sprawy. – Patrzyłam na nich i miałam wątpliwości, czy jestem we właściwym miejscu, żeby zrobić program o miłości.
Marcelina była zawsze dosyć konkretna, więc zdejmując wałki z głowy, ze złośliwym uśmieszkiem zapytała.
– Znowu wyrzucili cię z pracy, bo skończyłaś czterdziestkę? Mamy krem odmładzający w firmie. Drogi, ale skuteczny, przywraca dziesięć lat.
– Po dziesięciu latach używania? – Odwzajemniłam.
– Nie ufasz nam i naszym produktom. – Diego kochał swoją pracę, więc wypalił w moim kierunku.
Na to wszystko weszła Lilka z brązowym cukrem w kostkach.
– Kawa i brązowy cukier w kostkach. Nie mamy w firmie innego.
Ta ich miłość do firmy, wiecie jakiej, to jakiś koszmar.
– Wszystko już kupujecie w tej swojej firmie? – Wtrącił Mati.
– Punktujemy bracie – Diego poklepał Mateusza po ramieniu. – Mówcie, o co chodzi. Śmiało.
– Chodzi o to, że Ela musi zrobić reportaż. – Mateusz rozpoczął naszą prezentację.
– O urodzie? – Spytał Diego.
– Nie. – Byliśmy zgodni z Mateuszem. Wyrwaliśmy się z odpowiedzią w tym samym momencie.
– Co to za tajemnice? Damy radę, mówcie. – Z ciekawością parła Marcelina, trzymając w rękach foliową siatkę z tym, co właśnie zdjęła z głowy.
– O seksie – odrzekł Mateusz.
– O miłości! – Poprawiłam go.
– O jakiej miłości? – Spytał Diego.
– Do ludzi – kontynuowałam.
– Kocham ludzi – powiedział Diego.
– Jak coś kupią – sprostowała Marcelina.
– No właśnie. Chodzi o to, że muszę pokazać różne odcienie miłości. – Musiałam się trochę wesprzeć.
– O bracie. Dobrze trafiłaś – Diego mówił do mnie. – Kochamy wszystko i wszystkich. Naszą firmę, nasze…
Wyliczanka odcieni miłosnych ubodła troszkę panią domu i nie tylko.
– Już? Kocha się również kobiety i dzieci. Własne też. – Gospodarze patrzyli na siebie, a ich kamienne twarze wskazywały na to, że należy zmienić temat.
– Ja kocham muzykę. – Wtrąciła się do rozmowy Lilka, poprawiając kołnierz w koszuli swojemu padre.
– Z wzajemnością Borzęckiego. – Padre musiał to powiedzieć, bo nie byłby sobą.
– Ja zakochałem się w koniu – walnął bzdurę Mateusz.
– No właśnie. Mamy już kilka odcieni. – Wolałam, żeby mój mąż nie dokładał o swojej miłości do konia. – Mamy też scenariusz naszego reportażu z waszym udziałem.
Almodovar, mój naczelny będzie zdziwiony efektem. Pracowałam całą noc i czułam przez skórę sukces tego przedsięwzięcia.
– Lilka, możesz być reżyserem? – Podałam jej scenariusz.
– Z miłości do swojej pracy, mogę wyreżyserować ten filmik. – Wzięła do ręki scenariusz i spoglądając na swojego padre, zaczęła czytać. – Króliczek pobiegł za Diego – zerknęła w jego kierunku – jego różowa pupcia…
Diego wyrwał Lilce konspekt, bo chyba nie był zachwycony.
– Daj dziecko. Przeczytamy i oddzwonimy do państwa.
– Nie przeżywaj tatku. Żartuję. Posłuchaj; Diego Sanches Vargas przybył do obcego kraju, wygnany przez ojca. Stawiając stopę na obcej ziemi, uklęknął, ucałował i od razu pokochał. Co za kraj – pomyślał. – Jakaś kobieta podeszła do niego, pomogła mu wstać i otarła jego łzy…Piękne, tatku. Ludziom się spodoba. Podejmuję wyzwanie. Będę miała co wpisać do CV. To co? Na kiedy?
Na jutro? – Odrzekłam.
– Na jutro? A próby? – Kwiatkowscy wyraźnie przestraszyli się wyzwania.
Marcelina odłożyła w końcu worek z wałkami, wstała i zaczęła zbierać zastawę ze stołu.
– No nie wiem – sąsiad westchnął. Też wstał i zbierali razem.
– Po co powtarzać coś, co zdarzyło się naprawdę? Przeczytajcie scenariusz i już. – Chciałam mieć to z głowy.
– I już?! – Krzyknął z kuchni Diego.
– Damy radę – wstałam i ruszyłam do drzwi.
– Zostawiamy was – dziarsko wstał Mati.
Reagowaliśmy szybko, bo nie chcieliśmy, żeby się rozmyślili. Żegnaliśmy się z naszymi aktorami i naprawdę liczyłam na sukces.
– Almodovar by się zdziwił – ucałowałam Marcelinę.
– Rany, Almodovar? – Marcelina jednak dała radę. Zrozumiała.
– Ksywka naczelnego. Urocze Adios.
Zostawiliśmy ich z tematem. Wiedziałam, że Diego tej nocy spać dobrze nie będzie. Wyobrażałam sobie wieczorem, co się może wydarzyć ich domu. Kwiatkowska w kąpieli, Bąbel przelicza dinero i szampony.
– Mogłem być, kim chciałem: dentystą, aktorem. Musiała podnieść mnie na tym lotnisku właśnie ona? Tyle zakątków, tyle pięknych kobiet.
– Włącz jakąś muzyczkę! – Krzyknęła spod prysznica Marcelina.
– Po co to wszystko? – Bąbel przeliczał i burczał pod nosem.
– Włącz Diego! Może być ta twoja salsa czy coś!
– Czy coś? Karamba. Ojciec miał rację. Trzeba się było związać z Juanitą. Przynajmniej wiedziała, o czym mówię, jak mówię salsa. Znała moje potrzeby. Te tatuaże trochę ją szpeciły, ale przynajmniej miała temperament.
– Podrzuć mi nowy szampon! Zapisz, że wyjąłeś i zapłać! Pieniądze wrzuć do kasetki! Weź dwa, drugi dla Lilki! Jutro są jej urodziny! Zrobimy jej niespodziankę!
– Takie niespodzianki, to ona ma od pięciu lat. Szampon albo mydło w prezencie – mówił do siebie.
– Mowę ci odjęło?! Włącz coś! Zaraz wychodzę!
– Mogłaby się poślizgnąć na mydle. Ciekawe jak zagra jutro sceny miłosne. Powinni zatrudnić kogoś innego.
Kwiatkowska weszła okręcona ręcznikiem i stanęła przed swoim Bąblem.
– Rany! Przestraszyłaś mnie. Czemu nie masz nic na sobie, zimno tu, jakoś?
– Mówiłam, włącz coś.
– Zajęty byłem pisaniem.
– Mam nadzieję, że pisałeś firmowym długopisem. Wprowadzili też wkłady.
– Chciałbym mieć takie pomysły.
– To wymyśl coś, bo hiszpańskiej muchy jeszcze nie mają.
Kwiatkowska zrzuciła ręcznik. Diego spojrzał na swój brzuch. Porównał go z umięśnionym kaloryferem Marceliny i zmienił zdanie. Zapomniał o tatuażachkubańskiej masakry.
Była niedziela. Dzień nagrania mojego reportażu. Nie mogłam spać, więc wyglądałam średnio. Mateusz nie wiedział, w co się ubrać. Czy założyć krawat i stringi do tego, czy t–shirt i soczewki? Pogubił się. Tak jest w każdą niedzielę, kiedy nie idzie do tej swojej firmy.
Podjechała ekipa filmowa od Almodovara. Zawodowi goście. Wzięliśmy scenariusz i do dzieła.
– Mateusz, kopnij mnie w tyłek.