Kleszcze - Anna Dalia Słowińska - E-Book

Kleszcze E-Book

Anna Dalia Słowińska

0,0
4,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Książka z gatunku kryminał/thriller. Jednak humorystyczny język i narracja książki, odbiegają od tego standardu. W książce zawarte jest kilka wątków toczących się wokół zabójstwa w małym miasteczku na Podkarpaciu i głównego podejrzanego – męża zamordowanej Jagody Szutkowskiej. Nietypowo, jak na ten gatunek prozy, śledztwo prowadzi młoda prawniczka zmuszona wrócić do swojego rodzinnego miasteczka i zmierzyć się z bolesną przeszłością, oraz z najtrudniejszym zadaniem swojego życia - odnaleźć zabójcę. Śledztwo prowadzi wraz z detektywem Zbyszkiem Figurantem. Jak poradzi sobie ze sprawą, która dotyczy jej samej? W trakcie zbierania dowodów na niewinność swojego klienta, pani mecenas i detektyw, odkrywają, że niby przypadkowe, czy wydawać by się mogło naturalne liczne zgony w Nowej Dębie, niezupełnie są przypadkowe, a są dziełem seryjnego mordercy. Kto jeszcze musi zginąć żeby prawda wyszła na jaw? A co jeżeli seryjnym zabójcą jest…?

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


© Copyright by Anna Dalia Słowińska & e-bookowo

Projekt okładki i zdjęcia: Katarzyna Olter

Opracowanie graficzne: Filip Kowalski

ISBN 978-83-8166-019-8

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

W pracach redakcyjnych uczestniczyli studenci Instytutu Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego w ramach przedmiotu opcyjnego Jak wydać własną książkę w roku akademickim 2018/19.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2019

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Dedykuję tę powieść moim córkom Małgorzacie i Elżbiecie oraz moim wnukom Ulci i Mateuszowi.

Przypadkowa zbieżność imion, nazwisk i zdarzeń; historia od początku do końca wymyślona. Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne, jak również opisane domy i zabudowania.

ROZDZIAŁ 1

Pociąg wyraźnie zwalniał, zbliżając się do stacji Nowa Dęba. Mecenas Małgorzata Wiśniewska w zamyśleniu spojrzała przez otwarte okno na las. Przed oczami przesuwał jej się piękny widok: drzewa, drzewa, drzewa… Przeważnie sosny. Rosły prosto, jakby chciały dosięgnąć nieba, a ich gałęzie tworzyły coś w rodzaju dziurawego dachu, przez które przedzierało się wczesnopopołudniowe słońce. Rzucało długie promienie światła na jasnozielone paprocie, tworzące leśne pokrycie.

Kiedyś, kilkanaście lat wstecz, Małgorzata, jako młoda dziewczyna, bardzo mocno zaprzyjaźniła się z tym wysokim, sosnowym cudem przyrody, z każdą jego ścieżką, z każdym jagodowym krzakiem, z każdą dorodną paprocią. Ale to było kiedyś.

Od kilkunastu lat pani mecenas rzadko tu przyjeżdżała, bo… Gdzieś tam, wstydliwie, w samym czubku głowy zakorzenione było, że to bo, tożsame jest z powiedzeniem: „nie, bo nie”. Wzruszyła ramionami. Tak naprawdę najtrudniej się przyznać do własnej ciasnoty umysłowej.

Jednak ciasna na umyśle niby nie była, czyli co pozostawało? Tchórzostwo, wygodnictwo? A może tylko zapracowanie? – nieśmiała myśl zaświtała w jej głowie i natychmiast zgasła jak zdmuchnięta świeczka.

Nie, zdecydowanie nie o to chodziło.

Pociąg gwałtownie szarpnął i zahamował, na skutek czego wleciała w szeroko rozstawione nogi jakiegoś nastolatka. Ten syknął ze złością, a ona przeprosiła jak nakazywała kultura. Następnie ściągnęła z półki niewielką, elegancką torbę podróżną i odprowadzona wzrokiem uszkodzonego mężczyzny, zbliżyła się do wyjścia.

Może jakoś uda się otworzyć te drzwi, pomyślała. Bywało, że w pociągach tego typu, gdzie jeszcze nie dotarła nowoczesność, miewała z tym kłopoty. Spojrzała z niepokojem na boki. Żadnego siłacza płci męskiej w zasięgu jej oczu niestety nie było.

Spociła się ze zmęczenia i emocji. Miała już dość tej kilkunastogodzinnej podróży w wyjątkowym „komforcie” i drażniących myśli. Szarpnęła drzwi z całej siły. Nic. Czyli niepokój był słuszny – ani drgnęły. Jeszcze trochę i pojedzie do Kolbuszowej. Szarpnęła jeszcze raz. Udało się. Złamał się za to artystycznie zrobiony paznokieć. Zabolało.

W ostatniej chwili wysiadła z pociągu, ostrożnie stawiając kroki, bo obcas gotów był zawadzić o schodki i zabolałoby jeszcze bardziej.

Pociąg odjechał, a ona rozglądnęła się, wycierając mokre od potu czoło. Nie było tu żadnego dworca, jedynie wiata od deszczu i kilka ławeczek, a wkoło las. Sporo drzew w pobliżu torów wycięto, co stwarzało bardziej otwartą przestrzeń, niż to co zapamiętała z czasów dzieciństwa. Tak czy siak było to pustkowie. Na dodatek blisko cmentarza.

Wuj, którego spodziewała się zastać na ławeczce jeszcze nie dotarł, co ją trochę wytrąciło z równowagi. Nikt również nie wysiadł z pociągu, a zawsze byłoby raźniej. Nie było także w zasięgu oczu postoju taksówek.

Szlag! Przeklęła, bo i jak tu iść na tym obcasie. Niewielkim, bo niewielkim, ale jednak. Poza tym droga do domu wuja – dobre trzy kilometry – prowadziła wzdłuż lasu.

Natomiast wielce optymistycznym był fakt, że Nowa Dęba miała przyjazny zdrowiu klimat i pachniało tu żywicą. Wciągnęła więc w piersi aromatyczny zapach i z westchnieniem ruszyła przed siebie, tłumacząc w duchu wuja: pewnie cierpliwie czeka na jej telefon, tym bardziej, że już go wcześniej informowała, iż pociąg się spóźni i zadzwoni jak będzie dojeżdżać do Nowej Dęby. Ale jak pech to pech – nie było zasięgu. A wuj na dodatek nie bardzo rozumiał o czym mówi.

– Pociąg? Jaki pociąg?

– No… taki zwyczajny, dość długi… – zażartowała.

Nie odpowiedział, więc i ona milczała, bo i po co tłumaczyć oczywiste fakty? Dzień wcześniej informowała przecież, że samochód w naprawie. Co prawda późno wieczorową porą i może tego nie zarejestrował w swoim umyśle, bo o tej porze już pewnie wyrwała go ze snu, bądź też z drzemki.

Nic to, pomyślała idąc dalej. Nikt jej chyba nie napadnie, a w międzyczasie może złapie zasięg. Albo i na horyzoncie jednak pojawi się wuj, bo był bardzo skrupulatny jeśli chodzi o raz dane słowo. Powiedział, że wyjedzie po nią, to wyjedzie. Tyle, że ona już może być w połowie drogi, a na dodatek z duszą na ramieniu. Ot, zwykły ludzki strach. Tylko kompletni idioci go nie odczuwają. Jest w końcu czynnikiem naturalnym, a tym bardziej, że komuś zasłużonemu w cudzysłowie i w biznesie skutecznie nie pomogła, choć tego najwyraźniej od niej oczekiwał.

– Słodziutka, jesteś najlepsza. Wyciągniesz mnie z tego! Nie ma innej opcji – powiedział. – Pieniądze nie grają roli, przekup kogo potrzeba – dodał i na dodatek zagroził palcem tuż przed jej nosem i to tuż przed rozprawą. Na dodatek uśmiechnął się zwycięsko.

Wiedziała od pierwszego spojrzenia, od pierwszej rozmowy, że ten mężczyzna w średnim wieku, o mętnym spojrzeniu jaszczurki, to wyjątkowa szuja. W jego oczach czaił się mord. Kiedy zorientowała się w trakcie rozmów, jakim jest człowiekiem i na co go stać, było już za późno, aby się wycofać. No cóż, zgodziła się go bronić i broniła. Z całą pewnością dostał mniejszą karę, ale i też z całą pewnością nie zrobiła wszystkiego, na co było ją stać. Co to, to nie! Nie była byle adwokatem ze zwichrowanym moralnym kompasem. Przeciwnie.

Kiedy po ogłoszeniu wyroku spojrzał na nią mrocznym wzrokiem, pomyślała, że jednak dopadnie ją wcześniej niż później. A jak nie on sam, to jego kumple.

Coś się w niej zamknęło na moment, jak muszla w obliczu zagrożenia. Szybko jednak odpędziła niepokój. Byle gadzina będzie ją straszyć… Ale też wiedziała, że z mafią nie ma żartów, więc niepokój wracał jak bumerang.

Zdarzało się też, że dopadało ją zimno, a już szczególnie po kilku telefonach, kiedy to za każdym razem słyszała: Słodziutka, pilnuj się… i przyspieszony oddech. Tylko jeden człowiek tak ją nazywał i dobrze wiedziała kto nim jest.

Bawił się nią, straszył, czy mówił serio?

W każdym razie pilnowała się. Zrobiła kurs samoobrony. To się zawsze przyda. Kupiła broń, którą przekładała z torebki do torebki, prawie jak grzebień, lusterko, pomadkę i gaz na wściekłego psa. Tych wściekłych psów, czyli szubrawców, kręciło się po świecie w końcu sporo i nigdy nie wiadomo czy się na takiego nie wpadnie. Od jakiegoś czasu miała też ochroniarza słusznej budowy.

Ten przystojniak był jej pomagierem, czyli wielce przydatnym detektywem. Zbierał dla niej różne informacje a przy okazji często instruował, w które miejsce kopnąć, aby zabolało. Udzielał jej również innych cennych porad typu: palec w oko.

Na wszelki też wypadek, po kilku telefonach od Słodziutkiego, przeprowadziła się z Poznania do Piły. Zresztą tak naprawdę, strach nie był jedynym powodem, a bardziej interesy nią kierowały.

Kolega po fachu, Romek Niedźwiecki, otworzył przed nią nowe perspektywy, które były całkiem, całkiem. Została jego wspólniczką w dużej kancelarii adwokackiej. Pociągnęła też za sobą swego ochroniarza. Wynajęła mu małe mieszkanko w pobliżu swojego.

Dziś, Zbyszek Figurant, miał wolne. Nie było powodu, aby go za sobą ciągnąć na rodzinną imprezę aż do Nowej Dęby, miasta oddalonego prawie sześćset kilometrów od Piły. Kumple Słodziutkiego nie mogli o tym wiedzieć, mimo to nie czuła się na tym odludziu komfortowo, więc wyjęła gaz. Ba, szczerze mówiąc, miała pietra jak stąd do nieba, ale i też miała palec, a nawet dziesięć, i odpowiedni but na szpilce, jakby co.

Tak zabezpieczona na wszystkie sposoby ruszyła przed siebie, czując jednak niepokój.

Na jej szczęście z zakrętu wyłonił się wuj Teodor z narzeczoną i niewielkim pieskiem na długiej smyczy.

Z daleka już otwierał szeroko ramiona. Odetchnęła z ulgą i zaprzestała dywagacji samej ze sobą, co też ewentualnie mogłaby wykorzystać w razie W. Strach uleciał jak ręką odjął.

Wuj – metr osiemdziesiąt pięć, narzeczona i pies – mały, bo mały, ale zawsze pies. Razem do kupy to siła. No i jeszcze uzbrojona torebka, gaz, i szpilki. Niewysokie, ale jednak dobrze dopasowane do nogi. Uśmiechnęła się.

– Witaj, Małgosiu, poznaj moją panią, moją kruszynkę – powiedział Teodor z uśmiechem i dumą w głosie, która aż go rozpierała, co widać było gołym okiem.

Narzeczona Teodora, kobieta koło pięćdziesiątki, była uderzająco piękną szatynką, niezwykle wiotką i niewielkiego wzrostu. Rzeczywiście kruszynka. Określenie pasowało jak ulał. Nie pasowała tylko w żaden sposób do wujka.

Podała Małgorzacie rękę i uśmiechnęła się przyjaźnie. Kiedy ich oczy spotkały się, coś zatańczyło w spojrzeniach. Krótki taniec sympatii między osobami, które widzą się po raz pierwszy.

– Mów mi Irena. Przepraszamy za spóźnienie, to moja wina – powiedziała lekko i zaśmiała się z wdziękiem. Ten lekko ochrypły śmiech i dołeczki w policzkach dodawały jej uroku. Była śliczna.

– Nie jej wina, tylko moja – sprostował wuj, wypinając pierś do przodu – zebrało mi się na pieszczoty i stąd… – urwał, robiąc znaczącą minę. – Jak widzisz, Małgosiu, wszedłem na drogę rozpusty – dodał po chwili i spojrzał roziskrzonym wzrokiem na swoją narzeczoną.

– No cóż – zachichotała Małgorzata. – Kiedyś ta pora musiała nadejść, wujku. Nic się nie stało. Rozpusta i życie bywają piękne – zapewniła humorystycznie i mrugnęła do niego oraz Ireny okiem.

Wuj skwapliwie przytaknął, kiwając energicznie głową. To było nowością, ponieważ ostatnimi czasy rzadko jej przytakiwał, a właściwie wcale. Kiedyś nie uznawał tego typu żarcików.

No, no, miłość jednakże czyni cuda.

– Jaką miałaś podróż? Zmęczona bardzo? Dlaczego nie przyjechałaś samochodem? Co, znowu w naprawie?! Dlaczego takie duże opóźnienie? A nie stać cię, moja droga, na coś lepszego? – zasypał siostrzenicę gradem pytań, kąśliwym tonem. W żaden sposób nie pasował do uśmiechniętej szeroko Irenki, co stwierdziła po raz drugi i chyba nie ostatni.

– Mój staruszek w warsztacie. Rozsypał się i to na dodatek wczoraj, mówiłam ci – przypomniała. – Bywa, o nowym pomyślę, choć i ten nie był aż tak stary jak ja – poinformowała z humorem. – A tak poza tym nie mogłabym nic wziąć na ząb! Nie ma tego złego… – dodała ze śmiechem.

Teodor mrużąc oczy przez chwilę studiował twarz siostrzenicy. Coś mu wyraźnie nie pasowało.

– Wczoraj? Wczoraj się rozsypał jak to pięknie nazwałaś? A… i stąd ten pociąg! – odkrył z miną geniusza. – A swoją drogą, przed tak daleką podróżą trzeba samochód sprawdzić. To ty o tym nie wiesz? Ile ty masz lat? Piętnaście?

– Coś bliziutko koło tego. Na jeden boczek – dodała z mrugnięciem oka.

Irenka roześmiała się perliście, ale i z zażenowaniem spojrzała w oczy narzeczonego. Nie zrozumiał.

– Boczek? – zdziwił się.

– No tak, na jeden. Na drugim nieco mniej, ale daj spokój, wujku. Nie o boczki chodzi.

Dał, ale nie do końca.

– Na jak długo przyjechałaś? Chyba nie na jeden dzień? – zaczął pytać o konkrety, wyraźnie szykując się do ataku. – No więc? Ile to już lat nie miałem przyjemności… – Zaczepił ją również wzrokiem. Cały Teodor. To nic, że na wydaniu. Zanim to sobie uzmysłowi może być za późno.

No trudno. Każdy pracuje na swój los.

Obróciła w palcach pasek torebki.

– Na dwa dni – uściśliła. – We wtorek muszę być w pracy, no ale twoja siedemdziesiątka, wujku, to priorytet i jeszcze zaręczyny… Gratuluję i bardzo się cieszę. – Spojrzała na śliczną Irenkę.

– A nie było jakiegoś innego połączenia? Tyle godzin w pociągu… i z przesiadkami? – Wuj wyraźnie się zmartwił.

– Nie było. Przykro mi. Przestudiowałam cały Internet. Z Piły ostatnimi czasy są kiepskie połączenia, a pociągiem jedzie się długo, że nie powiem bardzo długo, bo i ze trzy razy muszę się przesiąść i wszędzie poczekać. Poza tym chciałam tu dotrzeć możliwie jak najszybciej i o przyzwoitej porze – poinformowała i potarła zmęczone oczy.

– No właśnie! Długo się jedzie. Jakbyś nie mogła wybrać sobie innego miejsca na stałe osiedlenie. Nie potrafię tego pojąć. Doprawdy, nie potrafię – wymruczał i umilkł.

Wzruszyła niegrzecznie ramionami. Po chwili się zreflektowała.

– Przepraszam, dzień się zaczął koszmarnie i bardzo wcześnie, czyli w środku nocy i jestem umęczona jak stary koń, co idzie pod górkę.

Kiwnął głową, choć z całą pewnością nie dotarło do niego, co znaczy „dzień w środku nocy”.

Ucieszyła się, że przeprosiny tak gładko przeszły jej przez gardło i że wujek nie żądał bardziej skrupulatnych wyjaśnień. Może tylko na razie. Nie ma pewności, czy do tego nie wróci.

– Jesteś wspólniczką Teodora? – zapytała i zwróciła wzrok w stronę Ireny, nie dając wujowi szans na rozwinięcie tematu w kierunku dnia i nocy, Piły, czy też długiej jazdy pociągiem z przesiadkami. Albo i nie daj boże konia co idzie pod górkę.

– No… tak to można nazwać – zawahała się Irena. – Przejęłam kancelarię w Tarnobrzegu, a Teodor pracuje na miejscu. Dobrze wiem, Małgosiu, co znaczy praca na kilka frontów i stałe rozjazdy. Ale tak jest dobrze. Po pracy można rzeczywiście odpocząć i żaden klient nie puka do drzwi, a odległość to pestka jak się ma dobry i szybki samochód – dodała. –W dużych miastach pokonuje się nie takie odległości. Czyż nie? – spojrzała Małgorzacie w oczy, lekko przekrzywiając głowę.

Była naprawdę w porządku, ale chyba słabo się znała na starzejących facetach i na odległościach w niewielkich miastach. Bo Piła to nie Warszawa ani Kraków.

Irena uśmiechnęła się, ukazując rząd równych zębów.

– Nieważne, droga w sumie niezła, a na odcinkach, gdzie króluje las, można trochę wcisnąć pedał, a las jak wiesz…

– Pachnie żywicą – dokończyła Małgorzata.

Irena skinęła potakująco głową.

Emanowała magnetyzmem, toteż nic dziwnego, że Teodor zakochał się w młódce, zważywszy na jego słuszny wiek. Ale co kierowało nią? Była zdecydowanie miła, zdecydowanie piękna, i zdecydowanie elokwentna. Z całą pewnością taki wybór kandydata na męża nie był z braku laku.

Pieniądze? A fe, cóż za myśli!

Inteligencja i błyskotliwość wuja?

Może? Kto to wie?

Może tylko ona tego nie dostrzega?

Niewątpliwie w czasach jej wczesnej młodości wuj takim był. Szczególnie w sferze porad wszelkiego rodzaju. I kiedy zastępował jej ojca, pouczając czy strofując, ale zawsze z humorem. Dzisiaj go widziała jako podstarzałego mężczyznę i za nic nie mogła wpasować się w jego sposób myślenia.

Ciekawe jak to robi Irenka?

No cóż, życie jest niezbadane, podobnie jak kierunki, w które strzela Amor, pomyślała na koniec i zerknęła tym razem na wuja. Zmienił fryzurę i okulary. Ogolił także wąsik, który od lat niezmiennie zdobił jego pociągłą, niebrzydką twarz o śniadej cerze.

Prezentował się całkiem, całkiem. Był w jasnym garniturze i czarnej koszuli rozpiętej pod szyją, na której królowała gustowna jedwabna apaszka. W jego oczach akurat iskrzył humor. Szczególnie, gdy spoglądał na Irenkę, bo na Małgosię patrzył bez błysku w oku, chyba że był to błysk złośliwości. Nic to i tak bardzo go kochała. Było nie było, brat rodzony mamy i jedyna rodzina jaka jej pozostała. A miłość przyjmuje się wraz z jej dobrodziejstwem.

Teodor przerzucał wzrok a to na Irenkę, a to na nią, i nie miała wątpliwości, że szykuje jakieś słowne rewelacje okraszone sensacją. Zresztą nie dalej jak dwa dni wcześniej zrobił telefoniczny i tajemniczy wstęp, potwierdzając jej przypuszczenia, że jednak określenie – „podstarzały”, pasuje do niego.

– Już wiesz?

– O czym? Co nieco wiem.

– To wiesz czy nie wiesz?

– Wiem, że niebawem się spotkamy i wiem, że będziemy tańczyć na twoim weselu. Będzie wesele? Panna młoda, to panna? – upewniła się, bo Teodor zawsze w przeszłości zarzekał się, że tylko, ewentualnie, jeśli już itd. – czyli z panną, na co ona zawsze wybuchła niepohamowanym śmiechem i zupełnie nie rozumiał z czego się tak cieszy. Aż do łez.

– Więc pytam, moja droga, i nie zmieniaj tematu, czy już wiesz?

– O czym? – Bardzo cierpliwie powtórzyła.

– Najnowsze sensacyjki... – urwał.

– O wszystkim mi opowiesz jak przyjadę – skwitowała.

Nie musiała zbyt długo czekać. Teodor sam wszedł w temat.

– Pytała o ciebie Wanda Zaorska. Dzwoniła ze dwa albo i trzy razy. Koniecznie chce z tobą porozmawiać, Małgosiu. Koniecznie – wyartykułował. – Z pewnością będzie to coś arcyważnego. I nie wiem doprawdy jak to zrobisz, skoro przyjechałaś na dwa dni, a właściwie półtora. A może się mylę?

Miała wrażenie, że to nie są jeszcze te rewelacje, choć najpewniej związane z jej przyjaciółką. Uśmiechnęła się pod nosem. Znała Teodora jak swoje niesforne loki, które roztrzepywał ciepły, późno wrześniowy wiatr.

– Nie, nie mylisz się w tej kwestii – odpowiedziała krótko i zwięźle.

– A w innych? – Zajrzał w jej oczy.

– Powiedzmy, że każde z nas ma swoje racje i pozostańmy przy nich – odpowiedziała.

– Mm…. – Teodor zamruczał i zamilkł. Zaćwierkały ptaki. Wuj milczał, kiwając do siebie głową.

– Kiedy rozmawiałeś z Wandą, wujku? – spytała, przerywając jego medytacje.

– Dzisiaj rano. Telefonicznie – odpowiedział. – Niewątpliwie twoja przyjaciółka ma ci coś ważnego do zakomunikowania. Niewątpliwie – uzupełnił z krzywym uśmiechem. – Pewnie dawno nie rozmawiałyście? – Spojrzał spod byka.

– No rzeczywiście… Dość dawno, wujku – potwierdziła. – Chroniczny brak czasu. Ale nie widzę problemu, wujku. Zaraz po obiedzie skoczę na małe zakupy, bo jak zwykle robiłam wszystko w biegu no i zapomniałam o kilku niezbędnych drobiazgach, więc przy okazji wpadnę do Wandy. Chyba po drodze będzie otwarty jakiś sklepik lub kiosk ruchu? Musi mi też Wanda uzupełnić paznokieć żelem.

Teodor kiwnął głową. Uśmiechnął się krzywo.

– Paznokieć? Żelem?

– Złamałam, a Wanda potrafi to zrobić.

– Prawdopodobnie, o ile będzie mieć głowę – skwitował krótko i gwałtownie urwał. – A ten twój samochód? Co się tak właściwie stało? Chyba niedawno zmieniałaś swoją karetę na nowszy egzemplarz? – Wuj zbagatelizował jej paznokieć i starał się być zabawny. Zapomniał też, że już o tym wcześniej mówiła.

Wzruszyła ramionami. Kruszynka zapewne motywowała wuja, ale koncentracja i pamięć to już była jednak nie ta co kiedyś.

– No, nówka z salonu to też nie była, wujku, a może zbyt dużo go eksploatuję lub też źle trafiłam. Powiedzmy, że zwyczajny pech. Bywa i tak – westchnęła. – Mam nadzieję, że ugotowałeś coś smacznego, wujek, bo zgłodniałam i burczy mi w brzuchu nieprzyzwoicie. Pociąg stawał po drodze kilka razy, a to w lesie, a to na mniejszych stacjach zupełnie bez sensu, a ja bez śniadania. Wypiłam tylko kawę i zjadłam batonika. Smacznego zresztą. No tak, nasze realia, skąd ja to znam – dodała, zmieniając temat.

– Ja coś tam ugotowałam – wtrąciła szybko Irena – mimo że nie jestem zbyt dobrą kucharką. Zapraszam do siebie – dodała ze śmiechem.

– Jesteś, jesteś, moja Kruszynko. – Teodor obrzucił Irenę znaczącym spojrzeniem. Na te słowa jej twarz rozjaśnił uśmiech, a dołeczki w policzkach przypomniały Małgorzacie mamę. – A swoją drogą, jak można nie zjeść śniadania ani nie zrobić na drogę kanapek? Na tak daleką drogę! To się nie mieści w mojej głowie – dodał.

– A jednak. To proste. Po prostu nie zdążyłam – Małgorzata wzruszyła ramionami. – Mieszkasz niedaleko od Teodora, Irenko? – spytała, zmieniając temat na równie banalny, wciąż nie mogąc wyjść z zadziwienia na temat zaręczyn tych oto dwojga.

– Ja czasami też nie zdążę zjeść śniadania – szybko wtrąciła Irena, najwyraźniej broniąc Małgorzaty.

– To bardzo niedobrze, Kruszynko, śniadanie to podstawa. Już ja tego przypilnuję, a teraz chodźmy, bo mi siostrzenica z głodu padnie. Jeden batonik! – powiedział sarkastycznie i chwycił torbę za rączkę.

– Walizeczka sama jedzie… – zauważyła ze śmiechem i zwróciła się do Ireny. – Daleko mieszkasz?

– Blisko kościoła, tego od strony Tarnobrzega, ale jesteśmy samochodem. Stoi zupełnie niedaleko, za zakrętem – poinformowała i wskazała ręką widocznego już czarnego mercedesa. – Postawiliśmy go trochę dalej, żeby nasza psinka zażyła ruchu. Nie dzwoniłaś, więc…

Kiedy mówiła, słychać było radosne brzmienie jej głosu. Niewątpliwie budziła sympatię.

– Jesteś z Nowej Dęby? Jakoś cię nie zapamiętałam, a pamięć mam chyba niezłą – zapytała Małgorzata i zmierzyła Irenę spojrzeniem, marszcząc brwi, i usiłując ją sobie przypomnieć.

Irena zaprzeczyła.

– Z Tarnobrzega, a właściwie z Miechowa – odpowiedziała – a ten dom kupiłam całkiem niedawno i okazjonalnie, a tak po prawdzie to kupiliśmy go razem z Teodorem. Ktoś potrzebował szybko pozbyć się tego cudeńka i skorzystaliśmy z okazji – dodała z zadowoleniem. – Lubię małe, spokojne miasteczka – stwierdziła, kiwając do siebie głową. – Choć bynajmniej nie są anonimowe. Wszyscy się znają – dodała, a przez jej twarz przemknął cień niepokoju. – Daj torbę do bagażnika, Małgosiu i wsiadaj. – Kruszynka wskazała samochód.

Po dziesięciu minutach byli na miejscu.

– Oto i nasz dom – powiedziała z dumą i gestem zaprosiła Małgorzatę do środka.

To rzeczywiście było cudeńko okolone dużym ogrodem pełnym kwiatów, dobrze przyciętej trawy i innych oryginalnych bajerów – łącznie z małym basenikiem.

– No, no… oryginalnie – zachwyciła się Małgorzata. – Nie przypuszczałam, że w Nowej Dębie są tak piękne domy – dodała, wchodząc do środka.

– Rozgość się. Tu jest łazienka – Irena wskazała ręką. – A ja szybko podgrzeję obiad – powiedziała miękko.

– Interesujące wnętrze, bardzo. Sama urządzałaś, czy zastałaś to wszystko? – Małgorzata rozglądnęła się wokół. – Ślicznie. Widać rękę architekta. Wszystko dopasowane i dopieszczone aż do najmniejszego szczegółu.

– Mnie się też podoba. – Irena roześmiała się perliście. – Po ślubie Teodor przeprowadzi się do mnie, a twoja scheda po mamie… też piękna… – urwała i spojrzała Małgorzacie pytająco w oczy. – Sprzedasz dom? – spytała po chwili i nie czekając na odpowiedź weszła do kuchni.

– Zastanowię się, a póki co, pomogę ci w kuchni.

– Ależ nie trzeba, już wszystko gotowe. Skorzystaj z łazienki, położyłam czyste ręczniki – powiedziała już z kuchni – i zapraszam do stołu. Możesz rozłożyć też sztućce, Małgosiu.

– W porządku, poczekaj chwilę, nieco się odświeżę – odpowiedziała Małgorzata, wyciągając z torby swoją ulubioną żółtą sukienkę i szpilki tego samego koloru.

O tej porze roku słońce najwyraźniej nie zamierzało odpuścić i sukienka pasowała jak ulał i do pogody, i temperatury.

– Zatem, ty Teodorku, rozłóż te sztućce.

– Tak jest, Kruszynko – odpowiedział radosnym głosem.

ROZDZIAŁ 2

– Nie gniewajcie się, skoczę teraz prędziutko do Wandy i zaraz wracam, tym bardziej, że wspomniałeś, wujku, że ma do mnie interesik… – powiedziała Małgorzata.

– Ja tak powiedziałem? – zdziwił się Teodor.

– Noooo… może niedosłownie. Chciałabym ją zaprosić na przyjęcie. Mogę? – Małgorzata urwała i spojrzała pytająco w oczy Teodora, a potem zerknęła na zegarek. – A może ją zaprosiłeś, wujku? Czy tak? Zaprosiłeś Wandę? Mówiłeś, że dzwoniła i to kilka razy? – utwierdziła się, choć taki gest ze strony wuja raczej był niemożliwy.

Rzeczywiście, wuj pokręcił głową.

– Jest powód, dla którego… – urwał i przygryzł wargę.

Wyraźnie coś było na rzeczy. Rzadko przygryzał wargi, przynajmniej dawniej, w czasach jej wczesnej młodości.

– O co chodzi, wujku? Mogę zaprosić Wandę, czy nie?

– Tak, tak… Oczywiście, że tak… – umilkł i zawiesił wzrok na Irenie, szukając pomocy.

– Ależ oczywiście, Małgosiu. Jak najbardziej. A jak będzie potrzeba, dostawi się krzesełko, albo i dwa – powiedziała Kruszynka. – Twoja przyjaciółka może przyjść z mężem, będzie nam miło – dodała z uśmiechem, zerkając niepewnie w oczy narzeczonego.

– No tak, no pewnie – mruknął zmieszany. – Przepraszam, że nie pomyślałem, ale… Później ci wytłumaczę.

– Nic nie szkodzi, nadrobię to, wujku, a teraz na mnie czas. – Małgorzata spojrzała na swój złamany paznokieć, potem na zegarek i na chwilę zanurzyła się we wspomnieniach.

Przez te wszystkie lata, to właśnie ona, Wanda, stanowiła dla niej wielką podporę. Rozmawiały ze sobą niezbyt często, tyle na ile pozwalał czas i zawsze z humorem. Wanda wymyślała jakieś niesamowite zwroty, czy słówka, i śmiały się jak nienormalne. To była odskocznia od ciężkiej i stresującej pracy. Oczywiście te rozmowy były na Skype, czy telefonicznie na Messengerze, ale to nie to samo, co w cztery oczy.

Móc kogoś objąć, poczuć jego obecność to całkiem co innego.

Ostatnio, Wanda, coś motała. Coś ukrywała i nie śmiała się ani trochę. Coś było nie tak... I było to coś poważnego. Coś, co nie nadawało się na rozmowę telefoniczną.

– Zajmie mi to z półtorej godzinki, nie więcej, i mam nadzieję, że zastanę cię w domu, wujku. Jeszcze chyba twoje garnitury wiszą w szafie na Wczasowej? – dopytała tak na wszelki wypadek, bo nie miała wątpliwości, że wujek pozostawał nadal przy swoich zasadach!

– Nie inaczej. Zabiorę je jak i całą resztę już po ślubie. W tej kwestii nic się nie zmieniło – powiedział z uśmiechem i z lubością wpatrzył się w narzeczoną.

Opuściła wzrok. No tak, pewnie stara panna… Rzeczywiście, wuj długo szukał, aż znalazł i to by tłumaczyło wszystko.

– Więc zabierz moją torbę, jak będziesz wracał do swojego domu. Nie zapomnij, bo tam jest kreacja na wasze przyjęcie i spodnie. – Małgosia zwróciła się do Teodora – Pojedziemy jeszcze dziś na cmentarz. Co ty na to? – z wahaniem spojrzała na wuja.

Teodor skinął głową, co oznaczało, że pojadą na cmentarz i szybko powiedział:

– A dlaczego uważasz, że mogę o czymś zapomnieć? Jeszcze taki stary nie jestem…

Wydawał się urażony, ona rozbawiona.

– Zapomina się, wujku, i w moim wieku i stąd ten wypad do miasta – odpowiedziała, spoglądając na swoje szpilki na wysokich obcasach.

– A może cię podwieźć, Małgosiu? – zaproponowała życzliwie Irena, zmieniając temat i zasiadając na kolanach Teodora.

– Nie… nie ma takiej potrzeby – Małgorzata zawahała się krótko, po czym wyszła sprężystym krokiem.

Już po chwili żałowała swojej decyzji. I po co te skrupuły? Daleko, niedaleko, Kruszynka na kolanach wuja, a ona jednak musiała iść w stronę centrum, bo kioski w pobliżu były pozamykane, jak to w sobotę po południu. Przecież bez grzebienia i szczoteczki do zębów się nie obejdzie. A poza tym, paznokieć.

Spojrzała na zegarek i przyspieszyła kroku. Ma niewiele czasu na pogaduchy z przyjaciółką. Ciekawe, co się tam wydarzyło?

Przecinając na ukos park, Małgorzata, przeszła na niewielki Plac mjr. Jana Gryczmana. Z daleka już zobaczyła na swej ścieżce czarnego jak kruk Wacka Szutkowskiego.

On, we własnej osobie, w asyście dużego owczarka alzackiego, szedł spacerowym krokiem prościutko na nią. Obok podskakiwały dwie dziewczynki o jasnych włosach. Jego córeczki. Bliźniaczki!

Tak, Wacek miał bliźniaczki – ale nie to było jej utrapieniem. Bliźniaczki przeżuła już dosyć dawno i to całkiem dobrze, a tak się jej przynajmniej do dziś wydawało. Jednak to co właśnie poczuła na widok swojego dawnego chłopaka, ba, swojej wielkiej miłości, zapowiadało kłopoty. Wręcz czuła, jak uchodzi z niej cała energia. Jak z przekłutego balonika.

Co jest u licha?! Jej reakcja była wielce niezrozumiała, podobnie jak jej słabość, którą nieoczekiwanie uzmysłowiła sobie w nogach i która ją niezmiernie złościła. Choćby tylko w nogach, albo co gorsze, na razie w nogach!

Westchnęła i gwałtownie wciągnęła powietrze. Nie było już odwrotu, więc tylko na chwilę zastygła w bezruchu, opanowała nogi, a potem ruszyła do przodu – wszak już w gorszych sytuacjach dawała sobie radę i teraz nie będzie inaczej, przyrzekła sobie.

Zmrużyła powieki.

Jeszcze dwadzieścia pięć, dwadzieścia kroków… i widziała Wacka jak przez lupę: jej dawny chłopak, nic się nie zmienił, nawet nie posiwiał z żalu po niej.

A powinien!

Na chwilę wróciły wspomnienia. Przypomniała sobie swoje zachowanie i nie mogła się nadziwić – jakby patrzyła z daleka na jakieś umysłowe zaćmienie.

Co ja, do diabła, robiłam?

– …żenię się z Jagodą, jest w ciąży – powiedział jedenaście lat temu Wacek, nie patrząc jej w oczy.

– Co?

Spoglądała na niego w niemym osłupieniu. Czuła jakby młot kowalski uderzał ją po głowie.

Jak dotąd trzymała się prosto, ale teraz zeszło z niej całe powietrze. Schyliła się przygarbiona.

Wacek westchnął, kilkakrotnie kiwając do siebie głową, jakby się utwierdzał w wypowiedzianych słowach, kretyn jeden, tyle że wtedy jeszcze o tym nie wiedziała, a ona nagle zapragnęła wyrwać się z tego niepojętego bólu, z tej bezradności, która odbierała słowa.

Odwróciła się w zwolnionym tempie. Topniała z upokorzenia, i z… niewiary.

Jak to możliwe?! Przesłyszała się?

Ależ nie, nie przesłyszała się.

– Tak mi przykro, Gosiu… – dobiegło ją.

Teraz to już miała wrażenie, że myśli zacieśniły jej się w supeł, którego nie potrafi rozplątać, a już tym bardziej wymyślić jakąkolwiek odpowiedź.

Przez chwilę walczyła ze sobą o odzyskanie wewnętrznej równowagi, aż w końcu ruszyła do przodu jak torpeda lub co najmniej samochód wyścigowy.

Nie przejmować się! Nie przewrócić się! Nie odwrócić do tyłu! Nie rozpłakać się! Drań nie jest wart, aby uronić choć jedną łzę!

Tylko czemu tak łopocze to głupie serce?

Wiedziała, dlaczego! – Utratę jego miłości odczuła jak rozpad fundamentu, na którym opierał się jej świat.

Słońce tańczyło na ciemnozielonych igłach sosen, a jej tętno wciąż przyspieszało, starając się dorównać krokom.

Wdech, wydech. Nie odwrócić się. Nie przewrócić. Duszno. Gorąco. Strużka potu na plecach. Wdech, wydech. Zawirowanie w głowie.

W głowie – łup, łup, łup. Nigdy już nie ubierze butów na płaskim spodzie. Nigdy, przysięgła sobie, no bo przecież zbyt prędko znalazła się w domu, by móc ochłonąć. Czuła się upokorzona i zdruzgotana, a zmęczenie nic nie pomogło.

Tak, czuła się zdruzgotana! I czuła do siebie z tegoż tytułu pogardę.

Cisza pokoju drgała niepokojem, a jej myśli wirowały chaotyczne w kokonie nicości, który ją otaczał jak mrok w sypialni, choć jeszcze było widno, by zawiesić się w miejscu, gdzie zupełnie nic się nie liczyło, poza błagalną myślą skierowaną ku Bogu: Niech to okaże się żartem… niech to…

Wiatr wył za oknem całą długą, nieprzespaną noc. Nad ranem odleciał w koszmar, a tu trzeba się było zwlec do szkoły.

O nie! – Wciąż dławiła się słowami Wacka.

Niekontrolowane emocje stały się normą i czuła się z tym coraz gorzej. Każdego ponurego dnia.

No nic – powiedziała sobie w końcu – trzeba wziąć życie za rogi. Zderzyć się z rzeczywistością. Gdyby jeszcze tętno przestało tak szaleć… Gdyby jeszcze nie ta huśtawka myśli.

Czy to kiedyś przejdzie? – myślała. Nie, nigdy nie przejdzie – brzmiała odpowiedź w jej głowie. Ale kiedyś przestanie aż tak boleć – podpowiadał rozum i mama. – ,,Kiedyś wyjdziesz z tej mgły, odnajdziesz słońce”.

Wdech, wydech.

Najgorsze już się stało. Gorzej być nie może, myślała, znajdując w tym rodzaj pociechy. Wdech. Wydech. To już koniec. Najprawdziwszy koniec. Czas ruszyć dalej.

Ale wcale to nie było takie łatwe, a już w szczególności, gdy przypadkiem napotykała na swojej drodze, czy raczej na korytarzu szkolnym, na szczęśliwą, zielonooką i piękną Jagodę, której brzuch powiększał się z dnia na dzień. I marzyła już tylko o jednym – wyjechać jak najprędzej z Nowej Dęby. Na koniec świata. Ale dopiero po maturze. Jakoś wytrzyma. Musi.

Radziła sobie w sumie nieźle, gorzej reagowała na widok dużego podwójnego wózka. I Jagodę. Śliczną. Roześmianą, szczęśliwą. Urodziła bliźniaczki.

Maj. Oczekiwany maj i matura. Potem dostała się na prawo, które ukończyła zresztą z trzecią lokatą i z satysfakcją. Nie było to w końcu łatwe – przez jakiś czas przecież całkowicie utożsamiała się z myśleniem i bolesnymi, niełatwymi emocjami, kumulującymi się we wnętrzu nadal skurczonym, choć skrupulatnie usiłowała udowodnić sobie i światu własne wartości, wciąż stawiając sobie nowe wyzwania. Z dnia na dzień jest lepiej. Było lepiej. Całkiem fajnie. Odganiała się od chłopaków.

– O co chodzi? Lubisz dziewczyny?

Śmiech. Już potrafiła się śmiać. Pełna satysfakcja. Już potrafiła!

I czasami tylko dopadało ją zmęczenie. Siedziała przy oknie, przyglądając się jak słońce przemienia świat w stopioną miedź i rozprawiała sama ze sobą.

– I cóż to się w końcu stało?

– Nic. Nic się nie stało.

– Erupcja wulkanu?

– Lawa już się wylała. Ostygła.

– Z pozytywnych myśli można utkać niezłą rzeczywistość.

Kursy tańca. Kursy walk samoobrony. Wiele czasu spędzała na doskonaleniu opanowania. Sprawdzała sama siebie, uczyła się swoich ograniczeń, a potem starała się je pokonać. Niemal nigdy nie traciła kontroli, a wszystko, co robiła, robiła z rozmysłem. Tyle że to było tak bardzo nieszczere w stosunku do siebie, że aż bolały zęby. Bo prawda była taka, że przez te wszystkie lata zasypywała wyrwę po Wacku i niestety zdawała sobie z tego sprawę. Nie ma to jak być słodką idiotką. Nie była.

Dookoła szczęścia kropelki a i ona je czasem łapała, a tak właściwie zrobiła się ani szczęśliwa, ani smutna. Żadna.

Odwróciła się też od wszystkich emocjonalnych związków, bo już nigdy więcej nie chciała nic czuć. Ale dojrzała już do seksu. Kilku mężczyzn i dystans. Nic poważnego.

Nową Dębę odwiedzała niezmiernie rzadko, a właściwie wcale. Zawsze było za wcześnie. Jednak nie była silna. Na nic cała praca nad sobą.

Szczególnie dziś to poczuła.

Pokiwała do siebie głową z politowaniem. Znów poczuła jak się kurczy, ścigana przez wspomnienie, które spowalniało jej kroki, choć roztaczał się przed nią sielankowy obraz: jej dawna miłość, wyrośnięte bliźniaczki, już nie w wózku, a na własnych nogach.

Myśli krążyły w jej głowie jak na karuzeli. Pełen zawrót.

Jeszcze dziesięć, siedem kroków…

Poczuła jak po jej ciele rozlewa się zmęczenie. Każda bolesna cząstka starych emocji zaczęła ją ranić. To wprost niebywałe! A jednak. No i oczywiście musiało dopaść ją poniżenie i wygodnie rozsiąść się w jej wnętrzu. Jak dawniej. Westchnęła z rezygnacją. To było jednak nie do opanowania.

Nie każdy miał obronny pancerz ze stali, przez który mało co się przedostaje. Najwidoczniej ona takiego wciąż nie miała, choć jeszcze wczoraj gotowa była przysiąc, że tak jest.

Coś wyciągało z niej, z środka, inną osobę, o której nie miała pojęcia.

ROZDZIAŁ 3

Szutkowski spojrzał na córki. Zapiekło w środku. Głęboko. Bliźniaczki były piękne. Piękne jak Jagoda, choć całkiem inne. Niepodobne. Po niej miały kruchość, wdzięk i Rh+. Po nim – nic. Nic. Skurczył się. To takie niesprawiedliwe… Zacisnął pięści.

Zbyt często to robił, przełykając gorzką ślinę. Suka! Spojrzał na swoje dłonie. Znowu je zacisnął. Suka! Na jego twarzy pojawił się grymas nienawiści.

– Tatusiu, idziemy? Czemu stoisz?

Potarł czoło.

– A… tak, tak, idziemy – odpowiedział Marzence nie ruszając się z miejsca.

Już z daleka ujrzał Gosię. Gosię Wiśniewską. Ścisnęło za serce przerażeniem. Dlaczego to właśnie dzisiaj musiał na nią trafić? Ciekawe, czy ona już wie?

Ależ tak. Wie. Z całą pewnością wie.

Jak jej spojrzy w oczy?

Był na tyle głupi, że wyspowiadał się jej wujkowi, jakby to był jedyny prawnik w okolicy. Wiśniewski obiecał co prawda dyskrecję, ale… tak jakoś tak szczególnie spojrzał.

Ze szczególnym szyderstwem spoglądali na niego wszyscy. Jagoda się puszczała, była nimfomanką, co już dosyć dawno odkrył, a Nowa Dęba, to malutka mieścina i wszyscy musieli o tym wiedzieć dużo wcześniej niż on sam. Z tego powodu zasypiał tylko na prochach nasennych i na prochach funkcjonował w dzień, udając, że nic się nie stało. Ale już ostatnio miarka się przebrała! Tego wybaczyć się nie da.

No nie! Suka. Że też to akurat jego musiało spotkać! Za co? Owszem, też zdradzał Jagodę i to od zawsze, ale to co innego.

Poszukał w kieszeni marynarki, wysupłał tabletkę pramolanu. Tak szybko nie podziała, ale zawsze. Wszak to już dzisiaj druga. Wyciszyć się, uspokoić, taki wstyd, taka kompromitacja…

Gośka! Otarł czoło rękawem jasnej marynarki. Nie było gorąco, ale i tak się spocił. Taka kompromitacja…

Gośka go kiedyś bardzo kochała, a teraz napełniona jest po brzegi satysfakcją. Nie inaczej.

Może nic nie wie… Wiśniewski obiecał przecież.

Zbliżała się coraz bardziej. Uśmiechnięta.

Drwiąco?

Wie. Jednak wie – myśl jak tajfun przetoczyła się po głowie. Zastygł w miejscu jak skała i czekał aż podejdzie. Kiedy odległość jaka ich dzieliła była nie większa jak metr pokiwała mu ręką.

Rząd białych i równych zębów rozświetlił na chwilę całą jego twarz, bo przecież w sumie ucieszył się na jej widok, a potem uniósł brwi w górę.

– Gosia?

– Cześć, Wacek – powiedziała, myśląc jedynie o tym, by utrzymać w miarę naturalny uśmiech.

Cholera! Cholera, Cholera!

– No, nie wierzę własnym oczom. Gosia, to ty?

– Aż tak się zmieniłam? – zauważyła z przekąsem.

Dał krok do przodu, uśmiechając się nadal szeroko, ale jakoś tak zezowato. To był dziwny wzrok, choć rozjaśniony neonem wielu uczuć. Nie potrafiła tego rozszyfrować ale nic to. Z satysfakcją natomiast zauważyła, że w jego szczęce drżał nerwowo mięsień. Albo i dwa.

Denerwuje się. Dobrze ci tak!

– Zmieniłam się i to bardzo, lecz staram się nie pokazywać tego po sobie. No wiesz, maseczki i te inne… – zażartowała już swobodniej i pogłaskała psa. – Kiedyś w naszym domu był bardzo podobny piesek – suczka – zupełnie takiej samej maści, pamiętasz? – zapytała.

Nie roześmiał się. Zapadła cisza, którą po chwili przerwały dwa równe głębokie westchnienia – jego i jej.

– Oczywiście... Pamiętam. Słyszałem, że zrobiłaś niezłą karierę, Gosiu. Jesteś znana! – Wacek zmienił temat. – Jak mi Bóg miły, Gosia. Ile to lat minęło? Jezu, wyglądasz nieziemsko! Poznałaś mnie? Wtedy, na cmentarzu, wydawało mi się… – mówił bez sensu, szybko i chaotycznie.

Czyli nasycił! ,,Wyglądasz nieziemsko” – wyraźnie o tym świadczyło. Przesunął palcami po jej ramieniu. Szybko. Ledwo dotknął i cofnął rękę. Jakby parzyła.

Oczy Małgorzaty zwęziły się nieznacznie. Nienawidziła przesady i unikała nadużywania wielkich słów. Parzyć też nie parzyła. A szkoda! I o co mu chodzi z tym cmentarzem?! Przecież to był pogrzeb jej mamy! Zapłonęła w niej nagła złość. I po co ją dotyka? Precz z łapami.

– Coś się zrobił taki religijny? I co to za patos… A propos kariery, zawsze byłam ambitna i pracowita – zaśmiała się i machnęła nerwowo ręką.

Zbyt nerwowo, na dowód czego, pies, lekko się zaniepokoił. Warknął krótko i miał rację. Ktoś mu tam będzie machał ręką przed nosem. Choćby i taka miła pani. Bo była miła, a psy się na tym znają najlepiej.

– Spokojnie, Mars, spokojnie – powtórzył, choć jego pies już najwyraźniej polubił Gośkę. Nawet polizał ją po ręce, jakby w przeprosinach za to warknięcie, co odnotował swoim nieco mętnym wzrokiem. Nie lubił, gdy Mars przymilał się do innych.

– Ja? Religijny? Co masz na myśli? Jaki patos? – spojrzał podejrzanie i urwał.

Jego twarz kiedyś napięta i stanowcza, teraz była zwiotczała jak u starego kota, który obraził się, że pani go nie gładzi, a wyraźnie chce go kopnąć.

– Siadaj Gosiu, porozmawiajmy. Może tu, obok fontanny? – Wskazał ręką ławkę, uznając, że Małgorzata nie kopie, ani nie kpi z niego, a jedynie kipi z niej chęć zemsty.

I tu się mylił. Wcale nie kipiała. Tak właściwie to nie wiedziała co ma czuć. Złości już nie czuła, radości też nie. Na pewno czuła nogi.

– Muszę lecieć, przyjechałam dosłownie na moment. – Wiśniewska zawahała się krótko i przysiadła jednak na tej wskazanej przez Wacka ławeczce. Może mu w końcu poświęcić z pół godzinki. I to z beztroskim uśmiechem. O taki się przynajmniej postara.

Mars położył głowę na jej kolanach. Spojrzał w jej oczy. Po psiemu. Ucieszyła się, bo od razu uznał ją za przyjaciela. Bardzo kochała psy. Od dzieciństwa.

– Co słychać? – rzuciła, głaskając Marsa po głowie.

– U mnie? – zapytał głupio Wacek i zdał sobie z tego sprawę. – To wszystko przez te prochy. – Przepraszam, jestem dzisiaj wyraźnie bez formy – dodał.

– Stało się coś?

Spojrzał z wyrzutem w oczach, jakby musiała wiedzieć, co się stało.

Wzruszyła lekko ramionami i już nie miała ochoty pytać dalej. Mars znowu polizał ją po ręce. Dziewczynki przysiadły obok. Śliczniutkie i ani trochę podobne do Wacka.

Pomyślała, że mogłaby się zaprzyjaźnić z Marsem, również z jego dziećmi, tyle że raczej nie będzie jej to dane. Jutro po południu znika z Nowej Dęby i jeden Bóg raczy wiedzieć, kiedy tu znowu przyjedzie. Pewnie tylko na ślub wuja z Ireną, ale do tego czasu postara się wyciszyć wszelkie emocje. Wacek już nie będzie niespodzianką na jej drodze, a temat, który ma do opracowania będzie przygotowany ze znaną jej perfekcją. Nie inaczej. Natomiast on zachłyśnie się na jej widok i tak już pozostanie na wieki wieków, amen.

Amen – powtórzyła w myślach i wykrzywiła usta w złości. Ale przecież w złości na siebie. Wacek nadal wyzwalał w niej uczucia, których istnienia wcale się nie spodziewała.

– Pobawcie się trochę, porozmawiam z panią Małgosią –Wacek zwrócił się do dziewczynek, które zerkały na nią z ciekawością.

– Dobrze – odpowiedziały obydwie naraz i odeszły tanecznym krokiem. Małe baletnice. Cudne. Nic nie miała przeciwko baletnicom. Sama kiedyś tańczyła na paluszkach, chodząc na lekcje baletu, a później chodziła na kurs tańca towarzyskiego. Kochała taniec prawie jak swoją pracę.

– Mogłabyś zatańczyć w „Tańcu z gwiazdami”. Gwarantowane pierwsze miejsce – mówił jej instruktor.

– Mogłabym… – zaśmiała się. Już potrafiła się śmiać. – Tylko żadna ze mnie gwiazda...

Dzisiaj z tym miała znowu problem. Nie potrafi się nawet uśmiechnąć, a co dopiero śmiać.

Wacek chrząknął, spoglądając za dziećmi.

– Chodzą na lekcje tańca? – spytała bez składu i ładu, byle coś powiedzieć.

Spojrzał ze zdziwieniem.

– Chodzą – odpowiedział.

– To widać po ich tanecznych ruchach.

Wacek chwilę milczał.

– Tak? Widać? – ucieszył się i dodał – Mars najwyraźniej cię lubi, Gosiu, zna się na ludziach, a ja… – umilkł, spoglądając na swoje zadbane dłonie stomatologa. – Muszę ci coś wytłumaczyć… Jakoś nigdy nie było okazji. Skrzywdziłem cię, a najbardziej siebie – odbiegł od tematu dziewczynek i nagle urwał, szukając słów. – Może nawet już wiesz, co mam na myśli. Tak, z całą pewnością wiesz.

Znowu chrząknął, co ją wkurzyło a sugestia, że niby ją skrzywdził, i że coś wie, a udaje głupią, ani trochę jej się nie spodobała. Właściwie to wszystko ją w Wacku irytowało, poczynając od przystojnej gęby po cielęcy wzrok, który na niej właśnie zawiesił. A na dodatek pachniał jak dawniej i na pewno nie wodą kolońską, bo najwyraźniej był nieogolony.

Jasny gwint! Uśmiechnęła się z wyraźnym wysiłkiem.

– Nie ma do czego wracać, to było dawno – oświadczyła ściszonym tonem, z udaną swobodą. – Zresztą, szczerze mówiąc, zniknąłeś z mojego życia tak jak letnia burza i sama się temu dziwię. Niemniej to fakt, iż rzeczywiście nie było okazji porozmawiać – powiedziała, spoglądając na zbliżające się bliźniaczki. – Ładne masz te córeczki, baletniczki – dodała szczerze. Bo były ładne. A nawet bardzo ładne, a ona była w wyjątkowej zgodzie ze szczerością.

Wacek wyostrzył wzrok, zawieszając go na jej twarzy, najwyraźniej czymś urażony. Tylko czym?

Pewnie jej bezpośredniością i co natychmiast potwierdził zadając krótkie nadzwyczaj „inteligentne” pytanie, które to obnażyło jego „męskość” w całej rozciągłości.

– Co masz na myśli? – Głos był niedowierzający, a na dodatek rozdrażniony i nie wiedziała doprawdy, czy na temat dziewczynek, czy jej prawdomówności.

– A jak sądzisz? – spytała, uznając, że ma jednak na myśli letnią burzę, która szybko znika.

Milczał. Zniecierpliwiła się. Jest już po trzydziestce, powinno mu narosnąć trochę tych komórek, które odpowiadają za rozum u mężczyzny, ale dopiero po trzydziestce! Tak powiedział znany jej psycholog. Wierzyła mu. Był bardzo inteligentny, miał imponującą wiedzę a przy okazji był z niego niezły flirciarz, co z dużym niesmakiem dość szybko zauważyła. Taki mężczyzna nie był jej potrzebny. Zdecydowanie, nie.

– Wybacz, ale nie mam zbyt dużo czasu, żeby randkować… – błysnęła uśmiechem.

– Nie masz, czy nie chcesz go mieć? – zapytał. – Jesteś wolnym ptakiem?

– Tak to można nazwać.

– Rozumiem – powiedział i wiedziała, że rozumie.

Ten tu, obok, nic nie rozumiał. Milczał, nadal wpatrując się w jej usta, a może w oczy, którymi gwałtownie zamrugała.

– A jak sądzisz? – powtórzyła.

Wzniósł oczy w górę. Zmarszczył brwi.

Potarła czoło, bo miała wrażenie, że jej głowa wiruje od tego zadziwienia Wacka.

– Myślę, że chcesz mi dokuczyć – odpowiedział w końcu, wyraźnie poirytowanym głosem. Przygładził włosy. Czarne. Wciąż czarne. Potem jeszcze raz je przygładził. Zaraz będzie wyglądał jak Bodo.

Jezusie… – jęknęła w duchu, otwierając szeroko oczy. – Co się z nim porobiło…? To tylko jedenaście lat, a poza tym jest po trzydziestce. Nooo… chyba, że chciał się zamienić Bodo. To już inna sprawa.

– Nie chcę ci dokuczyć – odparła zgodnie z prawdą i nawet udało jej się uśmiechnąć. Bodo… Satysfakcja minimalna, kiedy rozmówca jest tak słabo uzbrojony.

Wyraźnie był słabo uzbrojony, przełknął ślinę. Twarz mu pociemniała od emocji, których w żaden sposób nie potrafiła rozpoznać.

Zbliżyły się dwie baletnice.

– Tato, możemy iść do sklepu kupić sobie gumę?

Kiwnął głową, wyjął z kieszeni marynarki dwadzieścia złotych i bez słowa podał jednej z dziewczynek. Kiedy się oddaliły, przemówił patetycznym tonem:

– Nigdy o tobie nie zapomniałem, Gosiu. – W jego głosie pojawiła się nowa nuta, nie tylko patos. Sięgnął po jej rękę. Wychodziła z niego przerysowana serdeczność.

Odsunęła rękę i wzruszyła ramionami.

– Współczuję ci. Tyle lat... – Wstała. Mars również wstał. – Muszę już iść – powiedziała zgodnie z prawdą.

– Co tyle lat?

– Tyle lat się zadręczasz.

– Kpisz sobie ze mnie? Tyle lat minęło i jeszcze mi nie darowałaś?

– Nie śmiałabym kpić. Jestem dobrze ułożona, a jak chodzi o to darowanie win, to regeneruję się szybciej niż jaszczurka – wyrwało się jej niezbyt grzecznie. Ale zasługiwał na to.

Szutkowski wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, jakby zobaczył co najmniej zjawę a przecież była jako żywo z krwi i kości. Krwi teraz było więcej, bo czuła jak jej niemal tryska przez policzki. Chyba trochę przegięła, choć zasługiwał.

– Dlaczego tak powiedziałaś? – zapytał, unosząc brwi w górę.

– Jak?

– No… jesteś… – szukał słowa, pocierając czoło.

– Złośliwa, cyniczna?

– Tego nie powiedziałem.

– No faktycznie, nie powiedziałeś.

Wacek wyglądał na dziwnie zagubionego człowieka. Może na zdenerwowanego. Tak, zdecydowanie na zdenerwowanego i Bóg raczy wiedzieć, dlaczego? Bo przecież nie z jej powodu, i nie z powodu jej naturalnego humoru, czy drobnej złośliwości. Taka była zawsze; pełna humoru, ale nie humorzasta! Co to, to nie. I kiedyś to lubił. A dziś to on był humorzasty. Jego dłoń spoczywała na przypiętej do paska komórce, a palce poruszały się nerwowo.

– Mówisz, tak… tak…

Nie dokończył, bo podbiegły dziewczynki, spoglądając na nią ze wzmożoną ciekawością. Aż nazbyt. Świdrujące oczka.

– Tato… idziemy?

– Zaraz, za chwilę. Skończę z panią rozmowę.

– Śliczne masz córki – powtórzyła. – I jak urosły… Ostatnio byłam na etapie wózka. I ślicznego masz psa – dodała.

Wacek kiwnął głową i wykrzywił usta. Coś z nim było zdecydowanie nie tak, i na pewno nie spowodowała tego jej lekka złośliwość. Leciutka, jak wietrzyk poruszający listkami w kolorze złocistym na nieopodal rosnących młodych dębach.

– Naprawdę już musisz iść? Nie porozmawiasz ze mną? Tyle się wydarzyło… – Spojrzał wyczekująco, jakby gotowy był za chwilę odsłonić swoje karty.

Tylko, po co?! I jakie karty?

– Jeszcze się na mnie złościsz, Gosiu? Tak wyszło… – powtórzył.

Spojrzała ze zdziwieniem.

– Nie, ani trochę. I nigdy się nie gniewałam – dodała.

– Naprawdę? Na pewno doszły cię już najnowsze plotki na mój temat? Na pewno… A właściwie to nie plotki – poczerwieniał lekko. – Jak się dowiedziałem, gotów byłem zabić Jagodę. Siedzi to we mnie jak… – urwał, spojrzał na dziewczynki, które odeszły nieco.Opuścił głowę.

– Nie słucham plotek – przerwała mu, choć prawdę mówiąc, ciekawa była tych sensacji, za które gotów był zabić Jagodę, ale już nie na tyle, by go o to zapytać. – A poza tym muszę niestety opuścić tę ławeczkę. Fajnie się rozmawia, ale czas goni. Naprawdę – zapewniła i spojrzała na zegarek. – Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia, a jutro po południu wyjeżdżam.

– Musisz? Naprawdę musisz już iść? Chciałem porozmawiać, Gosiu. Tyle lat nie było okazji – Wacek spojrzał prosząco, z tym swoim błyskiem w oczach. – Przyznam, że śledziłem twoją karierę, wiele razy chciałem zadzwonić. Numer telefonu wyszukałem w Internecie… – urwał wstydliwie.

– Potrzebujesz pomocy, porady prawnej?

– N..nie. Nie to…

– No to o co chodzi?

– Porozmawiajmy jeszcze.

Przesunęła dłońmi po włosach i zaczerpnęła powietrza, rozpaczliwie opierając się emocjom i mężczyźnie, któremu najchętniej by uległa i jeszcze z nim posiedziała na tej ławeczce, wdając się w bardziej konkretne dyskusje, wysłuchując, co ma jej do powiedzenia; z czego też chce się wyspowiadać. Bo najwyraźniej chciał.

Zawahała się krótko.

– Miło było cię spotkać, Wacek, ale komu w drogę... – powiedziała cichym, aczkolwiek stanowczym tonem.

– Naprawdę musisz? Szkoda.

Pokiwała głową. Zaraz się zakiwam, pomyślała o sobie.

– Naprawdę – odparła.

– Tato, idziemy już? Nudzę się. I jestem głodna – dodała ponaglająco jedna z baletniczek, spoglądając co rusz zielonymi oczami. Bardzo pięknymi oczami. I bynajmniej nie były to piękne brązowe oczy Wacka, teraz nieco zmęczone.

– No to nie ma rady, let’s go. A może cię podwiozę, Gosiu? Samochód stoi tuż za parkiem, niedaleko – zaproponował z angielska.

– Nie ma takiej potrzeby, głód u dzieci to najstraszniejsza historia dwudziestego pierwszego wieku, a ja się chętnie przejdę i nacieszę oczy widokiem nowo utworzonego parku – odpowiedziała wbrew sobie, bo w końcu miała na stopach wysokie obcasy, które nadawały się tylko do jazdy samochodem i to z szoferem, i ruszyła przed siebie. – Po drodze zrobię drobne zakupy – dodała, przypomniawszy sobie o szczoteczce do zębów i grzebieniu. Przecież tylko dlatego zapuściła się aż na Plac Gryczmana, który był w centrum miasta, a więc i była szansa na jakiś otwarty sklep.

– Aha – mruknął znów „inteligentnie”. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. – A park już nie taki nowy – zauważył nieco bystrzej.

– Dla mnie nowy.

– A może jednak cię odwiozę. Porozmawiamy jeszcze. – Wacek ponowił zaproszenie.

– No… mam jeszcze po drodze coś do załatwienia – powiedziała zgodnie z prawdą. – A ty masz głodne dzieci. – Uśmiechnęła się, spoglądając na dziewczynki.

– No, nie tak bardzo, zjadłyśmy gumę. Całą paczkę. I „Michałki”. Też całą paczkę – przyznała jedna z dziewczynek.

Małgorzata roześmiała się. Kupiły ją. Oczarowały, choć to dzieci Wacka i Jagody.

– Ja też uwielbiam „Michałki” – powiedziała. – I też bym zjadła co do jednego. Całą paczkę naraz.

Dziewczynki zaśmiały się razem jak na komendę.

– I jeszcze wypiłyśmy colę. Też pani lubi? – zapytała druga z bliźniaczek.

– Też lubię – przyznała z uśmiechem.

– A tata mówi, że od coli psują się zęby. Od cukierków też.

– Moje zdrowiutkie, ale żołądeczki to mogą wysiąść…

– Tak? A jak wysiądą?

– To klapa.

Wszystkie trzy dostały ataku głupawki, a Wacek mrugał oczami. Z niedowierzaniem.

– To może jednak, Małgosiu… porozmawiamy jeszcze?

– Dziękuję, ale nam zdecydowanie nie po drodze. A właściwie, to mnie nie po drodze – poprawiła się.

Jego rozczarowanie było niemal namacalne.

Chwila ciszy. Jego oddech. Jej zmęczenie.

Zapomniała nagle o niedawnym ataku głupawki i dla odmiany popadła w apatię. Niemniej dziarsko ruszyła do przodu, a Wacek dreptał tuż za nią wcale nie tak dziarsko. Miał pochyloną ku ziemi sylwetkę, zresztą nadal całkiem atrakcyjną. Przy nim podskakiwały dziewczynki, rechocząc, i równał do kroku pies, który świetnie wyczuwał panikę Małgorzaty. Co rusz lizał jej rękę, jakby chciał ją w ten sposób pocieszyć. A powinien lizać rękę swojego pana, bo ten sądząc po postawie, był bardziej zdenerwowany od niej. A zresztą, kto to wie? Pies czuje lepiej.

Z oddali dochodziły jakieś dźwięki. Może to były dźwięki w jej głowie, wyczuwalne jedynie przez Marsa. Cichutko szczeknął, ale jakoś tak smutno. Zabrzmiało jak skowyt.

O co chodzi, piesku? Znowu zaszczekał w podobny sposób. Coś wisiało w powietrzu, a pies to czuje.

– Przyjechałaś na uroczystości związane z wujkiem? Zaręczyny, siedemdziesiątka… – dobiegło ją niepewne od strony Wacka. – Gdzie ty tak właściwie mieszkasz? W Poznaniu? W Pile? – Otarł czoło. Był spocony. – Szykuje się całe miasto… Znowu będą plotki. Niewykluczone, że i ty będziesz plotkowała z satysfakcją – usłyszała i miała wrażenie, że te niedopowiedzenia, ta cała jego gra, bo grał, kryły coś bardzo istotnego. A poza tym, Wacek, najwyraźniej domagał się od niej zaproszenia, choć pewnie wuj już to zrobił osobiście.

Nagle poczuła się dziwnie świadoma swoich dłoni. Splotła je z tyłu. I cóż mam mu teraz powiedzieć?!

Westchnęła po dłuższej chwili milczenia, podczas której bezskutecznie usiłowała wymyślić jakąś dowcipną ripostę. Też mi coś, ona będzie plotkować! Z satysfakcją jeszcze! Ta, którą wymyśliła – ripostę – nie była dowcipna ani trochę.

– Mieszkam i pracuję w Pile, nie wiem czy słyszałeś o takim mieście? Piękne. Przyjazne. A jak chodzi o uroczystości, to oczywiście dołączę do tego korowodu, jakby inaczej? I nie będę z całą pewnością plotkować na twój temat – przyspieszyła kroku nie czekając na odpowiedź. – Przepraszam cię, ale naprawdę się spieszę – dodała.

– To ja przepraszam. Jestem dzisiaj…

Nieświeży, dodała w myślach, strzepała niewidzialny pyłek ze swojej eleganckiej sukni od Donny Karan – stylowej, profesjonalnej, z tyłu na guziczki perfekcyjnie obciągnięte materiałem. Pogłaskała psa, i odeszła wolnym krokiem, czując na plecach spojrzenie Wacka.

Weszła do parku pod baldachim utworzony z korony olbrzymiego dębu, wysokich sosen i innych drzew, kierując swe kroki na ulicę Kościuszki, by potem przejść dalej w stronę zalewu. Wacek skręcił w drugą stronę, tam gdzie ponoć stał jego samochód. Pewnie była to wypasiona duża bryka, którą woził z dumą Jagodę, czyli żonę, i te miłe dzieciaki. Rzeczywiście były miłe. Pomachały jej ręką obydwie naraz. Entuzjastycznie.

Zrobiła to samo, na chwilę kierując spojrzenie w stronę Wacka i nawet się uśmiechnęła. Do dziewczynek!

Gwałtowny wiatr wziął ją w swe objęcia, popychając do przodu. Omal się nie przewróciła. To wszystko przez te wysokie obcasy – całe dwanaście centymetrów! I żółte jak żółć. Jak to dobrze, że jest na co zrzucić winę.

To troszkę poprawiło jej nastrój. Troszkę. Było nie było, żyła pogodzona z losem już od bardzo dawna, z daleka od rzeczy, które mogłyby przynieść jej cierpienie, czy choćby maleńki ból na temat tego tu… osobnika. Zarozumiałego bufona! No właśnie.