Wokół strachu - Anna Dalia Slowinska - E-Book

Wokół strachu E-Book

Anna Dalia Słowińska

0,0
4,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Anna Dalia Słowińska to autorka opowiadań i kilku powieści o zabarwieniu psychologicznym, sensacyjnym i kryminalnym. W 2020 roku ukazały się poprzednie dwie części trylogii: „Kleszcze” i „Cienie”.
 
„Wokół strachu” to trzecia część cyklu kryminalnego, w którym bohaterowie wikłają się w skomplikowane relacje, nawiązujące momentami do bieżących wydarzeń politycznych.
 
Nie jest to powieść lekka – to raczej koktajl kryminału, powieści psychologicznej i thrillera, ale dobrze się ją czyta, nie ma w niej brutalnych scen, natomiast wartkie wątki kryminalne i obyczajowe pełne są silnych emocji, życiowych przemyśleń i intryg.
 
„Zastygłam w nowym przerażeniu. Jeszcze silniejszym. Oblizałam suche wargi. Miałam wrażenie, że moja pierś unosi się wolniej, z większym wysiłkiem a jednocześnie czułam, jak po moim ciele rozlewa się nieokreślony strach. Był jak ośmiornica opasująca mackami moją szyję. Paraliżowało mnie to coś, czego mój mózg nie był w stanie przetworzyć.”

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Veröffentlichungsjahr: 2021

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



© Copyright by Anna Dalia Słowińska & e-bookowo

Redakcja i korekta: e-bookowo

Skład i łamanie: Ilona Dobijańska

Zdjęcie na okładce: Katarzyna Otler

Projekt okładki: Filip Kowalski

ISBN: 978-83-8166-250-5

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I, 2021

Osoby i wydarzenia zawarte w książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo jest przypadkowe.

Moim wnukom: Urszuli i Mateuszowi

Prolog

Szarpałam się sama ze sobą, myśląc o swoim biologicznym ojcu, o Wojtowiczu, o psychopatycznym mordercy, człowieku, który tak naprawdę nie był moim tatą, o tym dziwnym przerażającym czasie, kiedy wydawało mi się, że utknęłam w sennym koszmarze.

– Chciałem cię tylko zobaczyć, a przyszło mi bronić… – Wojtowicz z trudem wydobywał z siebie słowa, mówił niemal szeptem, charcząc i plując krwią, która osiadała na brodzie. – To ja zabiłem tego mężczyznę na Stawkach. To ja… – Błogi uśmiech wykrzywił mu usta. – Obroniłem cię, córko… – Próbował złapać powietrze w płuca, krztusił się czerwoną cieczą. – Przeee… bacz mi. – Jego zamglone oczy wyrażały błaganie. Jeszcze poruszał ustami, ale już nie wydawał żadnych dźwięków.

*

Długo nie potrafiłam przebaczyć – w końcu zamordował mamę, moich bliskich i znajomych. Natrętne myśli, które kłębiły się w mojej głowie, przybierały coraz realniejsze kształty. Były jak wirusy, które mutują i atakują coraz mocniej i mocniej wszystkie komórki ciała, łącznie z mózgiem. Nie było na nie szczepionki.

Jakże bardzo starałam się wsłuchać w siebie, wziąć jakiś skuteczny lek, objąć myślą pokłady swej duszy, wybaczyć bestii rzeczy niewybaczalne. I tylko ja wiedziałam, jakie to trudne, wręcz niemożliwe.

Czułam się taka niekompletna, jakby ktoś zabrał mi część ciała i wyssał całą duszę. On to uczynił.

W końcu jednak uwolniłam się od koszmaru pt. „Ojciec – psychopata”.

Pochowałam go w Pile, z daleka od mamy. Nie zasługiwał na to, by przy niej spocząć. Od czasu do czasu odmówiłam zdrowaśkę za jego duszę. Potrzebował tego jak każdy grzesznik, a ja jako katoliczka – wybaczyłam mu.

*

Od dłuższego czasu miałam zupełnie inne zmartwienia i życzenia. Znacznie gorsze. Nic mnie już prawie nie interesowało, prócz zdrowia męża. Zbyszek od kilku miesięcy leżał w śpiączce w szpitalu MSWiA w Poznaniu i rokowania były nie najlepsze. Miałam wrażenie, jakby coś mnie pokrywało, coś, co musiałam z siebie strząsnąć. To było odrętwienie przez duże O.

Powietrze wokół mnie przesycone było stresem. Zastosowane leczenie, na które tak bardzo liczyłam, jak na razie nie przynosiło żadnych efektów. Lekarze przekonywali, że to musi potrwać, a z drugiej strony uprzedzali, że taki długi stan śpiączki może negatywnie wpłynąć na zdrowie męża – z każdym mijającym dniem malały szanse na normalność. Byłam bliska szaleństwa.

Co prawda usiłowałam odnaleźć w sobie tę rzeczowość, chłodny spokój, z którym podchodziłam zawsze do trudnych sytuacji, ale wyglądało na to, że sprawdzone mechanizmy teraz nie działały. Czułam wręcz uderzenia strachu, choć Bóg jeden wie, jak bardzo starałam się wypracować w sobie bycie głosem rozsądku.

Z całą pewnością istnieje ograniczona liczba rzeczy czy uczuć, które człowiek potrafi unieść. Słabo sobie radzę z bólem będącym jak kamień na plecach.

1. Małgorzata

Późne listopadowe popołudnie

Siedzę przy łóżku męża. Opowiadam o naszym synku, o Swietłanie, jak mu tańczy, a Zbyniu klaszcze w ręce i śmieje się głośno. Mój mąż ani drgnie. Choćby tylko powieka… Nic. Choćby poruszył palcami. Jednym palcem. Nic. Żadnego ruchu, zero reakcji.

Rozpacz ściska mi serce. Panika nieustannie trzyma mnie w kleszczach. To już trwa za długo.

– Obudź się, Zbyszku – błagam go codziennie, czując, jak łzy spływają mi po policzkach i nawet nie usiłuję ich wycierać. – Nie tak miało być… – mówię, prawie nie ruszając ustami. – Otwórz oczy, spójrz na mnie. Jesteś mi potrzebny i naszemu synkowi. Proszę cię, otwórz oczy – błagam go, siedząc przez dłuższą chwilę nieruchomo, wpatrzona w twarz męża jak w obraz święty.

W gardle czuję twardą bolesną gulę i narasta we mnie płacz. Zaraz pójdę porozmawiać z lekarzem – postanawiam. Czekam jeszcze tylko, aż ustąpi we mnie wewnętrzny skurcz, który ściska mi gardło. Aż wyschną łzy.

Może trzeba Zbyszka gdzieś przenieść? Czas odgrywa przecież ogromną rolę. Może są jakieś nowsze metody wybudzania ze śpiączki, niż te tutaj, w Poznaniu? Może w Gdańsku, w Częstochowie? Może trzeba gdzieś za granicę? Tyle się naczytałam na ten temat. Wiem, że wybudzenie ze śpiączki to nie jest jedna chwila, to długi proces, ale…

– Zbyszku… Zrobię wszystko… – obiecuję mu szeptem, gładząc jego twarz.

I znowu staje się cud, jak dwa lata temu. Mój mąż otwiera oczy. Na moment. Po dwóch, trzech sekundach zamyka je znowu.

Tak, jestem pewna, że je otworzył! Momentalnie zasycha mi w gardle.

– Kochanie, kochanie… to ja…

Zbyszek ponownie z wysiłkiem otwiera oczy, jakby mnie słyszał. Mruga powiekami.

– Mał-Małgosia?

Przymyka je znowu. Nieruchomieje, ale ja słyszałam. Słyszałam! Zwrócił się do mnie po imieniu. Rozpoznał mnie.

Pochyliłam się nad nim. Przylgnęłam do jego ręki wolnej od kroplówki. Jest ciepła, leciutko drga. Zbyszek lada moment się wybudzi!

Zerwałam się z krzesła i przywołałam lekarza.

– Panie doktorze… On, on… Mój mąż…

Przez chwilę miałam wrażenie, że ktoś zasznurował mi gardło. Bełkoczę i zdaję sobie z tego sprawę. Emocje są bardzo silne.

– Panie doktorze…

Lekarz odwrócił głowę w stronę okna. Odchrząknął, a następnie spojrzał na mnie rozkojarzonym, nieobecnym wzrokiem.

Wiem, że jest zmęczony. Widzę go na dyżurze już drugi dzień z rzędu, ale to nie moja wina, że brakuje lekarzy i mało zarabiają.

– Panie doktorze! Widziałam, widziałam. Nic mi się nie zdawało – niemal wykrzykuję, jakbym odgadła jego myśli: „Pani traci rozum… a ja jestem umęczony jak stary koń”.

Wiem, wiem, do cholery! Ale zrób coś! Pieprzone czasy… – myślę ze złością i z niecierpliwieniem. No dalej!

Wyczuł moje myśli chyba po wzroku, jakim go obdarzyłam. Przystanął przy łóżku męża i z nieruchomą twarzą słuchał, co mam mu do powiedzenia, potem niechętnie dotknął ręki i czoła Zbyszka, spoglądając na aparaturę, a następnie w moje oczy pełne nadziei i wiary, po raz pierwszy nawiązując ze mną kontakt wzrokowy.

Zdziwienie i niewiara zmarszczyły mu czoło.

– Nic mi się nie zdawało, panie doktorze. Mój mąż otworzył oczy, wyszeptał moje imię. Poznał mnie… – wyprzedziłam jego słowa.

Lekarz pocierając powieki, przez chwilę spoglądał na mnie jak na kogoś bliskiego szaleństwa.

Na jego twarzy zagościł krótki uśmiech. Dotknął niechętnie jeszcze raz dłoni Zbyszka.

Leciutko drżała, co widać było gołym okiem. Chwilę ją potrzymał, robiąc okrągłe oczy.

– Rzeczywiście jest dużo lepiej, parametry zupełnie niezłe – powiedział, spoglądając na stymulator. Uśmiechnął się znowu. – A jednak… – potwierdził, pokiwał głową i spojrzał mi w oczy. – Sądzę, że to kwestia godzin, może kilku dni. Wszystko będzie dobrze – pocieszył mnie. – Męża czeka dość długa rehabilitacja neurologiczna, to będzie konieczne, ale dziś mamy różne techniki, tak więc… – Urwał.

– Wiem, wiem, panie doktorze. Trochę poczytałam na ten temat. Stanę na rzęsach, wszystko zrobię! – Uśmiech wykrzywił mi usta. Odetchnęłam głęboko.

Spłynęło na mnie niewysłowione szczęście niczym lekki wiosenny deszczyk na zieloną trawkę. Ożywczy. Za kilka godzin, może jutro, może za kilka dni… i będzie już tylko dobrze. Rehabilitacja to zupełnie inny stan. Stan, który pozwoli mi się na co dzień uśmiechać – pomyślałam i nagle zdałam sobie sprawę z czyjejś obecności. Oprócz mnie, szczęśliwej, zdziwionego nadal doktora i wracającego do funkcji życiowych mojego męża, jeszcze ktoś tu był…

Odwróciłam głowę i spojrzałam w stronę drzwi prowadzących na korytarz szpitalny i niemal natychmiast znieruchomiałam, widząc w nich sprawcę mojego nieszczęścia. W uchylonych drzwiach stał Witkowski.

Roman Witkowski? Chyba.

– Nie będę przeszkadzał – wymruczał, skinął głową i wycofał się szybko.

Chwilę za nim patrzyłam, czując, jak narasta we mnie niepokój, może nawet złość. Zacisnęłam automatycznie pięści. Poprawiłam zamaszystym ruchem dłoni włosy. Rozglądnęłam się po niewielkiej sali, usiłując skoncentrować uwagę na czymś, co pozwoliłoby mi się opanować.

Witkowski jest na wolności. Bywał w szpitalu w Pile, teraz pojawił się w placówce w Poznaniu.

Po co?! – zadałam sobie pytanie i poczułam gwałtowny przypływ niepokoju, który przerodził się nagle w strach, w jakieś złe przeczucia.

Po jaką cholerę on tu przyszedł? Przejechał sto kilometrów? Po co?! Wszedł na salę o tak późnej porze?

Wyprostowałam się, jakbym połknęła kij. Przez głowę przeleciało stado spłoszonych myśli.

– Czy pan doktor widział kogoś w drzwiach, ktoś tam stał przed chwilą? Mówił? – spytałam, spoglądając w zmęczone oczy doktora Lebiody.

Pokręcił przecząco głową.

– Nie, zdawało się pani – odpowiedział suchym tonem. – O tej porze już nie ma odwiedzin. Może był to pielęgniarz. A w ogóle jest już późno, pani mecenas, proszę opuścić szpital i być dobrej myśli. Może już jutro… – Dał mi nadzieję. – Rzeczywiście widzę zmianę na lepsze i przyznaję, że się tego nie spodziewałem tak szybko. Cieszę się – dodał.

Może już jutro… – te słowa spłynęły na mnie niczym balsam. Lekarz w zamyśleniu pokiwał głową i spojrzał wymownie na zegarek.

– Tak, tak… Już idę. – Również zerknęłam na zegarek. Dochodziła dwudziesta dwadzieścia. W domu czekał mój synek i moja przyjaciółka Swietłana. – Rzeczywiście na mnie czas – powiedziałam, ociągając się co nieco. – Czy nie mogłabym…

Doktor Lebioda przecząco i stanowczo pokręcił głową. Potem ziewnął.

Westchnęłam. Trudno.

– Do jutra, kochanie…

Pocałowałam męża i wyszłam ze szpitala. Zarejestrowałam, że ochroniarz zamknął za mną drzwi.

Zbiegłam po kilku schodkach z towarzyszącą mi radością, kierując się w stronę parkingu, jednak już po chwili uczucie to przerodziło się w niezrozumiały niepokój.

Odruchowo wciągnęłam gwałtownie powietrze do płuc. Pojawiły się obrazy.

I znów przez chwilę siedziałam w gruzach tamtego dnia, gdy Witkowski postrzelił Zbyszka. Niechcący, przypadkowo… Na moment przymknęłam oczy.

Po co on się tu pojawił?!

Nie, nic mi się nie zdawało. To się działo naprawdę. Widziałam Witkowskiego. Widziałam na własne oczy. Tak właściwie to nie powinnam jeszcze opuszczać szpitala, a przynajmniej należało zameldować lekarzowi swoje obawy, uprzeć się przy tym, co widziałam, uczulić na lepszą ochronę. Zbyt szybko mnie spławił, a ja na to pozwoliłam. Powinnam wrócić… – Przystanęłam i zawahałam się, potem spojrzałam na zegarek. – No tak, jest późno. Nie wpuszczą mnie już. – Westchnęłam. Prawda też była taka, że zbyt mało czasu poświęcałam swojemu dziecku, a wykorzystywałam przyjaźń opiekunki, która przecież też miała swoje życie.

Jutro z rana przyjadę. Jutro… Witkowski, o ile to był on, już wyszedł. Drzwi do szpitala zostały zamknięte. Koniecznie muszę poinformować komisarza Gawrońskiego o wizycie Witkowskiego w szpitalu późną wieczorową porą, kiedy to już nie ma odwiedzin. Czy to na pewno był Witkowski?

I już widziałam zdegustowaną minę komisarza i jak rozkłada ręce.

– To musi być jakaś pomyłka. Jest pani wyczulona – mówił ostatnio.

– Wyczulona? To co, niby mam przywidzenia? A ten mój strach? Nie wiem, jak to nazwać… Jaka jest przyczyna tego, że ten człowiek mnie śledzi? Nic z tym nie można zrobić? A poza tym boję się o męża.

– Co też pani mówi… I dlaczego? Jakie podstawy, by tak myśleć? – Spojrzał na mnie spod okularów.

Wiedziałam, że nic z tym nie można zrobić ani z tym, co myśli o mnie komisarz.

– Człowiek tonący w rozpaczy, a pani jest w takim stanie, czepia się często najbardziej skrajnie irracjonalnych przesłanek. Wygląda na to, że zagrożenie istnieje wyłącznie w pani głowie. – Komisarz spojrzał na mnie, jakbym rzeczywiście była maniaczką. Był wprost niegrzeczny.

Może jestem maniaczką – pomyślałam, wzruszając ramionami. Byłam mocno zirytowana, co nie uszło jego uwadze. Wykrzywił usta.

– Nie, nie w tym rzecz. Ten człowiek mnie po prostu nęka. Takie mam nieodparte wrażenie i nie jest to tylko w mojej głowie, ale i w oczach – wysyczałam pod nosem. Niepotrzebnie.

Nienawidziłam tego uczucia braku kontroli nad sobą, ale tak się właśnie działo.

Wypuściłam powietrze z płuc. To jakaś paranoja.

Czy ty słyszysz samą siebie?

Opanuj się…

Najważniejsze, by zatarła się nieco ostrość myśli, jakie mnie dopadły, pomyślałam, nieco trzeźwiejąc.

Komisarz, jakby czytając w moich myślach, pośpieszył z wyjaśnieniami:

– A nie pomyślała pani, że Witkowski może mieć wyrzuty sumienia? Przecież zapewne cierpi. Może również chciał zobaczyć pani męża? To chyba normalne. Każdy przyzwoity człowiek w jego sytuacji tak by zrobił. Uważam, że jest przyzwoity, a postrzelił pani męża przypadkiem. To się zdarza. Wypadek przy pracy… – Urwał i przygryzł wargi. – Rozumiem, jak bolesna jest dla pani zaistniała sytuacja i chciałbym mieć większą jasność, lecz na razie… Potrzeba więcej czasu…

Zapadło niezręczne milczenie. Panująca w pomieszczeniu cisza otuliła mnie jak szorstki koc.

– Tak, tak, Witkowski to być może przyzwoity człowiek i też cierpi. Tego nie mogę wiedzieć – powtórzyłam za nim – a bolesne uczucie zawsze było i będzie. To się nie zmieni. Niemniej proszę coś zrobić, żeby sprawca mojego nieszczęścia więcej mnie nie nękał. Nie życzę sobie, jakkolwiek by to wyglądało i jakakolwiek jest tego przyczyna.

Komisarz pokręcił głową, obracając fotel w drugą stronę, a ja się w tym czasie opamiętałam.

*

Stłumiłam kiełkujące uczucie paniki. Przełknęłam ślinę. Raz, dwa, trzy… dziesięć. Pooddychałam głęboko, miarowo. Pomogło. Niepokojące myśli zepchnęłam na inny tor. Zobaczyłam nawet pociąg – pendolino. Jechał z zawrotną prędkością 300 km/h ku stacji zwanej Szczęściem.

Lada dzień Zbyszek wyjdzie z tego wegetatywnego stanu. Może już jutro…

Może jeszcze dziś, a mnie przy nim nie będzie… Jaka szkoda…

Na zewnątrz owiał mnie chłodny jesienny wiatr. Zimne powietrze przesycał zapach nadchodzącej zimy, przemarzniętych traw i optymizmu.

Wsiadłam w golfa pełna radości i po dobrej godzinie znalazłam się w domu, w Pile.

Drzwi otworzyła mi Swietłana ze Zbyniem w ramionach. Spał oparty na jej barku.

– Przed chwilą usnął – stwierdziła.

Uśmiechnęła się radośnie, gdy powiedziałam jej o mężu. Była jedną z tych osób, które rozświetlają każde pomieszczenie po wejściu. No i rozświetliła je. Duszę już miałam rozświetloną.

– Naprawdę na chwilę Zbyszek otworzył oczy. Poznał mnie. Wymówił moje imię. To kwestia godzin, Swietłana!

– I co? A nie mówiłam? Odbierz, telefon do ciebie, Małgosiu. Może dobre wieści… – powiedziała i znowu się uśmiechnęła. – Położę Zbynia do łóżeczka i porozmawiamy. – W jej głosie dźwięczała radość.

Wyciągnęłam gwałtownym ruchem komórkę z torebki. Może już są te dobre wiadomości? Zbyszek się wybudził… Dzięki ci, o Panie…

– Czy to pani Małgorzata Wiśniewska-Figurant? – głos zabrzmiał niestety grobowo. To nie mogły być dobre informacje.

– Tak… Przy telefonie.

Poprzez szum w komórce usłyszałam pulsowanie swego tętna.

– Wiem, że to nie jest dobra pora, ale chciałem porozmawiać. Starszy inspektor Waran – przedstawił się policjant i odkaszlnął.

Po chwili zaskoczenia odpowiedziałam pytaniem:

– A… w jakiej sprawie? – Spojrzałam na zegarek.

Inspektor milczał przez kilka sekund.

– To ważne. Rozmowa nie na telefon. Mogę przyjechać? – usłyszałam zdenerwowany głos.

Opadłam na krzesło, z trudem łapiąc kolejny oddech.

– Tak, proszę. W bloku jest domofon – poinformowałam jak roztrzepana nastolatka.

Nurtowały mnie tysiące pytań. Moja radość i euforia powoli zamieniały się w trwogę.

Minęło piętnaście minut i usłyszałam domofon, a potem dzwonek do mieszkania.

W drzwiach pojawili się starszy inspektor Waran i psycholog Kwiatkowska. Znałam ich oboje. Ich obecność nie wróżyła nic dobrego, wręcz przeciwnie.

Zaprosiłam ich do środka, do salonu i wskazałam miejsce przy ławie, starając się opanować.

Inspektor Waran chrząknął, a ja odniosłam wrażenie, że starannie przemyślał każde słowo i chce mi przekazać jakąś szczególną wiadomość. Towarzysząca mu psycholog spoglądała na mnie w milczeniu i niespokojnie.

– O co chodzi? – spytałam niepewnym głosem, czując, jak mi się jeżą włosy na głowie.

Waran był policjantem od spraw trudnych, z czego właśnie zdałam sobie sprawę. Poczułam, jak oblewa mnie zimny pot, kiedy z moich domysłów wyłoniła się logiczna całość. W moje życie wsiąkała jakaś trucizna, nad którą nie umiałam zapanować. Osiadała głęboko, w każdym centymetrze mojego ciała, w każdym zakończeniu włókien nerwowych.

Policjant jeszcze raz odchrząknął.

– Przykro mi bardzo, pani mąż nie żyje. Naprawdę bardzo mi przykro. Przed chwilą odszedł – usłyszałam krótkie i konkretne słowa z jego ust.

– Słucham?

Moją twarz w jednej sekundzie pokryły krople potu, oblizałam suche nagle wargi. Słowa cisnęły mi się na usta, ale nie zdołały się z nich wydobyć. W końcu musiałam je przełknąć, zanim by mnie udusiły.

Łapałam krótkie oddechy, powstrzymując się od wydania z siebie histerycznego krzyku, który rósł mi w piersiach.

Podłoga zachwiała mi się pod nogami, zrobiło mi się niedobrze. Osunęłam się na dywan. Skuliłam w kłębek. Zapadałam w obezwładniający letarg.

– Małgosiu, Małgosiu… – usłyszałam głos Swietłany z daleka, zza mgły, która nasunęła mi się na twarz niczym gruba poduszka.

I znowu zapadałam się w sobie, moje ramiona zaczęły się trząść i tylko niekończący się krzyk tkwił w moim wnętrzu.

W pokoju zrobiło się tak okropnie cicho.

Swietłana przy pomocy inspektora posadziła mnie na krześle. Siedziałam jak kukła, ze wzrokiem wbitym w stół.

– Małgosiu…

Wzdrygnęłam się, po plecach spływały mi stróżki potu. To wszystko było takie nierealne… To nie może być prawda.

Odezwał się strach, który już kiedyś stanowił o moim życiu. Znowu obracałam się w świecie własnych wyobrażeń. Zanurzałam się w mroczne myśli.

Witkowski w szpitalnych drzwiach…

Objęłam obiema rękami głowę, nie mogąc ochłonąć z przerażenia.

Witkowski…

– Małgosiu… – Swietłana podała mi szklankę wody i tabletkę.

Psycholożka mierzyła mi puls.

Przez chwilę bezskutecznie próbowałam zachować spokój. Odruchowo gładziłam się po głowie i walczyłam z jej zawrotami, przez które robiło mi się niedobrze. Opadała mi coraz niżej i miałam tego świadomość. Przez dobrą minutę obraz przed oczami – Swietłany, Warana i Kwiatkowskiej – tracił ostrość. Oczy zaszły mgłą. Przymknęłam je bezwiednie.

– Czy dobrze się pani czuje? – dobiegało jak zza okna. Policjant najwyraźniej miał trudności z wysłowieniem się.

Jak miałam się czuć?! Otworzyłam szeroko oczy.

– Ale co się stało?

Nie płakałam. Mój głos nie był rozhisteryzowany. Byłam trzeźwa i zimna jak lód. Tylko czoło się pociło coraz mocniej. W głowie nadal iskrzyło.

– Przed piętnastoma minutami dostaliśmy taką wiadomość ze szpitala. Bardzo mi… – Inspektor umilkł zakłopotany. Zatopił wzrok w obrusie.

Swietłana podała mi chusteczkę higieniczną, którą otarłam czoło, i wyszła do drugiego pokoju, upewnić się, czy dziecko śpi. Po chwili wróciła. Chwyciła mnie za ręce.

– Ale… ale ja przed chwilą przyjechałam z Poznania. Mąż czuł się dużo lepiej. Otworzył oczy. Wymówił moje imię. To... to niemożliwe… To jakaś pomyłka – wykrztusiłam.

Inspektor w zamyśleniu pokiwał głową, spoglądając na mnie współczująco i z niepokojem.

– Bardzo mi przykro. Taką dostaliśmy informację ze szpitala – powtórzył i urwał.

– To niemożliwe… To niemożliwe. To jakaś pomyłka, to nie może być prawda. Byłam tam… Niedawno. Mąż czuł się lepiej. Chyba że to Witkowski… Widziałam go… – powtarzałam w kółko z uporem.

Obraz przed oczami zaczął mi migotać.

– Gdzie go pani widziała? – Inspektor Waran żachnął się. Spojrzał na psycholog Kwiatkowską, potem na mnie. – Mówi pani o tym funkcjonariuszu, co postrzelił pani męża? Jest pani pewna? O Romanie Witkowskim?

– T… tak, o nim mówię. Widziałam go w szpitalu, na krótko, kiedy go opuściłam.

Obrazy zaatakowały mnie ze zdwojoną siłą, zadając mocne, szybkie ciosy, które odbierały oddech.

Poderwałam się z krzesła, zachwiałam na wiotkich nogach i zaczęłam krążyć po pokoju, żeby zmniejszyć narastające napięcie. To nie mogła być prawda. To jakaś koszmarna pomyłka.

– A... ale… – wydusiłam z siebie. – To jakaś pomyłka. To niemożliwe… – upierałam się nadal.

– Tak mi przykro… – usłyszałam.

Inspektor w zamyśleniu pokiwał głową, ja ochryple wciągnęłam powietrze, chwyciłam się obiema rękami za brzeg stołu, jakby po to, żeby utrzymać się w pionie, i szeroko otwartymi oczyma wpatrywałam się w jego usta, dopóki do mnie nie dotarło, o czym on mówi.

Mówił o śmierci Zbyszka.

Nagle poczułam okropne zmęczenie. Ból rozsadzał mnie od środka. Rozrywał na kawałki. Serce waliło jak oszalałe, krew szumiała w uszach. W oczach znowu migotało. Najwyraźniej było to po mnie widać, bo psycholożka natychmiast przykucnęła przy mnie i wzięła moje lodowate dłonie w swoje, podając mi szklankę wody, którą z kuchni przyniosła Swietłana.

– Pani Małgorzato… Pani Małgorzato…

Obudziłam się w szpitalu, odrętwiała nie tylko od leków, ale i od drzazgi, która tkwiła w moim mózgu. Byłam skamieniała, niezdolna nawet myśleć. Sama sobie wydałam się bardzo odległa. Mnie już nie było.

Strach zamknęłam w masce. Przełknęłam gniew na życie, na tę boską niesprawiedliwość, bo już bolały mnie ręce od walenia w betonowy mur, nierozumny, niesprawiedliwy do szpiku kości.

Utkwiłam wzrok w przestrzeni pustej jak bezludna wyspa. Nie było na niej życia. Dla mnie nie było. Przed oczyma pojawiła się ziejąca dziura i znowu poczułam tępy ból ogarniający całe ciało.

Gdyby pretensja do Boga mogła mieć kolor, byłaby czarną plamą.

2. Krystyna

Dawno, przed rozwodem

Przecieram oczy w niedowierzaniu. Wszędzie go widzę. Pieprzonego psychopatę – mojego męża. Wszędzie. Pojawia się i znika.

Ukazuje się u mnie w pracy o nieoczekiwanych godzinach i nim zdążę się odezwać, znika jak zjawa. Przeglądam sukienki w sklepie i widzę go z daleka. Wychodzę na pogaduszki z Dorotą i oczywiście też go widzę. Zawsze daleko.

Śledzi mnie?

W domu zachowuje się normalnie, jakby nic się nie stało.

– O co ci chodzi, kotku? – Wznosi w zdumieniu brwi, gdy nawiązuję do tematu.

– Dobrze wiesz, o czym mówię. Dlaczego mnie śledzisz? Nie ufasz mi? O co chodzi? – pytam.

Staram się opanować, ale drżą mi ręce. Spoglądam mu długo i wymownie w oczy. Mam go dosyć. To świrus. Psychol.

– Ja cię śledzę? Zwariowałaś? O czym ty mówisz, kobieto? – cedzi przez zęby mój małżonek.

– Dokładnie tak. Śledzisz mnie na okrągło. A wczoraj w pracy? Nie było cię? I wcześniej na deptaku? – pytam.

Piorunuję go wzrokiem. Zaplatam dłonie, poirytowana, a właściwie wściekła. Poirytowanie to zdecydowanie za słabe określenie tego, co czuję.

Romek potrząsa głową. Wlepia we mnie wzrok niewiniątka.

– Ja cię śledzę? Co ty pieprzysz? – powtarza ze zdziwioną miną. – Coś ci się roi w twojej pięknej główce, moja droga – dodaje.

Unosi dłonie w obronnym geście.

– No dobrze, powiedzmy, że mi się roi w głowie – stwierdzam, zamykając temat i drzwi do drugiego pokoju.

*

Kilka dni spokoju. „Ciche dni”. Ja siedzę w jednym pokoju, on w drugim, w salonie, udając, że czyta gazetę. Wiem, że nie czyta. Na niczym nie potrafi się skupić. Żyje tylko swoją pracą i nienawiścią do Zbyszka Figuranta.

– Przyszedł nowy i indyczy się. Wszystkie rozumy pozjadał – ciągle słyszę od kilku tygodni.

Wzruszam ramionami.

– Zazdrość to paskudna cecha… – mówię.

Mój mąż zaciska tylko zęby. Milczy. Oboje zacinamy się w sobie. On bardziej. I to on nie wytrzymuje.

– Nie będziesz już ze mną spać ani mi gotować? – pyta.

– Jak nie przestaniesz mnie śledzić, to nie – odpowiadam ze złością, bo nie dalej jak dzisiaj do południa widziałam go czającego się w krzakach przed klatką. Że niby jak on jest w pracy, to przyprowadzam sobie do domu kochanka. Pieprzę się.

Dość tego!

– Ja cię nadal śledzę?! Ty zwariowałaś kompletnie, kobieto – wrzeszczy i patrzy na mnie, a ja widzę, jak w jego głowie wściekle obracają się wszystkie trybiki. Grymas złości wykrzywia mu twarz, potem wychodzi z domu, trzaskając drzwiami. – Mam tego dość – słyszę jeszcze jego głos na klatce schodowej.

Opadam na fotel i znużona prostuję nogi, wciąż czując pulsowanie w skroniach i drżące nerwy.

Po dwóch dniach nieobecności w domu, Roman dopada mnie w przedsionku klatki schodowej. Chwyta za gardło.

Jakimś cudem się wyrywam, silnie kopiąc go w udo i wbiegam, ile sił w nogach, po schodach i mimo że temperatura jest niewiele powyżej zera, pot spływa mi po plecach.

Zamykam drzwi na dwa zamki.

Przerażenie przez dobrą chwilę ściska mi gardło.

Zaraz tu przyjdzie, wykopie drzwi i… i… Jest silny, zabije mnie…

Coraz większa panika dobija się do drzwi i mojego mózgu.

Mam męża psychopatę, uświadamiam sobie.

Jak można nie wiedzieć, co się robi? A Roman najwyraźniej nie wie.

*

Strach wniknął we mnie. Przez ostatnie tygodnie zapomniałam, co to cisza w głowie, jak i wiele innych rzeczy. W potopie strachu, lawinie przerażenia, myśli bez podmiotu i refleksji.

Usiadłam w fotelu ociekająca potem, usiłując myśleć. Ze spienionego chaosu panującego w moim umyśle udało mi się wyłowić nieco zdrowego rozsądku.

Nieco.

Podjęłam decyzję. Muszę się rozwieść, a póki co zniknąć z domu. Szybko.

Spakowałam się.

Dzisiaj przenocuję w hotelu. Jutro zadzwonię do kadr. Muszę wyjechać, zmienić pracę. Zniknąć…

Wzięłam urlop. Wyjechałam do Poznania i ukrywałam się przez tydzień u siostry. Z nią też wróciłam do Piły, do własnego mieszkania, tylko po, aby się do końca spakować.

Już niemal byłam w drzwiach, gdy Romek wszedł do mieszkania.

– Dlaczego?! Dlaczego mi to robisz? – krzyknął, spoglądając mętnym wzrokiem na walizkę, którą dzierżyłam w dłoni.

Drugą, większą, trzymała moja starsza siostra Urszula.

Nie zaszczyciłam Romana nawet krótkim spojrzeniem. Pomieszczenie wokół mnie zaczęło wirować. Najpierw powoli, potem coraz szybciej z każdą mijającą sekundą.

Oparłam się na chwilę o ścianę, żeby się uspokoić.

– Błagam cię, porozmawiajmy… Dlaczego? O co ci chodzi? Powiedz! – powiedział podniesionym tonem Roman. – Wytłumacz mi, bo nie rozumiem. Tak nie można. Nie jestem jakimś śmieciem, żeby mnie tak traktować.

Ścisnął mnie za ramiona.

– Puść. To boli… – wysyczałam jak żmija.

No bo jak rozmawiać z psychopatą? On nic nie rozumie. Nic.

Mój chłodny wzrok bronił dostępu do moich myśli. Nie zamierzałam okazywać strachu, chociaż byłam nim sparaliżowana. Starałam się też, aby mój głos brzmiał pewnie, mimo że cała się trzęsłam.

Urszula spoglądała niepewnie. Też się bała. A bo to wiadomo, co zrobi taki wariat?

– Tak będzie dla nas lepiej – powiedziałam ostrożnie, przełykając ślinę i walcząc z zawrotami głowy, przez które z trudem trzymałam się na nogach.

Wzięłam głęboki wdech i spróbowałam uspokoić drżące dłonie i kolana. Nie mogłam z Romkiem nawet normalnie rozmawiać na argumenty, bo po pierwsze nic nie rozumiał, a po drugie przeszkadzało nam napięcie wiszące w powietrzu. Było jak trąba powietrzna, która mnie zaraz wessie i rzuci o ścianę.

Powoli i w milczeniu zaczęłam się cofać.

Moja siostra również milczała, przygryzając usta i potrząsając głową.

Jej spojrzenie biegało gdzieś pomiędzy ścianą a podłogą, czasami zatrzymując się na mojej twarzy.

Panujące w pokoju milczenie zgęstniało do tego stopnia, że jeśli ktoś by go nie przerwał, zastygłoby na amen. Jak cement.

– Dlaczego?! – odezwał się mój mąż.

Pobladł jeszcze bardziej, zamrugał gwałtownie oczami i powtórzył, przerywając ciszę:

– Lepiej?! Ale dlaczego? Porozmawiaj ze mną… – błagał na koniec i przeczesał ręką włosy. Wytarł czoło. Było mokre.

Ja też byłam cała w pocie z emocji.

– Idziemy, nie rozmawiaj z nim! – powiedziała Urszula i zaśmiała się nerwowo. Podała mi chusteczkę i spojrzała na mnie ostrym wzrokiem. Widziałam w jej wzroku nutę ostrzeżenia. Rozumiałam ją bez słowa. Nie, nie mogłam dać się znowu nabrać niezależnie od tego, jak Romek wydawał się być szczery. Bo w tej chwili wyglądał rzeczywiście na szczerego.

Wiem, że ludzie, kiedy muszą, potrafią się świetnie maskować. Szczególnie psychopaci. A Romek jest psychopatą. Nie miałam wątpliwości. Urszula też była tego pewna, o czym właśnie mówiły jej oczy.

– Wychodź! Szybko!

Zamknęłam drzwi, czując na plecach błagalny wzrok Romka. Nie przestałam się pocić. Bałam się go. Bałam się własnego męża.

Przyspieszyłam kroku, świadomie starając się jednak nie biec po schodach. Nienawidziłam strachu. Jest dla słabeuszy. Nie zdołałam zapanować nad przyspieszonym mocnym biciem serca.

Roman otworzył za nami drzwi.

– Błagam cię, Krystyna… – doleciało, ale nie przekłuło się do wewnątrz mnie.

Miałam wrażenie, że moje ciało otacza tak gruba warstwa lodu, że nigdy nie uda mi się jej rozbić. Zresztą nie chciałam tego robić.

To już koniec mojego małżeństwa.

Postanowiłam.

Nieodwołalny koniec.

3. Krystyna

Po rozwodzie

Z zawodu jestem pielęgniarką, więc szybko znalazłam pracę w Poznaniu, w szpitalu MSWiA, w tym, gdzie leży postrzelony przez mojego byłego męża policjant – Zbyszek Figurant.

Dzisiaj przyjechałam do Piły pożegnać się z pracą, z koleżankami, pozałatwiać kilka spraw papierkowych. Nie chcę już mieć nic wspólnego z tym miastem i spotkaniami z Romkiem. Tymi przypadkowymi również, jak o nich mówił i których się wypierał nawet przy rozprawie rozwodowej.

– Jeśli jakieś były, to zupełnie przypadkowe. Nigdy, wbrew temu co mówi, nie śledziłem żony i nigdy nie próbowałem jej udusić. Moja żona kłamie, nie wiem z jakiego powodu. Nigdy nie podniosłem na nią ręki. Bardzo ją kocham, ale skoro chce rozwodu… Tak. Zgadzam się. Bez orzekania winy.

– A pani? Też chce tego rozwodu? – padło pytanie sędziny.

Kiwnęłam głową i odgarnęłam włosy z twarzy.

– Proszę odpowiedzieć.

– Tak. Chcę – zawahałam się krótko.

Kochałam go. Jeszcze kochałam, ale strach był silniejszy niż miłość.

Rozwód poszedł sprawniej, niż myślałam i prawdę mówiąc, jest mi smutno z tego powodu. Wcale się nie cieszę. Tylko co miałam mu powiedzieć, kiedy zapytał już po rozprawie:

– Dlaczego chciałaś tego rozwodu? Byłem taki zły? Jestem dużym chłopcem, mów wprost – rzucił cicho, ale jego słowa wybrzmiały jak naostrzone sztylety.

– Wiesz dlaczego… – umilkłam zakłopotana.

I co miałam mu powiedzieć? Że jest chory, że się go boję? Że nie da się żyć z psychopatą?

Odwrócił się i odszedł bez jednego słowa, zaciskając szczeki. Chwilę za nim patrzyłam. Moją głowę zaprzątało wiele wspomnień, zarówno dobrych, jak i złych, odzywały się stare koszmary, które do dziś nie straciły dawnej mocy, a z dobrymi wiązało się poczucie niepowtarzalności. Tak, było również normalnie i dobrze.

Jeszcze tak niedawno przytulałam życie, obejmowałam je obiema rękami. Całą sobą. A teraz?

Czy to może ja byłam nienormalna? Często kiedyś zadawałam sobie to pytanie.

I ten jego niemy wzrok, który jednak chciał mi coś powiedzieć… Co? Co Roman chciał mi powiedzieć?

Do tej pory zawsze udawało mi się pozostawić to pytanie bez odpowiedzi, zepchnąć je na dno świadomości, ale wciąż miałam wrażenie, że tam jest, podobnie jak niezrozumiałe poczucie zagrożenia i osaczenia.

Czasami ogarniało mnie całą. Po koniuszki włosów. Zupełnie niezrozumiałe.

Nie mogłam sobie poradzić z napadami płaczu i bolesnymi wspomnieniami.

Życie z psychopatą…

Westchnęłam, wsiadając do pociągu. Wczoraj miałam dyżur nocny i jestem umęczona jak stary koń. Nie dało się zmrużyć oka nawet na chwilę. Dzisiaj też mam nockę. Ciężka harówa za marne grosze.

Jakie to życie niesprawiedliwe – pomyślałam, wykrzywiając gorzko usta. Trzeba rwać do Berlina, patriotyzm schować do kieszeni. A poza tym Romek…

Przymknęłam oczy i natychmiast zasnęłam. A kiedy się obudziłam, mignął mi przed oczami w korytarzu pociągu jego cień. Tylko sylwetka coś inna… Wyszczuplał. Zmarniał.

Każda komórka mojego ciała zakrzyczała w proteście. Wskaźnik poziomu irytacji w moim organizmie powoli zaczynał przekraczać normę.

Usłyszałam tylko własny oddech, więc go wstrzymałam, odruchowo wciągając powietrze do płuc. W ciągu sekundy mój lekki bawełniany sweterek przesiąkł potem, nogi trzęsły się jak galareta, puls szalał w najlepsze. Panika rozprzestrzeniła się w mojej duszy jak pożar w suchym lesie.

Znowu mnie śledzi? Nigdy się od niego nie uwolnię?

– No nie! – Zajęczałam głośno, zbyt głośno, bo wszyscy współpasażerowie przedziału spojrzeli na mnie.

Wysiadłam z pociągu. Miałam ich w dupie. Ich tak, ale…

Rozglądnęłam się w panice. Wciąż w panice. Romka nie było widać. Może mi się zdawało... Może jestem bliska obłędu. Paranoja. Omamy.

Poczerwieniałam na twarzy, wykonując coraz więcej nerwowych ruchów i co rusz zerkając wkoło siebie. Totalna paranoja. A potrzebowałam jak tlenu trochę spokoju. Nie, nie trochę. Potrzebowałam dużo spokoju, bo ostatnio nie mogłam sobie poradzić z napadami płaczu i z tą nerwowością, która nie pozwalała spać.

Jestem potwornie zmęczona. To ponad moje siły. Rozglądnęłam się znowu. Romka nigdzie nie widać.

Zdawało mi się?

Nie pojechałam jednak do domu, który od jakiegoś czasu wynajmowałam, tylko wprost do szpitala. Tam gdzieś przekimam – pomyślałam. Romek nie może mnie namierzyć. Za żadne skarby. A w najbliższym czasie muszę wyjechać do Berlina. Już pooglądałam ogłoszenia. Znam język. Tak, muszę się ulotnić. Nie ma innej opcji.

Tylko skąd pieniądze?

Urszula mi nie pożyczy, bo nie ma. Jest nauczycielką. Szlag by to! Też żeśmy obydwie wybrały zawody! Jeden lepszy od drugiego. A właściwie to wybrali nam rodzice.

Tak ma być i koniec, kropka! Nie ma dyskusji!

Wsiadłam do tramwaju, potem przesiadłam się do innego, wciąż się rozglądając. Na razie wszystko było ok.

Może mi się zdawało… Może mi się…

Strach, poczucie beznadziei wystrzeliły we mnie znowu jak płomień. Już się cała paliłam.

Muszę odpocząć, pozbierać się, wziąć się w garść. Coś jest ze mną nie tak. Zaśmiałam się nerwowo.

Dotarłam do szpitala i odnalazłam przełożoną, tłumacząc jej, że z różnych względów nie mogę się dzisiaj przespać we własnym łóżku i czy ewentualnie mogłabym zostać w budynku.

Uśmiechnęła się. Pokiwała głową.

– Prześpij się, oczywiście, obudzę cię, jak będę schodzić z dyżuru.

Wyszła, a ja próbowałam zasnąć. Miałam wrażenie, że wszystkie zagrożenia ze strony Romka urosły, otaczają mnie, czają się, czyhają na mnie. Znowu czułam, jak wzbiera we mnie strach, wzbija się w górę jak startujący samolot.

Drżałam pod grubym, miękkim kocem bez końca, dygotałam w środku drżeniem pochodzącym z wewnętrznego niepokoju, nie mogąc zasnąć. Gdy już na chwilę to się udawało, budziłam się z półsnu obolała i dziwnie roztrzęsiona. Odruchowo otwierałam oczy co kilka sekund, w końcu zmorzył mnie mocny sen.

– Już czas, wstawaj, Krystyno. Wyspałaś się? Gotowa do pracy? – usłyszałam głos koleżanki, swojej przełożonej.

– Jaki lekarz ma dyżur? – spytałam, wstając i przecierając oczy.

– Lebioda… – Wykrzywiła usta. – Twój ulubiony. Cieszysz się? – Zaśmiała się krótko, dowcipnisia.

– Jak cholera. – Kiwnęłam na pożegnanie głową i ręką.

Uśmiechnęła się pod nosem, ubrała płaszcz i wyszła.

Ja też wyszłam z małego pokoiku i nie uwierzyłam własnym oczom. Przetarłam je znowu raz i drugi.

Już chyba nie śpię! Roman!

To było jak grom z jasnego nieba. Wszystkiego się spodziewałam, ale nie tego, na wszystko byłam przygotowana, ale nie na to!

Odruchowo weszłam w głąb pomieszczenia, ale już po chwili wychyliłam ostrożnie głowę.

Może mi się zdawało? Może jeszcze śpię? Nie, nic mi się nie zdawało. To był Roman. Jego widok podziałał na mnie jak obezwładniający cios. Fala przerażenia przebiegła przez moje ciało i nagle mnie otrzeźwiło. Nie, z całą pewnością już nie spałam.

Poczułam, że jest mi zimno na całym ciele, a na gardle zaciska się ciężka obręcz. Mój były właśnie wchodził do sali, w której leżał Figurant.

Byłam na końcu korytarza, który ciągnął się przez całą wieczność, kiedy wydłużyłam krok, a w końcu zaczęłam biec. Nie widział mnie, nie mógł mnie zobaczyć. To wiedziałam na pewno. Ale on się nawet nie rozglądał. Wszedł na salę pewnym krokiem, nakręcony szaleństwem.

Weszłam chwilę po nim, po cichutku. Chyłkiem. Ledwie oddychając. Nie mógł mnie zobaczyć ani usłyszeć. Starałam się uspokoić walące serce. Przystanęłam za szafką i wieszakami, opierając się o ścianę.

Przede mną w oddaleniu paru metrów stał psychopata. Mój były mąż! Strach wypełniał moją pierś, głowę, duszę. To był cichy szept gdzieś w odległych częściach mojego mózgu, który nagle zmienił się w krzyk. Wrzask każdej komórki mojego ciała. Czułam, że mam całkiem miękkie kolana i niezdolność ruchu, ale wychyliłam lekko głowę.

Roman stał bokiem do mnie przy łóżku Figuranta. Chwilę na niego patrzył, jakby napawał się widokiem mężczyzny, a potem jednym ruchem ręki wyjął spod jego głowy poduszkę i już, w jednej sekundzie była na twarzy Figuranta. Dusił go z zimną krwią.

Zastygłam w nowym przerażeniu. Jeszcze silniejszym. Oblizałam suche wargi. Miałam wrażenie, że moja pierś unosi się wolniej, z większym wysiłkiem, a jednocześnie czułam, jak po moim ciele rozlewa się nieokreślony strach. Był jak ośmiornica, opasująca mackami moją szyję. Paraliżowało mnie to coś, czego mój mózg nie był w stanie przetworzyć.

Przełknęłam z trudem ślinę. Znowu oblizałam wargi. Stałam sztywno, wbijając paznokcie w zaciśnięte dłonie.

Co ja mam robić?

Co?!

Nadchodzący atak paniki odebrał mi oddech. Żołądek ścisnął się w twardy węzeł. Odetchnęłam kilka razy, aby nie zwymiotować i pozwalając tym samym, by panika opuściła mnie wraz z powietrzem wypuszczanym z płuc.

Myśl! Usłyszałam w swojej głowie jakiś odległy głos, rozkaz: – Nagraj go! Bo na słowo nikt ci nie uwierzy… Musisz mieć dowód. Dowód. Zamkną go w psychiatryku i wreszcie się uwolnisz.

Myśl zaczęła tańczyć po głowie: U w o l n i ć s i ę. Uwolnić. Przestać bać się psychola. Żyć swoim życiem. Spokojnym.