Ocean krwi - Radoslaw Budkiewicz - E-Book

Ocean krwi E-Book

Radosław Budkiewicz

0,0
4,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
  • Herausgeber: Damidos
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2021
Beschreibung

Trupy, wojna, tajemnice, a do tego taki ładunek emocji, że czytelnik dostaje szału.
Porywająca, zaskakująca historia, która wspaniale szarga nerwy!
 
Druga wojna światowa. Satoshi Yamane i Akihiko Onizawa dowodzą japońską jednostką badawczą i poszukują na Pacyfiku starożytnej świątyni z artefaktem. Przypadek sprawia, że ta sama wyspa staje się celem dywersji marynarki USA. Amerykanie nie wiedzą o działaniach Japończyków ani o tym, że są tam jeńcy - Zachary Ward i drużyna marines mają zniszczyć stację radiową.
Jeden z jeńców, Richard Falls, odkopuje starożytną tablicę-mapę. Marines lądują na wyspie i napotykają na swojej drodze japoński patrol - jeńcy i pozostali Japończycy słyszą strzelaninę. Amerykanie napotykają pierwsze niepokojące oznaki w postaci dziwnych amuletów, rzeźb, posągów oraz ogromnych ilości amunicji i rozkopanych grobów z szkieletami, kontynuują jednak swoją misję. Onizawa odkrywa jaskinię z drugą tablicą.
 

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



 

© Copyright by Radosław Budkiewicz & e-bookowo

Redakcja i korekta: e-bookowo, Wioletta Krzyżańska

Zdjecia na okładce: unsplash.com/@giancarlor_photo, unsplash.com/@mougrapher

 

 

ISBN: 978-83-8166-245-1

 

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2021

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Jak zawsze, dla mojego taty

Rozdział 1

Dwadzieścia jeden lat po zakończeniu Wielkiej Wojny, która położyła kres wszelkim konfrontacjom zbrojnym, na nowo rozpętał się krwiożerczy konflikt. Świat znów stanął w płomieniach, tym razem jednak to nowe pokolenie musiało stanąć do walki.

Ocean Spokojny spływał krwią.

Siedem osób pod dowództwem członka „elity pośród elit”, podporucznika Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych Zachary’ego Warda, miało w teorii proste zadanie: znaleźć i zniszczyć stację radiową oraz lotnisko. Byli częścią jednego z dwóch zespołów uderzeniowych, zmierzających w kierunku atolu Midway. Pośród załogi krążyły plotki, że Midway to fundament pod walkę o Guadalcanal, ale kto by im wierzył…

Plotki. Pogłoski. Tylko tyle i aż tyle, co, biorąc pod uwagę atak na Pearl pół roku temu i niedawną klęskę na Filipinach, wydawało się być akcją przygotowaną szybko, bez dokładnego zastanowienia się, byle tylko uderzyć i zadać straty. Albo – jak niektórzy podejrzewali – było w tej dywersji drugie, czysto moralne dno.

Wszyscy bowiem potrzebowali jakiegoś moralnego kopniaka. Czegoś, co zachęci żołnierzy do dalszej walki. Prawdziwe rozkazy brzmiały aż nazbyt prosto. Zniszczyć radio? Lotnisko? I już? To… mało. Chyba.

Żołnierze, marines i załoga niszczyciela klasy Clemson, USS Sandersona, zwanego pieszczotliwie „Sandie”, płynęli z Australii kolejny już dzień. Wszyscy, oprócz najwyższych rangą oficerów i kapitana okrętu, komandora Nite’a, tracili poczucie czasu.

Nikt ze wspomnianej drużyny nie miał pojęcia, gdzie dokładnie się znajduje ani dokąd tak naprawdę zmierza. Dla nich Pacyfik był jedną, wielką pustynią, gdzie na jednym krańcu była Japonia, a na drugim Stany Zjednoczone. Widok z pokładu to potwierdzał; jak okiem sięgnąć nic, tylko ocean i niebo, za dnia błękitne i stalowe, nocą czarne i mroczne.

Chociaż wszyscy znali cele swojej misji, docelowe miejsce jawiło się tylko jako jedna z niezliczonych wysepek na oceanie, gdzie rządzi równie bezimienna masa Japończyków. Nikt nie miał pojęcia, co naprawdę ich czeka na tej konkretnej wyspie. Siedzieli więc na pryczach na jednym z niższych pokładów, jeśli tak można było nazwać tę ciasną, niesamowicie klaustrofobiczną puszkę.

„Sandie” nie była młodym statkiem, to okręt pamiętający jeszcze poprzednią wojnę, tak zwany czterofajkowiec (bowiem posiadał cztery kominy) ze zdecydowanie zbyt starym uzbrojeniem. Ale był domem dla wielu, wielu ludzi. Innego nie mieli.

Marynarze w większości krzątali się po pokładach. Niektórzy z nich, podobnie jak marines, grali w karty. Jedni rozmawiali o swych byłych oddziałach, rodzinnych stronach, planach na przyszłość, Hitlerze i coraz to wymyślniejszych sposobach uśmiercenia go. Hirohito jawił się jako tylko jeden z wielu Japończyków dla szeregowych żołnierzy.

Ktoś czytał książkę, inny Biblię, następny rozkładał i czyścił broń, po czym ją składał. Kolejni spali, korzystając z każdej wolnej chwili, jaka była dostępna. Wszyscy lub prawie wszyscy pili kawę w ilościach hurtowych i popalali papierosy. Przynajmniej kilka razy dziennie były ćwiczenia tak teoretyczne, jak i praktyczne.

Nieustanne sprawdzanie broni, powtarzanie rozkazów i omawianie planu działania każdemu dały się we znaki. Wszyscy wiedzieli, co mają robić. Kiedy. Jak. A mimo to, dopóki znajdowali się z dala od Stanów i Australii, powtarzali te czynności, powtarzali rozmowy, powtarzali studiowanie map.

– Sierżancie! – zawołał swoim basem Zachary Ward, przeciskając się przez wąskie drzwi prowadzące z jednego przedziału do drugiego.

– Za kwadrans zbiórka. Za trzy kwadranse lądujemy – oznajmił, spoglądając na siedmiu młodych chłopaków. Nadeszła chwila, na którą wszyscy czekali.

Najmłodszy z nich miał dziewiętnaście lat, pryszcze i okulary, najstarszy dwadzieścia dziewięć i świetlaną karierę lekarza, ale wybrał służbę w wojsku, ku chwale ojczyzny. Tylko ta dwójka spojrzała – odpowiednio z przestrachem i znudzeniem – na podporucznika, sięgającego właśnie do swojej pryczy.

Pozostali nawet nie zwrócili na niego uwagi, ale dało się wyczuć ekscytację. Rosnące napięcie.

– Johnny, Sean, wstawać! – James, sierżant z rodziny z wojskowymi tradycjami i wychowanek Nowej Anglii, zeskoczył ze swojej pryczy i od razu spojrzał na zegarek. – Za dziesięć minut wszyscy mają być gotowi! Eric, obudź Seana. Sam, dopilnuj, by wszystko było uprzątnięte. Johnny… hej, Johnny! Wstawajcie, kapralu! Ruchy, ogarnij dupsko! Dave, odłóż książkę, to nie biblioteka!

– To Pismo Święte – burknął urażony Dave, ale posłusznie wykonał rozkaz.

W ciągu paru minut żołnierze w białych podkoszulkach z krótkim rękawem i spodniach od munduru w kolorze khaki zaczęli się krzątać. Nie marudzili, nie kłócili się, wykonywali powierzone im czynności z wprawą maszyny. Nie rozmawiali, pomijając rzecz jasna uszczypliwe docinki podczas wybudzania śpiących kolegów.

Sprzątnięto karty do gry. Książki. Wszystko zostało schowane do plecaków i worków. Drużyna szybko założyła bluzy i kurtki od polowego munduru, pomijając tylko broń (za wyjątkiem karabinu wyborowego springfield, który Christopher O’Brien traktował jak własną rękę) oraz hełmy: te znajdowały się w innej części „Sandie”. Nie minął wspomniany kwadrans, a wszyscy byli już gotowi do działania; stali w dwuszeregu, czekając tylko na dowódcę.

Sierżant Jimbo Winston imponował marynarzom. Jako szczupły, średniego wzrostu blondyn o orlim nosie i wygolonych bokach na modę tuż po pierwszej wojnie wydawał się być plakatowym modelem żołnierza. Stał wyprostowany i z dumą wypinał pierś. Patrzył na samobójczą drużynę ochotników, chociaż nie była to do końca prawda – powierzone im zadanie było proste, nie mogli jednak liczyć na wsparcie.

Byli zdani tylko na siebie i na swoich kolegów. Niszczyciel miał ich zostawić, odpłynąć i wrócić, jeżeli ukończą zadanie. Jeśli nie wykonają powierzonych im rozkazów lub zginą podczas walki… cóż, bywa. Byli tylko żołnierzami.

James „Jimbo” Winston zatrzymywał spojrzenie na każdym żołnierzu piechoty morskiej. Znał ich akta na pamięć. Wiedział, jakie mają słabe i mocne strony. Spośród wielu chętnych do skopania japońskich tyłków, to właśnie ta gromadka była najlepsza. Brakowało jednak prawdziwych weteranów, którzy widzieli więcej niż jedno pole bitwy.

Tylko Hudson oraz Ward byli na Bataan i cudem przetrwali. Reszta… no cóż. Nie do końca wiadomo, ilu dostało się do niewoli. Nikt też nie wiedział, gdzie ci jeńcy się teraz znajdowali.

Szeregowy Eric Pierce był najmłodszy ze wszystkich żołnierzy na pokładzie. Chudy, żylasty, z pryszczami i okularami na twarzy, pochodził z Maine, tak samo jak James. Wada wzroku była na tyle nieznaczna (miał tylko trudności z czytaniem z bliska), że został przyjęty do korpusu, a potem poszło już z górki. Głównie za sprawą jego chęci do działania i werwy.

David Thaway, również w stopniu szeregowca, był barczystym Teksańczykiem, opalonym, umięśnionym brunetem, a do tego fanatycznie wręcz wierzącym katolikiem. Jako jedyny nie rozstawał się z kieszonkową Biblią i różańcem oraz jako jedyny był gotów ślepo wykonywać polecenia.

Jego przeciwieństwem był Sean Leeney. Patrzył ponad ramieniem Jamesa w bulaj i widoczny za nim czarny ocean. Ten niski, pyskaty rudzielec mógłby zrzucić kilka kilogramów, ale znał się na materiałach wybuchowych jak nikt inny. Niestety miał też problemy z wykonywaniem rozkazów.

Saper był jednak niezbędny, a z racji swojej wiedzy i umiejętności trudno było go zastąpić – ileż to razy trafiał pod sąd polowy! Do karceru! Nic dziwnego, że był ciągle szeregowcem. No i jako jedyny marine ze wszystkich został tu zesłany za karę.

Szeregowiec Christopher O’Brien był w sumie podobny do Jamesa. Też blondyn, też wysoki, ale miał prosty nos, był bardzo chudy i posiadał cień zarostu na policzkach; nie chciał się golić, nie widział ku temu powodu, skoro był na misji, z której mógł nie wrócić. Ot, pragmatyczne podejście. Wychowany w Montanie. Dzieciństwo i młodzieńcze lata spędzał na polowaniach z ojcem, był wyśmienitym strzelcem. Stanowił połączenie zwiadowcy oraz snajpera.

Kapral Samuel Isaacs, absolwent uniwersytetu Johnsa Hopkinsa, pochodził z małej mieściny w Pensylwanii i był drużynowym sanitariuszem, de facto najcenniejszym elementem tej sekcji. Bywał w świecie, a przed wojną – robiąc sobie przerwę przed rozpoczęciem rezydentury – pomieszkiwał we Francji. Potem dołączył do korpusu. Niski, wiecznie zadumany mól książkowy był zgarbionym szatynem, nieco wycofanym, może flegmatycznym, ale godnym zaufania.

Potrafił zachować spokój w każdej sytuacji. Rzecz niezbędna, gdy trzeba grzebać we flakach rannego kolegi, nic więc dziwnego, że James wybrał właśnie go spośród innych. Wolne chwile spędzał czytając i pisząc listy, zwłaszcza od i do siostry, Heather. Gdyby tylko częściej mu odpisywała!

Drugi kapral, John Hudson, trwał jak posąg i tak też wyglądał. Wysoki, przystojny blondyn o zarysowanej szczęce i głęboko osadzonych, jasnych oczach. Podobnie jak James, ten jankes pochodził z rodziny z wojskowymi tradycjami.

O ile w przypadku Winstona podchodzono do tego lekko i przyjemnie, ot, na zasadzie ciekawostki, tak Nowojorczyk był dumny jak paw z faktu, że jego ojciec brał udział w Wielkiej Wojnie, że dziad walczył nomen omen na Filipinach pod koniec zeszłego wieku, a pradziad w secesji, po stronie Północy.

I to było niestety jego przekleństwem, za wszelką bowiem cenę chciał im dorównać, ba, przewyższyć ich. Zwłaszcza dziadka, filipińskiego weterana i posiadacza najwyższego odznaczenia, Medalu Honoru.

No i on.

Podporucznik Zachary Ward. Wysoki przystojniak o kruczoczarnych włosach, niebieskich oczach i masywnej szczęce, przypominającej ciosaną w kamieniu, z potężnym, basowym głosem. Charyzmatyczny, opanowany, cwany jak lis. Po wydaniu rozkazu opuścił pomieszczenie, by powrócić kilka minut później. Teraz, z zadowoleniem lustrując swoich żołnierzy, uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową.

– Drużyna, za mną marsz.

Wszyscy pomaszerowali przed siebie ciasnym wnętrzem. Musieli się przeciskać między marynarzami i żołnierzami, pochylać nisko głowy, uważać, gdzie stawiają stopy, ale w końcu dotarli do celu. W mesie oficerskiej był tylko kapitan niszczyciela, Melvin Nite. Komandor.

Był on człowiekiem morza w pełnym tego słowa znaczeniu. Średniego wzrostu, dobrze zbudowany, o ogorzałej skórze i ciemnych włosach z kilkoma pasami siwizny nasuwał oczywiste skojarzenia z kapitanami jeszcze z czasów poprzedniej wojny – zresztą, brał w niej udział. A teraz miał nawet fajkę w ustach, mundur jednakże pasował tak, jak świni siodło.

Gdyby zamiast niego miał gruby sweter, byłby podręcznikowym przykładem wilka morskiego. Był jednak żołnierzem i teraz, patrząc na mapy, wyglądał na bardzo zmartwionego. Przerwał studiowanie map południowego Pacyfiku i kiwnięciem głowy powitał marines.

James i Zachary zasalutowali pierwsi i zerknęli na obiekt zainteresowania Nite’a. Tu i tam były zaznaczone pozycje aliantów oraz Japończyków. Widać było Oceanię, Nową Gwineę, Australię, Wyspy Salomona, w tym Guadalcanal i cel drużyny Warda, średniej wielkości, oficjalnie bezimienną wyspę.

Nie była imponująca, na tle pozostałych wysp nie wyróżniała się niczym szczególnym. Wedle mapy, miała długość niecałych osiemnastu kilometrów i szerokość siedmiu i pół kilometra, zaś patrząc z lotu ptaka, kształtem nieznacznie przypominała nieco spłaszczoną literę „V” albo wykrzywione „U”.

Jako że obecnie znajdowała się pod okupacją Japonii, to Japończycy nazwali ją Akushima, jak donosił wywiad. Wyspa Demonów lub, zależnie od kontekstu, Wyspa Zła. Wcześniej Hiszpanie nadali jej swoją nazwę, w podobnym zresztą tonie. Jeszcze wcześniej tak samo postępowali Francuzi i Holendrzy, a tubylcze ludy miały swoje własne określenia, również nawiązujące do diabłów, cierpienia i innych przesądów.

– Podporuczniku Ward – przywitał się komandor Nite, spoglądając na mapę.

– Komandorze.

– Jest gorzej, niż myślałem, rozpoznanie z siostrzanej jednostki przekazało nam złe wieści – zaczął przepraszającym tonem. – Japończycy mają w pobliżu trzy łajby, nie jedną. Pancernik klasy Kawachi , Kawatora, którego się spodziewaliśmy, i dwa niszczyciele klasy Kagerō , typu A : Itokuri oraz Koumibozu. – Wymawianie japońskich nazw przychodziło mu z trudem; jak wielu, nie miał opanowanego akcentu.

– Miał być tylko pancernik czy wywiad coś spieprzył?! – wtrącił się saper, Leeney, i od razu został zbesztany przez swych przełożonych.

– Szeregowy! Baczność, nie jesteście w mesie!

– Przepraszam, komandorze.

– Nic się nie stało, ale pan Leeney ma rację. Nie wiemy, czy to wina wywiadu, czy nie.

– Za pozwoleniem, komandorze, to nie zwiastuje dobrze.

– Zgadzam się, podporuczniku. Rozkazy się jednak nie zmieniły. Będziemy musieli po prostu zachować ostrożność. Za… – Spojrzał na zegarek na nadgarstku. – Za dwadzieścia pięć minut lądujecie. Drużyna gotowa?

– Urodzili się gotowi.

– Wybornie. Gdy tylko zwolnimy do małej naprzód i wygasimy jeden komin, zejdziecie na dwóch pontonach po cztery osoby i do widzenia, zobaczymy się, jak Bóg da, po misji. Nie popłyniemy daleko, będziemy pozorować problemy z kotłami i silnikiem, by w razie czego odwrócić uwagę Japońców.

– Tak jest. Sierżancie, rozkazy?

– Tak jest. – Stuknął obcasami Winston. – Naszym celem jest zlokalizowanie i zniszczenie stacji nadawczo-odbiorczej żółtków za wioską w północnej części wyspy oraz uniemożliwienie budowy lotniska w południowej, następnie odwrót do zatoki w północno-wschodniej części, gdzie po dwudziestu czterech godzinach od lądowania przypłynie niszczyciel klasy Clemson , USS Sanderson, pod dowództwem obecnego tu komandora Melvina Nite’a. Jeżeli nie wyrobimy się we wspomnianym wymiarze godzinowym, pozostaniemy na wyspie.

– Musicie zdążyć – odparł komandor. – Okręt podwodny byłby lepszym wyjściem niż taka stara łajba, ale cóż, z górą się nie dyskutuje. Wy macie swoje rozkazy, ja swoje. Niech pan kontynuuje, panie Winston – uciął w nieco żartobliwy sposób Nite. Marines życzliwie się uśmiechnęli, chociaż nie było im do śmiechu.

– Tak jest. – Skinął głową James. – Jako że będziemy dysponować tylko jednostką ognia, musimy zachować szczególną ostrożność. Wylądujemy na północno-wschodnim krańcu wyspy, po założeniu przyczółka zaczniemy się przesuwać wzdłuż rzeki na zachód, północny zachód do celu, następnie ruszymy na południe, na teoretyczne miejsce istnienia przyszłego lotniska, skąd ruszymy do zatoki na północnym wschodzie wyspy. Opór ze strony wroga mamy za zadanie zdusić, o ile to będzie możliwe. Cel mamy osiągnąć japońską taktyką żabich skoków w skali mikro.

– MacArthur popiera tę taktykę – dodał cicho komandor.

– Pytania? Spocznij, można odzywać się nieoficjalnie – uściślił Ward. Drużyna od razu rozsunęła nogi i złączyła dłonie za plecami, na wysokości krzyża. Nie była to idealna pozycja, bo niszczycielem targały fale. Marines kołysali się lekko na boki.

– Tak jest! – Stuknął obcasami Pierce. – To prawda, że z tej wyspy nadaje jedna z różyczek? – zapytał, nieznacznie się czerwieniąc. Był najmłodszy ze wszystkich i stacjonując w Pearl Harbor czy innej bazie albo i nawet będąc na jednym z okrętów, namiętnie słuchał japońskiej audycji „Godzina Zero”, doskonale zdając sobie sprawę, że to były brednie oraz czysta propaganda. Ale kobiecy głos, z miło brzmiącym dla ucha akcentem, był balsamem dla duszy młodego żołnierza.

– To tylko niepotwierdzone informacje, szeregowy. Możliwe, że trafimy na nagrania odtwarzane w pętli, ale to wszystko.

– Nie licz na spotkanie sierotki Ann – zażartował z Pierce’a Thaway, korzystając z luźniejszej już atmosfery. Reszta zgromadzonych w mesie nie musiała nawet mówić na głos podobnych opinii. Wszyscy aż za dobrze wiedzieli, na co się piszą. Raz jeszcze powtórzyli więc plan, ku wyraźnej irytacji Seana.

Leeney przewrócił oczami, a gdy skończyli wszystko omawiać, zabrał głos:

– Tak, panie podporuczniku! – zawołał, unosząc brodę ku górze. – Po cholerę po raz kolejny to omawiamy? Od wypłynięcia z Fremantle kilka razy na dobę mamy taką powtórkę. Rzygam już tymi zbiórkami, panie podporuczniku! – Stuknął obcasami, celem zaakcentowania swojego punktu widzenia. Odpowiedzi nie otrzymał, rzecz jasna.

Znali rozkazy tak dobrze, jak katolik Modlitwę Pańską, a nawet lepiej. Najpierw, tuż po zgłoszeniu się na ochotnika, przedyskutowali wszystko w australijskim porcie. Potem podczas zaokrętowania na „Sandie”. Następnie w czasie wypływania z portu, dalej gdy wypłynęli na szeroki ocean, a potem dwa razy każdego dnia, rano i wieczorem.

Wyrwani ze snu w środku nocy mogli wyrecytować każdy element planu, każdy etap misji. Wszystkie szczegóły, detale, co każdy z nich miał robić. Hasła i odzewy wywoławcze. Czas, jaki mieli przeznaczony na poszczególne czynności.

Byli profesjonalistami jedynymi swego rodzaju.

Byli marines.

– Właśnie dlatego to powtarzamy. Jeszcze jakieś pytania? – wyjaśnił ze spokojem Zachary, gdy Leeney po raz kolejny wyraził swój sprzeciw. Uśmiechnął się nawet, zadowolony z faktu, że jego żołnierze mieli już serdecznie dość tego wszystkiego. Przesyt był najlepszym dowodem na to, że opanowali niezbędne podstawy.

– Panie podporuczniku! – zawołał Thaway. – Miałem zapytać wcześniej, ale jakoś nie było okazji… to prawda, że ta wyspa jest nazywana od diabła?

– Od demonów, zła – uściślił Zach. – To jakieś zabobony, by odstraszyć rybaków. Nie ma się co martwić, żaden diabeł nie wytrzyma serii z Browninga M1918. Oficjalna angielska… i francuska, i hiszpańska… nazwa nie istnieje, ewentualnie pochodzi od nazwiska jednego z odkrywców albo jakiejś wariacji na temat diabła.

– Nie brzmi to zachęcająco, panie podporuczniku.

– Zdaję sobie sprawę. Wyspa stanowi po prostu część Islas Salomón, więc póki co trzymamy się japońszczyzny. Z tego co wiem, tubylcy mówią na nią „Ocean krwi” albo „Siedliszcze zepsucia”. Potem możemy nazwać ją „Sandie”, jeśli chcecie – zakończył z uśmiechem. Komandor Nite zaśmiał się krótko.

– Jeszcze lepiej – jęknął Teksańczyk, wyraźnie żałując zadanego pytania.

– Pieprzenie! – rzucił wulgarnie Sean, w dodatku pogardliwym tonem. – Tam są żółtki i tyle, srają pewnie ze strachu w tych chatkach!

– Spokój, Leeney. Thaway, to tylko legendy, nic więcej.

– Właśnie, nie ma się o co martwić. Już o tym rozmawialiśmy, jeszcze w tym porcie w Australii, Fremantle, pamiętacie? Dżungla i parę chatek! – dodał Pierce, a korzystając z komendy „spocznij”, poprawił okulary, które zsunęły się na czubek nosa.

– Szeregowy, macie na myśli te niewyraźnie zdjęcia? Rozpoznanie lotnicze… – zaczął Hudson.

– Tak! Gówno było na nich widać! – warknął Leeney.

– Drużyna! Spokój, powiedziałem! Baczność!

– Tak jest, panie podporuczniku!

– Choćbym chciał, chłopcy, to nie mogę posłać kolejnego rozpoznania – wciął się komandor. – Japońce by się zorientowały, co planujemy; dwa przeloty, nasz i Harry’ego, to i tak dużo.

– Komandor Nite ma rację. Na stanowiska.

– Tak jest!

– No to… panie Ward, życzę powodzenia. Ni cholery nie wiem, co tam naprawdę macie robić i nieszczególnie mnie to obchodzi, ale… z Bogiem. Do zobaczenia wkrótce i dajcie im popalić. Za Pearl.

– Tak jest, panie komandorze. Za Pearl.

Dziewięciu chłopa – wraz z kapitanem „Sandie” – opuściło mesę i udało się po swój sprzęt do okrętowej zbrojowni. W ciągu kilku minut wszyscy byli gotowi do desantu. Pozostało tylko czekać na zatrzymanie się okrętu, napompowanie pontonów i dopłynięcie na wyspę.

Czas pozostały do wyłączenia silników żołnierze spędzili na sprawdzeniu swojego sprzętu. Broni osobistej, pistoletów, karabinów, strzelb, pistoletów maszynowych. Materiałów wybuchowych, żelaznych racji, przybocznych apteczek i środków opatrunkowych, tabletek z solą oraz glukozą, dodatkowych rac i flar, zrezygnowali jednak z przenośnej stacji radiowej. Bagnety również doczekały się inspekcji, tak samo jak i – o zgrozo! – naszywki rodzimych oddziałów, batalionów i regimentów.

Stanowiły w końcu dumę żołnierzy.

Okrętem zatrzęsło, gdy gwałtownie wytracał prędkość. Marines trwali niewzruszeni, skupieni. Kilku z nich modliło się z zamkniętymi oczyma, ale reszta aż paliła się do działania. Chcieli służyć krajowi i pomścić poległych w zatoce na Oahu. Gdy zabrzmiał dzwonek – symboliczny dźwięk – Ward i jego żołnierze stanęli na baczność.

Moment później opuścili niszczyciela.

Była noc. Niebo iskrzyło się miriadami gwiazd, a księżyc w pełni wisiał nisko nad horyzontem, oświetlając swym blaskiem niepozorną wyspę. Nawet stąd, z pokładu okrętu, widać było, jak nieduża jest Akushima. Największe wzniesienie mogło mieć ze dwieście, trzysta metrów wysokości, a stromy i niedostępny szczyt znajdował się może pół kilometra nad poziomem morza.

Rozległ się gwizdek, nocą głośny jak wystrzał z armaty.

Rozdział 2

– Hiyoshi-san, niech się pan napije! Przecież profesor Onizawa-sama nigdy się nie myli, to genialny… Akihiko to geniusz. – Jinpachi Okuyama czknął i przesunął czarkę po bambusowej macie w stronę kolegi. Słaby blask lampy naftowej odbił się w powierzchni sake. Mężczyzna był już nieco wstawiony, delikatnie mówiąc, a przez panujący dookoła półmrok nie sposób było powiedzieć, jak dokładnie wygląda.

Miał bardzo dobry humor, to pewne.

Był z pewnością szczupły, o krótko ściętych ciemnych włosach. Jako jedyny ze zgromadzonych w naprędce zbudowanym baraku pozwolił sobie na taki luz. Był w końcu oficerem japońskiej armii – jednym z wielu – ale miał swoje przywileje.

A teraz byli już po służbie.

– Nie mogę, Okuyama-san, poczucie obowiązku nie pozwala mi splamić ust alkoholem – zapierał się raz za razem Hideo Hiyoshi, grzecznie unosząc dłoń w geście odmowy.

Podobnie jak Okuyama miał dobry humor, ale świętował w inny, znacznie bardziej kulturalny sposób. Był w końcu od niego młodszy i cały czas chciał udowadniać, jak bardzo jest oddany sprawie. Nie rozpiął nawet kołnierzyka munduru, siedział wyprostowany, a cienkie wąsiki raz za razem gładził dłonią w zamyśleniu.

– Hideo, nie daj się prosić – zabrał głos trzeci Japończyk, pochylony nad stołem pełnym map, oświetlonych blaskiem kilku lamp. – Wypij. Sam przechyliłem jedną czarkę, świętując – dodał. Był wyższy od nich, ciągle szczupły choć lepiej zbudowany, a przy pasie wisiała skórzana pochwa z samurajskim mieczem.

– Ha, widzisz? Yamane-sama wie najlepiej!

– No dobrze, ale tylko dlatego, że pan kapitan prosi.

– Nie proszę. To rozkaz, Hideo – odrzekł, nie odwracając się do pozostałej dwójki. Cały czas przesuwał wzrokiem po mapie, szukając jakiegoś dogodnego punktu. W wielu miejscach na papierze widniały odręcznie napisane cyfry i słowa, do tego coś, co wyglądało jak symbole chemiczne, tworzące często kilka gęsto zapisanych linijek tekstu i skomplikowane równania. Adnotacje autorstwa wspomnianego wcześniej profesora były bardzo chaotyczne, niestety.

Japończyk westchnął, zwinął mapę i raz jeszcze przeczytał odręczną notkę uczonego. Nieduża karteczka w gruncie rzeczy dotyczyła tylko jednego: ostrzeżenia, by „nie dotykać” pod żadnym względem, gdyż groziło to strasznymi konsekwencjami. Nie wiedział jednak, o co dokładnie chodziło profesorowi, dlatego tymczasowo postanowił skupić się na czymś innym. Podniósł teczkę pełną dokumentów. Przekartkował je, aż znalazł odpowiedni i oddał się lekturze, puszczając mimo uszu wesołą rozmowę coraz bardziej pijanych oficerów.

Rozumiał ich dobry humor. Odkąd przybył na wyspę, podejrzenia i plotki stały się faktami. Zwykłe wzmianki i niedopowiedzenia, które widział w licznych dziełach przedstawionych przez Onizawę, zyskały potwierdzenie w rzeczywistym świecie… Chociaż nie, to złe określenie. Satoshi Yamane uśmiechnął się kącikiem ust.

W tym świecie. W naszym.

„Tak, to brzmiało lepiej” – rzekł w myślach, pogrążając się w nich. Gdzieś tutaj naprawdę była świątynia skrywającą prastarą wiedzę i moc, dzięki którym będzie można kontynuować misję wnuka bogini Amaterasu, protoplasty wszystkich Japończyków i praprzodka japońskich cesarzy, Ninigiego.

Dzięki temu, co jest na tej wyspie, dzięki tej prastarej broni, Japonia zaprowadzi pokój i porządek na świecie. Kraj Wschodzącego Słońca będzie rządzić po wsze czasy, bez pozostałych państw Osi. Ninigi-no-Mikoto będzie dumny ze swych potomków!

Ale zanim do tego dojdzie… minie jeszcze trochę czasu. Czeka ich dużo pracy, na szczęście rąk mieli aż nadto. Jeńców było w końcu pełno na Pacyfiku, bo alianci przegrywali. To Japonia dominowała, a teraz, gdy znaleźli te ruiny posągu i bramy… Yamane uśmiechnął się szeroko. Porzucił rozmyślania i wyszedł na zewnątrz. Była już noc. Ciemno, tylko nieco chłodniej niż za dnia.

Brak prażącego słońca był jednak wystarczający. Satoshi podniósł jedną z pochodni i przespacerował się przez obóz, doglądając żołnierzy. Zerknął nawet na jeńców trzymanych w bambusowych klatkach, niewygodnych i ciasnych, nie kryjąc przy tym swojego obrzydzenia.

– Yamane-sama, można na moment? – Zmęczony głos należał wprawdzie do cywila, ale był to cywil, którego słowo miało wagę i siłę porównywalne do słów kapitana. Profesor Onizawa palił papierosa, stojąc przy jednej z powalonych palm. Satoshi nie wiedział nawet, kiedy przyjechał do obozu.

Był wychudzonym, łysiejącym starcem z haczykowatym nosem i skórą poznaczoną plamami wątrobowymi. Nijak nie pasował do kogoś, kto byłby w stanie wytrzymać w tropikach. Tym bardziej dziwił lekarski kitel, narzucony na mundur.

– Słucham, profesorze. – Kapitan podszedł bliżej. – Co pana trapi? Potrzebuje pan więcej jeńców?

– Nie, skądże, ci których mam są jeszcze w… w dobrym stanie. Jestem przekonany, że w ciągu najbliższych dni dokonamy przełomu tak w teorii, jak i w praktyce, ale mam sporo obaw. Im więcej czytam, tym więcej ostrzeżeń znajduję. Nie chodzi mi o podania i legendy, tylko twarde, gołe fakty, kapitanie.

– Każę wzmocnić ochronę każdego obozu – odparł natychmiast Yamane. – Dodatkowo poślę po oddziały marynarzy z Itokuri. Kaigun Taisa Fukui z przyjemnością odstąpi swoich ludzi. Pułkownik to człowiek honoru i obowiązku, rozumie wagę naszej operacji.

– Dziękuję, ale nie wiem, czy to wystarczy… niech pan przyjedzie do obozu przy najbliższej okazji, chcę panu coś pokazać. Paradoksalnie, panie kapitanie, to dobra i zła wiadomość. Dobra dla sprawy, bo potwierdza podejrzenia. Zła, bo niesie ze sobą ogromne ryzyko.

– Jeżeli nie wejdziesz do jaskini tygrysa, nie złapiesz tygrysiątka, profesorze. Przy najbliższej okazji odwiedzę pana w obozie, a tymczasem, profesor wybaczy. Osada-san! Nakazawa-san! Do mnie! – zawołał swoich zaufanych podoficerów. Czas działać. Gdy donośny głos japońskiego żołnierza przetoczył się nad obozem, jeńcy drgnęli. To nigdy nie oznaczało nic dobrego.

Nieco dalej Richard Falls – jeden z pozyskanych na Filipinach więźniów, niewysoki brunet o garbatym i złamanym nosie, niegdyś szczupły, teraz zaś wychudzony i opierający się o bambusowe pręty klatki – do tej pory nie do końca rozumiał, co się właściwie stało. Każdą wolną chwilę, a nie miał ich wiele, spędzał na rozmyślaniu nad ostatnimi dniami oraz tygodniami.

Nie był bowiem żołnierzem per se, tylko tłumaczem i łącznościowcem. No dobrze, miał przeszkolenie wojskowe, był członkiem korpusu marines, ale na Filipiny trafił jako tłumacz i osoba odpowiedzialna za łączność w ramach uzupełnień wojsk filipińskich oraz amerykańskich, które i tak dominowały nad Japończykami liczebnością.

Tylko tyle.

Plan w teorii był więc dobry. W praktyce wszystko szlag trafił, a na samo wspomnienie nalotów i ostrzału artyleryjskiego Falls czuł pulsujący, nieustępliwy ból głowy. Teraz dodatkowo wzmocniony pieczeniem policzka, w który kilkakrotnie oberwał kolbą japońskiego karabinu wcześniej tego dnia. I, oczywiście, nie wiedział dlaczego. Co było jego przewinieniem.

Znów zastanawiał się, gdzie popełnił błąd. Nadchodząca noc zapowiadała się tak samo, jak inne, ale teraz miał chwilę wytchnienia, mógł więc pogrążyć się w myślach. Ichabod Braker leżący obok również rozmyślał.

Chociaż w przypadku kaprala Ike’a było to niezbyt dokładne stwierdzenie. Ichabod czuł się winny, że skazał swoich żołnierzy na śmierć. Bo to było oczywiste, z japońskiej niewoli mało kto wychodził żywy. Spojrzał więc na podległych mu ludzi i westchnął, lecz od razu tego pożałował. Obite żebra dały o sobie znać. Złamany nie raz i nie dwa nos również.

Zostało ich tak niewielu.

Richard miał obitą twarz, a pod złamanym nosem krzepła już krew. Donald Wakes podobnie, ale w jego przypadku zmiażdżyli mu oprócz nosa i usta, przez co teraz Nowojorczyk męczył się z oddychaniem.

Andrew Coff drżał na całym ciele, będąc na granicy histerii i paniki. Wally zmarł wcześniej tego dnia, z przegrzania i udaru (nie pozwolono go nawet pochować!), zaś Jerry oraz Howard wczoraj. Pierwszy, bo sprzeciwił się Japończykom, drugi, bo chciał pomścić kolegę.

Robert, Nick, Peter, Teddy, Ernest, Stan i Bill zginęli na początku tygodnia, jeszcze w pierwszym obozie nad brzegiem Pacyfiku, wywołując największe poruszenie. Nawet japońscy cywile – naukowcy, nie wiedzieć czemu obecni na wyspie – wydawali się być zniesmaczeni tym faktem.

Nie chodziło nawet o to, że wszyscy zostali rozstrzelani tuż po wybudowaniu podstawowych umocnień na plaży i w głębi dżungli; wszystko się przeciągało, przez co sierżant Robert Cameron był najpierw torturowany, jako rzekoma nauczka i przestroga dla pozostałych.

O kilku rozstrzelanych Filipińczykach to już w ogóle szkoda mówić, bo na samo wspomnienie pozostali marines czuli ból w sercach. Większość z pozostałych filipińskich jeńców i tak zabrano w głąb wyspy, w dżunglę, a także gdzieś dalej, w stronę skalistych wzniesień.

Spacerujący w pobliżu Japończycy dostrzegli chrapliwy oddech nowojorskiego wojaka i po prostu zaatakowali go kolbami po nerkach, dźgając przez pręty klatki. Richardowi przez myśl przeszło, że „biedak przez tydzień będzie sikał krwią… o ile dożyje”. A wszyscy myśleli, że to Bataan był piekłem. Teraz było ich tylko czterech z całego plutonu oraz jakiś tuzin czy dwa biednych Filipińczyków.

Wakes bez wątpienia został najgorzej potraktowany.

A to dlatego, że na Bataan Donald jako pierwszy zauważył nieprzyjaciela, jako pierwszy podniósł broń i jako jedyny z plutonu zdążył pociągnąć za spust. Teraz siedział z głową zwieszoną na piersi, z rozwalonym nosem i zmiażdżonymi ustami, z obolałymi od uderzeń kolby plecami. Jak do tego doszło, nie wiedział.

Nie potrafił tego zrozumieć.

Nikt nie potrafił. Wszyscy myśleli o przeszłości, nie chcąc nawet skupiać się na tym, co jest tu i teraz czy, o zgrozo, co będzie później. W przyszłości, tak bliższej, jak i dalszej. Jutro wydawało się równie odległe, jak przyszły tydzień. Następny miesiąc był jak kolejny rok, a rok – jak dekada. Nic więc dziwnego, że woleli trzymać się przeszłości.

Przecież nie był to ich pierwszy atak, a każdy taki szturm przypuszczali z innej strony; łazili po bataańskiej dżungli, cholera wie, jak długo, atakując z północy, z południa, z południowego wschodu, z północnego wschodu, z zachodu… kampania filipińska miała się zupełnie inaczej potoczyć. A potem wszystko się posypało i teraz ta czwórka siedziała na Bóg jeden wie, jakiej wyspie.

Japończycy przywieźli ich tutaj dziesięć dni temu. Przez ten tydzień z okładem wędrowali po dżungli, po plaży i niewysokich wzniesieniach, szukając odpowiedniego miejsca na założenie obozu oraz rozbudowę infrastruktury. Jedyne, co zdołali zrobić, to zbudować maszt radiowy w jednym miejscu oraz proste baraki wraz z umocnieniami w innych, a także przygotować grunt pod dalszą rozbudowę.

Fakt, to było imponujące, zwłaszcza w tak krótkim czasie, ale co z tego. Harowali do upadłego na rzecz wroga. Każdy błąd opłacali własną krwią.

Niestety zdołali także rozkopać mnóstwo grobów, pośród których znalazły się mogiły chyba tak stare, jak sam świat. Falls był tym faktem przerażony nie tylko dlatego, że musiał oglądać zgony swych towarzyszy (w tym biednego Ernesta, który oparzył się w niewiadomy sposób i zmarł z szoku jeszcze tamtejszej nocy oraz Nicka, który dostał kulkę między oczy, bo jako pierwszy wyrzucił amulet). Był przerażony także dlatego, że widział stare zwłoki, kościotrupy, właściwe słyszał – i rozumiał! – o czym rozmawiają Japończycy. I z tego tylko względu co noc nawiedzały go koszmary. Coraz intensywniejsze, a dominował w nich ocean oraz nieustające uczucie bycia obserwowanym i pilnowanym.

Powietrze nad ziemią nieznacznie falowało, chociaż słońce zniknęło. Zanim się ochłodzi, minie wiele godzin. Dlatego gdy do jeńców ponownie podeszła trójka Japończyków, Amerykanie drgnęli z przestrachu, a potem odetchnęli z ulgą.

Pierwszy z nieprzyjaciół rzucił kilka ostro brzmiących słów do pozostałej dwójki – ci unieśli broń. Spoglądanie w lufy karabinów arisaka nie było miłe ani przyjemne, ale i tak było niczym w porównaniu z jednym z Azjatów. Na kołnierzu przystojnego mężczyzny widniały trzy srebrne gwiazdki na żółtym pasie, na czerwonym tle. To nie wróżyło dobrze; Falls do tej pory tylko dwa, trzy razy widział tego mężczyznę. W tym raz, gdy torturował sierżanta i ostatecznie wydał rozkaz rozstrzelania.

Mimo nocy, ciągle była wysoka temperatura, skwar i nikłe podmuchy wiatru. Japończyk nie wyglądał zresztą na spoconego ani zmęczonego, raczej zirytowanego. Był średniego wzrostu, szczupłym mężczyzną o dumnej twarzy i ostrych, nawet jak na Azjatę, rysach, z błyskiem diabelnej inteligencji w ciemnych oczach.

Stanowił przeciwieństwo towarzyszących mu żołnierzy, ozdobionych tylko trzema żółtymi gwiazdkami. Ci bowiem stali zmęczeni, spoceni i wyczerpani tak fizycznie, jak i psychicznie. Ich mundury były przykurzone od piachu i pyłu, tak jakby dopiero co wyleźli z wykopu. Choćby z tego tylko powodu Donald i Ichabod odczuli satysfakcję, że ich nieprzyjaciel też cierpi.

Andy jednak nie reagował, trząsł się mimo duchoty. Padły kolejne słowa, których sens mało kto rozumiał. Amerykanie spojrzeli bezradnie na siebie; Richard zacisnął powieki, przeczuwając najgorsze.

Japończyk ze srebrnymi gwiazdkami postukał palcami o bambus.

Odezwał się znowu, tym razem po rosyjsku, wywołując nie lada zdziwienie na twarzach jeńców. Nie trwało to jednak długo, bo powrócił do rodzimego języka (albo chińskiego, trudno stwierdzić, dla amerykańskich uszu wszystko brzmiało identycznie). No, poza Richardem, rzecz jasna, ale on uparcie milczał. Nie dawał znać, że zna japoński.

Moment później, gdy oficer przeszedł na względnie normalny, cywilizowany język, jakim był francuski, Richard zerknął na kaprala. Robił to często, ale Ichabod nieprzerwanie kręcił przecząco głową, każąc mu milczeć. Tym razem jednak dał za wygraną.

Falls wziął głęboki oddech i powiedział kilka słów w języku nieprzyjaciela. Może jako tłumacz będzie lepiej traktowany? O ile wiedział, żaden z Japończyków nie mówił po angielsku czy hiszpańsku. Japoński oficer uśmiechnął się z dumą i przez chwilę rozmawiał z Richardem, krzywiąc się jednakże, gdy słyszał niewłaściwy akcent.

– Falls – szepnął zrezygnowany Braker. – Co mówi?

Japończycy nie przerywali im tej dyskusji, co było kolejnym powodem do niepokoju. Nie dość, że zostawili ich w spokoju, to jeszcze pozwalali bez przeszkód rozmawiać? Coś było bardzo nie tak. Donald poczuł ukłucie prawdziwego strachu.

– Przedstawił się i zapytał, czy jesteśmy wypoczęci – odparł cicho żołnierz.

– Powiedz mu prawdę, że zaraz zemdlejemy.

– Poproś go o wodę – szepnął słabo Andrew.

– Przedstawił się?

– No tak – skinął głową. – Stoi przed nami kapitan. Rikugun Taii Satoshi Yamane, dumny syn Japonii i potomek jakiegoś historycznego, legendarnego Japońca o dziwnym imieniu – powtórzył powoli Richard, patrząc na przedstawiciela kadry oficerskiej japońskiej armii. Ten uśmiechnął się lekko, widząc, że kontakt został nawiązany.

Żołnierze spojrzeli po sobie; nie mieli pojęcia, co te słowa znaczą, które jest imieniem, nazwiskiem, a które stopniem wojskowym, rangą. Falls czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Jako jedyny wiedział i rozumiał, kto przed nimi stoi.

Yamane wysunął z kabury pistolet i strzelił Andy’emu prosto między oczy.

Ten natychmiast padł martwy, z lekko rozchylonymi ustami w wyrazie niemego zaskoczenia. Pozostali żołnierze odskoczyli na tyle, na ile mogli – siedzieli bowiem na rozgrzanej ziemi, w klatce, mieli spętane ręce, nogi – i z przestrachem spojrzeli na Japończyków. Karabiny były w nich wycelowane, a ciągle dymiąca lufa pistoletu nambu napawała wszystkich grozą.

– Andy!

– Jezu…

– Ty sukinsynu! – Poderwał się Donald, rzucając się na klatkę. Natychmiast dostał kolbą w żołądek. Z cichym jękiem osunął się na kolana.

– Nie!

– Przepraszam… – jęknął Richard, patrząc na żywych towarzyszy. Sądził, że to jego wina, że źle coś przełożył, że za wszystko odpowiadał.

Japończycy znowu wymienili między sobą kilka zdań, po czym oficer powtórzył parę pytań. Richard odpowiedział przez zaciśnięte zęby, cedząc słowa i patrząc na coraz słabiej krwawiące zwłoki jeńca. Posoka błyskawicznie znikała w wysuszonej na wiór ziemi, zostawiając po sobie tylko ciemną plamę.

Dyskusja między tłumaczem a japońskim oficerem trwała kilka minut. Raz czy dwa Falls spoglądał na Brakera, nie wiedząc, jak się zachować, ale w końcu mówił dalej. Zacinał się i miał problemy przy niektórych zdaniach czy nawet i słowach, bo stres i wyczerpanie zrobiły jednak swoje.

Mimo to, żołnierze wrogich nacji doskonale się rozumieli.

– I? – zapytał słabym głosem Ichabod, gdy Japończycy w końcu odeszli.

– Zastrzelił Andrew… zabił go jako ostrzeżenie. Jeśli nie będziemy dobrze i ciężko pracować, pozbędą się nas, bo ma przybyć transport marynarzy z jednego z niszczycieli. Ostrzegał też, żebyśmy nie pchali swoich brudnych łap, gdzie się da, ale nie wiem, co to znaczy.

Rozdział 3

Marines wsiedli do dwóch pontonów, po cztery osoby w każdym. Gdy zabrzmiał kolejny sygnał, „Sandie” zaczęła płynąć naprzód, a żołnierze piechoty morskiej wyciągnęli wiosła. Chwilę później zbliżali się do lądu, zdeterminowani, podekscytowani i… w jakimś stopniu zaniepokojeni. Nie bali się, nie w pełnym tego słowa znaczeniu.

Byli w końcu marines. Czuli jednak podskórny lęk przed nadchodzącą potyczką: każdy zdrowy człowiek coś takiego odczuwał. Żołnierze korpusu po prostu wiedzieli, jak sobie z nim radzić.

Eric odwrócił głowę, chcąc raz jeszcze spojrzeć na okręt, który w ciągu ostatnich dni, tygodni wręcz, był jego domem. Dostrzegł jedynie wzburzoną, spienioną wodę w miejscu, gdzie był niszczyciel; wodę, która z nadejściem kolejnej fali nieznacznie się uspokoiła. Po „Sandie” nie było żadnego śladu, poczuł więc dziwne ukłucie tęsknoty.

Niesamowite, że tak wielka łajba tak szybko odpłynęła i tak łatwo zniknęła w mroku nocy.

Nie zwrócił nawet uwagi na to, że z dziesięć, może piętnaście metrów po jego lewej stronie, woda ciągle falowała, a na jej powierzchni widniały bąbelki, jakby dopiero co zanurzył się tam nurek.

Naparł mocniej na wiosło.

Kilka chwil później pierwszy ponton, z Erikiem, Samem, Johnem i Chrisem, dobił brzegu, miękko osiadając na piasku. Moment później dołączył drugi, z Davidem, Jamesem, Seanem i Zacharym. Żołnierze błyskawicznie wyskoczyli na brzeg, rozchlapując ciepłą wodę Pacyfiku.

Bez słów wyciągnęli pontony i, świadomi powierzonego im zadania, przy pomocy bagnetów spuścili z nich powietrze. Przebity materiał wydał z siebie żałosny jęk, a gdy dało się go zgnieść, zmniejszając tym sam kształt, przeciągnęli go w stronę dżungli. Tam kaprale wcisnęli łódki w wyrwy między skałami i korzeniami palm, ścięli trochę liści oraz krzewów i zamaskowali swe dzieło.

Marynarze i tak mieli po nich przypłynąć, czy to zwykłymi łódkami czy kutrami torpedowymi.

Dopiero potem wszyscy – oprócz dwóch szeregowych: Thawaya i O’Briena – zgromadzili się w kółeczku, kucając w cieniu drzew, skryci przed blaskiem gwiazd i księżyca. Czekali w bezruchu przez kilka chwil, szeregowi zaś lustrowali uważnie ciemną, niemal czarną okolicę, w poszukiwaniu nieprzyjaciela. Gdy dali znać, że wszystko jest w porządku, sierżant skinął na podporucznika i raz jeszcze omówiono plan działania. Mówili szeptem, na granicy słyszalności.

Było ciepło, spokojnie. Wiał lekki wiatr, kołysząc palmami. Woda obmywała plażę, gdzieś pośród palm zawodził nocny ptak. Świadomość, że w tym rajskim krajobrazie toczy się wojna, była absurdalna. W oddali, ponad koronami drzew, widać było niewyraźny zarys zalesionego wzniesienia i nagie skały, gdzie najpewniej mieściła się stacja radiowa.

Na niebie w oddali było parę chmur, zbyt mało, by stanowić jakikolwiek problem, zbyt dużo jednak, by uspokoić żołnierzy. Chmury mogły zwiastować deszcz. A ten na Pacyfiku nie był niczym przyjemnym, dlatego Ward zarządził natychmiastowy wymarsz.

Dalej, w sercu wyspy, Japończycy zmuszali jeńców do morderczego wysiłku. Krzyczeli, machali bronią. Popędzali kopniakami. Każdy więzień ciężko pracował, ba, był zmuszony do takiej pracy pod groźbą śmierci i tortur; nikt nie miał sił ani ochoty stawiać się i walczyć. Byli pogodzeni ze swym losem.

Richard Falls, wraz z pozostałymi ofiarami wojny, dźwigał ciężkie skrzynki z amunicją.

Żołnierze pilnowali ich z bezpiecznej odległości, celując z karabinów i pokrzykując niezrozumiałe dla ogółu słowa. Falls rzecz jasna rozumiał, co mówią, ale nie widział sensu w tłumaczeniu przekleństw i ponagleń. Po prostu robił swoje, tak jak pozostali.

Sapnął, zmęczony. Ból w krzyżu narastał, gdy musiał raz za razem pochylać się i prostować; ciężarówka miała odjechać lada moment, a został jeszcze z tuzin skrzyń do wyładowania. Japończycy wrzaskiem domagali się szybszej pracy. Ostatni z bataańskich marines nie mieli więc innego wyjścia, jak dać z siebie wszystko.

Filipińczycy nie byli jednak w stanie dotrzymać tempa Amerykanom. Część z nich opierała się o bambusowy ostrokół, dysząc ciężko i rzucając pełne zazdrości spojrzenia towarzyszącym im marines.

Satoshi Yamane, znów postukując palcami o wiszący u pasa miecz, przespacerował się wzdłuż umocnień. Zwolnił kroku, aż w końcu zatrzymał się przy kilku jeńcach. Szepnął coś do swych kolegów, ci skinęli głowami. Na wszystkich padł blady strach.

Pozostali Japończycy spoglądali z zachwytem w oczach na oficera: nie przerwali jednak pracy. Yamane zacisnął dłoń na rękojeści katany. Wprawnym, szybkim ruchem wysunął ostrze z pochwy na kilka, kilkanaście centymetrów.

Ten prosty gest wystarczył, by więźniowie wrócili do przerwanej pracy z większą niż wcześniej werwą, mimo ogromnego zmęczenia. Nie wszyscy jednak mieli szczęście.

Ostatni z jeńców, ten, który najdłużej zwlekał, został zabity w brutalny, acz skuteczny sposób – Japończyk ciął mieczem przez tors biedaka. Ten padł na ziemię w konwulsjach, brocząc krwią z zaskakująco głębokiej i równej rany. Zmarł kilka chwil później, zostawiając po sobie plamę na ciemnej ziemi.

Yamane wykrzyczał agresywnie i mocno kolejne zdania zarówno w stronę jeńców, jak i swoich żołnierzy. Ogromnym kontrastem do słów były jego czyny; z wewnętrznej kieszeni munduru wyjął delikatną, jedwabną chustkę i z wielką pieczołowitością starł krew ze stali, zanim w końcu wsunął ostrze na powrót do pochwy.

– Nie będzie tolerował żadnych przerw w pracy – szepnął Richard, uprzedzając prośbę o przetłumaczenie. Braker kiwnął tylko smętnie głową i podniósł kolejną skrzynię z amunicją. Kilkanaście minut później, gdy rozładowali już wszystko, zostali zmuszeni do czegoś znacznie bardziej przykrego.

Satoshi rozkazał im załadować zwłoki Filipińczyka na ciężarówkę, gdyż były hańbą dla okolicy. Czy jakoś tak. Falls nie słuchał uważnie japońskiego kapitana. Skupiał się tylko na wyraźnych poleceniach, nie na towarzyszących im epitetach.

Potem zarządzono zebranie z podoficerami, ale czego miało dotyczyć, tego już Richard nie zrozumiał. Słyszał, o czym mówią, znał poszczególne słowa, nie licząc dwóch czy trzech, przez które sens całości mu umykał. Mówili o czymś, czego po prostu, po ludzku nie rozumiał. A był przecież tłumaczem! Spędził lata na uniwersytecie Columbia!