Lalka - Bolesław Prus - E-Book

Lalka E-Book

Bolesław Prus

0,0
1,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

"Lalka" to słynna powieść Bolesława Prusa, opowiadająca fascynującą historię Stanisława Wokulskiego oraz Izabeli Łęckiej.
Tłem tej historii miłosnej jest zmieniający się świat wkraczający w okres pozytywizmu i porzucający ideały epoki romantyzmu.
Ta wspaniała powieśc jest jednym z najwybitniejszych dział polskiej literatury epoki Pozytywizmu.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



TOM I.

I.

II.

TOM II.

TOM III.

Bolesław Prus

(Aleksander Głowacki)

LALKA

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano portret Bolesława Prusa.

Autor: nieznany (XIXw.).

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-14-4

TOM I.

I.

Jak wygląda firma J. Mincel i S. Wokulski przez szkło butelek?

 W początkach r. 1878, kiedy świat polityczny zajmował się pokojem san-stefańskim, wyborem nowego papieża, albo szansami europejskiej wojny, warszawscy kupcy, tudzież inteligencya pewnej okolicy Krakowskiego Przedmieścia, niemniej gorąco interesowała się przyszłością galanteryjnego sklepu pod firmą J. Mincel i S. Wokulski.

 W renomowanej jadłodajni, gdzie na wieczorną przekąskę zbierali się właściciele składów bielizny i składów win, fabrykanci powozów i kapeluszy, poważni ojcowie rodzin utrzymujący się z własnych funduszów i posiadacze kamienic bez zajęcia, równie dużo mówiono o uzbrojeniach Anglii, jak o firmie J. Mincel i S. Wokulski. Zatopieni w kłębach dymu cygar i pochyleni nad butelkami z ciemnego szkła, obywatele tej dzielnicy, jedni zakładali się o wygranę lub przegranę Anglii, drudzy o bankructwo Wokulskiego; jedni nazywali geniuszem Bismarka, drudzy — awanturnikiem Wokulskiego; jedni krytykowali postępowanie prezydenta Mac-Mahona, inni twierdzili, że Wokulski jest zdecydowanym waryatem, jeżeli nie czemś gorszem...

 Pan Deklewski, fabrykant powozów, który majątek i stanowisko zawdzięczał wytrwałej pracy w jednym fachu, tudzież radca Węgrowicz, który od 20-tu lat był członkiem opiekunem jednego i tego samego Towarzystwa dobroczynności, znali S. Wokulskiego najdawniej i najgłośniej przepowiadali mu ruinę. — Na ruinie bowiem i niewypłacalności — mówił pan Deklewski — musi skończyć człowiek, który nie pilnuje się jednego fachu, i nie umie uszanować darów łaskawej fortuny. Zaś radca Węgrowicz, po każdej również głębokiej sentencyi swego przyjaciela, dodawał:

 — Waryat! waryat!... Awanturnik!... Józiu, przynieśno jeszcze piwa. A która to butelka?

 — Szósta, panie radco. Służę piorunem!... — odpowiadał Józio.

 — Już szósta?... Jak ten czas leci!... Waryat! waryat! — mruczał radca Węgrowicz.

 Dla osób, posilających się w tej co radca jadłodajni, dla jej właściciela, subjektów i chłopców, przyczyny klęsk mających paść na S. Wokulskiego i jego sklep galanteryjny były tak jasne, jak gazowe płomyki oświetlające zakład. Przyczyny te tkwiły w niespokojnym charakterze, w awanturniczem życiu, zresztą w najświeższym postępku człowieka, który mając w rękach pewny kawałek chleba i możność uczęszczania do tej oto tak przyzwoitej restauracyi, dobrowolnie wyrzekł się restauracyi, sklep zostawił na Opatrzności boskiej, a sam, z całą gotówką odziedziczoną po żonie, pojechał na turecką wojnę robić majątek.

 — A może go i zrobi... Dostawy dla wojska to gruby interes — wtrącił pan Szprot, ajent handlowy, który bywał tu rzadkim gościem.

 — Nic nie zrobi — odparł pan Deklewski — a tymczasem porządny sklep dyabli wezmą. Na dostawach bogacą się tylko żydzi i niemcy; nasi do tego nie mają głowy.

 — A może Wokulski ma głowę?

 — Waryat! waryat!... mruknął radca. — Podaj no Józiu piwa. Która to?...

 — Siódma buteleczka, panie radco. Służę piorunem.

 — Już siódma?... Jak ten czas leci, jak ten czas leci...

 Ajent handlowy, który, z obowiązków stanowiska, potrzebował mieć o kupcach wiadomości wszechstronne i wyczerpujące, przeniósł swoję butelkę i szklankę do stołu radcy i topiąc słodkie spojrzenie w jego załzawionych oczach, spytał zniżonym głosem:

 — Przepraszam, ale... dlaczego pan radca nazywa Wokulskiego waryatem?... Może mogę służyć cygarkiem... Ja trochę znam Wokulskiego. Zawsze wydawał mi się człowiekiem skrytym i dumnym. W kupcu skrytość jest wielką zaletą, duma wadą. Ale żeby Wokulski zdradzał skłonność do waryacyi, tegom nie spostrzegł.

 Radca przyjął cygaro bez szczególnych oznak wdzięczności. Jego rumiana twarz, otoczona pękami siwych włosów nad czołem, na brodzie i na policzkach, była w tej chwili podobna do krwawnika oprawionego w srebro.

 — Nazywam go — odparł, powoli ogryzając i zapalając cygaro — nazywam go waryatem, gdyż go znam lat... Zaczekaj pan... Piętnaście... siedemnaście... ośmnaście... Było to w r. 1860... Jadaliśmy wtedy u Hopfera. Znałeś pan Hopfera?...

 — Phi...

 — Otóż Wokulski był wtedy u Hopfera subjektem i miał już ze dwadzieścia parę lat...

 — W handlu win i delikatesów?

 — Tak. I jak dziś Józio, tak on wówczas podawał mi piwo, zrazy nelsońskie...

 — I z tej branży przerzucił się do galanteryi? — wtrącił ajent.

 — Zaczekaj pan — przerwał radca. — Przerzucił się, ale nie do galanteryi, tylko do szkoły przygotowawczej, a potem do szkoły głównej, rozumie pan?... Zachciało mu się być uczonym!...

 Ajent począł chwiać głową w sposób oznaczający zdziwienie.

 — Istna heca — rzekł. — I zkąd mu to przyszło?

 — No, zkąd! Zwyczajnie — stosunki z akademią medyczną, ze szkołą sztuk pięknych... Wtedy wszystkim paliło się we łbach, a on nie chciał być gorszy od innych. W dzień służył gościom przy bufecie i prowadził rachunki, a w nocy uczył się...

 — Licha musiała to być usługa.

 — Taka jak innych — odparł radca, niechętnie machając ręką. — Tylko, że przy posłudze był bestya niemiły; na najniewinniejsze słówko marszczył się jak zbój... Rozumie się, używaliśmy na nim, co wlazło, a on najgorzej gniewał się jeżeli nazwał go kto „panem konsyliarzem“. Raz tak zwymyślał gościa, że mało obaj nie porwali się za czuby.

 — Naturalnie handel cierpiał na tem...

 — Wcale nie! Bo kiedy po Warszawie rozeszła się wieść, że subjekt Hopfera chce wstąpić do szkoły przygotowawczej, tłumy zaczęły tam przychodzić na śniadanie. Osobliwie roiła się studenterya.

 — I poszedł też do szkoły przygotowawczej?

 — Poszedł i nawet zdał egzamin do szkoły głównej. No, ale co pan powiesz — ciągnął radca uderzając ajenta w kolano — że zamiast wytrwać przy nauce do końca, niespełna w rok rzucił szkołę...

 — Cóż robił?

 — Otóż — co... Gotował wraz z innymi piwo, które do dziś dnia pijemy i sam w rezultacie oparł się aż gdzieś około Irkucka.

 — Heca panie! — westchnął ajent handlowy.

 — Nie koniec na tem... W r. 1870 wrócił do Warszawy z niewielkim fundusikiem. Przez pół roku szukał zajęcia, zdaleka omijając handle korzenne, których po dziś dzień nienawidzi, aż nareszcie przy protekcyi swego dzisiejszego dysponenta, Rzeckiego, wkręcił się do sklepu Minclowej, która akurat została wdową, i — w rok potem ożenił się z babą, grubo starszą od niego.

 — To nie było głupie — wtrącił ajent.

 — Zapewne. Jednym zamachem zdobył sobie byt i warsztat, na którym mógł spokojnie pracować do końca życia. Ale też miał on krzyż Pański z babą!

 — One to umieją...

 — Jeszcze jak! — prawił radca. — Patrz pan jednakże co to znaczy szczęście. Półtora roku temu, baba objadła się czegoś i umarła, a Wokulski po czteroletniej katordze, został wolny jak ptaszek, z zasobnym sklepem i 30 tysiącami rubli w gotowiźnie, na którą pracowały dwa pokolenia Minclów.

 — Ma szczęście.

 — Miał — poprawił radca — ale go nie uszanował. Inny, na jego miejscu, ożeniłby się z jaką uczciwą panienką i żyłby w dostatkach; bo co to panie dziś znaczy sklep z reputacyą i w doskonałym punkcie!... Ten jednak waryat rzucił wszystko i pojechał robić interesa na wojnie. Milionów mu się zachciało, czy kiego dyabła.

 — Może je będzie miał — odezwał się ajent.

 — Ehe! żachnął się radca. Dajno Józiu piwa. Myślisz pan, źe w Turcyi znajdzie jeszcze bogatszą babę, aniżeli nieboszczka Minclowa?... Józiu!...

 — Służę piorunem!... Jedzie ósma...

 — Ósma? — powtórzył radca — to być nie może. Zaraz. Przed tem była szósta, potem siódma..., mruczał, zasłaniając twarz dłonią. — Może być, że ósma. Jak ten czas leci!...

 Mimo posępne wróżby ludzi trzeźwo patrzących na rzeczy, sklep galanteryjny pod firmą J. Mincel i S. Wokulski nietylko nie upadł, ale nawet robił dobre interesa. Publiczność, zaciekawiona pogłoskami o bankructwie, coraz liczniej odwiedzała magazyn, od chwili zaś, kiedy Wokulski opuścił Warszawę, zaczęli zgłaszać się po towary kupcy rosyjscy. Zamówienia mnożyły się, kredyt za granicą istniał, weksle były płacone regularnie, a sklep roił się gośćmi, którym ledwo mogli wydołać trzej subjekci: jeden mizerny blondyn, wyglądający jakby cogodzinę umierał na suchoty, drugi szatyn z brodą filozofa a ruchami księcia i trzeci elegant, który nosił zabójcze dla płci pięknej wąsiki; pachnąc przy tem jak laboratoryum chemiczne.

 Ani jednak ciekawość ogółu, ani fizyczne i duchowe zalety trzech subjektów, ani nawet ustalona reputacya sklepu, może nie uchroniłyby go od upadku, gdyby nie zawiadował nim 40-letni pracownik firmy, przyjaciel i zastępca Wokulskiego, pan Ignacy Rzecki.

II.

Rządy starego subjekta.

 Pan Ignacy od 25 lat mieszkał w pokoiku przy sklepie. W ciągu tego czasu sklep zmieniał właścicieli i podłogę, szafy i szyby w oknach, zakres swojej działalności i subjektów; ale pokój pana Rzeckiego pozostał zawsze taki sam. Było w nim to same smutne okno, wychodzące na to samo podwórze, z tą samą kratą, na której szczeblach zwieszała się, być może, ćwierćwiekowa pajęczyna, a zpewnością ćwierćwiekowa firanka, niegdyś zielona, obecnie wypłowiała z tęsknoty za słońcem.

 Pod oknem stał ten sam czarny stół obity suknem, także niegdyś zielonem, dziś tylko poplamionem. Na nim wielki czarny kałamarz wraz z wielką czarną piaseczniczką, przymocowaną do tej samej podstawki, — para mosiężnych lichtarzy do świec łojowych, których już nikt nie palił i stalowe szczypce, któremi już nikt nie obcinał knotów. Żelazne łóżko z bardzo cienkim materacem, nad niem nigdy nieużywana dubeltówka, pod niem pudło z gitarą, przypominające dziecinną trumienkę, wąska kanapka obita skórą, dwa krzesła również skórą obite, duża blaszana miednica i mała szafa ciemnowiśniowej barwy, stanowiły umeblowanie pokoju, który, ze względu na swoję długość i mrok w nim panujący, zdawał się być podobniejszym do grobu, aniżeli do mieszkania.

 Równie jak pokój nie zmieniły się od ćwierć wieku zwyczaje pana Ignacego.

 Rano budził się zawsze o szóstej; przez chwilę słuchał czy idzie leżący na krześle zegarek i spoglądał na skazówki, które tworzyły jednę linią prostą. Chciał wstać spokojnie, bez awantur; ale że chłodne nogi i nieco zesztywniałe ręce, nie okazywały się dość uległemi jego woli, więc zrywał się, nagle wyskakiwał na środek pokoju i, rzuciwszy na łóżko szlafmycę, biegł pod piec do wielkiej miednicy, w której mył się od stóp do głów, rżąc i parskając jak wiekowy rumak szlachetnej krwi, któremu przypomniał się wyścig.

 Podczas obrządku wycierania się kosmatemi ręcznikami, z upodobaniem patrzał na swoje chude łydki i zarośnięte piersi, mrucząc:

 — No, przecie nabieram ciała.

 W tym samym czasie zeskakiwał z kanapki jego stary pudel Ir, z wybitem okiem i, mocno otrząsnąwszy się, zapewne z resztek snu, skrobał do drzwi, za któremi rozlegało się pracowite dmuchanie w samowar. Pan Rzecki, wciąż ubierając się z pośpiechem, wypuszczał psa, mówił dzień dobry służącemu, wydobywał z szafy imbryk, mylił się przy zapinaniu mankietów, biegł na podwórze zobaczyć stan pogody, parzył się gorącą herbatą, czesał się nie patrząc w lustro i o wpół do siódmej był gotów.

 Obejrzawszy się czy ma krawat na szyi, a zegarek i portmonetkę w kieszeniach, pan Ignacy wydobywał ze stolika wielki klucz i, trochę zgarbiony, uroczyście otwierał tylne drzwi sklepu, obite żelazną blachą. Wchodzili tam obaj ze służącym, zapalali parę płomyków gazu i, podczas gdy służący zamiatał podłogę, pan Ignacy odczytywał przez binokle ze swego notatnika rozkład zajęć na dzień dzisiejszy.

 — Oddać w banku 800 rubli, aha... Do Lublina wysłać trzy albumy, tuzin portmonetek... Właśnie!... Do Wiednia przekaz na 1.200 guldenów... Z kolei odebrać transport... Zmonitować rymarza za nieodesłanie walizek... Bagatela!... Napisać list do Stasia... Bagatela...

 Skończywszy czytać, zapalał jeszcze kilka płomieni i przy ich blasku robił przegląd towarów w gablotkach i szafach.

 — Spinki, szpilki, portmonety... dobrze... Rękawiczki, wachlarze, krawaty... tak jest... Laski, parasole, sakwojaże... A tu — albumy, neseserki... Szafirowy wczoraj sprzedano, naturalnie!... Lichtarze, kałamarze, przyciski... Porcelana... Ciekawym dlaczego ten wazon odwrócili?... Z pewnością... Nie, nie uszkodzony... Lalki z włosami, teatr, karuzel... Trzeba na jutro postawić w oknie karuzel, bo już fontanna spowszedniała. Bagatela!... Ósma dochodzi... Założyłbym się, że Klejn będzie pierwszy, a Mraczewski ostatni. Naturalnie... Poznał się z jakąś guwernantką i już jej kupił neseserkę na rachunek i z rabatem... Rozumie się... Byle nie zaczął kupować bez rabatu i bez rachunku...

 Tak mruczał i chodził po sklepie przygarbiony, z rękoma w kieszeniach, a za nim jego pudel. Pan od czasu do czasu zatrzymywał się i oglądał jakiś przedmiot, pies przysiadał na podłodze i skrobał tylną nogą gęste kudły, a rzędem ustawione w szafie lalki małe, średnie i duże, brunetki i blondynki przypatrywały się im martwemi oczami.

 Drzwi od sieni skrzypnęły i ukazał się p. Klejn, mizerny subjekt, ze smutnym uśmiechem na posiniałych ustach.

 — A co, byłem pewny, że pan przyjdziesz pierwszy. Dzień dobry — rzekł p. Ignacy — Paweł! Gaś światło i otwieraj sklep.

 Służący wbiegł ciężkim kłusem i zakręcił gaz. Po chwili rozległo się zgrzytanie ryglów, szczękanie sztab i do sklepu wszedł dzień, jedyny gość, który nigdy nie zawodzi kupca. Rzecki usiadł przy kantorku pod oknem, Klejn stanął na zwykłem miejscu przy porcelanie.

 — Pryncypał jeszcze nie wraca, nie miał pan listu? — spytał Klejn.

 — Spodziewam się go w połowie marca, najdalej za miesiąc.

 — Jeżeli go nie zatrzyma nowa wojna.

 — Staś... Pan Wokulski — poprawił się Rzecki — pisze mi, że wojny nie będzie.

 — Kursa jednak spadają a przed chwilą czytałem, że flota angielska wpłynęła na Dardanele.

 — To nic, wojny nie będzie. Zresztą — westchnął p. Ignacy — co nas obchodzi wojna, w której nie przyjmie udziału Bonaparte.

 — Bonapartowie skończyli już karyerę.

 — Doprawdy?... — uśmiechnął się ironicznie p. Ignacy. — A na czyjąż korzyść Mac-Mahon z Ducrotem układali w styczniu zamach stanu?... Wierz mi panie Klejn, Bonapartyzm to potęga!...

 — Jest większa od niej.

 — Jaka? — oburzył się p. Ignacy. — Może republika z Gambetą? Może Bismark?...

 — Socyalizm... — szepnął mizerny subjekt, kryjąc się za porcelanę.

 P. Ignacy mocniej zasadził binokle i podniósł się na swym fotelu, jakby pragnąc jednym zamachem obalić nową teoryę, która przeciwstawiała się jego poglądom; lecz poplątało mu szyki wejście drugiego subjekta, z brodą.

 — A moje uszanowanie panu Lisieckiemu! — zwrócił się do przybyłego. — Zimny dzień mamy, prawda? Która też godzina w mieście, bo mój zegarek musi się spieszyć. Jeszcze chyba nie ma kwadransa na dziewiątą?...

 — Także, koncept!... Pański zegarek zawsze spieszy się z rana, a późni wieczorem — odparł cierpko Lisiecki, ocierając szronem pokryte wąsy.

 — Założę się, żeś pan był wczoraj na preferansie.

 — Ma się wiedzieć. Cóż pan myślisz, że mi na całą dobę wystarczy widok waszych galanteryj i pańskiej siwizny?

 — No, mój panie, wolę być trochę szpakowatym, aniżeli łysym — oburzył się pan Ignacy.

 — Koncept!... — syknął pan Lisiecki. — Moja łysina, jeżeli ją kto dojrzy, jest smutnem dziedzictwem rodu, ale pańska siwizna i gderliwy charakter są owocami starości, którą... chciałbym szanować...

 Do sklepu wszedł pierwszy gość: kobieta ubrana w salopę i chustkę na głowie, żądająca mosiężnej spluwaczki... Pan Ignacy bardzo nisko ukłonił się jej i ofiarował krzesło, a pan Lisiecki zniknął za szafami i wróciwszy po chwili, doręczył interesantce ruchem pełnym godności, żądany przedmiot. Potem zapisał cenę spluwaczki na kartce, podał ją przez ramię Rzeckiemu i poszedł za gablotkę z miną bankiera, który złożył na cel dobroczynny kilka tysięcy rubli.

 Spór o siwiznę i łysinę był zażegnany.

 Dopiero około dziewiątej wszedł a raczej wpadł do sklepu pan Mraczewski, piękny, dwudziestokilkoletni blondynek, z oczyma jak gwiazdy, z ustami jak korale, z wąsikami jak zatrute sztylety. Wbiegł, ciągnąc za sobą od progu smugę woni i zawołał:

 — Słowo honoru daję, że już musi być wpół do dziesiątej. Letkiewicz jestem, gałgan jestem, no — podły jestem, ale cóż zrobię, kiedy matka mi zachorowała i musiałem szukać doktora. Byłem u sześciu...

 — Czy u tych, którym dajesz pan neseserki? — spytał Lisiecki.

 — Neseserki?... Nie. Nasz doktór nie przyjąłby nawet szpilki. Zacny człowiek... Prawda panie Rzecki, że już jest wpół do dziesiątej? Stanął mi zegarek.

 — Dochodzi dzie wią-ta... — odparł ze szczególnym naciskiem pan Ignacy.

 — Dopiero dziewiąta?... No ktoby myślał! A tak projektowałem sobie, że dziś przyjdę do sklepu pierwszy, wcześniej od pana Klejna...

 — Ażeby wyjść przed ósmą — wtrącił pan Lisiecki.

 Mraczewski utkwił w nim błękitne oczy, w których malowało się najwyższe zdumienie.

 — Pan zkąd wie?... — odparł. — No, słowo honoru daję, że ten człowiek ma zmysł proroczy! Właśnie dziś, słowo honoru... muszę być na mieście przed siódmą, choćbym umarł, choćbym... miał podać się do dymisyi...

 — Niech pan od tego zacznie — wybuchnął Rzecki, — a będzie pan wolny przed jedenastą, nawet w tej chwili, panie Mraczewski. Pan powinieneś być hrabią, nie kupcem, i dziwię się, że pan odrazu nie wstąpił do tamtego fachu, przy którym zawsze ma się czas, panie Mraczewski. Naturalnie!

 — No, i pan w jego wieku latałeś za spódniczkami — odezwał się Lisiecki. — Co tu bawić się w morały.

 — Nigdy nie latałem! — krzyknął Rzecki, uderzając pięścią w kantorek.

 — Przynajmniej raz wygadał się, że całe życie jest niedołęgą — mruknął Lisiecki do Klejna, który uśmiechał się podnosząc jednocześnie brwi bardzo wysoko.

 Do sklepu wszedł drugi gość i zażądał kaloszy. Naprzeciw niego wysunął się Mraczewski.

 — Kaloszyków żąda szanowny pan? Który numerek, jeżeli wolno spytać? Ach, szanowny pan zapewne nie pamięta! Nie każdy ma czas myśleć o numerze swoich kaloszy, to należy do nas. Szanowny pan pozwoli, że przymierzymy?... Szanowny pan raczy zająć miejsce na taburecie. Paweł! Przynieś ręcznik, zdejm panu kalosze i wytrzyj obuwie...

 Wbiegł Paweł ze ścierką i rzucił się do nóg przybyłemu.

 — Ależ panie, ależ przepraszam!... tłómaczył się odurzony gość.

 — Bardzo prosimy — mówił prędko Mraczewski — to nasz obowiązek. Zdaje mi się, że te będą dobre — ciągnął, podając parę zczepionych nitką kaloszy. — Doskonałe, pysznie wyglądają; szanowny pan ma tak normalną nogę, że nie podobna mylić się co do numeru. Szanowny pan życzy sobie zapewne literki; jakie mają być literki?...

 — L. P. — mruknął gość, czując, że tonie w bystrym potoku wymowy grzecznego subjekta.

 — Panie Lisiecki, panie Klejn, przybijcie z łaski swojej literki. Szanowny pan każe zawinąć dawne kalosze? Paweł! wytrzyj kalosze i okręć w bibułę. A może szanowny pan nie życzy sobie dźwigać zbytecznego ciężaru? Paweł rzuć kalosze do paki... Należy się dwa ruble, kopiejek pięćdziesiąt... Kaloszy z literkami nikt szanownemu panu nie zamieni, a to przykra rzecz, znaleść w miejsce nowych artykułów, dziurawe graty... Dwa ruble pięćdziesiąt kopiejek do kasy, z tą karteczką. Panie kasyerze, pięćdziesiąt kopiejek reszty dla szanownego pana...

 Nim gość oprzytomniał, ubrano go w kalosze, wydano resztę i wśród niskich ukłonów, odprowadzono do drzwi. Interesant stał przez chwilę na ulicy, bezmyślnie patrząc w szybę, zpoza której Mraczewski darzył go słodkim uśmiechem i ognistemi spojrzeniami. Wreszcie machnął ręką i poszedł dalej, może myśląc, że w innym sklepie kalosze bez literek kosztowałyby go dziesięć złotych.

 Pan Ignacy zwrócił się do Lisieckiego i kiwał głową w sposób oznaczający podziw i zadowolenie. Mraczewski dostrzegł ten ruch kątem oka i podbiegłszy do Lisieckiego, rzekł półgłosem:

 — Niech no pan patrzy, czy nasz stary nie jest podobny z profilu do Napoleona III-go? Nos... wąs... hiszpanka...

 — Do Napoleona, kiedy chorował na kamień — odparł Lisiecki.

 Na ten dowcip pan Ignacy skrzywił się z niesmakiem. Swoją drogą Mraczewski dostał urlop przed siódmą wieczorem, a w parę dni później w prywatnym katalogu Rzeckiego otrzymał notatkę:

 „Był na „Hugonotach“ w ósmym rzędzie krzeseł z niejaką Matyldą...???“.

 Na pociechę mógłby sobie powiedzieć, że w tym samym katalogu równie posiadają notatki dwaj inni jego koledzy, a także inkasent, posłańcy, nawet — służący Paweł. Zkąd Rzecki znał podobne szczegóły z życia swoich współpracowników? Jest to tajemnica, z którą przed nikim się nie zwierzał.

 Około pierwszej w południe, pan Ignacy, zdawszy kasę Lisieckiemu, któremu, pomimo ciągłych sporów, ufał najbardziej, wymykał się do swego pokoiku, ażeby zjeść obiad, przyniesiony z restauracyi. Współcześnie z nim wychodził Klejn i wracał do sklepu o drugiej; potem obaj z Rzeckim zostawali w sklepie, a Lisiecki i Mraczewski szli na obiad. O trzeciej znowu wszyscy byli na miejscu.

 O ósmej wieczorem zamykano sklep; subjekci rozchodzili się i zostawał tylko Rzecki. Robił dzienny rachunek, sprawdzał kasę, układał plan czynności na jutro i przypominał sobie: czy zrobiono wszystko co wypadało na dziś? Każdą zaniedbaną sprawę opłacał długą bezsennością i smętnemi marzeniami na temat ruiny sklepu, stanowczego upadku Napoleonidów i tego, że wszystkie nadzieje jakie miał w życiu, były tylko głupstwem.

 „Nic nie będzie! Giniemy bez ratunku!“ — wzdychał, przewracając się na twardej pościeli.

 Jeżeli dzień udał się dobrze, pan Ignacy był kontent. Wówczas przed snem czytał historyą konsulatu i cesarstwa, albo wycinki z gazet opisujących wojnę włoską w r. 1859, albo też, co trafiało się rzadziej, wydobywał zpod łóżka gitarę i grał na niej marsza Rakoczego, przyśpiewując wątpliwej wartości tenorem.

 Potem śniły mu się obszerne węgierskie równiny, granatowe i białe linie wojsk przysłoniętych chmurą dymu... Nazajutrz miewał posępny humor i skarżył się na ból głowy.

 Do przyjemniejszych dni należała u niego niedziela; wówczas bowiem obmyślał i wykonywał plany wystaw okiennych na cały tydzień.

 W jego pojęciu okna nietylko streszczały zasoby sklepu, ale jeszcze powinny były zwracać uwagę przechodniów, bądź najmodniejszym towarem, bądź pięknem ułożeniem, bądź figlem. Prawe okno, przeznaczone dla galanteryi zbytkownych, mieściło zwykle jakiś bronz, porcelanową wazę, całą zastawę buduarowego stolika, dokoła których ustawiały się albumy, lichtarze, portmonety, wachlarze, w towarzystwie lasek, parasoli i niezliczonej ilości drobnych, a eleganckich przedmiotów. W lewem znowu oknie, napełnionem okazami krawatów, rękawiczek, kaloszy i perfum, miejsce środkowe zajmowały zabawki, najczęściej poruszające się.

 Niekiedy, podczas tych samotnych zajęć, w starym subjekcie budziło się dziecko. Wydobywał wtedy i ustawiał na stole wszystkie mechaniczne cacka. Był tam niedźwiedź wdrapujący się na słup, był piejący kogut, mysz, która biegała, pociąg, który toczył się po szynach, cyrkowy pajac, który cwałował na koniu, dźwigając drugiego pajaca, i kilka par, które tańczyły walca przy dźwiękach niewyraźnej muzyki. Wszystkie te figury pan Ignacy nakręcał i jednocześnie puszczał w ruch. A gdy kogut zaczął piać, łopocząc sztywnemi skrzydłami, gdy tańczyły martwe pary, cochwila potykając się i zatrzymując, gdy ołowiani pasażerowie pociągu jadącego bez celu, zaczęli przypatrywać mu się ze zdziwieniem i gdy cały ten świat lalek, przy drgającem świetle gazu, nabrał jakiegoś fantastycznego życia, stary subjekt, podparłszy się łokciami, śmiał się cicho i mruczał:

 — Hi! hi! hi! Dokąd wy jedziecie podróżni?... Dlaczego narażasz kark akrobato?... Co wam po uściskach tancerze?... Wykręcą się sprężyny i pójdziecie napowrót do szafy. Głupstwo, wszystko głupstwo!... a wam, gdybyście myśleli, mogłoby się zdawać, że to jest coś wielkiego!...

 Po takich i tym podobnych monologach szybko składał zabawki i rozdrażniony, chodził po pustym sklepie, a za nim jego brudny pies.

 „Głupstwo handel... głupstwo polityka... głupstwo podróż do Turcyi... głupstwo całe życie, którego początku nie pamiętamy, a końca nie znamy... Gdzież prawda?“...

 Ponieważ tego rodzaju zdania wypowiadał niekiedy głośno i publicznie, więc uważano go za bzika, a poważne damy, mające córki na wydaniu, nieraz mówiły:

 — Oto do czego prowadzi mężczyznę starokawalerstwo!

 Z domu pan Ignacy wychodził rzadko i na krótko i zwykle kręcił się po ulicach, na których mieszkali jego koledzy, albo oficyaliści sklepu. Wówczas jego ciemno-zielona algierka lub tabaczkowy surdut, popielate spodnie z czarnym lampasem i wypłowiały cylinder, nadewszystko zaś jego nieśmiałe zachowanie się, zwracały powszechną uwagę. Pan Ignacy wiedział to i coraz bardziej zniechęcał się do spacerów. Wolał przy święcie kłaść się na łóżku i całemi godzinami patrzeć w swoje zakratowane okno, za którem widać było szary mur sąsiedniego domu, ozdobiony jednem jedynem, również zakratowanem oknem, gdzie czasami stał garnczek masła, albo wisiały zwłoki zająca.

 Lecz im mniej wychodził, tem częściej marzył o jakiejś dalekiej podróży na wieś lub za granicę. Coraz częściej spotykał we snach zielone pola i ciemne bory, po których błąkałby się, przypominając sobie młode czasy. Powoli zbudziła się w nim głucha tęsknota do tych krajobrazów, więc postanowił, natychmiast po powrocie Wokulskiego, wyjechać gdzieś na całe lato.

 — Choć raz przed śmiercią, ale na kilka miesięcy — mówił kolegom, którzy, niewiadomo dlaczego, uśmiechali się z tych projektów.

 Dobrowolnie odcięty od natury i ludzi, utopiony w wartkim, ale ciasnym wirze sklepowych interesów, czuł coraz mocniej potrzebę wymiany myśli. A ponieważ jednym nie ufał, inni go nie chcieli słuchać, a Wokulskiego nie było, więc rozmawiał sam z sobą i — w największym sekrecie pisywał pamiętnik.

RESZTA DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.

TOM II.

DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.

TOM III.

DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI.