Łowca - Marek Zatwarnicki - E-Book

Łowca E-Book

Marek Zatwarnicki

0,0
3,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Jak wiele jest w stanie zrobić człowiek walczący o przetrwanie? Czy w najbardziej krytycznym momencie instynkt weźmie górę nad człowieczeństwem? Na te pytania będziemy musieli odpowiedzieć w trakcie tej postapokaliptycznej lektury.
Życie na ziemi powoli umiera. Katastrofa klimatyczna sprawiła, że nastała najcięższa w historii świata zima wulkaniczna. Do życia zdatny jest jedynie niewielki teren położony wysoko w górach. Zamieszkuje go niegdysiejszy profesor wraz z rodziną i nielicznymi ocalałymi. Nazywają go Łowcą, bo do jego zadań należy zdobywanie pożywienia.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Marek Zatwarnicki

 

 

Łowca

 

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2020

Marek Zatwarnicki „Łowca”

 

Copyright © by Marek Zatwarnicki, 2020

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Korekta: Bogusław Jusiak,Joanna Barbara Gębicka

Skład: Joanna Barbara Gębicka

Projekt okładki: Marek Zatwarnicki

Skład epub i mobi: Adam Brychcy

ISBN: 978-83-8119-538-6

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Spis treści
Prolog
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI

Zapuść Twój sierp i żniwa dokonaj,bo przyszła już pora dokonać żniwa,bo dojrzało żniwo na ziemi!

Ap 14,15

Prolog

– On albo ja – szepnął ze łzami w oczach, po czym wziął głęboki wdech, uniósł broń i oddał strzał.

Lasem przetoczył się huk, na ziemię upadło bezwładne ciało. Śnieg spłynął krwią.

I

Maszerował niezbyt szeroką leśną ścieżką, pokrytą grubą warstwą błota oraz igliwia zrzuconego kilka lat wcześniej przez chore sosny. Była wczesna jesień, ale na ziemię docierało niewiele promieni słońca, przysłoniętego szarym niebem. Drzewa, trawy i zarośla wydawały się wyblakłe, a ich kolory odpowiadały raczej początkowi zimy. Wdychane powietrze było chłodne, wilgotne i przesiąknięte siarką, towarzyszącą temu miejscu już od kilku lat. Cały krajobraz przybrał bure barwy.

– Ile tego jest? – zapytał z niepokojem starym, chrapliwym głosem należącym do kulejącego towarzysza.

– Będzie z piętnaście, może siedemnaście kilo.

– Doprawdy zadziwiasz mnie, Łowco. Nikt nie jest w stanie wypatrzeć nawet królika, a tobie udaje się złapać coś takiego. Jakie to zwierzę, dzika koza? Na łowienie saren wydajesz się za wolny.

– Odyniec – odparł po chwili namysłu. – Stary, słaby i lekko schorowany dzik. Mięso ma dziwny smak. Kiedyś zostawiłbym je padlinożercom, ale teraz potrzebujemy wszystkiego, co jadalne. Ktoś musi to dobrze przyrządzić. – Odwrócił głowę. Nie lubił opowiadać o polowaniu nikomu, a szczególnie temu staremu człowiekowi.

Towarzysz marszu, mający około sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, dochodził do sześćdziesiątki. Wskazywały na to wszystkie cechy jego wyglądu, nie licząc młodzieńczego zacięcia wciąż tlącego się w oczach. To dzięki temu udało mu się dożyć tak poważnego wieku. Reszta jego ciała starzała się w normalnym tempie. Stawał się coraz słabszy. Jego kamiennej twarzy nigdy nie wykrzywił nawet cień uśmiechu, a spojrzenie nigdy nie skupiało się na rozmówcy, ale na jakimś odległym punkcie znanym tylko jemu. Krótka siwa broda łączyła się z szarymi włosami, obsesyjnie zaczesywanymi na prawą stronę. Kulał od czasów złamania piszczeli kilka lat wcześniej.

Stary miał na sobie dwudziestoletnią, wypłowiałą kurtkę podporucznika z czasów służby w wojsku i kilka skór narzuconych na wierzch. Jego tors przecinał dobrze zachowany skórzany pas ozdobiony pozłacaną sprzączką. Przypinał do niego swój najważniejszy atrybut  – dziewięciomilimetrowy samopowtarzalny pistolet P-64. Wojskowemu wydawało się, że jako jedyny ma dostęp do takiego narzędzia śmierci.

Kiedyś, zanim to wszystko się zaczęło, pełnił służbę jako jakiś oficer, ale wszyscy określali go mianem Generała. Intuicja podpowiadała Łowcy, że ten człowiek z całą pewnością miał skłonności do picia, ale obecne warunki nie pozwalały mu oddać się tej pasji.

– Wziąłeś ze sobą skórę? – zapytał Generał, przeczuwając, że odpowiedź go nie zadowoli. – Drwal potrzebuje nowej czapki.

– Nie.

– Dlaczego? – naciskał wojskowy.

– Nie nadawała się do użytku. Zniszczyła ją jakaś choroba skóry. Zwierzęta chorują, nic na to nie poradzę.

Łowca puścił mimo uszu kilka obelg i przekleństw. Rozumiał starego, ale nie chciał brać odpowiedzialności za rzeczy, na które nie miał wpływu. Poza tym wiedział, że Generał mu nie ufa.

– Zrobiliście jakieś postępy w sprawie mojego domu? – zapytał, zakłócając ciszę, przerywaną jedynie ciężkimi krokami towarzysza.

– Oczywiście, że nie. Wiesz, jak jest, to sprawa drugorzędna. Sam musisz to nadzorować. Drwal i Stolarz zajmowali się przygotowaniem drewna na opał. Czeka nas długa zima. Rok temu jakoś udało się przetrwać, ale nigdy nie ma pewności.

– Tak też sądziłem. – Pochylił głowę. Tak było zawsze. Podczas gdy on zdobywał mięso niezbędne im do przeżycia, oni nie potrafili ściąć kilku potrzebnych mu drzew. Nikogo nie obchodziło nic oprócz dziczyzny.

W oddali zamajaczyły kontury kilku niewysokich chatek, schowanych za dwiema podłużnymi skałami, szerokimi na pięćdziesiąt, a długimi na pięć metrów. Byli już niemalże w domu, o ile mogli tak nazywać to miejsce. Wiedział, że każdy z dwunastu pozostałych mieszkańców wioski wyczekuje jego powrotu, ale zdawał sobie sprawę, że nie chodziło im o niego, tylko o mięso leżące w jego skórzanych torbach.

Kilka wychudzonych postaci odzianych w skóry wyszło im naprzeciw.

Jedzenia brakowało już wszystkim, dlatego dokładnie cztery i pół doby wcześniej wyruszył z ich osady na polowanie, które zakończyło się sukcesem i z którego właśnie wracał.

Ich wioska leżała wśród skał porozrzucanych w połowie góry, której wysokość nie przekraczała tysiąca dwustu metrów. Stamtąd kilka dni wcześniej, jeszcze przed świtem, ruszył w dół zachodniego stoku, porośniętego schorowanymi iglakami, posadzonymi kiedyś w idealnie równych rzędach. Później skręcił na południe, omijając teren nieporośnięty lasem, a następnie schronił się w niewielkim zagłębieniu pod rozłożystą skałą, decydując, że właśnie tam spędzi noc.

Po kilku minutach prób rozpalił niewielkie ognisko, które zgasił od razu po podgrzaniu posiłku. Robił tak zawsze z obawy przed wygłodzonymi drapieżnikami i o wiele gorszymi od nich ludźmi. Pokrzepiony ciepłym kawałkiem wędzonego mięsa ściął kilka gałązek młodych iglaków, ułożył z nich posłanie, a następnie pogrążył się we śnie.

W nocy budził się co kilkadziesiąt minut, obracał w posłaniu, a po upewnieniu się, że wszystko jest w porządku, zasypiał ponownie. Ten zwyczaj, zapożyczony od wilków i zdziczałych psów, już nieraz uratował mu życie.

Na trzy godziny przed świtem ukrył wszystkie ślady swojej obecności w tamtym miejscu i stanął gotowy do dalszego marszu. Liczył, że o tak wczesnej porze uda mu się wypatrzeć zwierzynę, ale nie słyszał nawet głosu ptaków. Wyglądało na to, że był jedyną żywą istotą w okolicy.

Pogoda nie dopisywała. Nałożył na ciało wiele skór, ale zimno i tak przenikało go do szpiku kości. O świcie mżawka zmieniła się w deszcz o kwaśnym zapachu, deszcz – w deszcz zmieszany ze śniegiem, a deszcz ze śniegiem zmienił się w śnieg. Kiedyś o tej porze roku mógł chodzić w letnim ubraniu, ale te czasy już dawno minęły.

Po przejściu niecałych ośmiu kilometrów w południowowschodnim kierunku zatrzymał się przy brzegu strumienia. Woda niemalże stała tu w miejscu. Na jej powierzchni pływały fragmenty cieniutkiej lodowej pokrywy, roztopionej przez promienie słońca chwilę przed jego przybyciem.

Tam uzupełnił manierkę, poprawił kamuflaż na twarzy i przyjrzał się swojemu odbiciu, odwracając twarz z typowym dla siebie niezadowoleniem. „Kiedyś wyglądałem o wiele lepiej, wtedy, kiedy szanowało i słuchało mnie wielu ludzi” – pomyślał, a po chwili dodał na głos z tęsknotą:

– Wtedy, kiedy po jedzenie szło się do sklepu przecznicę dalej, nie do lasu.

Przypomniał sobie wszystkie koszule, codzienne prysznice i wizyty u fryzjera i westchnął, bo wszystko minęło bezpowrotnie dawno temu.

Teraz liczył sobie około czterdziestu trzech, może czterdziestu pięciu lat, a trudy życia dawały mu się coraz wyraźniej we znaki. Przy wzroście stu siedemdziesięciu dwóch centymetrów ważył niecałe sześćdziesiąt kilogramów.

Jego spojrzenie straciło dawny błysk ambicji. Od kilku lat nie patrzył, tylko analizował otoczenie w poszukiwaniu ewentualnego zagrożenia lub ofiary. Pod smutnymi, ale przede wszystkim zrezygnowanymi piwnymi oczyma człowieka walczącego o przetrwanie znajdował się smukły, dwukrotnie złamany nos. Jego twarz pokrywał kamuflaż z węgla i gliny, niestrzyżona od kilku miesięcy broda i kosmyki tłustych, spoconych włosów spływających na czoło. Spod zarostu prześwitywał ślad starej, szpecącej rany, odniesionej w czasach, kiedy to wszystko się zaczęło.

Przed wyruszeniem na polowanie na pokrytych skórami plecach zawieszał łuk w pokrowcu oraz kołczan z kilkoma strzałami, którymi zadawał zwierzynie śmiertelne rany. Do pasa przywiązywał nóż myśliwski i torbę na mięso. Miał przy sobie jeszcze jeden przedmiot, o którego istnieniu nie miał pojęcia Generał. Był to powtarzalny pistolet Glock 19 czwartej generacji. Wielokrotnie marzył o użyciu go w czasie łowów, ale nie robił tego z dwóch powodów. Strzał z broni palnej słychać było z kilku kilometrów, a on wolał nie narażać się na spotkanie z drapieżnikiem lub – co gorsza – innym człowiekiem, poinformowanym w ten sposób o jego położeniu. Ale nie to było główną przeszkodą. W magazynku o pojemności sześciu naboi znajdował się mianowicie tylko jeden pocisk. Zamierzał wystrzelić go w swoim kierunku, gdyby w trakcie polowania odniósł rany niepozwalające na powrót do domu.

Bał się, że taki koniec jest bardzo prawdopodobny, ale jednocześnie wiedział, że gdy nadejdzie czas, postąpi jak należy.

Po kilku kolejnych godzinach marszu spostrzegł, że słońce powoli zaczyna chylić się ku zachodowi. Miał do przebycia jeszcze dwa kilometry w stronę południa. Dalej kończył się jego teren łowiecki. Zawsze kierował się na południe, nigdy na północ. Obszar, który zamieszkiwał, tworzył kotlinę z trzech stron otoczoną górami. Na południu stoki gór zbiegały się w niezbyt szeroki wąwóz o kilkumetrowych ścianach. Przejście nim było nie tyle najprostszym, co jedynym sposobem wydostania się na niziny. Tam zwykł czekać na swoje ofiary.

Wypił ostatni łyk wody nabranej gołą dłonią i ruszył w dalszą drogę, z twarzą wykrzywioną grymasem. Nic nie smakowało jak dawniej. Woda, mięso i resztki leśnych owoców – wszędzie wyczuwał gryzący posmak siarki, nawet powietrze było przesycone jej związkami, a niebo przestało być błękitne od chwili, gdy wszystko pokryła cieniutka warstwa popiołu.

W końcu stanął na granicy znanego sobie terenu i z rezygnacją stwierdził, że od czasu opuszczenia wioski nie widział nawet najmniejszego zwierzęcia, a jedyną nadzieją na wyżywienie rodziny było złapanie czegoś na przełęczy. Od wąwozu dzieliło go zaledwie kilka minut. Wiedział, że tam musi coś upolować, zawsze mu się udawało. Początkowo zamierzał pobiec na miejsce od razu, ale pośpiech nie był wskazany, nawet gdyby miało to oznaczać kolejny dzień, który współplemieńcy spędzą, jedząc tylko tyle, ile niezbędne do przeżycia. Postanowił przespać się w pobliskich ruinach bunkra i poszukać szczęścia o świcie, kiedy najłatwiej było o zdobycz.

Masywna, betonowa budowla pozwalała mu na obserwowanie okolicy jedynie przez metalową płytę z niewielkim otworem strzelniczym pośrodku. Ponad sto lat wcześniej na drewnianym stoliku ułożonym kilkanaście centymetrów poniżej miał stanąć karabin maszynowy, ale kraj, który wybudował tę konstrukcję, został sprzedany agresorowi przez sojuszników i nigdy nie wystrzelił stamtąd żadnego pocisku. Teraz historie tego rodzaju popadły w niepamięć, bo wszystko oprócz przetrwania straciło znaczenie już dawno temu.

Tamtej nocy nie rozpalił ogniska, bo ryzyko, że ktoś spostrzeże dym, było zbyt wysokie. Rozłożył tylko kilka skór, które pokryły doskonale zakonserwowaną ławę, i zaczął żuć kawałek wędzonego mięsa. Następnego dnia chciał coś upolować, coś na tyle dużego, żeby nie wracać do tego cholernego lasu przez następne dwa tygodnie albo miesiąc. Zmęczony całodniowym marszem opadł na posłanie.

Nie spał dobrze, wydawało mu się, że jest obserwowany. Kiedyś nie bał się obcych, ale od wielu lat wszystko, co nieznane, stanowiło zagrożenie i ryzyko, na które nie mógł sobie pozwolić.

Pobliskie liście zaskrzypiały rozpaczliwie, sprawiając, że wybudził się momentalnie. Na niebie nie pojawił się jeszcze żaden znak zwiastujący nadejście świtu, a ciemności mieszające się ze słabym światłem księżyca oraz burym odcieniem drzew i trawy sprawiały, że otoczenie wyglądało na martwe.

Zaniepokojony wyszedł na zewnątrz, a po stwierdzeniu, że nie ma wiatru, wrócił do środka i w pośpiechu spakował wszystkie swoje rzeczy. Wiedział, że jeśli dźwięk nie powstał od podmuchu wiatru, to musiało tam być żywe stworzenie, które on, Łowca, musiał odszukać i zabić.

Zatrzymał się po zaledwie kilku krokach, zwróciwszy uwagę na zarys świeżej sosnowej gałązki o nienaturalnym kształcie leżącej samotnie wśród igliwia. Bez chwili zwłoki wziął ją do rąk. Patyk miał pośrodku pęknięcie nietypowe nawet dla uszkodzeń powstałych w czasie gradobicia. Wiedział, że takie złamania powstają tylko w wyniku silnego nacisku kończyn.

– Zwierzyna – szepnął, czując nagły przypływ adrenaliny. Był jak dziecko mające otrzymać długo oczekiwany podarunek.

Metr dalej dostrzegł odcisk kończyny przyszłej ofiary doskonale zachowany w miękkim podłożu. Zagłębienie nie było jeszcze wypełnione wodą, musiało więc powstać zaledwie chwilę wcześniej. Wagę ofiary oceniał na jakieś pięćdziesiąt kilogramów.

W tym czasie zza najbliższego wzniesienia wychynął pierwszy zwiastun nadchodzącego świtu – zimny promień słońca odbijający się od chmur. W oddali zaśpiewał samotny ptak, ale nie otrzymawszy odpowiedzi, zamilkł. Tamtego dnia natura, tak samo jak przez siedem poprzednich lat, próbowała się przebudzić i podobnie jak przez siedem poprzednich lat poniosła klęskę.

Łowca bez chwili zwłoki nałożył cięciwę na łuk w taki sposób, żeby drewno nie wydało z siebie najmniejszego nawet dźwięku, a następnie ruszył w stronę, którą wskazywały tropy. Wiedział, że jest blisko, bo ślady były bardzo świeże. Wiedział również, że musi uważać na każdy, nawet najdelikatniejszy podmuch wiatru, bo ten, przenosząc jego zapach, mógłby spłoszyć zwierzynę.

Wstrzymał oddech, wierząc, że jego wysiłek może zostać wynagrodzony już za chwilę. Pomimo niskiej temperatury zdjął rękawicę, a następnie wyjął strzałę z kołczanu, przyjrzał się jej dokładnie, po czym nałożył na cięciwę.

Po około dwóch minutach marszu przekroczył granicę swojego terenu łowieckiego i stanął w wąwozie wyciętym w górze przez niewielki strumień i będącym zarazem jedyną drogą na południe. Potem wszedł na jeden z głazów, schował się za usychającym karłowatym iglakiem i przyjrzał się okolicy. Jego przyszła ofiara musiała być w zasięgu wzroku. Dostrzegł ruch znacznie szybciej, niż przepuszczał, bo zwierzyna była bardzo nieostrożna. Po chwili ukazała mu się cała, krocząca po drugiej stronie strumienia, bura jak otoczenie. Widział nawet obłoki pary opuszczającej jej nozdrza. Nie była niczego świadoma.

Pobliskie drzewo skrzypnęło zmęczone porannym przymrozkiem. Zaniepokojona ofiara zrobiła kilka kroków w stronę strumienia. Wiedział, że to odpowiedni moment, więc napiął cięciwę i czekał. Nie czuł wtedy niczego, liczył się tylko on, jego strzała i cel. Wziął pod uwagę odległość, wycelował i mimo że drżały mu ręce, a palce zaczynały drętwieć, beznamiętnie wpatrywał się w przyszłą zdobycz.

W końcu puścił cięciwę, jednocześnie wydychając powietrze z głośnym świstem. Pocisk przeleciał około trzydziestu metrów, a następnie wbił się głęboko w prawą pierś zwierzyny, zagłębiając się po same lotki. Przez parów przetoczył się głuchy ryk umierającego stworzenia, które jednak zamiast poddać się oprawcy, ruszyło do rozpaczliwej ucieczki. Przeklął. Miał nadzieję, że strzał okaże się śmiertelny i nie będzie musiał dobijać.

Teraz niezbędne było szybkie działanie, w przeciwnym wypadku mógłby nigdy nie znaleźć ciała. Założył łuk na plecy, zsunął się z niewielkiego zbocza i rzucił się w pogoń, jednocześnie rozglądając się w poszukiwaniu śladów. Był pewien, że przebił jej płuco, a może nawet uszkodził jedną z tętnic. Okoliczna ściółka spłynęła jasną wydzieliną i krwią, której widział więcej z każdym krokiem.

W końcu znalazł się na niewielkiej błotnistej polance o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych. Po przeciwległej stronie jagodzisk leżała ona  – zwierzyna niezdolna do dalszej ucieczki. Z jej boku sterczała złamana strzała, a szkarłatna krew mieszała się z błotem. Widok był makabryczny, ale nie miał żadnych wątpliwości – zdobycz wciąż była żywa.

„Kiedyś polowało się dla zabawy, a teraz muszę to robić, żeby żyć” – pomyślał, a następnie naciągnął łuk i strzelił po raz drugi. Adrenalina opadła i przestał czuć podniecenie. Nie zawsze lubił polować, a to był ten moment, kiedy mu się to nie podobało. Czasem nawet brzydziła go konieczność patroszenia jeszcze ciepłego ciała, ale musiał wyżywić rodzinę i wioskę, więc bez zastanowienia zrobił to, co do niego należało.

Odczekał, aż zwierzyna przestanie się trząść, wyciągnął z niej strzały. Potem usunął trzewia i zaczął wycinać mięso. Po około dwóch godzinach było już po wszystkim.

„Gdyby nie przypadkowy ślad w igliwiu, ona wciąż by żyła”. Otarł czerwone od krwi ręce, spojrzał na kręgosłup, kości, trzewia, skórę niewartą wzięcia ze sobą i skrzywił się, a potem beznamiętnie ruszył w drogę powrotną, w której miał spotkać Generała i razem z nim wejść do wioski.

Spełnił swoją powinność.

II

Łowca zatrzymał się kilka kroków przed miejscem, w którym zielono-bure jagodziska ustępowały miejsca rozmokłej ziemi, deptanej każdego dnia przez mieszkańców wioski.

– Idziesz? – Postój rozzłościł Generała.

– Tak.

Ruszyli ponownie, wspólnie przekroczyli granicę osady, a nieco dalej przeszli przez kilkumetrową wyrwę w skałach biegnących z północy na południe. Każdemu z ich kroków bacznie przyglądały się dwa tuziny oczu.

– Zrobiłeś swoje. Daj mi torbę z mięsem, a ja przekażę je do przyrządzenia. – Wojskowy rzucił towarzyszowi wymowne spojrzenie.

Łowca zdjął torbę z pleców i oddał ją w ręce kulejącego towarzysza. Uważał go za próżnego. Innym razem oburzyłby się na jego żądanie, ale był bardzo zmęczony i marzył tylko o odpoczynku. Generał przyjął skórzany worek z zadowoleniem, którego nie potrafił jednak okazać za pomocą uśmiechu. Jego twarz pozostała obojętna jak zawsze, ale stare ręce drżały, bo chęć przypisania sobie części zasług była okupiona wielkim trudem utrzymywania ciężaru mięsa.