Miłość - Elizabeth von Arnim - E-Book

Miłość E-Book

Elizabeth von Arnim

0,0

Beschreibung

Wiek kobiety ma wymiar fizyczny, emocjonalny, ale również - o czym często się zapomina - społeczny. Wdowa, matka, a niebawem także babcia - sytuacja życiowa Katarzyny jest typowa dla "kobiety w jej wieku". Los 47-letniej bohaterki został zdefiniowany przez nieżyjącego już męża, który cały majątek przepisał córce, by ochronić Katarzynę przed zainteresowaniem mężczyzn szukających pieniędzy. Nieboszczyk nie docenił najwyraźniej swojej małżonki, gdyż ta staje się obiektem zupełnie bezinteresownej fascynacji 25-letniego Krzysztofa. Rozsądek nakazuje oddalić zalotnika, a Katarzyna to przecież kobieta rozsądna. Im dłużej się jednak wzbrania, tym częściej do głosu dochodzi serce. Wielbicielki Katarzyny Grocholi - nie możecie przeoczyć tej książki!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 276

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Elizabeth von Arnim

Miłość

POWIEŚĆ

Saga

Miłość

 

Tytuł oryginału Love

 

Język oryginału angielski

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

 

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2024 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727151120 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1.

Po raz pierwszy spotkali się na przedstawieniu opery „Nieśmiertelna Godzina“, którą dawano wówczas w odległej dzielnicy King‘s Cross przed pustą niemal widownią. Nie wiedzieli, że się spotykają. Ale przegląd obecnych był tak ułatwiony ze względu na ich znikomą ilość i na obszar sali, że nieliczni a zagorzali bywalcy małego teatru wkrótce znali się wszyscy z widzenia i skłonni byli do wzajemnej życzliwości. Wyrażało się to w uśmiechu i skinieniu głowy. Między innymi uśmiechali się do siebie Krzysztof i Katarzyna.

Ona go zauważyła pierwsza, a było to za piątą z kolei jej bytnością na owej operze. Przed podniesieniem kurtyny usłyszała za sobą rozmowę. Jedna osoba mówiła z dumą: „Ja już słucham tej muzyki po raz jedenasty”, na co druga rzekła niedbale: „O, ja tu już jestem po raz trzydziesty drugi”. W odpowiedzi na to oświadczenie rozległ się głos męski: „Ach! Taak?”, z akcentem tak intensywnego podziwu, z takim sykiem balonu, z którego szybko ulatnia się powietrze, że Katarzyna nie mogła oprzeć się ciekawości i zwróciła nieznacznie głowę w tę stronę. Świadomie po raz pierwszy ujrzała wtedy Krzysztofa a i on zobaczył ją równocześnie.

Potem widywali się z daleka w ciągu następnych trzech przedstawień tejże opery, a kiedy ona znalazła się na tym widowisku po raz dziewiąty, a on po raz trzydziesty szósty (entuzjaści „Nieśmiertelnej Godziny” skrzętnie liczyli ilość przedstawień, na które uczęszczali), usiedli przypadkowo w tym samym rzędzie krzeseł. Dzieliło ich tylko dwanaście pustych miejsc. Kiedy spuszczono kurtynę po pierwszym obrazie aktu pierwszego, on przybliżył się do niej o sześć krzeseł, a kiedy skończył się akt, po owej scenie miłosnej, która niezmiennie doprowadzała nieliczną gromadkę wiernych do istnego paroksyzmu mistycznej rozkoszy, Krzysztof, przesunął się jeszcze o sześć krzeseł i zajął miejsce tuż obok niej.

Uśmiechnęła się do niego przyjaźnie, pogodnie.

— To takie piękne — rzekł tonem człowieka, który przeprasza za swą śmiałość.

— Skończenie piękne — odrzekła; a po chwili dodała: — ja tu jestem po raz dziewiąty.

— A ja po raz trzydziesty szósty — odrzekł.

— Wiem — rzekła.

— Skąd pani wie? — zapytał.

— Bo słyszałam, gdy pan mówił do kogoś, że jest pan po raz trzydziesty drugi na tej operze, a od tej pory liczyłam, ile razy pana tu widzę.

W ten sposób zawarta została znajomość. Krzysztof był zdania, że nigdy jeszcze nie widział u nikogo tak słodkiego uśmiechu, w niczyim głosie nie słyszał tak miłego, dziwnego gruchania.

Drobna była; drobna kobietka w małym kapelusiku, którego nigdy nie zdejmowała w teatrze, bo nikt za nią nie siedział, a przy tym nawet duży kapelusz nie mógłby przeszkadzać na osobie o tak nikłym wzroście. Zawsze nosiła ten sam kapelusz, tę samą suknię. Jakkolwiek strój ten był ładny, bardzo ładny, niemniej Krzysztof zdawał sobie sprawę, że chyba ona nie jest zamożna; czuł też instynktownie, że jest starsza od niego, troszeczkę starsza, niewiele, szczegół bez znaczenia; z kolei zaczął przeczuwać, że jest ona zamężna.

Kiedy owładnęło nim to przeczucie, zdziwił się, że jest z tego powodu taki niezadowolony. Co mu się stało? Czyżby się zakochał? A przecież nie wiedział nawet, jak ona się nazywa. Było to za jej czternastą, a jego czterdziestą ósmą bytnością w teatrze; od chwili poznania jej uczęszczał na operę częściej niż dawniej w nadziei, że ją zobaczy. Tak, owego wieczora wślizgnęło się to złowieszcze przeczucie do jego pogodnego, spokojnego serca, zakłócając mu równowagę duchową; a przecież nie dostrzegł na jej palcu obrączki ślubnej, bo nie zdejmowała nigdy tych swoich głupiutkich, maleńkich rękawiczek. Ale, hm, było w niej coś niewieściego, coś nie — dziewczęcego.

Byłby chciał ująć to w słowa, ale nie umiał; to było coś nieokreślonego. Nie umiałby nawet powiedzieć, czy to coś polegało na linii jej ciała, mniej sportowej, niż dzisiejsze postacie dziewcząt o chłopięcych kształtach, czy też na treści jej rozmowy; nie umiałby tego określić, choćby mu zagrożono karą śmierci. Może po prostu wynikało to wrażenie z jej postawy dość pewnej siebie, z tego wielkiego spokoju, cechującego kobietę, która dziś poznaje tego lub owego młodzieńca, a jutro zapomina o nim, bo myśli jej należą do jednego mężczyzny, do męża.

Ale może to nieprawda? Zawsze bywa tu sama. Mężowie przeważnie zjawiają się, wcześniej, czy później. Mąż takiej uroczej kobiety nie pozwalałby jej wychodzić tak często wieczorem, i to samej, myślał Krzysztof. Tak, on się chyba myli. Niebardzo się zna na kobietach. Jego przelotne stosunki z kobietami były wysoce niewystarczające, niepomyślne i nie mogły być miarodajne.

Faktem jest, że siadywali teraz stale jedno obok drugiego na przedstawieniach „Nieśmiertelnej Godziny“ i gawędzili niezmordowanie o muzyce, o wykonaniu, o artystach, o legendach celtyckich w ogóle (oboje byli entuzjastami), a w końcu ona uśmiechała się tym słodkim uśmiechem, który go oczarował, po czym żegnała go skinieniem głowy i odchodziła lekkim, posuwistym krokiem. Wiedział o niej po całym szeregu takich rozmów nie więcej, niż pierwszego wieczora.

— Proszę pani — zwrócił się do niej nagle, kiedy się spotkali w teatrze następnym razem (już teraz uważał za rzecz wysoce naturalną ich bezpośrednie sąsiadowanie w krzesłach) ja się nazywam Monckton, Krzysztof Monckton. Czy zechce mi pani powiedzieć swoje nazwisko?

— Chętnie — odrzekła — ja się nazywam Cumfrit.

Cumfrit? Zabawne nazwisko. Ale milutkie, podobnie jak ona: zabawne, a milutkie.

— Tylko tyle? — tu wstrzymał oddech — Cumfrit?

Roześmiała się.

— Na imię mam Katarzyna — dodała.

— Lubię to imię. Ładne. Pełne uroku. Razem to brzmi dźwięcznie: Katarzyna Cumfrit. Pani wygląda na to imię i nazwisko.

Znów się roześmiała.

— Chyba nie na oba — rzekła — ponieważ jedną połowę, a mianowicie: Cumfrit, zawdzięczam Jerzemu.

— Jerzemu? — wyjąkał.

— On dopiero dostarczył mi miana Cumfrit. Ja się postarałam tylko o tę drugą cząstkę, czy też pierwszą, jak pan woli, o Katarzynę.

— A zatem... pani jest mężatką?

— Czyż nie jest to rzeczą zwykłą, a nawet powszechną?

— Nie, na Boga — krzyknął. — Jest nienawistną rzeczą! Śmieszne! Związać się z kimś po wsze czasy! To ma być zwykłe! Nie uważam. Powszechne? Ja nie jestem żonaty.

— Pan jest za młody — rzekła, ubawiona.

— Za młody? A pani?

Rzuciła mu szybkie spojrzenie, pełne podejrzliwości. Ale wyraz ten ustąpił momentalnie zdumieniu, skoro zobaczyła, jak szczerze to było powiedziane. Ona ma twarzyczkę trójkątną, jak kotek, myślał Krzysztof. Byłby ją chciał pogłaskać. Z pewnością jest aksamitna i miękka jak kotek. A tu macie! Ten Jerzy!

— Czy on... czy mąż pani nie lubi muzyki? — spytał, chcąc przerwać milczenie. Właściwie nie obchodziło go to bynajmniej, czy ten przeklęty Jerzy lubi muzykę, czy nie.

Zawahała się.

— Nie wiem... rzekła — chyba niebardzo.

— No, bo nigdy tu nie bywa.

— Jakże by mógł tu bywać obecnie?

Urwała i dodała ciszej:

— Biedak nie żyje.

Serce w nim zatrzepotało. A więc wdowa. Ta wojna bestia zrobiła przynajmniej coś dobrego: usunęła ze świata Jerzego.

— Ogromnie mi przykro — zawołał z powagą, siląc się na uroczysty wyraz twarzy.

— O, już dawno umarł — rzekła, chyląc lekko głowę pod natłokiem wspomnień.

— Tak bardzo dawno to być nie może.

— Dlaczego?

— Bo w pani życiu nie może istnieć nic bardzo dawnego. Nie zdążyłoby.

Znowu rzuciła mu przelotne spojrzenie i znów przekonała się, że jest szczery. Siedziała przez chwilę w milczeniu. Rozmyślała. Uśmiech przemknął po jej twarzy. „Jakież to miłe!”

Ileż on ma lat? Dwadzieścia pięć, sześć, nie więcej z pewnością. Cóż to za piękna rzecz młodość! Jaka szlachetna, jaka entuzjastyczna w podziwie i w wierze!

Krzysztof był wysokim, dobrze zbudowanym młodzieńcem o rudych włosach i rumianych, nieco wystających, policzkach. Długie czerwone ramiona wyłaniały się z przykrótkich rękawów, gdy tak siedział, podparty i patrzył na scenę miłosną, zaciskając nerwowo pięść, tym mocniej, im więcej i im goręcej śpiewano o miłości. Oczy miał osadzone głęboko, czoło ładnie zarysowane, wysokie, usta szerokie, dziecięce. Cały tchnął młodością; młody był jego gniew, jego zachwyt, młoda była jego radość, następująca bezpośrednio po wybuchach niezadowolenia.

Katarzyna stłumiła lekkie westchnienie i rzekła, śmiejąc się:

— Widuje mnie pan tylko wieczorem. Niech pan zaczeka z sądem, aż mnie pan ujrzy przy dziennym świetle.

— Czy wolno mi będzie ujrzeć panią kiedyś za dnia? — spytał śpiesznie.

— Czy pan nigdy nie uczęszcza na „poranki?“

Wiedziała, że nie.

— Aha, poranki! Nie, nie mogę uczęszczać na poranki, rzecz jasna. Ślęczę po całych dniach w biurze, a w sobotę jeżdżę do mego wuja i grywam z nim w golfa. Wuj zostawi mi z czasem cały swój majątek.

— Rozumiem, musi go pan otaczać względami.

— Jestem wzorowym siostrzeńcem i dotychczas przychodziło mi to z łatwością. Ale krzyżuje mi to nieznośnie wszystkie moje plany, skoro je mieć zaczynam.

Przyjrzała mu się. Był zasmucony. Nagle rozjaśnił się.

— W niedzielę — zawołał — jestem wolny. Wuj jest bezkonkurencyjnym anglikaninem i nie grywa w golfa w niedzielę. Może wtedy...

— W niedzielę niema poranków — odrzekła.

— Ale może wolno mi będzie panią odwiedzić?

— Cicho! — szepnęła, podnosząc rękę do góry ostrzegawczym gestem: orkiestra rozpoczęła właśnie przygrywkę do aktu drugiego.

I tym razem również nie zdążył powrócić do tego tematu, bo, kiedy walczył ze swym płaszczem, nie mogąc trafić w otwór rękawa, skinęła mu głową i jak cień wyślizgnęła się z sali.

Następnym razem zdobył się na większą stanowczość i odwagę: przystąpił odrazu do najważniejszego tematu. Zdawało mu się, że myśli o tej kobiecie bezustannie, a przecież niedorzecznością jest myśleć o kimś, o kim się nie wie nic oprócz imienia i nazwiska. No i tego dowiedział się jeszcze, że mąż jej już nie żyje. Był to pewien krok naprzód, niezaprzeczenie, do niedawna nie wiedział i tego. A świadomość, że ten mąż nie żyje, przyniosła mu taką ulgę, że go to zastanowiło i doprowadziło do całkiem słusznego wniosku: najwidoczniej jest zakochany. Mężowie powinni umierać, myślał, są to zawalidrogi, żywe przeszkody. Co by to było, gdyby Jerzy żył jeszcze? On, Krzysztof, byłby ją utracił bezpowrotnie, byłby jej się wyrzekł natychmiast, byłby się starał zapomnieć. A tymczasem ona jest samotna, taka samotna! I taka jest... ach, czym-że ona nie jest! Jest taką, jaką sobie wymarzył kobietę od lat wielu, jest uosobieniem słodyczy, ciepła, dobroci, ukojenia, miłości.

A zatem, kiedy się zjawiła następnym razem, przysiadł się niezwłocznie do niej i zaczął mówić. Chciał po prostu zapytać, kiedy może przyjść do niej i zanotować jej adres. Ale tego wieczora przybył do teatru później niż zwykle i ledwo zdążył otworzyć usta, zgaszono światła, a ona podniosła palec i szepnęła: „Cicho!”

Nie próbował nawet wyjawić jej szeptem swej prośby, bo nieliczni wierni żarliwi byli i nie tolerowaliby najlżejszego szmeru wśród kościelnej ciszy, panującej stale na tej widowni. Dręczyła go myśl, że i ona zapewne woli muzykę, niż jego szept i niż rozmowę w ogóle.

Siedział ze skrzyżowanymi ramionami i czekał. Czekał do końca aktu, bo skoro w przerwie między obrazami usiłował jej wyłuszczyć przedmiot swych marzeń, rozległo się niezwłocznie: „Pst! Pst” publiczności, pragnącej słuchać w skupieniu przygrywki orkiestrowej.

I ona szepnęła „cicho”, podnosząc paluszek do góry.

Krzysztof zaczynał mieć dosyć „Nieśmiertelnej Godziny”. Nareszcie akt się skończył. Rozbłysły światła. Zwróciła ku niemu rozpromienioną twarzyczkę, w oczach jej widniał zachwyt, upojenie. Zawsze miała ten wyraz, zawsze błyszczały jej oczy i rumieniły się policzki, ilekroć rozgrywała się wielka scena miłosna. I on doznawał silnego wstrząsu, gdy patrzył na tych dwoje zakochanych, całujących się na scenie. Boże mój, tak być całowanym... Całą duszą tęsknił do miłości.

— Czy to nie cudne? — wyszeptała Katarzyna.

— Czy pani pozwoli mi złożyć sobie wizytę? — spytał Krzysztof, nie tracąc już tym razem ani sekundy.

Spojrzała na niego ze zdumieniem. Usiłowała przez chwilę zebrać myśli.

— Naturalnie — odrzekła wreszcie. — Niech pan przyjdzie. Chociaż...

Urwała nagle.

— Niech pani dokończy — prosił.

— Chciałam powiedzieć, czyż nie widujemy się i bez tej formalności?

— Ale nieczęsto, niedługo.

— Trzy, czy cztery razy na tydzień.

— Ale to są przypadkowe, dorywcze spotkania. Zdarza się, że pani przyjdzie, a potem pani znika. A czasami zdarza się, że pani nie przyjdzie, a wtedy...

— Cóż wtedy? — spytała i dokończyła śpiesznie: — wtedy ma pan wyłącznie dla siebie rozkosz tych cudnych tonów. Czy nie uważa pan, że ta muzyka jest bodaj piękniejsza dzisiaj, niż kiedykolwiek? Może dlatego, że wykonanie jest szczególnie natchnione. Artyści przeszli dziś samych siebie...

I tak snuła w dalszym ciągu rozważania na temat przedstawienia, a zanim on zdążył dojść do słowa powtórnie, rozległy się pierwsze tony orkiestry i znów ktoś z wiernych zasyczał: „Pst!”.

Entuzjazm też winien mieć granice, myślał Krzysztof. Zapomniał, że z początku jego entuzjazm przewyższał jej własny. Znowu skrzyżował ramiona, co oznaczało silenie się na cierpliwość i czekał. Kiedy po skończonym przedstawieniu, Katarzyna obdarzyła go zwykłym banalnym uśmieszkiem na dobranoc i wyślizgnęła się szybko z sali, on pośpieszył za nią, nie tracąc czasu na walkę z płaszczem; przerzucił go przez ramię.

Trudno było nie zgubić jej w tłoku. Prześlizgiwała się z łatwością tam, gdzie on się nie mieścił. O mały włos byłby stracił jej ślad, ale zdołał dogonić ją wreszcie i pochwycić jej rękę.

Spojrzała, zdziwiona. Światło latarni padało jaskrawo na jej twarz. Zdziwiony był wyrazem zmęczenia, jaki dostrzegł u niej po raz pierwszy. Zbyt silne wrażenie wywiera na niej ta muzyka, pomyślał, wygląda jak człowiek wyczerpany.

— Proszę pani — zaczął znowu — niech pani tak nie ucieka. Deszcz leje. Zaczeka pani tutaj, pod dachem, a ja sprowadzę taksówkę.

— Ależ ja zawsze jeżdżę kolejką podziemną — odrzekła, przysuwając się do niego, bo tłum potrącał ją niemiłosiernie.

— Dzisiaj nie może pani jechać kolejką podziemną. Cóż za ulewa! A pani wygląda na bardzo zmęczoną.

Spojrzała na niego dziwnie i roześmiała się z cicha.

— Czyżby? — spytała — a wcale nie jestem zmęczona. Ani trochę. I z łatwością mogę pobiec do stacji kolei podziemnej. A tam już nie zmoknę.

— Mowy o tym być nie może. Niech pani tu zaczeka, a ja idę po taksówkę.

Odszedł.

Przez chwilę miała zamiar uciec stąd i pobiec, jak zwykle, do kolejki, wrócić do domu, nie będąc narażoną na kosztowny przejazd taksówką. Ale po namyśle doszła do wniosku, że to byłoby nieszlachetnie z jej strony. „Muszę być gentlemenem”, szepnęła sama do siebie i czekała cierpliwie.

— Jaki mam mu podać adres? — spytał Krzysztof, sprowadziwszy taksówkę i usadowiwszy w niej Katarzynę. Nie miał odwagi zapytać, czy wolno mu ją odwieźć.

Wskazała adres: 90a Hertford Street. Zastanowiło go to: jak może osoba, mieszkająca w tej dzielnicy, tuż przy Park Lane, nie mieć własnego samochodu i jeździć kolejką lub tramwajem.

— Może pana podwieźć? — spytała, pochylając się naprzód, kiedy samochód miał ruszyć.

W mgnieniu oka znalazł się w taksówce.

— Miałem nieśmiałą nadzieję, że może pani to powie — rzekł, zarumieniony, zatrzaskując drzwiczki z taką siłą, że kilka kropel z niedomkniętej szyby padło na jej suknię.

Wytarł je starannie; doznawał przykrości, bo miał w kieszeni dziś właśnie chusteczkę ze starego tuzina. Ona siedziała bierna, wyprostowana i rozważała głośno wrażenia tego wieczoru: omawiała śpiew, grę artystów, przypominała niektóre momenty, opisywała je, a on uświadomił sobie ostatecznie, że ma zupełnie dosyć „Nieśmiertelnej Godziny“. Niechże ona przestanie mówić na chwilę, na jedną chwilę! On musi z nią pomówić, musi dowiedzieć się czegoś więcej o niej samej. Pragnął z całej duszy dowiedzieć się czegoś, zanim ta piekielna taksówka zajedzie przed jej bramę. A pani Cumfrit rozpływa się uparcie w zachwycie i wspomnieniach.

— Może by pani przestała na sekundę zachwycać się? — zaproponował.

— Zachwycać się? — powtórzyła, zdziwiona.

— Czy nie przemiękły pani buciki? Kiedy pani przechodziła przez chodnik do taksówki, mogły przemięknąć. Z pewnością ma pani mokre stopy...

Schylił się i zaczął wycierać chusteczką jej obuwie i nogi.

Była coraz bardziej zdumiona, ale nie stawiała oporu. Otóż i to, młodość! Brukać czystą białą chusteczkę o zabłocone obuwie obcej kobiety, nie namyślając się ani przez sekundę. Zauważyła, kiedy tak siedział schylony, że Krzysztof ma nader rzadkie włosy. Zapomniała, że i na młodych głowach bywają rzadkie włosy, bo od dawna patrzyła na same stare głowy, przeważnie łyse.

Jemu w półmroku taksówki wydawała się Katarzyna ziszczeniem snów młodzieńczych, tych gorących, uroczych snów, jakie snują wiecznie mózgi samotników. Przestał nagle wycierać jej nogi. Pragnął uklęknąć w taksówce i ucałować jej stopy, ale obawiał się, że nie zdobędzie tym czynem jej uznania, przeciwnie, rozgniewa ją bodaj i nie zobaczy jej nigdy więcej.

— Zabrudził pan chusteczkę — zauważyła.

— Dla mnie jest ona czysta teraz dopiero — odburknął, patrząc przed siebie i siedząc sztywno w swych kącie. Obawiał się śmiertelnie samego siebie, nie dowierzał swej sile woli. Czy zdoła wytrwać w poprawności aż do końca tej jazdy?

Krzysztof był już całkiem pewien, że jest żakochany, prawdziwie zakochany. Czuł się niewypowiedzianie szczęśliwy, bo kochał się po raz pierwszy w życiu. Dotychczas miał same błahe przeżycia, raczej przygody, które pozostawiły mu tylko niesmak. Pragnął od dawna pokochać kogoś głęboko, całym sercem, kogoś kulturalnego, inteligentnego, kogoś, kto by zasługiwał na wielkie uczucie. A ona zasługuje na wszystko, co dobre i piękne na Bożym święcie.

Ukradkiem spojrzał na nią z podełba. Już nie wyglądała na osobę zmęczoną. Te ciemne taksówki są idealnym wynalazkiem, zwłaszcza, gdy jedno z jadących jest zaślepione miłością. Czy też pani Cumfrit zakocha się w nim kiedykolwiek? Czy zdolna jest do ponownej miłości, czy też pochowała wszelkie żywsze uczucia wraz z tym antypatycznym Jerzym? Nazwała go biedakiem. Ale umarłych zwykle nazywamy biedakami i kochamy ich coraz więcej w miarę ich oddalania się od nas, a tym samym od tych czasów, kiedy żyli i przeszkadzali innym żyjącym.

— Dokąd pana podwieźć? — spytała

— Już minęliśmy moją ulicę — odrzekł. — Zresztą nie byliśmy w pobliżu. Mieszkam przy Wyndham Place. Odwiozę panią do domu i pojadę do siebie.

— Bardzo pan uprzejmy — rzekła — ale pozwoli pan, że zapłacę moją część taksówki.

— Nie odpowiedziała mi pani jeszcze — zaczął szybko, bo zbliżali się do celu i minuty stawały się cenne — czy wolno mi panią odwiedzić i kiedy. Tak bym pragnął panią zobaczyć, tyle mam pani do powiedzenia, a raczej tyle pragnę usłyszeć wyrazów z ust pani. A my rozmawiamy wyłącznie o tej piekielnej „Nieśmiertelnej Godzinie“.

— Co? Przecież pan tak lubił tę operę!

— Przepadam za nią, ale ona nie jest dla mnie wszystkim. I poświęciliśmy jej dosyć czasu, nie uważa pani? Niech mi wolno będzie panią odwiedzić i porozmawiać z panią! Jeżeli pani nie pozwoli...—chciał dodać: umrę, ale spostrzegł się w porę, że to może jej się wydać przesadnym ujęciem kwestii i że nie będzie całkiem zgodne z prawdą. Dodał więc szybko: — Pozostaję w Londynie przez cały dzień niedzielny.

Wjeżdżali w Hertford Street. Zanim dokończył zdania, już stali przed numerem 90a. Samochód zatrzymał się raptownie. Krzysztof pomyślał, że nigdy jeszcze nie jechał z taką szybkością ulicami Londynu. Pech! Mógł przecież z łatwością trafić na flegmatycznego szofera, na starą maszynę, toczącą się po bruku wielkomiejskim z godnością, w patriarchalnym tempie. A ten pędził tak, jakgdyby czekał ich obiad proszony, albo jakgdyby pociąg miał odejść za chwilę.

— Czy mogę przyjść w nadchodzącą niedzielę? — spytał, otwierając drzwiczki powoli, bo widział, że ona ma zamiar otworzyć je bez jego pomocy. — Niech pani nie wysiada — dodał śpiesznie. — Po cóż ma pani stać na tej wilgoci? Ja wysiądę i zadzwonię na dozorcę...

— Ależ ja mam klucz od bramy — rzekła — a przy tym nocny dozorca jest w pobliżu.

Istotnie nocny dozorca, słysząc odgłos zatrzymującego się motoru, pośpieszył w tym kierunku i już otwierał bramę.

— A zatem co ma być w niedzielę? — spytał Krzysztof z uporem rozpaczy, pomagając jej wysiąść.

— Dobrze, niech mnie pan odwiedzi — odrzekła przyjaźnie, ze swym uroczym uśmiechem. Poczuł się w siódmym niebie. — Tylko nie w tę niedzielę — dodała, a on momentalnie spadł z niebios na ziemię.

— Dlaczego? — spytał — będę wolny przez cały dzień.

— Ale ja nie — rzekła ze śmiechem, gdyż bawił ją ten chłopiec. — A przynajmniej nie jestem pewna, czy mi coś nie wypadnie...

Ściągnęła brwi, usiłując sobie coś przypomnieć.

— Ależ tak! — rzekła — Stefan! Przyrzekłam, że z nim wyjdę.

— Stefan?

Serce mu bić przestało na sekundę. Jerzy jest przekreślony zupełnie, bezapelacyjnie, aż tu, o nieszczęście! mamy Stefana!

Wtem, gdy zatrzasnęła się za nią brama, padł snop światła na jego zamroczony umysł. Stefan jest jej synem, naturalnie! Jej małym synkiem, jej jedynym synkiem. Przykra myśl: Jerzy żyje nadal w tej drobnej istotce, w ślicznym chłopaczku, rezultacie idiotycznej woli mężczyzny (każdego niemal!) uwiecznienia swego nazwiska.

— Rozumiem — zawołał z za bramy, trzymając jeszcze kapelusz w ręku, nie zważając na swe mokre włosy — pójdzie pani z nim do ogrodu Zoologicznego,

Tak, Stefanek niechybnie lubi jeździć w niedzielę do „Zoo“, Dobrze, on, Krzysztof, też tam pojedzie, będą oglądali razem rozkoszne małpki.

— Do Zoo? — rozbrzmiął jej zdumiony głos.

I w tejże chwili rozległ się jej śmiech.

Przekręciła klucz i wychyliła się z bramy.

— Ciekawa jestem — rzekła, rozweselona — dlaczego według pana Stefan musi być w ogrodzie zoologicznym. Biedak (znowu biedak! jeszcze jeden! ale tym razem żyjący) jest przecież w moim wieku.

W jej wieku. Stefan.

Machnęła wesoło ręką na pożegnanie.

— Niech pan przyjdzie w inną niedzielę! — zawołała, zamykając ciężkie drzwi.

Stał przez chwilę, nieruchomy. Po czym odszedł wolnym krokiem i szedł w stronę swego domu ze spuszczoną głową. Z zadumy tej zbudziło go energiczne nawoływanie szofera taksówki, który z oburzeniem przypomniał mu o obowiązku płacenia za lokomocję. Westchnął i wsiadł co rychlej, aby wynagrodzić „poczciwcowi“ chwilę strachu.

2.

Dziesięć dni do następnej niedzieli. Mamy dopiero piątek wieczór. Zobaczy ją w ciągu tych 10 dni niezawodnie na przedstawieniach „Nieśmiertelnej Godziny“, może nawet zdoła ją odwieźć do domu raz i drugi, ale jak tu poprzestać na ochłapach szczęścia, kiedy dusza raduje się już na owo popołudnie, spędzone wyłącznie z nią, na wprost niej, na rozmowie z tą cudną kobietą, której uśmiech już jest ziszczeniem marzeń młodzieńczych! Jak tu się dowiedzieć, kim jest Stefan, skąd się wziął w jej życiu? Nareszcie dociera człowiek do niej trochę bliżej i odrazu potyka się o jakiegoś Stefana.

Takie myśli snuł w taksówce, uświęconej jej niedawną obecnością. Stefan nie może być jej bratem, bo nikt się nie umawia na kilka dni z góry i nie przestrzega tak skrupulatnie rendez-vous z rodzonym bratem. Nie może być jej siostrzeńcem, ani jej wujem, (jedyne możliwości pozostałe), bo powiedziała, że są oboje w równym wieku. A zatem kim-że jest Stefan?

Słaby promyk nadziei zaświtał na chwileczkę: wujowie bywają bardzo młodzi. Ale promyk ten zgasł niebawem, zbyt był słaby, aby się tlić długo. Według Krzysztofa powinno się ukamienować wszystkich Stefanów. To uczyniono z pierwszym, o którym słyszał, dzieckiem będąc. Szkoda, że porzucono ten zwyczaj. Jakiż on, Krzysztof byłby teraz szczęśliwy, gdyby nie ów Stefan. Cóż to za rozkosz zobaczyć ją w przyszłą niedzielę, naprawdę ją widzieć przed sobą, w spokojnym, zacisznym mieszkaniu, bez kapelusza, kryjącego cząstkę kogoś, kogo i tak jest tak niewiele! Czuł, że byłby wobec niej tak naturalny i niewymuszony, jak wobec nikogo dotychczas, byłby może usiadł na podłodze, u jej stóp, aby być bliżej jej wzruszająco małych nóżek. I byłby jej opowiedział o sobie wszystko, począwszy od najwcześniejszego dzieciństwa. Boże, jak on pragnie móc opowiedzieć komuś wszystko, bez zastrzeżeń! A nikt tak nie rozumie duszy ludzkiej jak kobieta. Do zrozumienia nie jest potrzebny mózg, ani wiedza, ani wychowanie, ani logika, którą studiuje Lewes, dzielący z nim mieszkanie. To rozumienie jest cząstką całokształtu i jest ważniejsze, niż wszelkie inne części tegoż całokształtu, o ile go ktoś posiada. Dla mężczyzny warunkiem posiadania całokształtu życiowego jest obecność przy nim kobiety. Bez kobiety życie jest nie do zniesienia.

Ponury był Krzysztof, otwierając drzwi z klucza. Zastanie w mieszkaniu Lewesa, studiującego. Lewesa z jego wiedzą. Mózg, mózg...

Krzysztof nie miał matki, ani siostry i jak pamięcią sięgnął, zawsze przebywał z przedstawicielami płci męskiej. Wychowali go wujowie, studencikorepetytorzy przygotowali go do szkół, z wujami grał w golfa i spędzał wakacje letnie i świąteczne. A tutaj w mieszkaniu czekał na niego Lewes, komentujący najdrobniejsze zdarzenie w idiotycznie głęboki sposób, Lewes, który radby przesiedzieć i przefilozofować całą noc. Lewes był fanatykiem rozumowania i rozumu. Rozum! Krzysztof miał wstręt do rozumu, przejadł mu się rozum. On pragnął być przy kimś, kto pojmowałby romantyzm, kto sam byłby sentymentalny, poetyczny i religijny podobnie jak on, przed kim on, Krzysztof, nie musiałby się wstydzić swoich uczuć. Odczuwa.ł też potrzebę dotknięcia wargami aksamitnej ręki, kontaktu z ciepłem moralnym i fizycznym, przytulenia się do kochanej istoty. Dosyć miał tego jałowego, nudnego życia przy boku Lewesa. Od trzech lat żyli pod jednym dachem, od trzech lat wracał co wieczór do mieszkania, w którym Lewes studiował przy lampie na biurku, nie wychodząc nigdy z domu, paląc papierosy w wiecznie tej samej pozycji, z nogami opartymi o brzeg kominka. Lewes, oschły, chudy, okropnie inteligentny. Czasami mówili o miłości, o kobiecie, a wtedy Lewes ujawniał poglądy, które zawsze Krzysztofowi wydawały się błędne; a teraz, kiedy poznał Katarzynę, były w jego oczach bluźnierstwem.

Zamknął drzwi jak umiał najciszej; chciał iść prosto do łóżka, uniknąć rozmowy z Lewesem. Popełnił nieostrożność owego wieczora, kiedy po raz pierwszy przysiadł się do Katarzyny: wspomniał o tym Lewesowi. Lewes od tej pory rzucał niekiedy pytanie; jak stoją sprawy? Krzysztof cierpiał za każdym razem, słysząc to wulgarne postawienie kwestii, tę jeszcze wulgarniejszą aluzję. Żałował, że w ogóle mówił o niej z Lewesem. Była przecież jego snem ziszczonym.

— Niema kobiety, która byłaby snem ziszczonym mężczyzny — rzekł Lewes, który miał lat trzydzieści, więc znał życie.

— Zaczekaj, stary druhu, aż. ją zobaczysz — odrzekł Krzysztof, urażony.

— Aż ją zobaczę? Ja?

Lewes wykonał gest znużenia.

— Chyba zdałeś sobie sprawę, że ja już skończyłem z kobietami — rzekł.

— Bo nie znasz żadnej — odrzekł Krzysztof spokojnie. Nienawidził Lewesa w tej chwili.

Ten przyjrzał mu się z łagodnym zdziwieniem.

— Nie znam żadnej? — powtórzył.

— Nie znasz bliżej żadnej przyzwoitej kobiety. Nie łączy cię z żadną prawdziwa, czysta przyjaźń, ani miłość.

Lewes wciąż patrzył na niego.

— Zdaje się — rzekł z niewyczerpaną cierpliwością — że, jak ci wiadomo, mam matkę i siostry.

— Matka i siostry nie są kobietami, to są krewne — rzekł Krzysztof.

Od tej pory dopytywał się Lewes rzadziej, a natomiast coraz trwożniej o Katarzynę. Lubił on swego przyjaciela. Niemiłą mu była myśl o ewentualnym rozstaniu z nim. A Krzysztof robił wrażenie poważnie zakochanego. Zakochani, jak zauważył Lewes, zawsze niemal zaniedbują swoich przyjaciół.

Słyszał w ów piątek cichy powrót Moncktona i zastanowił się. Co ta kobieta zrobiła z jego przyjaciela? Może już go unieszczęśliwiła? Jest coraz bardziej milczący, zamknięty w sobie. Fakt, że już teraz ona stanęła między nimi dwoma, jak niewidzialna zapora.

Lewes poprawił się na krześle i czytał dalej dzieła Donne‘a. Do tej chwili rozumiał i oceniał mądrość i piękno tekstu, a teraz oczy jego tylko czytały, a myśl krążyła uparcie w błędnym kole: Biedny Krzyś. Wdowa. Ma go w szponach. Co za nazwisko. Cumfrit. Boże wielki. Biedny Krzyś... i da capo.

W sąsiednim pokoju słychać było miarowe kroki. Krzysztof chodził tam i napowrót. Tłumił odgłos kroków, jak człowiek, który pragnie pozostać sam, a jednak nie może się zdobyć na zupełny spokój, bo nerwy niosą go, dręczą. Lewesa myśli krążyły w przyśpieszonym tempie w tymże samym kręgu: Biedny Krzyś. Wdowa. Cumfrit. Boże wielki...

Co najgorsze, pomyślał, rzucając na stół Donne‘a, to fakt, że w takich razach przyjaciele mogą być tylko biernymi widzami. Nie można nic zdziałać, można tylko obserwować bezradnie, jak przy łożu umierającego. I to w danym wypadku bez tej nadziei, podtrzymującej niektórych pielęgniarzy, że będzie lepiej, że chory jakimś cudem ocknie się, że zmartwychwstanie nieomal. Lewes nie miał złudzeń, jego przyjaciel był nieodwołalnie skazany, czyli, że muszą się rozstać niebawem. Chyba, że jeszcze przed ślubem przyjaciel jego będzie okropnie nieszczęśliwy, albo, rzecz mało prawdopodobna, że dostanie kosza. Biedny Krzyś. Wdowa. Szpony...

Odgłos kroków ucichł. Lewes byłby chciał zajrzeć do sąsiedniego pokoju, niespostrzeżony. Ale to było niemożliwe, zabrał się więc ponownie do Donne‘a i usiłował się skupić i studiować porządnie.

Nazajutrz z rana, zobaczył ze zdziwieniem rozpromienioną szczęściem twarz Krzysztofa.

— Hallo! — rzekł mimowoli — wyglądasz na człowieka zadowolonego z życia.

— Owszem. Deszcz pada — odrzekł Krzysztof.

— To prawda — rzekł Lewes, sięgając po dzbaneczek z kawą. Umilkł, bo nie widział związku między radością Krzysztofa, a niepogodą.

— Mogę się wykręcić z tego przeklętego golfa — wyjaśnił Krzyś z pełnymi ustami.

— Możesz — przytaknął Lewes, który wiedział, że dotychczas Krzysztof nie mógł się doczekać sobotniego popołudnia, zupełnie, jak żak szkolny.

— Już byłem na poczcie i posłałem depeszę wujowi.

— Ale przecież w razie niepogody jeździłeś do wuja i grałeś z nim w szachy — zauważył Lewes.

— Niech licho porwie szachy — odrzekł Krzysztof.

3.

Na Krzysztofa zstąpiło natchnienie, nagłe i niespodziewane, jak większość natchnień. Zdarzyło się to poprzedniego wieczora, kiedy biegał tam i napowrót po swoim pokoju: sprzeniewierzy się wujowi i odwiedzi Katarzynę w sobotę, o dzień wcześniej, niż Stefan. Jakie to proste! Niech sobie wuj narzeka w duchu na niewdzięcznego siostrzeńca, niech robi, co mu się podoba, niech zapisze majątek swemu służącemu. On, Krzysztof, pójdzie do Katarzyny. A jeśli jej nie zastanie, przeczeka chociażby całe popołudnie, aż ją zobaczy.. Powziąwszy tę decyzję, uspokoił się, poszedł do łóżka i spał, jak uszczęśliwione dziecię.

O trzeciej godzinie dzwonił do drzwi przy Hertfort Street.

Pani wyszła. Już przedtem dozorca uprzedził go o tym fakcie, kiedy go Krzyś pytał, na którym piętrze mieszka pani Cumfrit.

— O której godzinie wróci? — pytał Krzysztof

Dozorca nie wiedział. Krzysztof znienawidził dozorcę.

Odszedł i przechadzał się po parku, po mokrej ziemi; z drzew spadały mu na kapelusz ciężkie krople, a chwilami istne kaskady, gdy wiatr poruszał gałęziami.

O wpół do czwartej wrócił przed jej dom. Pora podwieczorku. Na podwieczorek pani Cumfrit wróci, chyba, że jest zaproszona do znajomych. W takim razie trzeba będzie przyjść za dwie godziny, dać jej czas na wypicie herbaty z przyjaciółkami.

Pani jeszcze nie wróciła.

— Pójdę na górę i dowiem się od służącej, kiedy wraca pani Cumfrit — rzekł Krzysztof, nienawidźąc dozorcy coraz bardziej. W tym zaś momencie dozorca znienawidził Krzysztofa.

— Na którym piętrze mieszka pani Cumfrit? — spytał ponownie Krzysztof ostrym tonem.

— Na pierwszym — odrzekł dozorca lakonicznie.

Krzysztof nie zauważył nawet windy, której mu nie zaproponował nadąsany dozorca. Rozmyślał, wchodząc po puszystym dywanie, co to znaczy, że niektórzy ludzie jeżdżą podziemną kolejką dlatego, że im to sprawia przyjemność. Bo mieszkanka tej wytwornej kamienicy niezawodnie czyniła to z upodobania. Z tym otoczeniem, z tymi marmurami, dywanami i mahoniami licowałaby raczej limuzyna Rolls-Royce‘a, już co najmniej taksówka.

Po cóż ona męczy się, naraża się na przemoczenie swych ślicznych maleńkich nóżek? Pragnął otoczyć ją opieką, wyręczać ją we wszystkim, co utrudzające, odgrodzić ją od przeciwności życiowych. Żywił nadzieję w sercu, że chyba i Jerzy miał w stosunku do niej tę wytyczną. Tak, z pewnością, nie mogło być inaczej. Każdy mężczyzna takby postępował na miejscu Jerzego. Każdy mężczyzna... te wyrazy nasunęły mu znów myśl o Stefanie. To jest chyba konkurent, a może i kochanek? A może jeden z wielu?...

Dreszcz go przeszył. Zadzwonił śpiesznie, ażeby się otrząsnąć z tych potwornych, krzywdzących ją domysłów.

Otworzyła drzwi mrs. Mitcham, którą z czasem poznał Krzysztof tak dobrze. Ale oboje nie przeczuwali przyszłości, stali więc na wprost siebie, nieco bezradni. On widział przed sobą szanowną niewiastę o siwiejących włosach, nie służącą, bo niemiała czepka na głowie, nie pannę służącą, bo.... nie wiedział dlaczego, gdyż nie znał panien służących. Doszedł do wniosku, że jest to stara niania, taka, o jakiej zawsze marzył w skrytości. Ona zaś widziała przed sobą wysokiego młodzieńca, którego oczy tak błyszczały, jak oczy dziecka na widok upominków gwiazdkowych.

— Czy pani Cumfrit wróci do domu wkrótce?— spytał młody człowiek. — Wiem, że wyszła, ale kiedy wraca?

— Nie wiem, sir — odrzekła mrs. Mitcham, patrząc na zgorączkowanego młodziana.

— Proszę pani, czy mógłbym wejść i zaczekać?

Mrs. Mitcham zawahała się.

— Dobrze, jeżeli pani się nie zgadza, zaczekam na dole, ale wolałbym tego uniknąć, bo nie mogę ścierpieć tutejszego dozorcy.

To uczucie podzielała mrs. Mitcham w zupełno ści. Wyraz jej twarzy uległ znacznemu odprężeniu.

— Czy pani Cumfrit spodziewała się pańskiej wizyty, sir?

— Tak — odrzekł Krzysztof, bo istotnie spodziewała się jego odwiedzin w przyszłą niedzielę.

— Zwykle mówi mi... — zaczęła mrs. Mitcham z odcieniem powątpiewania. Ale równocześnie usunęła się nieco na bok, z czego skorzystał Krzysztof i wślizgnął się do przedpokoju. Oddał jej kapelusz i palto. Mrs. Mitcham była wystraszona. Znała przecież na pamięć listę znajomych i krewnych swej pani, a ten pan nie był tu z pewnością nigdy aż do dnia dzisiejszego.

Wskazała mu drogę do saloniku.

— Kogo mam zameldować, sir, gdy wróci pani Cumfrit? — spytała na progu.

— Pana Krzysztofa Moncktona—odrzekł z roztargnieniem, bo rozglądał się po mieszkaniu Katarzyny, po tym pokoju, w którym prawdopodobnie spędzała wiele czasu, w jej domniemanym sanktuarium. Mrs. Mitcham znów się zawahała :czy słusznie czyni, zostawiając go samego w saloniku, gdzie już było nakryte do podwieczorku? Drżała o srebr ne łyżeczki i srebrną cukiernicę pani Cumfrit. Może należało poprosić młodego człowieka, ażeby zaczekał w przedpokoju? Mrs. Mitcham, dręczona wątpliwościami, wpuściła Krzysztofa do saloniku, przyglądając mu się badawczo.

Nie, on nie robi wrażenie złodzieja, pocieszała się w duchu. Ona się zna na prawdziwych panach. Ale na wszelki wypadek zostawiła drzwi nieco uchylone, aby słyszeć kierunek ewentualnych kroków przybysza. Przeszła na palcach przez przedpokój i obejrzała uważnie jego palto.

Było to okrycie gentlemena: pełne prostoty, podniszczone bodaj, ale nienaganne pod względem kroju i gustu. Wierna gosposia wróciła do kuchni, pozostawiając drzwi otwarte na oścież. Starała się krajać chleb jak najciszej i nasłuchiwała ciągle, czy jej pani nie przekręca klucza w zamku, czy ktoś nie opuszcza mieszkania w przyśpieszonym tempie.

A młody człowiek, który wszedł do saloniku, o wszystkim raczej myślał, tylko nie o ucieczce. Byłby pragnął pozostać tu po wsze czasy. Cudne było to sam na sam z przedmiotami jej osobistego użytku: był to poniekąd wstęp do bajecznie pięknej książki. Perspektywa ujrzenia jej niebawem była czystym upojeniem. Te otaczające przedmioty były wyrazem jej osobowości w tej samej mierze, co jej suknie. One mu o niej opowiedzą, wyjawią mu najtajniejszą cząstkę jej istoty.

Ale rozejrzawszy się, doszedł niebawem do przygnębiającego wniosku, że to nie jest bynajmniej jej pokój, lecz męski gabinet pracy. Tak, to jest pokój Jerzego. Znowu Jerzy! Widać go tu na każdym kroku, panoszącego się bezwstydnie na tych fotelach, przy wielkim biurku, wśród dużych malowideł na ścianach i rzeźb na postumentach. Czyż nikt nie umiera naprawdę?, pytał w duchu Krzysztof z oburzeniem i goryczą. Czyż nie kończy się istnienie ludzkie, niczyje? Uwieczniony pędzlem malarza, dłutem rzeźbiarza, żył Jerzy w tych murach, a duch jego unosił się tu wszędzie i towarzyszył niezmordowanie jego wdowie. Czyż ona zdoła zapomnieć o nim kiedykolwiek, przebywając codziennie w takim mauzoleum? Najwidoczniej nie szuka zapomnienia, gdyż w przeciwnym razie byłaby już zmieniła całe to otoczenie, byłaby tu wniosła kwiaty, światło, barwy, miękkie jedwabie, słowem, przedmioty podobne do niej samej. Nie szukała zapomnienia. Każdym dniem swego życia kanonizowała Jerzego, jak to zwykle ludzie czynią, o dziwo!, skoro tylko zamkną oczy najnieznośniejsze i najantypatyczniejsze osoby.

Stał i rozglądał się dokoła. Już wiedział, jak się to stało. Po śmierci Jerzego serce Katarzyny przepełnione było litością i żalem, a może nawet miłością bo już nie musiała go kochać: dlatego też nie pozwoliła na wprowadzenie jakichkolwiek zmian w tym gabinecie. Z pietyzmem pozostawiła najmniejszy sprzęt na dawnym miejscu, aby dawał złudzenie, że właściciel tych mebli żyje jeszcze. Słyszał o wdowach, które tak postąpiły. I wdowcy tak postępowali, ale pal czort wdowców! Krzysztof wyobrażał sobie, że tak się zachowują ludzie po stracie osoby bardzo kochanej, lub też po zgonie takiej osoby, którą powinni byli kochać, a nie kochali: jest to poniekąd okup moralny za niespełnienie obowiązku miłowania. Ale trwać w tym przez szereg lat? Hm, skoro się już raz zaczęło iść po takiej linii, jak odstąpić od niej? Jedno tylko pozostawało wyjście: powtórnie wyjść za mąż.

Kiedy tak się rozglądał, wpatrując się nieżyczliwie w rysy domniemanego Jerzego, szukając wzrokiem cygar i whisky (może i ten szczegół pozostawiła nietknięty?) dostrzegł coś białego, miękkiego, w rogu sofy. Nareszcie cząsteczka jej osoby. Ślad jej obecności.

Rzucił się w tym kierunku. Był to drobny biały lis, futerko, które kobiety kładą na ramiona, którym otulają szyję.

Porwał je i przycisnął do policzka. Jakie podobne do niej! Cóż za subtelny, delikatny zapach! Jakie jedwabiste, miłe w dotknięciu! Katarzyna, wchodząc niespodziewanie i prawie bez szmeru, zastała go w tej postawie, zwróconego plecami do drzwi.

Stanęła na progu i przyglądała się temu nieoczekiwanemu gościowi, zdziwiona i rozweselona: był doprawdy zabawny w tej pozie! Zaiste, żeby taki los przypadł w udziale futerku kobiety w tym wieku! Młody dziwak. Może ci czerwonowłosi mężczyźni zawsze są tacy łatwo zapalni...

Ale on, chociaż nie dosłyszał jej kroków, ani zgrzytu klucza w zamku, poczuł jej obecność i odwrócił się nagle. Pochwycił jej rozbawione spojrzenie i zarumienił się gwałtownie.

Ostrożnie położył futerko na sofie i podszedł do pani domu:

— Dlaczegóż nie miałbym być tutaj? — spytał prowokująco, odrzucając głowę w tył.

Zaśmiała się, podała mu rękę i oświadczyła, że bardzo ją cieszą jego odwiedziny. Taka była naturalna, przystępna! Brała życie z najprostszej strony, uproszczała nawet te rzeczy, które dla niego były wielkim, wzniosłym przeżyciem, jak na przykład osuszanie jej obuwia w taksówce albo tulenie do twarzy jej kołnierza futrzanego. Gdyby ona była nieśmiała, myślał Krzysztof, on sam byłby pewniejszy siebie, panowałby nad sobą i nad sytuacją. Ale w niej ani śladu nieśmiałości. Jest przyjacielska, jak gdyby wszystko, co on czyni, było rzeczą zwykłą, nieuniknioną, przewidzianą. Nie okazała nawet zdziwienia na jego widok; chociaż jej mówił wczoraj, że w sobotę nigdy nie bywa wolny.

— Musiałem przyjść — rzekł, patrząc jej w oczy. — Nie sądziła pani chyba, że będę czekał do następnej niedzieli?

— Cieszę się, że pana widzę — odrzekła, dzwoniąc na herbatę.

Usiadła i zaczęła zdejmować rękawiczki. Opierały się, bo przemokły na deszczu i szczelnie przylegały do rąk.

— Niech mi pani pozwoli zająć się tym — rzekł Krzysztof żywo, śledząc jej ruchy.

Momentalnie wyciągnęła ku niemu ręce.

— Chodziła pani pieszo po takim deszczu! — rzekł z wyrzutem, ściągając z palców Katarzyny mokre, pomięte rękawiczki. Spojrzał uważnie na nią i dostrzegł w oświetleniu marcowego popołudnia ślady wielkiego zmęczenia, cienie pod oczami. Zatrwożony, dodał: — Co pani robiła?

— Co robiłam? — powtórzyła, uśmiechając się na widok jego badawczego spojrzenia. — Wracałam śpiesznie do domu, bo deszcz zaczął padać.

— Ale dlaczego pani jest taka mizerna, taka przemęczona?

Roześmiała się.

— Czy tak wyglądam? Wcale nie czuję zmęczenia.

— Wygląda pani, jakby pani odbyła daleką podróż pieszą, wynoszącą setki mil, jakby pani nie spała od szeregu tygodni.

— Mówiłam panu, że trzeba mnie zobaczyć przy dziennym świetle — rzekła, uśmiechając się znowu na widok tej jego zrozpaczonej miny. — Widywał mnie pan przy sztucznym świetle, albo w półmroku. Wyglądałam tak samo, jak teraz, tylko pan tego nie mógł zauważyć. Każdy wygląda świeżo, o ile go nie widać dokładnie.

— Ale skąd-że! — odrzekł trochę szorstko. — Chodziła pani zbyt wiele i jechała pani koleją podziemną. Proszę pani, niech mi pani powie...

— Wszystko panu powiem — uśmiechnęła się znowu.

Jakie ona ma słodkie oczy, jakie nieprawdopodobnie słodkie oczy! Żeby tylko nie były takie zmęczone...

— Ale pan musi usiąść — ciągnęła dalej Katarzyna. — Niewygodnie mi jest zadzierać głowę pod górę, zwłaszcza do człowieka tego wzrostu. —

Rzucił się na krzesło, stojące najbliżej niej.

— Chciałbym wiedzieć — zaczął i urwał. Drzwi otworzyły się i weszła pani Mitcham z tacą.

— Słucham pana — rzekła Katarzyna łagodnie — chyba, że jest to wielce niedyskretne pytanie. —

— Hm, chciałem się dowiedzieć, czy pani tak lubi podziemną kolejkę?

Roześmiała się serdecznie. (Ciągle się śmieje!)

— Nie — odrzekła, nalewając herbatę do filiżanek.

Przybory do herbaty były luksusowe. Sam podwieczorek był skromniutki, zdradzał troskę o jaknajwiększą oszczędność. Krzysztof nie widział tych szczegółów, bo patrzył tylko na Katarzynę, ale później, kiedy rozpamiętywał przebieg tych odwiedzin, uprzytomnił sobie różnicę między zastawą a herbatą i kanapkami.

— A zatem dlaczegoż pani używa tej lokomocji? — spytał, kiedy gosposia wyszła i drzwi zamknęła za sobą.

— Bo jest tania.

W odpowiedzi na te wyrazy rozejrzał się po pokoju. Hertford Street w bezpośredniej bliskości Park Lane‘u, pełen umiaru przepych głównego wejścia, świetnie wytresowany, chociaż ze względów subiektywnych niesympatyczny dozorca...

Ona zrozumiała jego spojrzenie.

— Kolejka podziemna i urządzenie tego meszkania? — rzekła — tak, rozumiem. Kontrast, co? Może istotnie nie powinnam tak bardzo oszczędzać, ale na początek wolę być skąpa, niż rozrzutna. Po pierwszym roku zdam sobie sprawę z moich możliwości materialnych i będę mniej ostrożna...

— Po jakim pierwszym roku? — spytał, korzystając z przerwy: Katarzyna bowiem przestała mówić i przystąpiła do zdejmowania kapelusza. Po raz pierwszy ujrzał jej głowę i włosy.

Patrzył na nią. Mówiła dalej. Nie słyszał. Miała ciemne włosy, zczesane z czoła. Widniały w nich srebrne nitki. Widział je. Była istotnie, zgodnie z jego przewidywaniami, starsza od niego, ale tylko troszeczkę: szczegół bez znaczenia; o tyle tylko, że tym bardziej należało jej się jego uwielbienie, że jego miejsce było tym bardziej u jej stóp. Wpatrywał się w jej czoło, takie czyste, takie pogodne, dziecięce, trochę porysowane, jakby była zmęczona. Szare oczy rozstawione dość szeroko, miały patetyczny wyraz, właściwy oczom, które dużo płakały. Nie zauważył tego dotychczas. W teatrze oczy te były błyszczące. Krzysztof miał nadzieję, że ona nie płakała, że nie była zmęczona, że jej obecny śmiech nie był tylko dopełnieniem poczęstunku, objawem gościnności.

Urwała w środku zdania, widząc, że młody człowiek nie słucha i przygląda jej się ze skupieniem i wielką powagą. Znowu się uśmiechnęła.

— Dlaczego pan na mnie spogląda tak uroczyście? — spytała.

— Bo lękam się strasznie: zdaje mi się, że pani płakała.

— Że płakałam? — zdziwiła się — dlaczegoż miałabym płakać?

— Nie wiem. Skąd-że mam wiedzieć? Nic nie wiem o pani.

Pochylił się naprzód i nieśmiało dotknął jej rękawa. Musiał. Nie mógł się oprzeć pokusie. Miał nadzieję, że Katarzyna nie zauważy tego muśnięcia.

— Niech mi pani coś powie — prosił.

— Opowiadałam, a pan nie słuchał.

— Bo patrzyłem na panią. Wie pani, że nigdy w życiu dotychczas nie widziałem pani bez kapelusza?

— Nigdy w życiu dotychczas — powtórzyła z uśmiechem — jakgdyby mnie pan widywał od kołyski.

— Znałem panią zawsze — odrzekł uroczyście. Ona zaś szybkim ruchem podała mu ciasto; nie zwrócił na nie uwagi.

— W moich snach i marzeniach — ciągnął dalej, wpatrzony w nią wzrokiem, który (wydawało się Katarzynie) nie był wzrokiem zwykłego gościa.

— Och, sny, drogi panie Monckton! Proszę — dodała, odsuwając się niezręcznie — niech pan się napije jeszcze herbaty.

— Niech mi pani mówi: Krzysiu.

— Dlaczego?

— Bo znamy się wzajemnie od początku świata. Bo byliśmy od niepamiętnych czasów przeznaczeni jedno dla drugiego... jako para przyjaciół — dodał śpiesznie, widząc chmurkę na jej czole. — Bo ja... ja...