Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
"Widzicie to co ja? To przecież ci terroryści z telewizji!" – woła Sjoko z 9 klasy, gdy na podwórku szkolnym widzi Iqbala i jego młodszego brata Tariqa dokładnie dzień po wybuchu, od którego zatrzęsła się ziemia w kopenhaskiej dzielnicy Nørrebro. Iqbal nigdy nie był orłem z fizyki, ale dzięki Tariqowi, używając starej gumki do mazania, kleju kontaktowego i garści świerkowych igieł, zamienił zwyczajne doświadczenie z fizyki w ogromną eksplozję, o której informowano nawet w telewizji. Życie członków rodziny Farooq, zamieszkałych na ulicy Blågårdsgade, biegło dotąd normalnym rytmem i nikt by się nie spodziewał, że czyhają na nich ciemne moce, zainteresowane zdobyciem rzekomo potajemnej receptury wywołującej eksplozję. Niedługo po wybuchu Iqbal i jego rodzina wybierają się do Jutlandii na kemping, dokąd jadą swoją starą mazdą, ciągnącą przyczepę zapakowaną namiotem cyrkowym. Nie przeczuwają, jak wielkim niebezpieczeństwom będą musieli wkrótce stawić czoło.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 170
Veröffentlichungsjahr: 2023
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Manu Sareen
Z języka duńskiego przełożył Marek Hammermeister
Saga
Iqbal Farooq i czarny Pierrot
Tłumaczenie Marek Hammermeister
Tytuł oryginału Iqbal Farooq og den sorte pjerrot
Język oryginału duński
Copyright © 2022, 2023 Manu Sareen i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728273425
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Książkę dedykuję moim dzieciom:
Cilji, Felixowi i Alvinowi
Podziękowania dla mojej żony Anyi,
przyjaciela Joya
i redaktorki Elisabeth
Wymowa imion rodziny Farooq:
Iqbal Farooq: ik’bal fa’ruk
Tariq: ta’rik
Rafig: ra’fik
Nazem: na’sim
Fatima: ’fatima
Nasrin: nas’rin
Dindua: ’dindua
– Iqbalu! Możesz wejść!
Wziąłem głęboki oddech i ponownie spojrzałem na tabliczkę. Z jednej jej strony zwisało krzywo bożonarodzeniowe serduszko, a na środku wielkimi literami napisane było: „Jeanette Ølholm – psycholog szkolny”.
Otworzyłem drzwi. Gabinet był przestronny i jasny. Za brązowym biurkiem siedziała rudowłosa kobieta i składała z papieru bożonarodzeniowe serduszka.
– Cześć, Iqbalu. Mam na imię Jeanette, jestem szkolną psycholożką. Musimy ze sobą porozmawiać. Czyż to nie wspaniale?
Roześmiała się.
– Tak, święta zbliżają się wielkimi krokami i muszę trochę się pospieszyć z robieniem ozdób – wyjaśniła, wskazując dłonią olbrzymi stos papierowych serduszek. Następnie spojrzała na mnie z powagą.
– No, Iqbalu, to z pewnością było dla ciebie dramatyczne przeżycie. Połóż się, proszę, na kozetce i opowiedz mi, co właściwie wydarzyło się w Tivoli. Rozmowa z dorosłą osobą jest bardzo ważna w takich okolicznościach.
Pomyślałem, że jeśli nie przestanie tak dużo mówić, to nie uda mi się wtrącić ani jednego słowa. Poza tym nie wiedziałem, od czego zacząć, bo w ogóle nie miałem ochoty poruszać tego tematu.
– Co przypomina ci się w pierwszej kolejności, Iqbalu?
Jeanette Ølholm zachęcająco pokiwała głową, roześmiała się, a potem powróciła do składania serduszek.
Zamknąłem oczy i dobrze się zastanowiłem.
– Choinka – odpowiedziałem. – Wszystko zaczęło się od tego, że tata postanowił kupić choinkę...
Choinka
– Iqbalu! Fatimo! Chodźcie wreszcie! Tariq czeka już na dole!
Tata mył zęby, podskakując w zielonych kalesonach w pokoju gościnnym, tak że z ust wylatywała mu spieniona pasta.
– Musimy mieć najładniejszą i największą choinkę w całej klatce schodowej. Ba, w całej dzielnicy Nørrebro!
– Ależ tato! Możesz przecież kupić ją sam na placu Blågårdsplads – powiedziała Fatima, naciągając na głowę ciepłą kołdrę.
– Nie kupimy choinki na placu – oznajmił tata. – Tam jest za drogo. Rozmawiałem z Rafigiem, który wie, gdzie można zdobyć tanie drzewka. Jeden z jego kolegów ze studiów mieszka na wsi, gdzie kosztują jedyne pięćdziesiąt koron. Trzeba tylko przyjechać z własną piłą.
Fatima natychmiast się obudziła.
– Tato, nie! Proszę cię! – zawołała, wbiegając do pokoju gościnnego. – Tylko nie wujek Rafig. Wystarczy wypowiedzieć jego imię, a już coś się knoci!
– Fatimo, daj spokój, skarbie – uspokoił ją tata, po czym zatańczył wokół niej indyjski taniec i zaśpiewał pieśń pochodzącą z jego ojczyzny. – Musimy mieć najładniejszą choinkę w całej Danii!
Fatima jest najodważniejszą starszą siostrą, jaką można sobie wyobrazić. Mówi do rodziców rzeczy, które całej reszcie nawet nie przeszłyby przez usta ze strachu. Z pewnością nie jest to więc przypadek, że chce zostać policjantką, kiedy dorośnie. Poza tym chodzi na karate i nosi czarny pas. Tata sądzi, że to nie przystoi, ale i tak jest z niej dumny. Fatima chodzi do pierwszej klasy Liceum Metropolitalnego. Wszyscy uważają ją za śliczną dziewczynę, a koledzy nawet się w niej kochają.
Tata był w siódmym niebie na myśl, że w wigilijny wieczór znajdzie się w centrum uwagi mieszkańców naszej klatki schodowej. Dlatego bardzo szybko byliśmy w drodze do miejsca, które zna wujek Rafig. Fatima siedziała z przodu obok taty, a Tariq i ja z tyłu. Tariq jest bez wątpienia najmądrzejszym członkiem naszej rodziny. Chodzi do piątej klasy, ale bez problemu potrafiłby odrobić lekcje Fatimy. Jest tak megabystry, że w rekordowym czasie rozwiązuje testy badające iloraz inteligencji. Tata zawsze podkreśla z dumą, że Tariq odziedziczył mądrość po jego rodzinie. Mama natomiast uważa, że po jej przodkach. W jednej kwestii są jednak zgodni. Otóż według nich nie ma w życiu ważniejszej rzeczy od tego, by Tariq został lekarzem. Szkopuł jednak w tym, że po pierwsze on mdleje na widok krwi, a po drugie marzy jedynie o zostaniu fizykiem.
– Co za osioł z tego Rafiga! Jak mógł narysować mi plan jazdy na otłuszczonej serwetce! – wykrzyknął tata, kiedy po raz sto dwudziesty pomyliliśmy drogę.
Na szczęście w głośnikach dudniła nagrana na kasecie muzyka Bollywood, dzięki której tata nigdy nie wpada w zły humor. W końcu znaleźliśmy wskazane miejsce, które położone było w lesie daleko od autostrady. Gdy wjechaliśmy na podwórze jakiegoś gospodarstwa, tata wyłączył muzykę i nerwowo rozejrzał się wokoło.
– Myślicie, że są tu psy? – zapytał.
Tata okropnie boi się psów. Sam jednak twierdzi, że się nie boi, lecz jest po prostu ostrożny, bo w Indiach psy są tak wielkie jak lwy. Kiedy ostatnio byliśmy w Indiach, rozglądaliśmy się za dużymi psami, ale nigdzie takich nie napotkaliśmy, chociaż tata wciąż nas zapewniał, że one istnieją.
– Iqbalu, wysiądź i sprawdź, czy są tu psy!
Wysiadłem z samochodu i się rozejrzałem. Nie widziałem ani jednego.
– Śmiało można wychodzić – oświadczyłem.
Ale kiedy tata zaczął wysiadać, nie mogłem się powstrzymać i zacząłem krzyczeć:
– O nie! Pies! Ratuj się kto może!
– Rany boskie! Wiedziałem! – wrzasnął tata i z powrotem wskoczył do auta.
W pośpiechu nacisnął głową klakson, który zawył tak głośno, że wystraszyłby każdego psa, zmuszając go do ucieczki. Gdy jego głowa znów się wyłoniła, skierował wzrok na Tariqa, który leżał na ziemi i zwijał się ze śmiechu, tak że po policzkach leciały mu łzy.
– To był lew, tato, prawdziwy lew! – mówił głosem łamiącym się od śmiechu.
– Bardzo zabawne, Iqbalu, niezły żart – powiedział tata, starając się wysiąść z samochodu tak, jakby nic się nie stało. – A ty, Tariqu? Myślałeś już o znalezieniu sobie jakiejś szkoły z internatem w Kalkucie?
Rozejrzeliśmy się dookoła. Popatrzyliśmy na wielki dom z trawą na dachu, który wyglądał jak te, które można obejrzeć na pocztówkach ze Szwecji albo z Bornholmu. Za nim znajdowało się coś, co wyglądało na zewnętrzny wychodek, a obok stała stara szopa.
Tata zapukał do drzwi domu, ale nikt nie otworzył, więc przykląkł i zajrzał przez szparkę na listy, po czym zbliżył do niej usta i wrzasnął:
– HALLOOO...!
Nikt się nie odezwał, a zatem nie pozostawało nic innego, jak znaleźć drzewko i migiem wracać do domu w Nørrebro. Nagle tata zauważył siekierę i dużą pomarańczową kurtkę, która wisiała obok drzwi.
– No proszę! – wykrzyknął. – To na pewno kolega Rafiga zostawił dla mnie kurtkę, żebym się nie pobrudził przy ciężkiej, męskiej robocie.
Gdy założył ją na siebie, wyglądał naprawdę dziwacznie. Była chyba o dziesięć rozmiarów za duża, bo wisiała mu aż do kolan. Wyglądał jak orangutan, ale był dumny jak generał. Uzbrojony w siekierę i ubrany w pomarańczową kurtkę, ruszył dziarsko w kierunku drzew. Fatima, Tariq i ja staraliśmy się dotrzymać mu kroku, co wcale nie było takie łatwe.
Tata dość szybko zabłądził w chaszczach, jednak po chwili usłyszeliśmy jego okrzyk:
– Jest!
Poszliśmy w kierunku miejsca, skąd dobiegał wrzask, i znaleźliśmy go klęczącego pod drzewem, które przypominało Tanweera Stanfielda, czyli jego ulubionego aktora
Bollywood. Tata nie znalazł oczywiście zwyczajnej choinki. Było to z pewnością największe drzewo w promieniu kilku kilometrów, tak potężne, że mogłoby stanąć przed kopenhaskim ratuszem. W żadnym stopniu nie przeszkadzało to jednak Nazemowi Farooqowi, synowi Jaspala Farooqa.
– Tu chodzi o mój honor – wyjaśnił. – Pochodzę z Indii i w żadnym wypadku nie mogę zadowolić się małym, zwykłym drzewkiem.
– Tata oszalał – wyszeptał Tariq. – Chyba powinniśmy zadzwonić na policję, żeby go unieszkodliwili. To nie jest normalne, że ojciec rodziny zachowuje się jak małpa, która na polu ornym zobaczyła indyjskiego aktora Bollywood.
– Ale tato! – powiedziałem. – To drzewko nie zmieści się w naszym mieszkaniu...
– ... bo ma chyba z sześć metrów – dokończyła Fatima.
– Tak, co najmniej sześć metrów – potwierdziłem.
– Ależ moje drogie dzieci, trochę je przytniemy i będzie pasować.
Z niemałym trudem zdołaliśmy wreszcie przymocować choinkę na dachu mazdy 626 z 1986 roku. Ale gdy mieliśmy już wsiadać do środka, usłyszeliśmy głos dobiegający z wychodka czerwonego jak skrzynka pocztowa:
– Co wy tu, do ciężkiej cholery, robicie?
Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy gigantycznych rozmiarów mężczyznę, ubranego w koszulę drwala z rękawami podwiniętymi aż za łokcie, który szybko się do nas zbliżał. Na jego rękach widać było pełno tatuaży przedstawiających statki, jednak ja zastanawiałem się jedynie nad tym, jak ten wielkolud zdołał wejść, a potem wyjść z tak małego kibelka.
– Jesteście głusi czy potrzebujecie planszy komunikacyjnej? – zapytał złowrogo. – A może zwialiście z jakiegoś obozu dla uchodźców?
– Yyy... – zaczął się jąkać Tariq, ale tata mu przerwał.
– Witaj, dobra człowieku! – przywitał się.
– Tato, nie mówi się „dobra człowieku” – wyszeptała Fatima.
– Będziemy obchodzić święta i kupiliśmy duńską choinkę od mojego brata, który jest pańskim starym znajomym ze studiów. Chcemy właśnie wrócić do domu...
– Stul dziób, Mustafa! – przerwał mu drwal. – Nie chodziłem do szkoły ani z tobą, ani z twoim bratem.
– Nie nazywam się Mustafa, tylko Nazem – poprawił go uprzejmie tata.
Drwal rzucił okiem na samochód z zapakowaną na dachu olbrzymią choinką.
– Stul dziób, do cholery! Już ósmy raz w tym tygodniu ktoś kradnie mi choinkę. A ty dodatkowo rąbnąłeś moją kurtkę! Co ty sobie wyobrażasz, Mustafa?
Tata niczego nie rozumiał.
– Nie nazywam się Mustafa, a mój brat, pański kolega ze studiów, mówił...
– Mam w nosie twojego brata!
Drwal ze złości aż poczerwieniał na twarzy.
– Ścięliście moje najlepsze drzewko, które obiecałem w przyszłym roku dostarczyć do Ratusza! Jakby tego było mało, zwinęliście mi kurtkę, jak siedziałem na kiblu. Zapłacicie mi za to!
Drwal przestał na chwilę mówić, ale cały czas głośno sapał. Szczerze mówiąc obawiałem się, że autentycznie wybuchnie. Raczej nie wyglądałoby to dobrze na okładkach tabloidów. Fotografia drwala, który eksplodował z wściekłości, a obok mój tata skąpany w jego krwi i wnętrznościach, ubrany w pomarańczową kurtkę, z piłą w ręku. Oj, dobrze, że zrobił sobie przerwę w wydzieraniu się na nas. Chociaż tata wciąż wyglądał na ogromnie wystraszonego.
– To będzie cię kosztować pięć i pół tysiąca, Mustafa, i nie mówimy tu o talarach, tylko o koronach!
– Pięć... pięć... pięć i pół tysiąca koron? – zająknął się tata.
Podczas drogi do domu w aucie panowała absolutna cisza. Słychać było tylko uderzenia tętna taty, które wzrosło do stu osiemdziesięciu. Potem ojciec zaczął mamrotać pod nosem coś o wujku Rafigu i jego szajbniętym rzekomym koledze ze studiów, którego powinno się skrzyżować z osłem albo turecką kozicą górską. Atmosfery nie poprawił też fakt, że odjeżdżając, Tariq wychylił się przez okno i zawołał:
– Good Beirut, złamasie!
Podczas jazdy autostradą tata uświadomił sobie, że wciąż miał na sobie pomarańczową kurtkę drwala. Wcisnął hamulce mazdy tak, że aż zapiszczały, i samochód zjechał na bok. Wyskoczył z auta, zdjął kurtkę i rzucił na jezdnię, a potem zaczął po niej skakać, przeklinając tak głośno po pendżabsku, że nie usłyszał syreny policyjnego motocykla, który zajechał obok samochodu. Nie dostrzegł też powiększającego się korka, który utworzył się za nami.
– Czy pan ma w ogóle prawo jazdy? – zapytał policjant, obrzucając badawczym wzrokiem choinkę na dachu samochodu. – Co pan właściwie robi?
– Ja... Wszystko przez mojego głupkowatego brata Rafiga, który obiecał mi drzewko za pięćdziesiąt koron, a skończyło się to tak, że musiałem zapłacić pięć i pół tysiąca. Poza tym miałem do czynienia z odrażającym drwalem, a my w tym roku po raz pierwszy będziemy obchodzić wigilię w Danii. Być może pierwszy i ostatni – dodał na koniec skruszony tata, podając funkcjonariuszowi prawo jazdy.
– Wie pan co, Nazemie – powiedział policjant o imieniu Mikkel – najlepiej będzie, jak będę pana eskortował w drodze do domu. Niech pan jedzie za mną, a ja się postaram, żeby choinka bez uszczerbku dotarła do Nørrebro.
Tata był wniebowzięty. Natomiast ludzie stojący na ulicy stali jak wryci, przyglądając się jadącemu na niebieskich światłach policjantowi oraz ojcu podążającemu za nim z olbrzymią choinką na dachu auta. Nikogo nie brakowało. Byli właściciel warzywniaka, kioskarz i sąsiedzi. Nawet klienci, robiący zakupy w Netto, patrzyli na nas przez okna.
Zanim pożegnaliśmy się z policjantem, tata zaproponował mu filiżankę indyjskiej herbaty i barfi, lecz on odparł, że musi ruszać dalej łapać przestępców.
– A nie dałoby się przypadkiem zamknąć w więzieniu mojego brata Rafiga? – zapytał tata. – Chociaż na parę tygodni. Byłaby to dla niego znakomita nauczka za to, że mnie tak nabrał z tą choinką.
Z wielkim mozołem zdołaliśmy wciągnąć choinkę do mieszkania. Pomagał nam nawet Dindua, który bawił się z mieszkającym piętro niżej Lelixem. Tak naprawdę ma na imię Ali, ale chce, żeby nazywano go Dindua. Któregoś dnia razem z Lelixem, który pożyczył od swojej mamy tablice numerologiczne, wyliczyli, że może nosić wyłącznie imię Dindua. W przeciwnym razie mogłoby mu się przydarzyć ogromne nieszczęście. W tym samym czasie wystąpiło w Azji tsunami, więc tym smarkaczom się zdawało, że to znak od Boga. A ponieważ jest małym, rozpieszczonym gówniarzem, więc wszyscy uwierzyli w jego chory pomysł. Próbowałem nakłonić go, żeby wymyślił sobie następne imię. Mam nadzieję, że znajdzie dla siebie jeszcze śmieszniejsze, na przykład Matołek albo Pustak, ale trochę to pewnie potrwa. Teraz obwieszcza wszem wobec i każdemu z osobna, że o życiu i losie decydują liczby, które nas otaczają, a my musimy znaleźć swoją, bo ona definiuje nasze życie i napełnia je miłością. Nie ma pojęcia, co plecie. Doprawdy trudno to wytrzymać.
– Musimy ustawić choinkę, zanim mama wróci z pracy – oznajmił zasapany tata. – Dindua, podaj mi piłę!
Ojciec klęczał na podłodze przy choince, która wypełniała cały pokój gościnny i kawałek przedpokoju.
– Ależ tato, na dole nic nie da się już obciąć – zauważyłem.
Tata spojrzał najpierw na nas, a potem na choinkę.
– Spokojnie, kochane dzieciaki, tylko spokój może nas uratować. Już ja coś wymyślę...
Po chwili zastanowienia dodał:
– Obetniemy kawałek czubka.
Już po chwili choinka pozbawiona była szczytu, a gdy tata skrócił jeszcze pień, nie miała także podstawy. Przypominała drzewo, które przebiło podłogę i wrosło w sufit. Co się dzieje z moją rodziną? Nie jesteśmy nawet Duńczykami i nigdy nie obchodziliśmy świąt Bożego Narodzenia, a teraz na środku pokoju stoi zielone, świąteczne monstrum.
Tata nie pomyślał oczywiście o tym, że trzeba również zakupić ozdoby i świeczki, a zatem zaczął się rozglądać po mieszkaniu za czymś, co mogłoby je zastąpić.
– Słuchajcie, dzieci! Możemy powiesić widelce.
Jak powiedział, tak zrobił. Wyjął kilka widelców i powiesił je na gumkach recepturkach.
Fatima, Tariq i ja siedzieliśmy w milczeniu na kanapie, a tata i Dindua biegali po mieszkaniu, znajdując jedną rzecz za drugą. Szczyt głupoty został natomiast osiągnięty, kiedy Dindua, ten mały diabeł, postanowił zawiesić na choince skarpety.
– We wszystkich kreskówkach wiszą skarpety – stwierdził. – Wkłada się do nich prezenty.
– Słusznie, Dindua – zgodził się z nim tata. – My też musimy je mieć. Sam widziałem już coś takiego. To dobry pomysł.
Ojciec pogłaskał go po głowie, a po dwóch minutach pojawił się w pokoju gościnnym ze swoimi kupionymi w promocji białym skarpetkami do tenisa, na których były dwa czerwone paski.
– Teraz mamy prawdziwą choinkę – oznajmił z dumą i chwycił Dinduę za rękę.
Następnie cofnął się o krok i przypatrzył się drzewku wielkimi, wilgotnymi jak u psa oczami.
Nasza pierwsza choinka była gotowa. Jakaż ona była brzydka! Fatima podniosła się z kanapy.
– Tak długo, jak to zielone brzydactwo będzie tu stało, nie będę mogła nikogo zaprosić do domu – oświadczyła, po czym udała się do swojego pokoju i zamknęła za sobą drzwi.
Gdy mama wróciła z pracy i weszła do pokoju, krzyknęła:
– Nazemie, co to ma być? Mamy w domu drzewo ze zwisającymi skarpetami i widelcami. Dlaczego?
Tam, skąd rodzice pochodzą, drzewa nie rosną w środku domu, lecz na zewnątrz.
– Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałam. Musze przyznać, że z radością opowiem rodzinie w Indiach, że na środku pokoju gościnnego mamy drzewo... ze skarpetami!
Mama bardzo starała się powstrzymać od śmiechu. Tłumiła go i udawała poważną.
– Jakie śliczne drzewko, Nazemie – pochwaliła.
Ale mleko i tak już się wylało. Tata poczuł się obrażony. A gdy ktoś godzi w jego honor, staje się dziecinny, co z kolei budzi w nim upór, przez który jest w stanie wyprawiać najdziwniejsze rzeczy.
– Tak, tak, oczywiście, może faktycznie tak sądzisz – powiedział do mamy. – Ale ty i tak się na tym nie znasz. To jedno z najrzadszych, specjalnie wyhodowanych drzewek w Danii z bardzo delikatnymi, szlachetnymi szpilkami świerkowymi. Zostało genetycznie ulepszone w specjalnych laboratoriach i ręcznie zaszczepione, a następnie rosło w bardzo luksusowej, indywidualnie dopasowanej glebie. Tylko dla tego jedynego drzewka. A więc musiało niestety kosztować pięć i pół tysiąca koron...
Mama nie skomentowała tego. W ten oto sposób w nasze pierwszy raz obchodzone święta tata został najciekawszym tematem rozmów w bloku. Wszyscy do nas przychodzili, żeby obejrzeć drzewko. Imigranci chcieli zobaczyć specjalnie wyhodowaną, genetycznie zmodyfikowaną, luksusową choinkę, która bardzo, ale to bardzo im się podobała. A Duńczycy chcieli na własne oczy ujrzeć najdroższe i najbardziej zmaltretowane drzewko w Kopenhadze. Im aż tak bardzo się nie podobało, ale mieli za to dobrą zabawę. Nikt z przybyłych nigdy wcześniej nie widział choinki z zawieszonymi widelcami i skarpetami.
Nasz dom
– Iqbalu! Musimy wreszcie wyrzucić tę choinkę! Mamy już maj. Mówiłem to już tysiąc razy. Nie mam zamiaru ciągle sprzątać tych szpilek.
– Mówi się igieł, tato! – poprawiła Fatima ze znużeniem, nie odrywając wzroku od gazety. Nawet nie raczyła spojrzeć na drzewko.
Tata miał rację. Minęło już sześć miesięcy od czasu, kiedy z wielkim trudem targaliśmy po schodach choinkę, która teraz przypominała szkielet, choć w święta była najsławniejszym i najszerzej omawianym drzewkiem w całej dzielnicy.
Do wyniesienia choinki trzeba była zaangażować całą rodzinę. Pomagali wszyscy: mama, tata, Fatima, Tariq, Dindua i ja. Na schodach nie było zbyt dużo miejsca. Było tak ciasno, że prawie musielibyśmy wejść do sąsiadów, żeby ją obrócić.
Nasi sąsiedzi to Egipcjanie. Na ich drzwiach napisane jest „Ali Nour”. Ali jest także gospodarzem domu. Mieszka z dwoma synami, Hassanem, który ma dwadzieścia jeden lat, i szesnastoletnim Kaseemem. Ali mierzy najwyżej metr sześćdziesiąt, ale za to nosi przed sobą pokaźny bagaż. Fatima nazywa Alego po prostu „Brzuchem”. Gdziekolwiek się go spotyka, nosi zielony kombinezon, z którym nigdy się nie rozstaje. Chyba że do snu, chociaż tak do końca nawet tego nie jesteśmy pewni. Ali i jego dwaj synowie są dla nas mili. W Danii są dla nas, w pewnym sensie, rodziną.
– Gdy się mieszka kilka tysięcy kilometrów od prawdziwej rodziny, trzeba znaleźć ludzi, którzy znajdują się w takiej samej sytuacji – często mówi tata.
U Alego i jego dwóch synów ciągle dzieją się dziwne rzeczy. W zeszłym roku, kiedy wrócili z wakacji w Egipcie, ledwo zamknęli za sobą drzwi, a już usłyszeliśmy wrzaski dobiegające z ich mieszkania. Od razu do nich pospieszyliśmy.
– Ali, dlaczego tak krzyczysz na syna? – zapytał tata, obrzucając łakomym wzrokiem górę owoców i warzyw przywiezionych z Egiptu.
– Ach, Nazem, przyjacielu, właśnie wróciliśmy. Kaseem przywiózł z Egipt do Dania zwierzę. Ja nie znam to zwierzę. On mnie oszukuje.
Ali bezradnie popatrzył na ojca.
– Spokojnie, mój przyjacielu! Zostaw chłopaka! To dobrze, że chce się opiekować zwierzęciem. To chyba nie jest duży kłopot dla ciebie.
– Ale mnie się nie podoba ta brzydka zwierzę! W moja kraj zwierzę nie jest w domu. Jest na grillu albo biega na zewnątrz. A Kaseem wkłada w dodatku jedzenie dla zwierzę do lokówki. Obrzydliwe!
– Do lokówki? – zapytał tata.
– Tak, do lokówki – odparł Ali, wskazując lodówkę.
– A, do lodówki – poprawił.
– Ależ tato! – przerwał Kaseem. – On umarłby, gdybym nie wziął go z sobą. Zachowuje się cichutko i jest taki malutki. Henriś nie urośnie bardziej jak piętnaście centymetrów.
– No widzisz, Ali. Bóg obdarował cię mądrym chłopakiem. Uratował zwierzątko, które nazwał Henrikiem i które nie urośnie więcej jak piętnaście centymetrów. To żaden problem. Daj chłopakowi spokój!
Ali długo się zastanawiał.
– Okiej, Nazem, mój przyjacielu. Ze względu na ciebie, okiej, mój syn jest twój syn. Jak ty mówisz okiej, to ja mówię okiej, moja zwierzę jest twoja zwierzę...
Kaseem bardzo się ucieszył.
– A może chce pan zobaczyć Henriczka? – zapytał tatę, kiedy mieliśmy już odejść. – Leży w łazience w misce.
Gdy ojciec wrócił do naszego mieszkania, był blady jak papier.
– On... on... oszalał, ten chłopak oszalał – wyjąkał.
– Nazemie, co ci jest? – dopytywała się mama. – Co się stało?
– Ta kapuściana głowa, Kaseem, przywiózł z Egiptu krokodyla nilowego. One mogą osiągać aż siedem metrów długości. Co robić? Nie możemy przecież mieć w naszej klatce schodowej krokodyla nilowego. Co by na to powiedzieli Duńczycy?