Nowele opowiadania fragmenty. Tom 2 - Bolesław Prus - E-Book

Nowele opowiadania fragmenty. Tom 2 E-Book

Bolesław Prus

0,0
1,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Drugi tom, wspaniałych nowel, opowiadań oraz niedokończonych utworów, Bolesław Prusa.
Tom ten zawiera takie utwory jak: "Wielki los", "Szkatułka babki", "Straszna noc", "Poznać siebie trudno", "Norcio i Plunio", "Najnowszy dialog Platona", "Nagroda doczesna", "Poeta i świat", "Jeden z wielu", "Zwierciadło"
 

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



WIELKI LOS.

ROZDZIAŁ I

ROZDZIAŁ II

ROZDZIAŁ III

ROZDZIAŁ IV

ROZDZIAŁ V

ROZDZIAŁ VI

ROZDZIAŁ VII

ROZDZIAŁ VIII

ROZDZIAŁ IX

ROZDZIAŁ X

ROZDZIAŁ XI

SZKATUŁKA BABKI.

STRASZNA NOC.

ROZDZIAŁ I

ROZDZIAŁ II

ROZDZIAŁ III

POZNAĆ SIEBIE TRUDNO.

NORCIO I PLUNIO.

NAJNOWSZY DIALOG PLATONA.

NAGRODA DOCZESNA.

POETA I ŚWIAT.

JEDEN Z WIELU.

ZWIERCIADŁO.

Bolesław Prus

(Aleksander Głowacki)

NOWELE

OPOWIADANIA

FRAGMENTY

TOM II

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano portret Bolesława Prusa.

Autor: nieznany (XIXw.).

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-19-9

WIELKI LOS.

ROZDZIAŁ I

AUTOR PRZEDSTAWIA GŁÓWNE OSOBY I PROSI CZYTELNIKA O WYROZUMIAŁOŚĆ.

 Niejaki pan Hipolit, sprzedawszy nieco zadłużoną kamienicę w mieście X., osiadł w Warszawie, na Podwalu. Miał on wprawdzie stały zamiar przenieść się w Aleje Ujazdowskie, gdzie nawet o wynajęcie pałacyku traktował, tymczasowo jednak aż do „zmiany losu“ musiał demokratyzować się w czterech pokoikach staromiejskiej dzielnicy. No i demokratyzował się pospołu ze siostrą nieboszczki żony i własną córką panną Amelją osobą u kształconą, lecz dość wyjątkowych usposobień.

 Pan Hipolit doświadczał wielkich przykrości, ilekroć przyszło mu wprowadzać kogo po raz pierwszy do swego mieszkania. Już na dole rumienił się za gospodarza, tolerującego w domu wąskie i brudne schody. We drzwiach przepraszał gościa za to, że przedpokój jest ciasny i kuchnia ciemna, a w salonie pokazywał stare tapety i wyliczał wady sprzętów.

 — Ja, proszę pana — mówił do gości — zrobiłem w życiu jedno jedyne głupstwo, że sprzedawszy moją kamienicę nietylko z wszelkiemi jej wygodami, ale i z meblami, wywiozłem stamtąd ledwie ten oto fortepian, na którym fornier popękał, i ten oto zegar, któremu zbili w drodze klosz i zgubili perpendykuł. Z tego powodu nie chodzi, tylko stoi na komodzie jako droga pamiątka.

 Potem następował opis mebli kupionych tu, w Warszawie, z wolnej ręki. Na rzeczach tych oszukano pana Hipolita, choć przy targu zaklinano się trzy razy na Boga i nierównie więcej razy na honor. Niedość, że w fotelach i kanapie sprężyny są złe, ale jeszcze pod pokrowcami mole się zagnieździły. Wprawdzie siostra pana, a ciotka panny, zobaczywszy, co się święci, wypchała meble najprzedniejszym bakuniem, ale łotr froter wykradł go i zużytkował do fajki, a mole poniszczyły obicia.

 Z tego nawet powodu niesumienny froter został uwolniony od obowiązków, podłoga zaś nabrała osobliwego koloru.

 Opowiadając to, nieszczęśliwy właściciel nie chciał bynajmniej popisywać się dawniejszem mieniem i gospodarskiemi porządkami, wiedząc, że skłonność do samochwalstwa cechuje dorobkiewiczów i inne mizeractwo. Pragnął tylko zamanifestować żyjące w nim ciągle uczucia pańskie i estetyczne, a zarazem upewnić gościa, że w razie „zmiany losu“, będzie umiał położyć kres tego rodzaju nieprzystojnościom.

 Tymczasem los zmieniał się o tyle, że panu Hipolitowi coraz nieregularniej płacono raty i procenta z sumy pozostałej na hipotece domu. Wypadało niejednokrotnie pożyczać od siostry po nieboszczce żonie, a nawet od osób prywatnych. Pan Hipolit za każdą nową pożyczką martwił się niewymownie, do swego dłużnika pisywał listy namiętnie długie i trzymał ćwiartkę na loterji klasycznej. Jako bowiem człek doświadczony, rozumiał, że wszystko zawieść go może, prócz własnego szczęścia, które od kilku lat nie dopisywało wprawdzie, ale tylko chwilowo.

 Z loterją też urządził się roztropnie. Jedną ćwiartkę wziął sam, do kupienia drugiej zmusił siostrę, a na trzecią namówił swego krewniaka pana Edmunda, młodego i rozkosznego chłopca. Zachęcał też córkę (która, jako wykwalifikowana retuszerka, posiadała samodzielne fundusze) do nabycia czwartej cząstki losu, ale napróżno. Panna Amelja była emancypantką i filozofką, wierzyła tylko w pracę, postęp i prawa kobiet, a ze snów, loterji i wierszy miłosnych żartowała okrutnie.

 Ponieważ ani na upór ukochanej córki nie było lekarstwa, ani na kupno pozostałej ćwiartki — pieniędzy, więc pan Hipolit rachował sobie tak:

 — Ja wygram sto tysięcy, moja siostra także sto tysięcy, więc będę miał dwieście tysięcy. Że zaś i Edmund musi też wygrać sto tysięcy, więc ożenię go z Melcią i będę miał razem trzysta tysięcy. Szkoda wprawdzie czwartej setki, lecz zato kupię sobie kilka pożyczek premjowych, a Bóg mnie niezawodnie pocieszy. Zresztą i od trzystu tysięcy można mieć ładny procent...

 Tak rachował i cieszył się nadzieją w chwili, gdy miał umysł swobodny. Ale kiedy nabywca kamienicy nie przysyłał pieniędzy i kiedy od własnej córki wypadało nieraz pożyczać ciężko zapracowane u fotografów kilka rubli, wówczas Hipolit tracił wiarę we wszystko. Wybiegał wtedy na miasto szukać choćby najskromniejszej posady dla siebie i postanawiał wydać Melcię choćby za pana Kazimierza.

 Ów Kazimierz był człowiekiem niskiego pochodzenia, lecz ponieważ ukończył wyższy zakład naukowy, wszedł więc w towarzystwo nieco lepsze i otarł się trochę — choć niezupełnie. Majątku nie miał, tylko stryja kanonika, który mu obiecywał sukcesją i pomoc; ale że starzec był krzepki i do wydawania pieniędzy nieskory, więc sukcesja i pomoc odsuwały się na dalszy plan.

 Cierpliwie czekając na łaskę stryjaszka, Kazimierz, jako wykwalifikowany chemik, wstąpił do dystylarni, gdzie miał niezłą pensyjkę na dziś, a świetne widoki na przyszłość. Mówiono mu półgębkiem, że gdyby mógł włożyć kilka tysięcy rubli w przedsiębierstwo, wówczas zostałby nawet dyrektorem, jako najzdolniejszy ze wspólników.

 Niejaki znowu pan Gotlieb Schmupfke, piwowar dużej prawości i niemniejszego majątku, zachwalał często przed Kazimierzem wdzięki i posag swej córki Wandzi. Ale młody chemik, aczkolwiek posagiem nie gardził, piękność Wandzi uznawał i całą rodzinę Schmupfke wielce szanował, nie kwapił się jednak z oświadczynami. Od roku jeżeli nie dawniej strasznie go kłuła w oczy panna Amelja, koleżanka Wandy z instytutu. Kazimierz podziwiał nietylko jej wdzięki, ale i energją, z jaką wzięła się do retuszerki, jej poglądy na pracę, postęp i prawa kobiet, a nawet jej dziwactwa i sposób traktowania ludzi zgóry. Z wielu względów była ona dla niego owocem zakazanym i może z tej racji płonął ogniem znanym jeszcze ojcu rodu ludzkiego.

 Jedynym rywalem Kazimierza był Edmund, daleki krewny rodziny pana Hipolita. Młodzieńca tego jednak, który cieszył się względami ojca Melci, nie brano na serjo. Ciotka zgoła nie lubiła go i nazywała kłamczuchem, a niekiedy chłystkiem, Melcia zaś żartowała i z jego elegancji i z jego próżniactwa, z podróży zagranicę i ze stosunków z hrabiami, a nawet ze starego herbu i jasnych sterczących wąsików.

 Kazimierz o Edmundzie wiedział tylko, w jakich teatrach amatorskich grywa i o jakie sumy zakłada się w czasie wyścigów, ale ani o tem co robi, ani skąd bierze pieniądze. Zresztą ludzie dobrze urodzeni nie potrzebują odpowiadać na podobne pytania; tak też czynił Edmund i było mu z tem dobrze. Jemu i panu Hipolitowi, który pewne mniej jasne strony życia swego kuzynka składał na karb młodości.

 To już i wszystko o meblach pana Hipolita i o jego znajomych. Chyba tylko dla zaokrąglenia rozdziału wspomnimy jeszcze o panu Piotrze, choć doprawdy niewiele o nim powiedziećby można. Był to poczciwiec i miał kapitaliki, któremi w razie nagłej potrzeby usługiwał osobom bliższym, a więc niekiedy panu Hipolitowi, a czasem panu Edmundowi.

 Poczciwiec ten, niski, grubawy, lubił kanarki i był dziwnie punktualny. Raz pożyczył on od Hipolita trzy ruble na dwadzieścia cztery godzin i rzeczywiście na drugi dzień przyszedł do jego mieszkania na kilka minut przed terminem, a następnie, w porze co do sekundy właściwej, położył pieniądze na stole. Sam jednak o należności nie upominał się nigdy. Co najwyżej, składał wizyty w kilka dni po terminie, lecz już stojąc w progu, mówił, że nie przychodzi bynajmniej w interesie pożyczki i że podejrzeniem podobnem wyrządzonoby mu najcięższą obrazę.

 Procenta brał tylko dla porządku, aby nie myślano, że komuś łaskę robi; o wysokości ich zaś niewiele wiemy, interesa bowiem podobne załatwiały się zwykle przy drzwiach zamkniętych.

 Wracając do mieszkania pana Hipolita, dodamy, że składało się ono z saloniku, gabinetu jego, gabinetu Melci i pokoju jadalnego, który zajmowała ciotka. Pokoiki te tem się chyba między sobą różniły, że u ciotki wisiał na ścianie obraz Matki Boskiej, u ojca hebanowy krzyżyk, tudzież potrety Sobieskiego i Napoleona, a u Melci wizerunki Robespierra, Woltera, Dantona i gipsowe popiersie Sokratesa, — nie licząc fotografij znakomitości młodszego pokolenia.

 Dziewiczy pokoik nie posiadał w oknie kwiatów, ani tradycyjnych muślinowych firanek, cacka te bowiem pochłaniają dużo światła, którego Melcia do retuszowania niezbędnie potrzebowała. Żelazne jej łóżko było zasłane po kawalersku, obok niego zaś stała pleciona półka z książkami.

 Napróżno w bibljotece tej szukalibyśmy poezji lub romansów, były tam bowiem same dzieła poważne. Więc Darwin, więc Mili, Vogt, Moleschott, Buchner i inni. Autorzy ci, jako apostołowie trzeźwych lub nowych poglądów na świat, cieszyli się sympatją panny Amelji, dla której trzeźwość i postęp stanowiły artykuły wiary.

 Ani ojciec, ani ciotka książek Melci nie rozumieli, tylko pierwszy podziwiał gusta córki, druga zaś uważała siostrzenicę za zbłąkaną owieczkę, którą dopiero mąż miał doprowadzić na właściwą drogę.

 Oto wszystko, co na początek powiedzieć można o głównych aktorach widowiska.

 Ustawieni rzędem, kłaniają się oni prześwietnej publiczności, prosząc o pobłażliwość dla swych wad, gdyby mieli jakie — i dla bajarza, gdyby nie potrafił obudzić dla nich sympatji.

 Nawiasowo tylko wspomnimy, że czwarta ćwiartka losu, kupionego przez rodzinę Hipolita, dostała się prostemu lecz zamożnemu chłopu. Jeszcze w zimie przywiózł on masło i cielęta do Warszawy i tu wypadkiem nabył u kolektora bilet.

 — A może się trafi? — myślał i odtąd co miesiąc wykupywał właściwą klasę.

 — Żeby choć z tysiąc rubli padło!... At!... cobym ja ta zrobił z takiemi pieniędzmi. Tfy! pokusa!...

 I plunął na los, na którym pan Hipolit fundował swoją dobrze urodzoną przyszłość.

 Zwyczajnie prostak!

ROZDZIAŁ II

SŁÓWKO O POGLĄDACH MELCI I O SKUTKACH CHWILOWEGO PESYMIZMU JEJ OJCA.

 Był już początek czerwca. Widząc niezawodne symptomata bliskiej golizny, pan Hipolit drugi dzień tkwił zamknięty w gabinecie i albo myślał o znalezieniu dla Melci bogatego męża, albo pisał listy do dłużnika, błagając go na rany boskie o pieniądze.

 Damy, to jest panna Amelja i jej ciotka, siedziały w saloniku na owych meblach sponiewieranych przez mole.

 Ciocia dobrodziejka w przewidywaniu zimy robiła sobie włóczkowy kaftanik na drutach, panna zaś, zmęczona retuszowaniem, czytała. Wczoraj właśnie skończyła broszurę jakiegoś niemieckiego filozofa, który zaklinał się na Boga, że niema duszy i obiecywał we własnem laboratorjum zrobić człowieka z nogami i rękami, byle mu dano trochę czasu i odrobinę tlenu, wodoru i węgla, a nadewszystko fosforu. Celem zgłębienia przedmiotu, wzięła się dziś Melcia do fizjologji i właśnie studjowała rezultaty doświadczeń, wykonywanych na żywych zwierzętach.

 W pokoju zalegało milczenie, w wysokim stopniu dokuczliwe dla cioci, której organa mówne, pomimo wieku, cieszyły się młodzieńczą rzeźwością. Jakiś czas spoglądała ona wyzywająco na siostrzenicę, wkońcu zaś, prawpodobnie z desperacji, zaczęła rozmawiać sama ze sobą, naprzód ciszej, potem głośniej.

 Melcia, usłyszawszy to, parsknęła śmiechem i złożyła książkę, co znowu ucieszyło starowinę, słusznie odgadującą, że teraz właśnie nadeszła pora otworzenia upustów wymowy. Nie czekając zatem, rzekła:

 — Dobrze ci się śmiać, ty filozofko!... Przy tobie zapomniałabym, że mi Pan Bóg język stworzył... Czyta tylko i czyta duby smalone!... Mogłabyś też i mnie trochę o tych bredniach powiedzieć, bo mi chyba uszy zarosną.

 — Cha! cha! cha!... — śmiała się panna. — Alboż mnie ciocia zrozumie?

 Ciotka obraziła się.

 — A cóżeście to wy młode już wszystkie rozumy pozjadały? Myślisz, że i ja nie czytywałam dużo w mojem życiu?... Spróbuj tylko pogadać ze mną o tej tam waszej filozofji, a zobaczysz...

 Panna Amelja oparła głowę na krawędzi fotelu i śmiała się, o ile jej na to małe usta pozwalały. Dopiero po kilku minutach, nachwytawszy się za boki i otarłszy oczy, odpowiedziała spokojniej, choć prędko, jak to było w jej zwyczaju:

 — Więc dobrze, opowiem cioci. Czytam o doświadczeniach Flourensa, który krajał mózg gołębiom...

 — Dość! dość!... — zawołała ciotka, gwałtownie trzepocząc rękoma. — Cóżto za oprawca, o miłosierny Boże!... Czy ty możesz myśleć nawet o podobnych obrzydliwościach? i czy nie lepiej zrobiłabyś, czytając mi „Złotą Elżunię,“ której tak jestem ciekawa?...

 — Bardzo dziękuję! — odparła Melcia, kłaniając się z gestem lekceważenia. — Znam podobne rzeczy i mogę nawet cioci treść opowiedzieć: „Złota Elżunia“ musi być grzeczną dziewczynką, której Pan Bóg w nagrodę zsyła zacnego męża i pół tuzina nieumytych aniołków...

 Teraz ciotka spoważniała i kładąc na stole robotę, rzekła:

 — Co ty tak, moje dziecko, z małżeństwa nieustannie przedrwiwasz? Nie jestże to sakrament taki święty jak inne i — do czego zresztą sama rośniesz?

 — Ach! rozumiem to na nieszczęście — odparła Melcia, rzucając pogardliwie ręką. — Nie mam wprawdzie odwagi zostać starą panną, ale też i nie myślę wyjść zamąż tak, jak miljony innych panien.

 — Czy i na to wynalazłaś nowy sposób?

 — Zapewne! Moja niewola musi być przyjemną, inaczej zaś wolałabym się utopić...

 — O Boże! Boże!... — westchnęła staruszka. — Biednyż będzie ten twój mąż, kochanie...

 — Wcale nie biedny! — pochwyciła ze śmiechem panna. — Przeciwnie, musi być majętny, a przynajmniej zamożny, abym mogła zajmować się czem chcę, wyjechać zagranicę...

 — Więc wyjdź za pana Piotra...

 — Kiedy wolę młodego i przystojnego.

 — Niby takiego jak Edmund? — spytała złośliwie ciotka.

 — Za mało ma rozumu.

 — Więc bierz Kazimierza — pochwyciła staruszka, patrząc na nią badawczo.

 Melcia spuściła oczy, zastanowiła się, lecz ani jeden muskuł jej twarzy nie drgnął.

 — Od biedy, gdyby miał majątek, nie odrzuciłabym go...

 — Dlaczegóż od biedy?

 — Bo nie ma nazwiska, ani eleganckiego układu.

 — Przecież wy o nazwiska nie dbacie! — zawołała ciotka.

 — Gdzie indziej jest to zapewne obojętne, lecz u nas, z podobnym dodatkiem żyje się weselej niż bez niego.

 — No więc Edmund przypada ci lepiej do gustu?

 — Tylko w ostateczności i to pod warunkiem, że nareszcie odziedziczy ów majątek po dziadku. Z takim jak on mężem, żyć trudno, ale bywać w towarzystwach można, a i zrobić też z niego coś się da!

 Ciotka pokręciła głową i rzekła nagle:

 — A miłość?

 Melcia znowu zaczęła się śmiać.

 — Miłość!... z kwiatkami, księżycem, o głodzie, w brudnem mieszkaniu?... O moja ciociu, ależ ja jestem człowiekiem, ja chcę żyć!... Uczucia zawsze się znajdą, lecz o wygody trudniej. W biedzie miłość prędko ostygnie, ale przy majątku, wśród ciągle nowych wrażeń, można znaleźć tysiące przedmiotów do zachwytu, począwszy od pięknej sukni, a skończywszy na ładnej prelekcji. Przytem ludzkość i jej dobro stanowią niewyczerpane źródło uczuć, tylko ich szukać nie umiemy.

 — Szczęśliwa twoja matka, że tego nie słyszy! — szepnęła staruszka.

 A po chwili dodała:

 — Ha! może to i samo przejdzie... Pamiętam, że nieboszczka Mania póki była panną, grała tylko na fortepianie i malowała pejzaże, a małemi dziećmi brzydziła się. Dopiero gdy jej Pan Bóg dał własne...

 W tej chwili zapukano do przedpokoju i niebawem wszedł do saloniku młody człowiek niski, śniady, niezbyt zręczny, lecz z twarzą myślącą i bystremi oczyma. Zdawał on się być w wyjątkowo wesołym nastroju. Promieniował radością, jeżeli wolno porównywać człowieka z kaloryferem.

 — Coś się stało — rzekła po przywitaniu ciotka — że pan Kazimierz przychodzi do nas w południe.

 — Chciał nam zrobić niespodziankę — wtrąciła panna.

 — Ma pani racją, stało się! — odparł Kazimierz tonem nietyle eleganckim, ile stanowczym. — Zostałem wicedyrektorem naszej dystylarni, mam sto rubli miesięcznie, cztery pokoje paradne, opał, światło... Cóż pani na to? — zwrócił się do Melci.

 Panna skrzywiła się, poczem odpowiedziała zwolna:

 — Ja na to?!... chyba — że będzie pan miał mieszkanie obszerne, widne i ciepłe.

 Młody człowiek zarumienił się.

 — Zasłużyłem na tę naukę! — odpowiedział zmieszany. — Ale... widzi pani, dostałiem posadę dopiero przed paroma godzinami i prosto z fabryki przybiegłem, aby pan... państwu o tem donieść. Nie mam nikogo...

 Teraz pannie Amelji zrobiło się przykro, wyciągnęła więc do Kazimierza rękę i rzekła:

 — No, ale niech pan tego nie bierze zbyt poważnie. Ja tylko chciałam pana trochę zmartwić, chociaż także cieszymy się pańskiem powodzeniem.

 W osobliwym widać nastroju przyszedł tu Kazimierz, łaskawe bowiem wyrazy stropiły go tak, że umilkł i zmieszał się jeszcze bardziej.

 Scena ta dobre wrażenie zrobiła na cioci, która, wziąwszy robotę do rąk, rzekła, pilnie patrząc na druty:

 — Teraz mógłby się pan nawet ożenić. Tysiąc dwieście rubli, mieszkanie i opał, to nie bagatela w Warszawie...

 Młody człowiek począł niespokojnie kręcić się na krześle i zacierać ręce. Jednocześnie Melcia doświadczyła pewnego zakłopotania i pod pozorem odniesienia książki, zarumieniona trochę, wybiegła do swego pokoju.

 Gdy zamknęła drzwi, Kazimierz pochylił się ku ciotce i drżącym nieco głosem szepnął do staruszki, jakgdyby między nimi oddawna istniało porozumienie:

 — Przyszedłem oświadczyć się...

 Ciotka aż klasnęła w ręce.

 — A idźże prędzej za nią! — rzekła.

 — Kiedy nie wiem co mówić?

 — Padnij na kolana i powiedz, że ją kochasz.

 — Wyśmieje mnie!

 — Nie wyśmieje... Stary to obyczaj, ale dobry... Zróbże tak! — mówiła, trzęsąc rękoma. — Ona ma wprawdzie gorącą główkę, ale złote serce. Byłeś ją rozczulił, a teraz właśnie pora, kiedy ci sama rękę podała, przyrzeknie ci i dotrzyma. Idź! idź! — dodała, popychając go ku drzwiom — jej właśnie takiego męża potrzeba!

 Kazimierz wahał się chwilę, lecz nagle usiadł znowu z miną desperata.

 — Skompromitowałbym się w jej oczach!... Nie mogę... Wolę pierwej z panem Hipolitem pogadać...

 Skrzypnęły drzwi, Melcia wróciła. Kazimierz wlepił w ciotkę spojrzenie tak błagalne, że staruszka, zrozumiawszy niemą jego prośbę, przygryzła wargi z gniewu i rzekła:

 — Rób jak chcesz! Wy młodzi macie swoje sposoby, podobno lepsze od dawnych.

 Dla formy tylko dodamy, że panna Amelja z ostatnich słów wybornie domyśliła się, o co chodzi. Gdyby Kazimierz usłuchał rady ciotki i upadł przed panną na kolana, może wobec tego objawu uczuć, prysłyby lodowate poglądy jej na małżeństwo. Ale młody człowiek nieustannie chłodzony przez ukochaną, nie zdobył się na wybuch podobny, a i Melcia miała czas zebrać myśli i uporządkować swoje teorje. Wróciła więc do saloniku jak zwykle obojętna i bardziej odpychająca. W tej chwili nawet tajemne konszachty Kazimierza z ciotką wydały jej się zabawnemi, a jego plany matrymonjalne zuchwalstwem. Już to co prawda, Melcia była bardzo kapryśna.

 Dalsza rozmowa ciągnęła się nieosobliwie. Panna zarzucała konkurenta pytaniami z zakresu fizjologji i pozostałej litanji nauk przyrodniczych; młody wice-dyrektor dystylarni był roztargniony, a ciotka rozgniewana. Szczęściem wszedł do saloniku pan Hipolit i zabrał niefortunnego wielbiciela do swej kancelarji, w celu zasięgnięcia jego opinji o jakiejś finansowej kwestji.

 Hipolit był dziś tak znękany, że naprzód zapomniał włożyć krawata na szyję, a powtóre otworzył przed Kazimierzem serce naoścież i bolejącym głosem opowiadał chemikowi o wszystkich swoich kłopotach.

 Zaczął naturalnie od sprzedaży kamienicy i kupienia mebli zjedzonych przez mole. Potem przeszedł do niesumiennego nabywcy domu, który ani rat, ani procentów płacić nie chce; dalej zwymyślał wszystkich dobrze urodzonych, „aczkolwiek sam z nich pochodził,“ natomiast zaś przepowiadał znakomitą przyszłość fabrykantom wogóle, a dystylatorom w szczególności.

 — Jak szczęścia pragnę — zawołał rozżalony — że wydałbym Melcię prędzej za uczciwego szewca, aniżeli naprzykład za obywatela ziemskiego. To klasa zgubiona, spełnia się na niej wyrok Boży!

 Kazimierz nie wiedział wprawdzie, jaki to mianowicie wyrok Boży spełnia się na obywatelach ziemskich i mimowoli przypomniał sobie, że przed miesiącem ten sam pan Hipolit o tej samej klasie narodu miał inne cokolwiek opinje. Że jednak sprzeczności podobnych nasłuchał się dosyć, zamiast więc polemizować ze zbolałym ojcem, przystąpił do kucia własnego interesu.

 Przedewszystkiem tedy Kazimierz zawiadomił pana Hipolita o nowej posadzie, wspomniał o pensji, którą zapomocą godziwych dochodów powiększyćby można i o mieszkaniu z opałem i światłem, które w ostateczności rozszerzyćby się dało. Nadmienił, że około Nowego Roku zawakuje posada dyrektora z pensją trzech tysięcy rubli i wyraził nadzieję otrzymania jej: stryj bowiem kanonik niezawodnie pożyczy mu pieniędzy, aby mógł wejść do spółki.

 Po tym wstępie młody człowiek odpoczął, otarł pot z czoła i oparłszy obie ręce na dygoczących ze wzruszenia kolanach, oświadczył panu Hipolitowi chęć wejścia w związki legalne z jego jedyną, pełnoletnią córką Amelją.

 Skutek mówki był nadspodziewany. Hipolit roztkliwił się, uściskał wice-dyrektora, podziękował za wyrządzony jego domowi honor i obiecał ze swej strony nie stawiać przeszkód małżeństwu, jeżeli takowe zaakceptuje Melcia.

 — Widzisz, mój kochany — kończył — dziś to jeszcze tak bardzo żenićbyś się nie mógł... Ale gdy zostaniesz dyrektorem, no!... staraj się tylko pozyskać serce Melci, a nadewszystko nic nie wspominaj o naszej rozmowie, bo to dziewczyna, jak ci wiadomo, strasznie samodzielna i gotowa zgrymasić, jeżeli się dowie o mojem postanowieniu zrobionem bez jej wiedzy.

 Rada wydała się Kazimierzowi bardzo rozsądną. Wiedział on, że serce Melci trzeba zdobywać jak fortecę, tymczasem więc był kontent z pozyskania względów ojca, o których zawsze wątpił.

 Potem uściskano się jeszcze raz i pogadano w niewielu słowach o interesie finansowym. Gdy następnie obaj panowie wyszli do saloniku, mieli już miny tak niewinne, że Melcia nie podejrzewała nawet aktu oświadczyn, a ciotka była przekonaną, że Kazimierz równie dobrze zląkł się teraz ojca, jak przed pół godziną córki.

 Wkrótce konkurent pożegnał rodzinę, a Melcia w swym pokoiku wzięła się do retuszowania. Korzystając z tego, ciotka rzekła:

 — Czy szwagier wie, że Kazimierz został wice-dyrektorem fabryki?

 — Mówił mi o tem — odparł Hipolit, odwracając się do okna.

 — Porządny człowiek! — dodała ciotka.

 — E... he... hem! bardzo... bardzo...

 — A czy szwagier wie, że on chce oświadczyć się o Melcię?...

 — A... a... a... siostra skąd o tem wie? — spytał Hipolit, ciągle nie patrząc na nią.

 — Domyślam się.

 — Chybaby oszalał!... oszalał!... — odparł ojciec niespokojnie, pocierając kark ręką.

 Niedługo potem dał słudze do zmienienia papierek dwudziestopięciorublowy, upominając ją, aby nie zgubiła. Niewiadomo dlaczego przywidziało się ciotce, że pan Hipolit pieniądze te pożyczył od Kazimierza; prawdopodobnie jednak były to podejrzenia zupełnie nieuzasadnione.

 Ku wieczorowi pan Hipolit odzyskał zwykły humor. Był wesół i dumny jak dawniej, opowiadał pocieszne facecje o zarozumiałości dorobkiewiczów i marzył o wygranej na loterji już w tych dniach. Z powyższych objawów podejrzliwa skutkiem starości ciotka, wnioskowała, że jej szwagier musi mieć w portmonecie jeszcze jeden niezmieniony dwudziestopięciorublowy papierek i w duchu upierała się przy zdaniu, że albo Pan Bóg Hipolitowi z nieba spuścił pieniądze, albo je Kazimierz pożyczył.

 Uprzedzenia żółciowej damy były tak wielkie, iż w rozumowaniach swoich nie wahała się iść dalej i przypuszczać, że Kazimierz oświadczył się ojcu o Melcię i że został przyjęty.

 — Najniezawodniej obiecał mu! — mruczała staruszka. — Ciekawa tylko jestem, co pierwej odda: czy jemu córkę, czy mnie moje pieniądze?

 Zagadkowe pytanie to mogłoby naprowadzić na myśl, że pan Hipolit wiele rzeczy obiecywał, choć nie wszystko dotrzymywał. Ponieważ jednak wypadki podobne trafiają się ludziom najporządniejszym, nie widzimy więc powodu dłużej zastanawiać się nad niemi.

ROZDZIAŁ III

ZROZPACZONY EDZIO CHCE ZACIĄGNĄĆ NOWĄ POŻYCZKĘ.

 Nie jestem pewny, czy świat dowie się rzeczy nowej, gdy powiem, że ulice wielkich miast przedstawiają dużo rozmaitości i ruchu. W zarysach ogólnych podobne one są do strumieni, których podziurawione brzegi odpowiadają kamienicom z ich lokalami do wynajęcia. W dziurach tych niższe piętra zajmują raki, ze względu na drapieżność nie różniące się od gospodarzy domów. Na piętrach wyższych gnieżdżą się żaby, istoty posiadające łydki i nader lekkomyślne, które podczas kwakania w niezwykły sposób wydymają podgardla.

 W dnie słoneczne strumień, jak i wielkomiejska ulica, roi się właściwą populacją. Widzisz tam większe i mniejsze rybki, podążające w obu kierunkach za swojemi rybiemi interesami, lub gromadkę kijanek, idących z guwernantką na spacer. Niekiedy na środek tej arterji ruchu wyjeżdża szczupak, niby znakomity pan, przed którym wszyscy uciekają. Niekiedy w tłumie zwykłych przechodniów pojawia się malutki szczupaczek, pierwowzór nowoczesnego liberała, który dlatego tylko nie kąsa, że mu jeszcze zęby nie urosły.

 Kilkucalowy szczupaczek taki wobec parucalowych płotek zachowuje się bardzo przyzwoicie. Grzecznie ustępuje innym z drogi i nie zaczepia nikogo, kimby się mógł udławić. Ale otóż zły los napędził mu rybkę o połowę mniejszą od niego. Szczupak nagle staje, rybka uskakuje wbok, chce uciec, lecz nie wie gdzie... Już ją złapał!...

 Pewnego dnia na ulicy Senatorskiej można było podziwiać białego i różowego młodzieńca w tyrolskim kapelusiku, z kwiatkiem w dziurce od guzika i z laseczką, w gałce której tokarski kunszt uwięził japońskiego żółwia, drżącego nieustannie jak galareta. Młodzian ten spoglądał na świat przez kryształowe binokle i do przechodzących kobiet wyszczerzał cztery sztuczne zęby perłowego koloru. Był on zresztą wesoły jak człowiek, który po śniadaniu złożonem z lekkiej herbatki, idzie na śniadanie złożone z porteru i mięsa.

 Młodzieńcem tym jest kilka razy już wspomniany pan Edmund, kuzyn Hipolita. Zmierza on właśnie do najpierwszej jadłodajni w Warszawie i usiłuje rozwiązać zagadnienie matematyczne: jakiemi drogami może dojść do postawienia przyjaciołom kilku butelek wina ten, który ani grosza w kieszeni nie posiada?

 Nagle — pięknie zarysowane brwi pana Edmunda ściągają się, a usta otwierają bardziej niż zwykle. Zwraca on spiesznie głowę nabok i poczyna patrzeć na wiszące za oknem stroje damskie, potem cofa się, chce przeskoczyć na drugą stronę ulicy, lecz wkońcu — uśmiecha się i biegnie w objęcia niskiego i grubego jegomości, który od kilku chwil bystro mu się w oczy wpatrywał.

 Owym jegomością jest pan Piotr, który uchyla przed młodzieńcem kapelusz i ukazuje Europie parę garści szpakowatych i starannie utrzymanych włosów. Jakiś kupczyk, stojący w szklanych drzwiach sklepu, ze zdziwieniem obserwuje niezwykłe ruchy Edmunda i napróżno stara się sobie wytłomaczyć, dlaczego piękny młodzieniec zmieszał się tak na widok poczciwej fizjognomji pana Piotra? Tymczasem był to zwykły pojedynek małego szczupaka, z mniejszą od niego płotką.

 — Dzień dobry!... dzień dobry!....— woła Edmund z nerwowym śmiechem, chwytając Piotra za pulchne ręce. — Pewnie myślisz pan, żem zapomniał? Otóż nie! Wybierałem się właśnie do pana w ciągu tego miesiąca ze sześć razy...

 — Ależ czcigodny panie! — przerywa Piotr — któż o podobnej bagatelce mówi na ulicy...

 — O nie!... to nie bagatelka... — woła Edmund. — Dług dla honorowego człowieka...

 Pan Piotr uśmiecha się i przerywa:

 — Czy pan wie, że mi zdechł kanarek?...

 — Czy podobna?

 — Jak pana poważam!

 — Ach! jakże ubolewam nad tym wypadkiem! — upewnia Edmund. — I któryż to?

 — Ten, któremu samiczka głowę oskubała...

 — Pewnie zapalenie mózgu?...

 — Nie! Prawdopodobnie niestrawność, bo znalazłem u niego w dzióbku trochę sałaty... Co się zaś tycze naszego interesu...

 — Drogi panie! — mówi Edmund — możesz być zupełnie spokojny!... Bądź pan tylko łaskaw za ten miesiąc policzyć sobie procent... no... jaki pan chcesz...

 — Aaa... panie! — oburza się Piotr. — Tylko tak pan ze mną nie rozmawiaj, bo odejdę bez pożegnania...

 — Jesteś pan zbyt dobrym, ażebyś mógł mi zrobić podobną przykrość — odpowiada Edmund z miną serdecznie przyjacielską. — Co zaś do naszej sumki, to właśnie dziadek ma mi dać po wyścigach tysiąc rubli...

 — Oj ten dziadek, zanadto kochanemu panu pobłaża!... Jakże jego szanowne zdrowie?

 Edmund na znak smutku wysuwa naprzód dolną wargę.

 — Nogi mu puchną... Jesteśmy zaniepokojeni!

 — Dziwna rzecz! — mówi Piotr jakby do siebie — zdaje mi się, że wczoraj jeździł konno po placu Ujazdowskim?

 — A tak!... Wczoraj miał się znacznie lepiej! — odpowiada Edmund, a potem chwyta Piotra pod rękę i idąc, szepcze mu do ucha:

 — Uważa szanowny pan... Potrzebuję koniecznie, ale to koniecznie... w tej chwili pięćdziesięciu rubli. Idę na śniadanie, gdzie będzie kilku moich przyjaciół, a ponieważ z dziadkiem widzieć się nie mogłem (jest z nim dziś bardzo źle) więc... Pojmujesz pan?

 Pan Piotr myśli w tej chwili o zmarłym ptaszku, a potem nagle pyta:

 — Przepraszam... która też godzina na pańskim zegarku?

 — Wpół do pierwszej! — odpowiada skwapliwie Edmund, patrząc na złoty chronometr.

 — Śliczny mebelek!

 — Dostałem go przed tygodniem od ciotki, do której dziś właśnie muszę iść na obiad... Więc... Czy nie mógłbyś pan zrealizować tych pięćdziesięciu rubli?...

 — Nie mam, jak pana kocham!

 — Może choć dwadzieścia...

 — Dwieście! panie... gdybym miał. Ale nie mam...

 Edmund jest zrozpaczony.

 — Ach! wiem co zrobię! — woła, zatrzymując się na ulicy. — Mam bilet na loterją, kup go pan... wszakże to dziś ciągnienie... Namówił mnie Hipolit, do wzięcia ćwiartki jego losu, więc wygrana pewna...

 — Kiedy nic nie mam przy sobie.

 Edmund chwyta go za rękę i z wybuchem uczucia mówi:

 — Drogi panie Piotrze! w tej chwili muszę iść do Stępka, więc przyszlij mi pan... no, niewiele... z dziesięć rubli! Nad wieczorem oddam panu, choćbym miał zegarek zastawić... Słowo honoru daję!

 Poczem opuszcza pana Piotra i odchodzi złamany. Poczciwiec chwilę popatrzył za nim, kiwnął głową i zwolna podreptał ku Podwalowi.

 Pan Piotr nie od dziś dnia miał interesa z Edmundem i kontentował się tylko procentami; kapitaliku bowiem przed śmiercią owego dziadka, który mimo zatrważającej puchliny w nogach jeździł konno, nie mógł odebrać.

 Pewność zatem była niewielka, a termin dość nieokreślony, ale poczciwina nie martwił się tem. Miał on jakąś słabość do Edzia i lubił tolerować nawet jego wybryki. Pewnego razu Edzio tak dalece nadużył sympatji swego przyjaciela, że pożyczył od niego pieniędzy na kwit cudzem opatrzony nazwiskiem, które własnoręcznie podpisał. Piotr, wiedząc o tem, pogroził mu tylko palcem, lecz pieniądze dał, Edzio zaś ślubował sobie w duchu, że kiedyś hojnie wynagrodzi dyskrecją i pobłażliwość jowjalnego kapitalisty.

 Był to chłopiec dobry — jak mówili pan Piotr i pan Hipolit — tylko trochę lekkomyślny. Z wiekiem jednak mógł się ustatkować i wyjść na zacnego obywatela.

 Opinja ta musiała być słuszną, skoro podzielał ją sam Edmund i często powtarzał:

 — Ja wiem o tem, że w gruncie rzeczy jestem najuczciwszym facetem i że nie mogę być innym, czując nieprzeparty pociąg do cnoty. Ale urodziłem się na wielkiego pana i muszę wydawać przynajmniej trzy tysiące rubli rocznie. Że zaś po śmierci dziadka i innych członków rodziny mogę mieć dwa razy tyle, więc z sumy tej wydam to, co jest dla moich potrzeb niezbędne, a resztę obrócę na pożytek ogólny i dobroczynne cele. Zobaczycie mnie wtedy!

ROZDZIAŁ IV

O TEM, CZY PAN HIPOLIT ZNAŁ SWOJĄ CÓRKĘ I CO W JEGO DOMU MÓGŁ USŁYSZEĆ PAN PIOTR, GDYBY PODE DRZWIAMI PODSŁUCHIWAŁ.

 — Ależ bo panny teraźniejsze, to istne dziwowiska! — mówi pan Hipolit do ciotki, podczas gdy Melcia, retuszująca w swoim pokoiku, słuchała wszystkiego przez drzwi otwarte. — Weźmy naprzykład Reginę. Dziewczyna bez posagu, zamiast ukształcić się na guwernantkę i osiąść przy jakiej uczciwej rodzinie, jedzie sama jedna do Warszawy i uczy się szewctwa.

 — Cóż w tem złego? — pyta Melcia.

 — Jakto co?... Szewctwo nie jest właściwe dla kobiety, a tem bardziej dla panny z dobrego tonu. Kobieta, która nie umie szyć bielizny, ani haftować, nie zna się na robotach szydełkowych i drutowych, musi ciągnąć skórę! — mówi ciotka i patrzy w stronę Melci.

 Ojciec przypomina sobie teraz, że jego córka nie zna się na wymienionych pracach damskich, szybko więc bierze jej stronę.

 — No, cóż tam haft i szydełko! Melcia także się tem nie zajmuje, a jednak... W kobiecie grunt stanowi serce i rozsądek, Regina zaś nie ma serca ani odrobiny. Porzuciła trzech narzeczonych przez pychę i chciwość, ponieważ za każdym razem zdawało się jej, że zrobi lepszy los. Rozmawiałem przecie z tą dziewczyną i wyznaję, żem się zgorszył, kiedy mi zaczęła tłomaczyć, że życie bez swobody i majątku nic niewarte i że małżeństwo to niewola wynaleziona przez księży dla ogłupienia ludzi...

 — Teraz wszystkie panny tak mówią! — wtrąca nieśmiało ciotka.

 — Przepraszam cię — przerywa Hipolit — żadna dobrze wychowana panna tego nie powie. Ja nawet, biorąc rzeczy sprawiedliwie, nie obwiniam samej Reginy, ale jej rodziców. Matka, choć w domu była bieda, zamiast czuwać nad córką osobiście, wyręczała się guwernantkami, ojciec znowu nie zapytał nigdy, co robi jego dziecko, jakie ma zasady i sposób myślenia. Nawet więcej powiem: on jej prawie nie zna, patrzy na nią przez jakieś dziwne okulary i cieszy się nią, chociaż ludzie sarkają!

 Ciotka opuszcza robotę na kolana i patrzy na mówiącego ze zdziwieniem. Według jej opinji, Melcia nie tak znowu bardzo różni się od Reginy i pan Hipolit również nie zna swej córki, na którą patrzy przez różowe okulary. Ale ciotka boi się trochę szwagra, więc milczy.

 — Psuje się społeczeństwo! psuje!... — woła Hipolit. — Już jakbym widział nadchodzący koniec świata...

 — A czy Antychrysta z piecem ognistym nie widzi jeszcze papa? — odzywa się Melcia.

 — A lokomotywa to nie piec ognisty, ty figlarko? — pyta ojciec.

 — Ona właśnie zapowiada koniec starego świata i zbutwiałych przesądów! — twierdzi panna głosem uroczystym.

 — Tak! tak! — potakuje spiesznie ojciec. — Koniec starego świata! Ja to zawsze mówiłem... Naturalnie...

 Do saloniku wchodzi pan Piotr z ukłonem bynajmniej nie odpowiadającym jego przysadkowatej grubości. Hipolit aż się wtył wygiął i oczy w słup postawił.

 — A do licha! — mówi, ściskając gościa — na śmierć zapomniałem...

 — Czcigodny panie! — woła Piotr — pan zawsze mnie posądza... Przecież to dopiero tydzień po terminie... Jakże się miewa pani dobrodziejka? — pyta ciotki, całując ją w rękę z taką energją, że sobie o mało drutem oka nie skaleczył. — A nasza piękna różyczka czy wesoła?

 — Jak zawsze, kiedy pana widzi! — odzywa się Melcia ze śmiechem.

 — Czy pozwoli pani ucałować sobie paluszki? — pyta Piotr, stając we drzwiach jej pracowni.

 — Nie radzę! — odpowiada Melcia — gdyż obie ręce mam powalane tuszem...

 Uszczypliwość córki niepokoi Hipolita, który dla świętej zgody prosi gościa do swego gabinetu.

 — Przenigdy! — woła Piotr. — Gdy zostaniemy sami, zechcesz pan zaraz mówić o tych nudnych interesach, a człowiek przecie wstępuje do państwa poto tylko, aby skąpać duszę w atmosferze rodzinnego szczęścia, młodości, piękności, uczciwości...

 Hipolit aż spotniał.

 — Właśnie onegdaj sam wybierałem się do pana...

 — Aaa... — przerywa Piotr, wstając z krzesła — kiedy szanowny pan niekontent z mojej wizyty...

 — Uchowaj Boże!... — protestuje Hipolit i ściska go za ręce.

 — Ja tylko żartuję!... — mówi Piotr z dobrodusznym uśmiechem. — Otóż kiedy pan niekontent, więc powiem, że wstąpiłem do państwa tylko przypadkiem i tylko na pięć minut... Idę bowiem na Piwną ulicę kupić sobie kanarka, ponieważ wczoraj — dodaje z tłumionem westchnieniem — jeden mi zdechł!...

 — Jezus! Mar ja! — wykrzykuje gospodarz.

 — Tak, niestety!... Że zaś pozostała samiczka od rana płacze mi nad głową z tęsknoty, a zatem — złożywszy państwu uszanowanie, biegnę na Piwną...

 Czuły pan Piotr chwyta kapelusz, całuje w rączkę ciocię, kłania się z progu lewemu bokowi Melci i pomimo zaklęć gospodarza, aby z nim porozmawiał w gabinecie, wymyka się do przedpokoju.

 Na schodach wyminął uczciwego kapitalistę jakiś facet w czapce zepchniętej na tył głowy, z czarną rozdwojoną brodą i rozrzuconemi rękoma. Obywatel ten był dziwnie wzruszony i przebiegając około Piotra, spytał go:

 — Czy tu mieszka pan Hipolit?...

 Potem wpadł we drzwi i zatrzymał się aż na środku salonu, krzycząc:

 — Wygrał pan!... wygrało państwo!... wielki los!...

 I runął na krzesło.

 Usłyszawszy to, ciotka upuściła robotę na ziemię, Melcia ponsowa wybiegła ze swej pracowni, a pan Hipolit, stojąc — skamieniał.

 — Aj! — mówił płaczliwym głosem przybyły — jakie ja głupstwo zrobiłem, żem temu gałganowi chłopu sprzedał ostatnią ćwiartkę. Byłbym teraz straszny pan i wynająłbym na dystrybucją ten wielki sklep za tysiąc rubli...

 I zaczął szlochać, spuściwszy głowę na piersi.

 — Co panu jest? — krzyknął Hipolit, zatrwożony jego bladością.

 — Tak mi słabo koło serca!...

 — Wody!...

 — Octu!... — krzyknęła ciotka.

 — Jest wódka kolońska! — dodała Melcia, podsuwając choremu pod nos długą flaszkę.

 — Aj! serce mi pęknie!... — biadał gość, a spostrzegłszy przy sobie pana Hipolita, dodał:

 — Jeżeli pan chce, ja panu zaraz mogę zapłacić za te trzy ćwiartki... Och!

 — Owszem... choćby natychmiast...

 — No, ale pan musi coś dać odstępnego... Ach! jak mi serce bije... Czy państwo nic nie słyszą?

 — Ileż pan chcesz odstępnego? — spytał Hipolit, siadając, dopiero bowiem w tej chwili uczuł brzemię swego szczęścia i osłabł.

 Ciotka tymczasem, płacząc, modliła się, Melcia zaś z niekłamanem uczuciem całowała jej chude ręce.

 — He ja chcę? — mówił gość jękliwie. — Ja dam jaśnie panu za trzy ćwiartki czterdzieści tysięcy rubli.

 — Ja mam tylko dwie ćwiartki... Jedną ćwiartkę odstąpiłem memu kuzynowi...

 — No, przecież i moja ćwiartka... — wtrąciła ciotka nagle, przestawszy płakać.

 — Tak — poprawił się Hipolit — my mamy dwie ćwiartki.

 — To ja państwu za te dwie ćwiartki dam gotówką dwadzieścia pięć tysięcy rubli...

 — Ależ nam się należy trzydzieści dwa tysiące rubli! — zawołał gospodarz.

 — To dopiero po wyjściu tabelki! — przerwał kolektor. — A tymczasem może być wojna, może państwu kto bilety ukraść...

 — Nigdy!... — krzyknął Hipolit, blednąc i chwytając się za piersi.

 — Co nie mają ukraść?... Jeszcze mogą zabić!... Aj!...

 — Boże! ulituj się nad nami... — szepnęła ciotka.

 Hipolit zamyślił się.

 — Mój panie kupcze — rzekł po chwili — idź teraz do domu i wypocznij... Jutro pogadamy...

 — Dlaczego jutro? Ja już jestem wypoczęty. Jak się nazywa ten pan, co ma trzecią ćwiartkę?

 — Nie nazywa się... wcale się nie nazywa! — przerwał już rozgniewany Hipolit. — Przyjdź pan jutro, a wszyscy się tu znajdziemy.

 Markotny kolektor, wzdychając, zabierał się do wyjścia.

 — No, a za wiadomość ja nic nie dostanę?...

 — Jutro!

 — Szukałem pana po całem mieście, latałem po schodach, małom ducha z siebie nie wypuścił...

 — Dość tego! — krzyknął pan Hipolit, prowadząc gościa ku drzwiom. — Jutro będzie wszystko i za fatygę i procent...

 Gdy kolektor wyszedł, pan Hipolit zamknął drzwi od sieni na klucz i głęboko wzruszony zawołał:

 — Melciu!... siostro kochana!...

 Obie panie wpadły w jego objęcia z płaczem.

 — A teraz — ciągnął — w tej szczęśliwej godzinie przebaczmy sobie wszystko... Droga siostro!... ja może niezawsze, z powodu ciągłej irytacji i kłopotów, okazywałem ci moje uczucia... Ale...

 — Dajże pokój!... — przerwała ciotka. — Tyś zawsze był dobry, choć trochę prędki, a i Melcia też...

 — Zaraz jutro — mówił Hipolit — musimy dać na nabożeństwo...

 — Poco? — spytała Melcia.

 — Na podziękowanie Bogu — odparł ojciec, nie zwracając na słowa córki zbyt szczególnej uwagi. — Następnie weźmiemy inny lokal, najlepiej w Alejach Ujazdowskich, bo to istna wieś. Potem trzeba kupić kasę ogniotrwałą, spłacić długi...

 — Oj! to... to... — szepnęła ciotka.

 — Ale najważniejsza rzecz — ciągnął pan Hipolit, zniżając głos — jest ta, ażeby zabezpieczyć bilety... Szachraj kolektor ma racją... W Warszawie pełno łotrów, a niechby się tylko dowiedzieli...

 — Pod Twoją obronę uciekam się Boża rodzicielko!... — mówiła ciotka.

 — Ty, moja droga siostro, możesz być zupełnie spokojną, tylko... dajże mi swój bilet.

 Ciotka aż cofnęła się i rozkrzyżowała ręce.

 — Naco szwagrowi mój bilet?... — spytała, mrugając oczyma.

 — Dla bezpieczeństwa... Przecież...

 — Ja nie oddam nikomu mego biletu! — odparła stanowczo.

 — Jakto, nie oddasz siostra? — krzyknął Hipolit. — Więc wyłączasz się chyba z rodziny?...

 — Ja chcę mieć u siebie moje pieniądze...

 Szwagier poczerwieniał jak indyk.

 — A to się nowych rzeczy dowiaduję! Więc siostra mi nie ufasz?... za ten przytułek i opiekę, jakie miałaś w moim domu...

 — Przecież ja darmo nie siedziałam u szwagra... Przecież cały mój kapitalik poszedł na dom...

 — Ciociu! ciociu!... — zawołała Melcia, ściskając ją.

 — Boże! — jęknął Hipolit, trzęsąc się z gniewu — jakie czasy!... Najbliższym wierzyć nie można!... Gdzie się podziały serca, wdzięczność, uczucia familijne!...

 — Papo drogi!... ojcze!... niech się ojciec uspokoi!... — błagała Melcia.

 — Do śmierci nie uspokoję się po tym strasznym ciosie, jaki mi... ta pani zadała!... Powiedz — zwrócił się do ciotki — kto ci poradził, abyś wzięła na loterją, czyj to był pomysł, jeżeli nie mój?...

 — Prawda, że szwagra pomysł, ale ja za obie ćwiartki płaciłam... Na dobry sąd, toby mi się i druga wygrana należała...

 — Cha! cha! cha! — wybuchnął tragicznym śmiechem pan Hipolit. — Bóg na mnie zesłał szczęście, ci ludzie podzielili się niem i jeszcze mi ostatnią cząstkę chcą wydrzeć. Gdzież sumienie?... pytam... Gdzie się sumienie podziało na tym świecie?... O wdzięczności nie mówię już, bo to czcze słowo, ale między tymi ludźmi nawet uczucie przyzwoitości wygasło... Taka to nagroda za moje serce!... za opiekę i pomoc!...

 — Szwagrowi także ludzie pomagali!

 Pan Hipolit rozkraczył nogi i wyciągając rękę do córki, rzekł głosem uroczystym:

 — Melciu! proś tej pani, ażeby do mnie nie mówiła... Każde jej słowo rani mi duszę i zakłóca pokój w grobie twej nieszczęśliwej matki, a jej siostry...

 Ciotka na dobre rozpłakała się.

 — Moja siostra — mówiła, szlochając — moja biedna siostra, nie przeze mnie była nieszczęśliwą, nie przeze mnie zeszła ze świata...

 Pan Hipolit ciężko odetchnął, rzucił na ciotkę spojrzenie króla pustyń i wyszedł do swego gabinetu, strzelając drzwiami. Po chwili doleciał stamtąd jęk podobny do ryku. Przerażona Melcia pobiegła za ojcem z flaszką wódki kolońskiej.

 Drżąca z oburzenia i strachu ciotka stanęła pode drzwiami, wsłuchując się w biadania szwagra, przerywane stękaniem. Dobre pół godziny upłynęło, nim wróciła do saloniku Melcia z twarzą pałającą i nabrzmiałemi oczyma.

 — Dziękuję cioci za chorobę ojca! — rzekła. — Zapewne nauczyła się ciocia postępować tak z religji i tych czułych romansów... Widzę ja teraz, co znaczy wasza starodawna cnota!

 I wyrecytowawszy to głosem podniesionym, zamknęła się w swojej pracowni.

 — Boże miłosierny! — szeptała osamotniona ciotka — cóżto z ludzi szczęście wyrabia i za co oni chcą mi wydrzeć już drugi raz majątek?... Czy to ja będę używała razem z nimi i skąd wzięłabym grosik na starość, wówczas gdyby oni i swoje i moje przepuścili?... Nie, nie dam nic!... Niech się gniewają, niech mnie nawet z domu wypędzą!...

 Stopniowo ogarniały ją myśli ponure.

 — A jeżeli źli ludzie dowiedzą się, że mam pieniądze i zabiją mnie?... Choćby tylko okradli, to i tak dosyć... musiałabym umierać z głodu... O aniele stróżu, weź mnie pod swoje skrzydła... Naucz, daj natchnienie, wskaż, gdzie ja mam schować te pieniądze?...

ROZDZIAŁ V

PAN PIOTR I EDZIO SĄ ZE SIEBIE CHWILOWO ZADOWOLENI.

 Widząc obcego człowieka, który wpadł do mieszkania Hipolita, jakby go cała psiarnia szatanów ścigała, pan Piotr zatrzymał się na schodach. Zrobił on to nie przez gminną ciekawość, ale przez dobroć serca.

 — Może jaki hultaj? — myślał Piotr i zbliżył się na palcach do uchylonych drzwi przedpokoju. — Nie wypada przecież ludzi zostawiać bez rezerwy z jakimś gwałtownikiem.

 Gdy tak słuchał podszeptów swego zacnego serca, doleciały go z saloniku wyrazy gościa:

 — Wygrało państwo!... wielki los!...

 Skłonny do apopleksji, pan Piotr o mało nie upadł. Począł drżeć na całem ciele... nie wiedział, co mu zrobić wypada... Czy się ma gniewać na Hipolita, że wygrał wielki los, czy ma mu winszować... Tylko znowu winszować nie wypada, boby ci ludzie pomyśleli, że ich podsłuchiwał...

 Z tem wszystkiem zrobiło się panu Piotrowi bardzo ckliwie, nie dlatego, że ktoś wygrał majątek, gdyż zacny kapitalista nie był zazdrosnym, lecz dlatego, że to nie on wygrał. Coby szkodziło Panu Bogu zesłać mu w początkach czerwca sto tysięcy, a choćby i dwakroć, jemu — człowiekowi statecznemu, nie zaś utracjuszowi Hipolitowi, który wiecznie długi zaciąga, a córkę swoją wychował na emancypantkę.

 — Ciekawym, ile też ćwiartek trzymał? — szepnął Piotr.

 Nagle schwycił się ręką za brodę, jakby go zęby zastrzy-

 kały, czoło zmarszczył i — chyłkiem a spiesznie zbiegł ze schodów. Dopiero widok stróża w sieni opamiętał go i skłonił do poważniejszego nieco chodu. Począł więc iść powoli, noga za nogą (tak mu się przynajmniej zdawało, gdyż w istocie szedł wyciągniętym kłusem). Minął Podwal i Senatorską. Na placu Teatralnym uczuł, że mu dech zapiera i nogi sztywnieją. Stanął tedy koło fontanny, chcąc sił nabrać, lecz po kilku sekundach zerwał się znowu, myśląc, że już Bóg wie ile czasu upłynęło.

 Pod teatralnemi filarami usiłował uspokoić się i zapanować nad sobą, zatrzymał się więc przed jednym ze sklepów i niby to oglądał wystawione w oknie cacka. Lecz jakiś cierń ukryty kłuł go niemiłosiernie, gdyż znowu pobiegł naprzód i zadyszany, dygoczący wszedł do Stępkowskiego.

 — Kieliszeczek wódeczki!... — rzekł zmienionym głosem, a potem dodał:

 — A... co można mieć na... śniadanie?

 Wyliczono mu kilka potraw, a gdy nie myśląc o jedzeniu, jedną wybrał, zapytano, gdzie siądzie.

 — Zaraz powiem! — odparł spiesznie i począł zaglądać do gabinetów. W jednym z nich spotkał się oko w oko z Edmundem, -już odrobinę poderżniętym, jak mówią.

 — Tak to lubię! — krzyknął Edzio, zrywając się od stołu i biegnąc do Piotra. — Proszę!... bardzo proszę! — rzekł, prowadząc go do ustronnego pokoju. — Jeszcze dwie butelki na mój rachunek! — zawołał w przelocie do dyspozytora.

 — Pan dobrodziej tu siądzie? — pytał Piotra usłużny subjekt, niosąc w ręku parę arkuszy bibuły, polędwicę, bułki i nakrycie.

 — Można i tu! proszę!... — bełkotał kapitalista.

 — Ależ ja pana, jak żyję, nie widziałem u Stępka?... — dziwił się Edmund.

 — Owszem... Niekiedy pozwalam sobie... Ehem!

 — No, więc drogi panie — mówił Edzio, pachnący jak świeżo wypróżniona kufa — ponieważ moi przyjaciele czekają... a zatem... Ileż mi pan przyniósł?... zapewne pięćdziesiąt?

 Wyznać trzeba, że nigdy Edmund nie wydał się panu Piotrowi tak miłym i tak rozkosznie naiwnym. Zacny kapitalista rozpływał się, patrząc na zaczerwienione oblicze młodzieńca, a bardziej jeszcze słuchając jego pytań.

 — Ależ kończmy, złoty... kochany panie! — nalegał Edzio. — Teraz już chyba nie zechcesz mnie pan dręczyć... Sama Opatrzność zesłała cię tu dla uratowania mego honoru, gdyż właśnie zamówiłem...

 — Przysiągłem sobie — rzekł Piotr — nie pożyczać nikomu pieniędzy w winiarni... Bo to... pan rozumiesz?

 — No, więc kup pan ode mnie ten zegarek!

 — Cóżto ja jestem Żyd?... lichwiarz?... A zresztą coby powiedziała pańska ciocia, że nie szanujesz jej pamiątek?...

 Edmund aż pięścią w stół uderzył.

 — Dziwak z pana! oryginał!... Więc kup pan ode mnie bilet na loterją.

 Piotrowi usta pobladły.

 — Taką rzecz można kupić... — rzekł powoli. — Ale jak przegram?

 — To ja panu zwrócę! — krzyknął młodzian niecierpliwie, wydobywając bilet z portmonety.

 — Ileż mam dać za niego? — spytał Piotr, biorąc nóż i widelec, które ledwie mógł utrzymać w rękach.

 — Och!... ile?... Cena nominalna jest piętnaście rubli z kopiejkami, boć przecie opłaciłem pięć klas. Ale... ponieważ numer może wyjść, wygrać główny los... więc...

 Piotr w tej chwili wypełnił zsiniałe usta sporym kawałkiem polędwicy.

 — Dasz pan pięćdziesiąt rubli? — pytał Edmund, bacznie patrząc mu w oczy.

 — A jeżeli nic nie wygram?

 — To przewyżkę zwrócę panu z procentem! — odparł niecierpliwy młodzian.

 — Pisz pan skrypcik! — szepnął Piotr.

 — Papieru i pióra! — zawołał Edmund.

 Gdy subjekt przyniósł żądane przybory do pisania, bilet leżał na stole. Pan Piotr jadł polędwicę, lecz serce w nim zamierało ze strachu, aby subjekt nie spojrzał na numer. Niewiadomo dlaczego zdawało się Piotrowi, że o numerze tym mówi dziś cała Warszawa...

 Edmund tymczasem pisał.

 „Numer .... biletu loterji klasycznej sprzedaję panu Piotrowi za rubli srebrem pięćdziesiąt. W razie niewyjścia takowego, obowiązuję się zwrócić rubli srebrem trzydzieści pięć, to jest przewyżkę nad normalną cenę loterji.“

 Schowawszy bilet i rewers do przepaścistego pugilaresu, Piotr wyliczył pięćdziesiąt rubli srebrem Edmundowi, który uściskał go, zapewnił o wdzięczności i wielu innych uczuciach i pobiegł do swego towarzystwa.

 Interes był skończony. Kapitalista zapłacił za skromne śniadanie i chwiejąc się, wybiegł tylnemi drzwiami na podwórze. Ciekawy łatwo mógłby się tam przekonać, że pan Piotr nie przełknął polędwicy.

 Na ulicy Wierzbowej siadł w dorożkę i kazał się wieźć na Krakowskie, lecz już na Saskim Placu zmienił zamiar i skręcił na Marszałkowską. Tam wysiadł, piechotą wstąpił do jakiejś dystrybucji, a zarazem kantoru loterji i przeczytał tabliczkę wygranych.

 Robił to napozór tak obojętnie, że dopiero gdy zapalał cygaro, spojrzał w lustro, zobaczył, że jest śmiertelnie blady.

 Jednocześnie uczuł zawrót głowy, szum w uszach i — upadł zemdlony.

 W kilka minut potem, dystrybutor przy pomocy żony, jej siostry, jej znajomej i paru gości otrzeźwił go. Usłużni ludziska chcieli pacjenta gwałtem odwieźć do szpitala, a przynajmniej zameldować policji. Ale pan Piotr, nie chcąc kłopotać społeczeństwa drobną swoją indywidualnością, odpocząwszy chwilę, zawołał dorożkę i kazał się wieźć na Pragę. W drodze przesiadł się do innego powozu i ostatecznie, choć osłabiony, wrócił do domu piechotą. Teraz był przynajmniej pewny, że nikt obcy nie dowie się ani o jego mieszkaniu, ani o nim.

 Gdy się położył do łóżka, aby wytchnąć po wzruszeniach, pomyślał:

 — Niezbadane wyroki boskie!... Moi najgorsi dłużnicy sprawili, żem odzyskał wszystkie stracone kiedykolwiek pieniądze — z doskonałym procentem!... No i czy podobna nie robić ludziom dobrze, czy można nie być uczciwym, skoro Opatrzność już za życia zsyła nagrodę cnoty?...

ROZDZIAŁ VI

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

ROZDZIAŁ VII

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

ROZDZIAŁ VIII

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

ROZDZIAŁ IX

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

ROZDZIAŁ X

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

ROZDZIAŁ XI

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

SZKATUŁKA BABKI.

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

STRASZNA NOC.

ROZDZIAŁ I

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

ROZDZIAŁ II

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

ROZDZIAŁ III

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

POZNAĆ SIEBIE TRUDNO.

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

NORCIO I PLUNIO.

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

NAJNOWSZY DIALOG PLATONA.

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

NAGRODA DOCZESNA.

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

POETA I ŚWIAT.

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

JEDEN Z WIELU.

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI

ZWIERCIADŁO.

DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI