Od Dubienki do Racławic - Jerzy Orwicz - E-Book

Od Dubienki do Racławic E-Book

Jerzy Orwicz

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Pod pseudonimem „Jerzy Orwicz” ukrywała się Natalia Dzierżkówna (1861–1931) – polska poetka, prozaiczka, tłumaczka, malarka i działaczka społeczna. Pochodziła z Podola, w Odessie zaangażowała się w działalność socjalistyczną. Po powrocie z zesłania zamieszkała w Warszawie, gdzie rozwinęła twórczość literacką i malarską. Rozgłos i uznanie przyniosły jej powieści biograficzne o Tadeuszu Kościuszce: „Żywot wodza narodu” (1909) i „Od Dubienki do Racławic” (1918).

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Orwicz

Od Dubienki do Racławic

„Wodza narodu” część druga

Ilustracje: Stanisław Bagieński

Warszawa 2021

We Włocławku

Generał Kościuszko siedział przy stole w kwaterze swej we Włocławku.

Plik papierów leżała przed nim.

Wsparł głowę na ręku i dumał. Jakiś smętek straszny żarł mu duszę. Czuł się jakby na uwięzi.

Wicher i szaruga podnosiły jeszcze bardziej ciężki wewnętrzny nastrój.

Zmrok zapadał. Dolatujące z dala dźwięki hulaszczej żołnierskiej piosenki drażniły ucho. Generałowi natłok myśli nie daje spokojnie przejrzeć rachunków za dostawy wojskowe. Włocławek wydaje mu się ponurym więzieniem.

Rozpiął mundur. Zagryzł wargi. Odrzucił bujne, na czoło spadające włosy.

Ogarniało go zniechęcenie, że tak wszystko nieskładnie idzie.

Żołdu nie ma czym płacić. Pustki w kasie.

Już od kilku miesięcy dostał nominację na generała-majora I dywizji Malczewskiego w Wielkopolsce, lecz z komendantem trudno dojść do ładu.

Lekkomyślność, płochość i hulanki ustawiczne młodzieży kujawskiej raziły skupioną, do poważnych rozmyślań skłonną naturę Kościuszki.

– Szlachta litewska rządna jest i gospodarna, a wam jeno ekscesy jakieś, napaści, burdy w głowie! – upominał nieraz rozhukanych kawalerzystów, gdy lada młodzik brał się wnet do szabli, by sobie rzekomą sprawiedliwość wymierzyć.

Dziś, znużony całodzienną musztrą i przyjmowaniem dostaw, pozostawszy sam ze swoimi myślami, odczuwał bezmierną tęsknotę i osamotnienie.

Kochany dwór siechnowicki, służba wierna i przywiązana, siostra Estkowa, która świeżo przywdziała żałobę po mężu – wszystko to stanęło mu żywo w pamięci.

Do Litwy biegła myśl z utęsknieniem. Ta kraina, mgłą szarej melancholii zasnuta, wydawała mu się w tej chwili wymarzonym rajem.

– Nie strzymam dłużej! – wyrwało mu się naraz z piersi mimo woli.

Był w tym głęboki ból człowieka nienawykłego do skargi i ubolewań nad swym losem.

Zrzucił uciskający go mundur, ręce wyciągnął.

– Litwo moja! – zawołał, jakby chcąc ową Litwę, ukochanie swe, ująć w ramiona i do serca przycisnąć.

Zebrawszy rozwichrzone myśli, chwycił za pióro i jął pisać z zapałem list długi, gorący o przeniesienie do wojska litewskiego.

– Tam mógłbym od razu stanąć na posterunku i działać z pożytkiem dla ojczyzny, tu od nieudolnej władzy zależeć muszę! Ducha rycerskiego brak, tylko warcholstwo i pycha!

Od Komisji Wojskowej otrzymał odpowiedź odmowną. Tłumaczono się, że nominacji, przez sejm zatwierdzonej, na razie zmienić nie sposób. Ufał jednak, że wpływowi przyjaciele rychło zdołają przeprowadzić translokację.

Skrzypiało pióro gęsie, niecierpliwą wiedzione ręką.

Kościuszko pisał szybko, co chwila kreśląc zbyt ostre, pod pióro cisnące się wyrazy.

...Chciejcie mnie powrócić na Litwę – kończył pismo – chyba się wyrzekacie mnie i niezdolnym widzicie do służenia wam? Złość mnie bierze, abym tu służył, gdy wy nie macie i trzech generałów! Kiedy was nizać będzie na sznurku przemoc, wtenczas chyba ockniecie się i o siebie dbać będziecie!

Wiedział Kościuszko, że wojna z Rosją jest nieunikniona.

Złożył list, zapieczętował. Potem do siostry słał pociechy słowa.

Ulżyło mu. Nieco ciężaru spadło z serca. Przecież musi nastąpić jakaś pożądana zmiana! Zawre bitwa, polski duch rycerski wskrześnie, ludzi opamięta, zespoli!

Zerwał się od stołu, przeciągnął, pełną piersią zaczerpnął powietrza.

Zawołał ordynansa, który drzemał wyprostowany na stołku w przyległej izbie.

Stanął przed generałem, otwierając szeroko szare, wypełzłe oczy, jakby przenigdy ich nie mrużył.

– Listy te mają być wysłane niezwłocznie – rzekł Kościuszko.

– Według rozkazu, panie generale.

– Co słychać, Macieju?

– Ano, źle słychać. Te nowe, melduję posłusznie, żadnej subordynacji nie znają! Włóczą się po mieście, prochu jeszcze nie wąchali, a takie fanaberyjne, że tylko nosa drą do góry i brewerie wyprawiają, rezoluty! Straganiarkom dziś powywracali stragany. Do jajek się dorwali na rynku i nuż ciskać niemi do muru, niby kulami! Sądny dzień, gwałt, rwetes! Żydówy wrzeszczały, jakby je żywcem ze skóry odzierał!...

– Którzyż to byli?

– A kaduk ich wie! melduję posłusznie, znikli jak kamfora bez pieprzu! Tylko wiele było krzyku, hałasu i przeklinania!

– Głuptasy! Sowizdrzały! Gaskony! – zżymał się generał. – Drapieżne to a niesforne. Biedę gnębić poczytują sobie za godziwą rozrywkę!

– Przychodzili tu znowu mieszczanie ze skargą, że za żywność niepłacone, że słoniny całkiem zbrakło, wszystko żołnierze na borg zabrali, a z piwnicy Kolasińskiemu wina beczułkę samowolnie wytoczono. Prawować się nie sposób, bo tam pono i bratanek pana sędziego do raptusu należał.

– Gdzież są ci ludzie?

– Nie dopuścił ja ich do pana generała; powiedziałem im grzecznie: Idźcie na złamany łeb, nasz generał ma pilne sprawy; niech ta innym razem! I zatrzasnąłem drzwi, że wylecieli stąd jak z procy!

– To źle! Rządzisz się jak szara gęś! Powiedziałem raz: zameldować masz każdego, kto się do mnie zgłasza. Siła złego z nieposłuszeństwa płynie!

Odprawiwszy zasępionego zburczeniem ordynansa, Kościuszko rzucił się na swe twarde, żołnierskie iście łoże.

– Ach, tych skarg, lamentów, słusznych utyskiwań mam już po same uszy! – zawołał, chwytając się za głowę. – Podołać nie sposób! Kładziesz im we łby od świtu do nocy, jakimi być powinni, ale to groch o ścianę! Statku uczyć dorosłych ludzi, co zaciągają się do szeregów, aby ojczyźnie służyć, a na bezrozumnej swawoli czas trawią, tyle z tego pożytku, co gąsiorem czerpać morze! Brak im całkiem jasnego zrozumienia sprawy.

Znowu fala czarnych myśli zaszumiała mu w głowie.

Uchwała Sejmu Wielkiego sformowania stutysięcznej armii bez obowiązkowego rekruta była wspaniałym porywem patriotycznym, ale wykonanie jej przedstawiało trudności niezmierne. Rotmistrzom kazano w ciągu sześciu miesięcy powiększyć swe szwadrony do liczby stu pięćdziesięciu ludzi swoim kosztem pod karą utraty stopnia w razie niewypełnienia rozkazu. Następnie dopiero mieli dowódcy otrzymać pieniądze na utrzymanie szwadronów.

Początkowo zapał był wielki. Chorągwie nadspodziewanie prędko zostały skompletowane. Młodzież garnęła się do wojska, ale bardziej zajęta była ekwipowaniem się niż ćwiczeniami wojskowymi. Rygoru nie uznając, nowozaciężna kawaleria narodowa dopuszczała się nadużyć z krzywdą ubogiej ludności.

Z podatków na utrzymanie wojska ustanowionych a przyjętych jednogłośnie na sejmie jako dobrowolna, wieczna ofiara, z własnej chęci obywatelstwa pochodząca, wpływały tak nieznaczne sumy, że nawet w setnej części nie odpowiadały potrzebom armii. W wielu miejscach bogaci ziemianie, uchylając się sami od opłat, podatkiem owym samowolnie obarczyli włościan, co zapalonego obrońcę i przyjaciela ludu, generała Kościuszkę, najwyższym przejmowało wstrętem.

Buntował się w nim duch republikański na widok krzywdy i uciemiężenia. Bolał też niezmiernie nad brakiem organizacji paraliżującym najlepsze zamiary. Oddziały werbownicze chwytały częstokroć ludzi przemocą, stąd chaos i nieład.

W czterech brygadach armii koronnej liczono dziewięćdziesiąt sześć chorągwi kawalerii narodowej. Wielu rotmistrzów, nie otrzymując przyobiecanego dla nowozaciężnych żołdu, wołało ich rozpuścić lub, opłacając z własnej kieszeni, nie uznawało żadnej subordynacji. Stąd pobłażliwość na popełniane przez szeregowych nadużycia.

Kościuszce przypadło w udziale urządzić kresy od Włocławka do Kłodawy i od Koła do Świerczyny, gdzie mieściła się główna kwatera dywizyjna. Obowiązki były ciężkie, a środki pomocnicze bardzo ograniczone. Nie dziw, że w tym przykrym niezmiernie stanie rzeczy Kościuszko czuł się smutny i przygnębiony. Nie miał nawet przy sobie ani jednej bratniej duszy, która by podzielała jego troski o zagrożony byt kraju. Bawiono się, ucztowano na potęgę.

Ponieważ w koniach, siodłach, a nawet uzbrojeniu panowała wielka rozmaitość, młodzi oficerowie trawili czas na zamianach broni lub dopasowywaniu świeżych mundurów. Cieszyły ich, jak dzieci nowe cacko, owe szlify, pasy, pendenty, patrontasze, z czystego srebra odrobione albo posrebrzane bogato. Bale i reduty włocławskie były szeregiem tryumfów dostatniej, dziarskiej a skorej do uciech młodzi.

Błyszczące źrenice nadobnych dziewoi patrzyły z upodobaniem na ich rwący oczy strój granatowy z karmazynowymi wyłogami, na te konfederatki z białym piórkiem, ze srebrną sprzączką i sznurem.

Na każdym oficerze mundur jak ulany a w tańcu nikt im nie mógł sprostać, Aż grzmiało od krzesańców i hołubców w mazurze, który tańczony był na prowincji, chociaż w stolicy anglez i kadryl były w modzie. Biły serduszka w rytm zawrotnej ochoczej muzyki.

Kościuszko nie zawierał znajomości wśród okolicznych obywateli. Nie pociągały go huczne zabawy ani też szukał rozrywki przy kartach i kieliszku, jak większość starszych jego towarzyszy.

W tej chwili właśnie samotnego rozmyślania usłyszał za oknem brzęk szabli i gwar młodzieńczych głosów.

Do ucha jego wpadł urywek głośno prowadzonej rozmowy:

– Parol szlachecki, że panna Malwina ma oczy fiołkowe.

– A ja powiadam waszeci: czarne jak aksamit!

– Mylisz się, waszmość, panie chorąży!

– Jak mi Bóg miły! Jak pragnę dziś jeszcze ujrzeć pannę Malwinę!

– Jutro tańczę z nią pierwszego mazura. Jeśli sama przyzna, że waszmość ma słuszność, kasztanka mego oddaję.

– Znarowiony! – zabrzmiał przekornie głos trzeci.

– No, to siodło stawię! Pal go sześć!

– A ja moje pistolety.

– Zgoda! Idziemy pod Czerwonego Kogutka oblać zakład.

Pomknęli jak wicher.

Kościuszko się uśmiechnął i wzruszył ramionami.

– Oj, dzieciuchy, dzieciuchy! A wszyscy trzej dziś ode mnie dostali pochwałę za gorliwość w służbie! Zuchy! Kawalerzyści urodzeni! Jak to konia umie zażyć ten chorąży świeżo upieczony! Ha! Niech wyszumi młode piwo! – szepnął do siebie. – Gdy przyjdzie prawdziwa potrzeba, musimy pustakom mocno ściągnąć cugle... Od siedemdziesięciu z górą lat Polska nie prowadziła żadnej wojny! Wojsko było tylko na pokaz, od parady. Zgiełk walki może te młode siły z krótkowzroczności uleczy, myśli płoche przegoni!...

Zamarzyła mu się wojna wielka, która by, jak burza wiosenna, oczyściła powietrze, pobudziła nowe soki, dźwignęła Polskę i pchnęła ją na nowe tory.

Wszak Ameryka dała przykład, co znaczą we wspólnym celu zjednoczone siły.

Wojna w imię wolności ma w sobie grozę hartującą dusze. W boju, w huku armat, w grzmocie karabinowym, w przelewie krwi naród odzyskuje swoje prawa, poszanowanie swego imienia. Junacy przestaną spierać się o barwę oczu panny Malwinki, gdy im łuna pożarna łyśnie w ślipia, a syk kul karabinowych grać będzie szalonego drabanta...

Uczuł się Kościuszko w tej chwili nerwowego podniecenia, a zarazem wielkiego duchowego osamotnienia powołany do dokonania jakiegoś potężnego dzieła.

Nie zdawał sobie sprawy, jak i kiedy to nastąpi, pewny był wszelako, że los go na widownię szerszą wysunąć musi.

Ten błysk jasnowidzenia jakimś nieznanym przejął go dreszczem. Zapragnął, bądź co bądź, poufnie z kimś pogwarzyć.

Składało się właśnie dobrze, że miał interes służbowy do załatwienia w Warszawie.

Nie poślę tam! Sam pojadę – odpowiadał sobie w myśli. – Z Niemcewiczem poufnie pogadać, Kołłątaja, Ignacego Potockiego posłuchać. Odświeżyć się w tej odmiennej atmosferze! Oni tam nową Polskę kują, nowe prawa!...

Zakrzątnął się żywo, kazał konie gotować do drogi.

O świcie wyruszył do stolicy.

*     *

*

W oknach drugiego piętra na Podwalu błyszczało światło. Sień była obszerna, sklepiona.

Kościuszko przebiegł szybko kilkanaście schodów, drewnianych wprawdzie, lecz czysto wymytych, i zapukał mocno do drzwi bocznych, wiodących wprost do pokoju Niemcewicza.

– Kto tam u licha tak wali?

– Otwórz, to zobaczysz!

Dały się słyszeć przyśpieszone kroki. Drzwi skrzypnęły. Niemcewicz stanął w progu ubrany jak do wyjścia.

– Generał Kościuszko?

– Nie kto inny. Cóżeś waszmość taki wylękniony?

– Cóż znowu! Rad jestem wielce, ale wyznają, nie spodziewałem się tak miłego gościa!

– O tak spóźnionej porze, dodaj, przyjacielu. Ano, tęskność mnie wzięła. Posła inflanckiego nawiedzić zapragnąłem!

– Wolne żarty, generale! Z duszy, z serca wdzięcznym za wizytę.

– Przenocujesz mnie u siebie, kochany Julianie?

– Służę, służę.

Niemcewicz począł się uwijać i wołać na służbę o posiłek.

– Nie trzeba. Nic jeść nie będę. Daj sługom spocząć. Pogawędzić wolę z tobą. Ale, być może, przerwałem poetyckie natchnienie?

– Bynajmniej. Dziś nic pisać nie miałem zamiaru – odrzekł Niemcewicz z pewnym wahaniem.

Kościuszko obrzucił go bystrym spojrzeniem. Strój staranny i wytworny zdradzał, że poseł inflancki ma zamiar wyjść lub dopiero przed chwilą powrócił.

– Byłeś na jakim ansamblu, Julianie?

– Nie, generale. Dziś rano na naradach sejmowych, a teraz...

Uciął naraz.

– Masz jakie spotkanie?

To mówiąc, Kościuszko położył mu rękę na ramieniu i rzekł wesoło:

– To niech imć pan poseł inflancki co prędzej wyrusza, dokąd go wiedzie serce lub przeznaczenie. Ja zostaję tu na gospodarstwie; do jutra. Zgoda?

– Zabawię pewno godzinę, nie więcej – odparł gospodarz zakłopotany, gościnność bowiem kazała mu pozostać, pomimo to z widocznym niepokojem rzucił okiem ukradkiem na zegar stojący na kominku.

Opuścił na chwilę głowę, jakby się namyślając, co ma uczynić.

– Idź, idź, Julianie – zawołał żywo Kościuszko, wciskając mu kapelusz trójgraniasty do ręki.

– Pozwól, generale, że przygotować każę litewskiego krupniku.

– Dajże mi pokój – ofuknął go po przyjacielsku Kościuszko. – Zresztą, jak widzę, dałeś służącemu abszyt na dzisiaj, by samemu wymknąć się z domu niepostrzeżenie. Szczęście, żem cię przyłapał na wylocie, bobym się i nie dostukał do tego parnasu! Krupnika nie dawaj, gdyż na wstępie spotkałem rotmistrza Starzeńskiego, który mnie zaprosił do austerii na poczęstunek i opowiadał o swych sukcesach.

– Starosta brański bardzo jest czynny w Komisji Wojskowej.

– Mówił mi właśnie, że w swym starostwie szwadron swoim sumptem do porządku przywiódł, że napływ ochotników przeszedł oczekiwania i że oddział ten się domaga, aby, skoro wypadnie potrzeba, pierwszy w ogień był wysłany. Takich więcej!

– Widzisz, generale, że pomnożenie wojska idzie szparko. A przecież zagraniczni posłowie przepowiadali ogromną kompromitację. Zobaczysz, jakie nowe w niedalekiej przyszłości gotują się dla nich niespodzianki! Ale o tym jeszcze nikomu ani słowa – dodał Niemcewicz, głos zniżając.

– Suponuję, że mi ufasz?

– Jak nikomu na świecie!

– Więc opowiesz mi, co tylko masz pocieszającego, bom zgryzot syt, a dobrych wieści spragniony. Ale nie zatrzymuję cię dłużej. Później obszerniej pogadamy.

Niemcewicz nachylił się do ucha Kościuszki i szepnął tajemniczo:

– Idę do Piattolego.

Kościuszko spojrzał z niedowierzaniem.

– Ksiądz Piattoli, sekretarz królewski do włoskiej ekspedycji? Znam go. Człowiek światły. Król w nim ufność wielką pokłada. Ale dlaczego te ostrożności?... Pewno będziesz mu czytał jakiś nowy swój utwór. Może satyrę?

– Wszystko opowiem za powrotem. Wybacz, generale, alem wielce spóźniony, a być tam muszę. Dałem słowo. Rzecz niezmiernej wagi.

Pożegnawszy serdecznie drogiego gościa, Niemcewicz śpiesznie wyszedł.

Kościuszko tymczasem usiadł w wygodnym fotelu przy kominku, drewka sam dorzucał, przyglądając się z upodobaniem czerwonym iskierkom wzbijającym się wysoko i gasnącym z wolna jak rzucone w przestrzeń race.

Z zaciekawieniem oczekiwał powrotu pełnego młodzieńczej werwy przyjaciela, który w tym czasie odgrywał już dość znaczną rolę jako mąż stanu, zdolny poeta, wreszcie redaktor pisma pt. Gazeta Obca i Narodowa cieszącego się wielką poczytnością.

– Co tu książek, szpargałów, rozpoczętych wierszy, manuskryptów! Julianek nie na żarty wykierował się na wielkiego człowieka! – czynił w duchu uwagę Kościuszko.

Znali się od dawna, a chociaż Niemcewicz o lat dwanaście młodszy był od Kościuszki, jednakże w poglądach swych i zapatrywaniach zgadzali się najzupełniej. Obaj kochali Ojczyznę, pragnęli jej dobra, trafnie oceniali wady i zalety swego społeczeństwa i radzi by widzieć Polskę silną, niezależną i od podstaw odrodzoną.

Niemcewicz powrócił istotnie w niespełna godzinę.

Wpadł rozweselony, promieniejący i, rzucając się w objęcia generała, wołał radośnie:

– Zwyciężamy! Zwyciężamy!

– Kto kogo? Gadajże statecznie, bo wyglądasz, jakby ci się mąciło w głowie!

Niemcewicz ręce zacierał i biegał wszerz i wzdłuż po pokoju, nie posiadając się z ukontentowania.

– Opowiem teraz wszystko, jak należy – rzekł, siadając naprzeciw Kościuszki. – Sprawa się tak przedstawia: Dotąd poczynione w rządzie naszym zmiany przyrównać można do głazu marmuru, w którym snycerz tylko przedniejsze części z gruba ociosał. Pamiętasz, generale, mówiliśmy o tym niegdyś szeroko u Kołłątaja, że tylko ogólna ustawa konstytucyjna może nadać dziełu całość i życie. Domyślasz się, generale, kto jest duszą tego dzieła?

– Wiem, Ignacy Potocki. Wysoce go cenię!

– Marszałek Małachowski, Kołłątaj oraz inni dopomagają mu i wspólnie radzą. Przypuszczony do tajemnicy Piattoli zdołał przeciągnąć króla na naszą stronę. Z początku król był wystraszony śmiałością planu, lecz gdy mu jęli przedkładać, jak wielkie z nowej ustawy spłynie dobrodziejstwo dla kraju, jaką zyska władzę, jak imię swe drogim Polakom, nieśmiertelnym w potomności zostawi, dał się skłonić.

– Można-li mieć pewność, że nikt przed czasem się nie dowie, nikt nie zdradzi?...

– Chyba sam król...

– I to możliwe! Gdzież macie z nim spotkania? Suponuję, że nie na królewskich pokojach?

– Właśnie w zamku królewskim, w skromnym mieszkaniu księdza Piattolego. Zbieramy się tam wieczorami. Król wymyka się ze swych komnat cichaczem, bocznymi korytarzami i spuszcza się na dół w największej tajemnicy. Towarzyszy mu tylko kasztelanic wiski.

– Ten głuchy i niemy?

– Tak, tak, dworzanin Wilczewski, który zapalone dwie świece, schylone ku ziemi, przed królem niesie. Sprzysiężeni nad każdym paragrafem ustawy deliberują. Król, pomny na bezustanne zrywanie sejmów za panowania Augusta III, nieraz powiadał: Lepiej ja od was znam naród mój, to nie przejdzie! Myśmy twierdzili, że teraz większość sejmujących inne ma przekonania niż ich ojcowie. I oto dziś rzekł nam: Zgoda! Jeśli uważacie, że tak trzeba, przystaję.

– Sądzicie, że to już wszystko?... Że, króla mając za sobą, już zwyciężyliście? Król nasz lękliwy, jak trzcina wiatrem kołysana to w tę, to w ową stronę się kłoni. Obrońcy złotej wolność szlacheckiej będą wichrzyli. Nie dopuszczą. A ów potwór północy?... Wszak ambasador rosyjski zawiadomił, że najjaśniejsza nie zniesie najmniejszej zmiany w ustroju Polski, uznając ją za pogwałcenie traktatów.

– Stoczymy śmiertelną walkę, ale zwyciężymy.

– Niechże cię uściskam, mój Julianie, za ten twój zapał szlachetny i wiarę w przyszłość szczęśliwą – zawołał Kościuszko, tuląc do piersi Niemcewicza. – A tożeś mnie uraczył dobrymi nowinami! Nie na próżno śpieszyłem tutaj! Było mi tak nieswojo we Włocławku, że pasja mnie brała!... Dręczy mnie, że tak leniwie wpływają pieniądze potrzebne na utrzymanie wojska! Na bale, kuligi, na prawowanie się z sąsiadami sypią krocie, a z podatkiem na żołnierza się ociągają! Cała energia szlachty jest skierowana na ubieganie się o urzędy, ordery i dostojeństwa. Rozchwytują je z jakąś gorączkową łapczywością. A to pieniactwo, ta stronniczość, z jaką wymierzają w trybunałach sprawiedliwość! Biedota nic tam nie wskóra, a chłop skarżyć się nie ma prawa!

– Temu wszystkiemu nowa ustawa zaradzić musi. A przy tym rokowania o sojusz obronny z rządem pruskim są na najlepszej drodze. Poseł Lucchesini zapewnia, że jego monarcha szczerze pragnie pomyślności i niepodległości naszej ojczyzny i zobowiązuje się dostarczyć trzydzieści tysięcy wojska w razie wojny z Rosją.

– Będziemy teraz mieli możność zasilenia arsenału świeżymi zapasami broni; dotąd ościenne państwa nie dopuszczały przywozu. Bardzo to w obecnej chwili ważne dla nas. Wojna nas uzdrowi, ale musi być dobrze przygotowana – zauważył Kościuszko.

– Partia przeciwna ośmiesza ciągle usiłowania nasze. Czy znasz, generale, ten wierszyk bezimienny, choć wszystkim wiadomo, kto go ułożył. Brzmi tak:

Chcesz wiedzieć, co są dzisiaj Zgromadzone Stany?

Ja ci słowem odpowiem, że to są organy,

Gdzie każdy klawisz tknięty swą powinność czyni,

Organistą zaś na nich teraz – Lucchesini.

– To wcale udatne! Nie wszystkie jednakoż klawisze brzmią wyraźnie. W tym sęk, czy tu do zgody kiedy przyjdzie. My sami jeszcze nie dość zdajemy sobie sprawę z własnej siły i wciąż oglądamy się na sąsiadów. A tych nianiek i opiekunów już za dużo!

– Najsmutniejsze dla nas, że tyle osób wpływowych pobiera stałe pensje z kasy ambasady rosyjskiej! Co za hańba! Czyś był natenczas w Warszawie, generale, gdy na początku obrad sejmowych pieczętarze, marszałkowie konfederacji, deputaci z senatu i ze stanu rycerskiego, przyzywani z kolei, przysięgali: jako pensji zagranicznej nie brałem i brać nie będę? Odsłonił się smutny obraz stosunków naszych! Słusznie Staszyc powiada: Zaprzestańmy używać przysiąg, one w Polsce już nie odkryją prawdy, tylko potępią dusze. Na krzywoprzysięzców palcami dziś wskazują.

– Tfu! – splunął Kościuszko ze wstrętem. – Cóż boleśniejszego nad podeptaną godność narodową! Ten trąd sprzedajności musi być krwią zmyty! Spróchniałe owoce niech giną marnie!

– Toteż stronnictwo nasze silne jest uczciwością nieposzlakowaną. Nikt z kasy pruskiej złamanego szeląga by nie tknął. Pragnieniem szczerym dobra kraju pociągniemy wszystkich za sobą!

– Obyż słomiany ogień zapału polskiej społeczności zamienić w wiecznotrwałe ognisko; naród nasz mocną ręką ująć za bary, wskazać mu cel wielki, święty: Polska ma być niepodległa i jednolita! i wysoko podnieść nasz sztandar narodowy – zawołał Kościuszko z mocą.

– Tak nam, Boże, dopomóż! – dodał Niemcewicz, kładąc rękę na sercu.

– Tak nam, Boże, dopomóż! – powtórzył generał, ściskając serdecznie dłoń przyjaciela.

Zapanowała chwila podniosłego milczenia.

Przerwał je Niemcewicz, mówiąc ze wzruszeniem:

– Generale! Z ciebie moc jakaś ku mnie idzie! Mówiłeś przed chwilą, żem ja dodał otuchy, a ja czuję, iż mógłbyś wszystkich nas podnieść na duchu i zawieść, dokąd będzie trzeba! Pozostań jeszcze dni kilka. Pojutrze właśnie zbierzemy się my, sprzysiężeni: Ignacy i Stanisław Potoccy, Kołłątaj, Mostowski, Weyssenhoff, Śniadecki, Staszyc. Będziemy radzili.

Kościuszko odrzekł skromnie:

– Jam nie polityk ani dyplomata. W sprawach wojskowych rzecz inna. Praktykę mam, nie przeczę, przydać się na coś mogę. Jeśli ci kiedyś ochota przyjdzie, mój Julianie, pióro na oręż zamienić – dorzucił z uśmiechem – służyć będę radą i pomocą.

– Pomysły twe, generale, są wielkiej wagi! Czytałem twój projekt o potrzebie uformowania milicji narodowej, która by w razie potrzeby wzmacniała liczebnie siły obronne kraju, bez kosztów na utrzymanie jej w czasie pokoju. Żądasz włączenia mieszczan i chłopów do szeregów. Wzorując się na amerykańskich urządzeniach, mógłbyś tu wiele pożytecznych zmian dla salwowania ojczyzny wprowadzić.

– Dajcież mi pole do działania! Rozwiążcie ręce! Nic przedsiębrać nie mogę w tej opresji, dopóki mnie do innej nie przeniosą dywizji.

– Zapewne słyszałeś już, generale, że książę Adam stara się usilnie, aby zięcia jego generałem dywizji mianowano, chciałby, jak mówi, dopomóc córce do osiedlenia się w Warszawie. Książę Wirtemberski otrzymał już indygenat i jest szlachcicem polskim. Lada chwila nominację dostanie, a wówczas bez wątpienia i ty się, generale, dostaniesz pod jego dowództwo. Wszak Czartoryscy niezmiernie cię wenerują!

Długo jeszcze w noc przeciągnęła sią rozmowa pełna dobrych nadziei i szerokich planów na przyszłość.

Niemcewicz liczne miał stosunki i dużo bywał w świecie. Umiał też barwnie opowiadać różne dykteryjki, a jego dar spostrzegawczy dawał mu możność czynienia bardzo trafnych uwag o różnych osobach stojących podówczas na widowni.

Kościuszko, załatwiwszy pilne sprawy służbowe, położywszy jakby na chwilę rękę na pulsie tętniącej życiem stolicy, powrócił znów do swej kwatery, rzeźwiejszy i pokrzepiony.

*     *

*

Wietrzno było, wilgotno; śnieg, tając, tworzył grząskie błotne jeziora.

Brnęli w nich po kostki zapóźnieni mieszkańcy Włocławka śpieszący do swych siedzib.

Pusto prawie było na ulicach, ale w wielu możniejszych domach świeciło się w oknach i dolatywały dźwięki skocznej muzyki.

Kościuszko szedł ulicą w zamyśleniu. Podążał na rynek do austerii mieszczanina Kolasińskiego, którego krzywda spotkała, chciał bowiem sprawdzić na miejscu, kto mianowicie brał udział w grabieży wina. Miał w podejrzeniu kilku oficerów, którzy ustawicznie byli pijani i kilkakrotnie odsiadywali karę za burdy uliczne.

W dusznej izbie siedziało grono kawale, zabawiających się wesoło przy kieliszku. Starali się prześcignąć jeden drugiego w hałaśliwych toastach, dających asumpt do otwierania coraz nowej butelki.

Kościuszko wszedł do sklepionego przedsionku i, skinąwszy na pachołka, kazał wywołać gospodarza.

Chłopak jakoś długo nie wracał. Przez uchylone drzwi słychać było wyraźnie podniesione głosy, krzyk i wrzawę.

– Rozniesiemy na szablach chorążego Prawdzica – wołał jeden z biesiadujących, uderzając ręką w stół. – Jak śmie bronić łyków? Co on lepszego od nas? Klnę się na honor, że szablą mu kratkę wyrysuję na liczku! Popamięta Rudowskiego!

– Już i ta czeczotka Malwinka nie zechce spojrzeć na pokiereszowaną fizys! Tak, tak, dać mu nauczkę! Fircyk! Będzie nam tu morały prawił!...

– A sam tylko po balach się szasta!...

– Imć pan podkomorzyc Prawdzic obstawał według sprawiedliwości, iżby wielmożne panowie nie czynili mi ukrzywdzenia – żalił się pochylony pokornie gospodarz. – Toć kredyt kredytem, uczciwie mówię, że nie odmówiłem jeszcze nikomu, ale antałki bez zezwoleństwa wytaczać z piwnicy to już... Boże, zmiłuj się! To waszmość panom kawalerzystom armii narodowej nijak nie przystoi!

– Patrzcie go, jaki śmiałek! Będziemy się z nim tu w jakie kordiaczne sentymenty bawili!

– To dla waści jest zaszczyt niemały, że chcemy pić taką podłą lurę, jaką nam waść tu podajesz!

– Święta prawda! – odhuknęli kołem.

– Bez długich ceregieli, nauczyć łyków moresu! Kolasa spuścim do piwniczki na całą noc, niech się tam trochę wysapie, a natomiast...

– Tak, tak! Kolasa w dół, antałek w górę! Niech pachołek wywinduje nam owe delicje, które dla innych chowa ten sknera!

Z głośnymi okrzykami i śmiechem chwycili szamocącego się i wyjącego ze strachu gospodarza i jęli go ciągnąć ku żelaznym drzwiom otwieranej wprost z izby piwnicy.

W tej chwili stanął w progu generał Kościuszko, o którego przyśpieszonym powrocie z Warszawy nikt z biesiadujących nie był uwiadomiony.

– Baczność, mości panowie! – zawołał spokojnym, donośnym głosem.

W jednej sekundzie opuściły się ręce trzymające mocno Kolasińskiego w uwięzi; każdy z oficerów wyrżnął gracko ostrogami, aż szyby zadrżały, po czym zaległa grobowa cisza.

– Na odwach, marsz! Zameldują się waszmościowie na trzy dni! – cisnął im rozkaz dowódca.

– Podług rozkazu! – odpowiedzieli jednym tchem i, jak niepyszni, wynieśli się z austerii, klnąc w duchu niefortunną przygodę.

– A kanalia! Prawdzic to niechybnie był tu na przeszpiegi i nam, trafunkiem niby, generała sprowadził! Nie daruję, jakem Rudowski, takiej deszkepcji nie daruję!

– Jakem Szeliski, zrobię mu na gębie kresę od ucha do ucha!

– Hamuj się waść! A może i niewinien? – wtrącił inny, nieco wytrzeźwiony. – Spenetrować wprzód trzeba!

– Jak to niewinien? Pić z nami nie chciał, za łykami ciągnie. Licho przebiegłe jak kot! Jak się jął do panny Malwiny zalecać, toć dziś, kiedy go zoczy, taki karmazyn ma na liczku, że i rak by się takiej barwy nie powstydził!

– A Waszmość z zazdrości zielenieje! Rozumiem teraz, skąd taki rankor nagły do Prawdzica!

– Mniejsza skąd! Winien, nie winien, równa racja! Naznaczę go, bo mi się to jego chłopięce, różowe pysio nie podoba! – odburknął Rudowski.

*     *

*

Kościuszko pozostał w austerii, by wysłuchać skarg przerażonego Kolasa. Cierpliwie milczał, gdy pokrzywdzony śmiesznym dyszkantem wywodził swe żale.

– O to mi chodzi – jęczał – że, kiedy podkomorzyc Prawdzic, obecnie chorąży, którego pomnę od tyluśkiego dziecka, bo i teraz jeszcze chyba dwudziestu lat nie ma, kiedy chorąży powiedział, że pić nie będzie z nimi, bo gotówki mu zbrakło, a zaprzysiągł ojcu nigdy nic w kredyt nie brać, tedy rotmistrz Rudowski powiada: Pij waść, do kroćset, boć Kolasowi czy tak, czy tak złamanego szeląga nie damy! A on na to: Krzywda ludzka nie tuczy! Maleparta do czarta!

– Waćpan będzie miał wszystko co do grosza zapłacone – rzekł generał. – A nie kredytuj waść tym żółtodziobom! Za gwałt uczyniony spotka ich kara zasłużona.

– Ścielę się do stópek imć pana generała – wołał opasły Kolasiński swym cienkim, piskliwym głosem, pochylając się na sposób wieśniaczy, by objąć nogi Kościuszki i rękę jego ucałować.

– Bez uniżoności, bardzo proszę – żachnął się generał. – Nie znoszę tego! Wszyscyśmy obywatele jednej ziemi, każdy pracuje, jak może. Jam nie ksiądz ani panna, aby mnie w rękę waść całował!

Wyszedł szybko podrażniony i chmurny.

Dochodząc już prawie do swej kwatery, zatrzymał się nagle.

Oczy jego uderzył dziwny widok. Przez błotnistą ulicę barczysty żołnierz niósł na plecach młodziutkiego oficerka. Przecinał właśnie w poprzek drogę pełną lśniących w blasku księżycowym kałuży.

Ujrzawszy Kościuszkę, ułan drgnął i szybko zeskoczył, oddając cześć dowódcy.

Dźwigający go przed chwilą drab stanął też wyprostowany z głupkowatym, jakby zastygłym na ustach uśmiechem.

Widok był tak komiczny, że Kościuszko miał ochotę parsknąć śmiechem. Ale się powstrzymał.

Przypomniały mu się dawne czasy, gdy koledzy jego kadeci w podobny sposób podążali na zabawy, aby nie zbrudzić świeżego jak z igły stroju.

I teraz miał przed sobą śliczne cacko, dziewiętnastoletniego zaledwie oficera, wyglądającego na lat szesnaście co najwyżej.

– Czy chorąży Prawdzic władzę w nogach postradał? – zapytał generał surowo, z odcieniem szyderstwa w głosie.

Chorąży spuścił oczy. Z bólem serca zauważył, że są już obryzgane błotem jego nowiutkie, dziś dopiero od szewca odebrane buty.

Westchnął smutnie.

Wołałby się zapaść pod ziemię, niż spotkać się oko w oko z generałem.

– Czy chorąży Prawdzic i władzę mowy też postradał? – ciągnął dalej Kościuszko, a nie otrzymawszy odpowiedzi, zawołał gniewnie: – Odpraw waść natychmiast swego ordynansa. Żołnierz o tej godzinie spoczywać powinien.

– Łaski, generale! – odważył się wykrztusić Prawdzic, pozostawszy sam na sam z Kościuszką. – Nieraz zdarzało się w korpusie, że nas przenosili na ręku żołnierze i nie otrzymywaliśmy za to nagany...

– Mogło być, ale dziś nie może tak być i nie powinno. Zrozumiane? Trzeba szanować godność człowieka. Szeregowy to nie bydlę robocze; nie jest sługą towarzysza, ale żołnierzem Rzeczypospolitej. Co za ohydny sposób traktowania ludzi!

– Mieszkam stąd o trzy kroki – starał się usprawiedliwić zmieszany i zarumieniony po białka chorąży.

– Trzy kroki możesz waść iść na własnych nogach. Takiemu dobremu kawalerzyście nie przystoi siadać, jak dzieciak, na barana! Czy w bitwie każesz się też waszmość nosić na plecach?...

– Generale! Melduję posłusznie, iż wybiegłem na chwilę z balu po zapomniany sztambuch panny sędzianki... Miałem natychmiast być z powrotem – szepnął żałośnie.

– Zakonotuj waść sobie, że służysz Rzeczypospolitej, a nie żadnym ichmościankom! Obowiązek przede wszystkim. Jutro musztra o świcie. Gdzież sumienie trzymać całą noc na nogach żołnierza, aby czuwał, czy nie wypadnie waści pędzić po sztambuch jakowyś. Wstyd! Chciałem waszmość przedstawić do nagrody za dobrą jazdę, pochwalić, żeś w gronie kolegów ujął się za pokrzywdzonym, a teraz waszmość sam pokpiłeś sprawę tym jeżdżeniem na ludzkim grzbiecie! A wszystko to dla panny Malwiny z fiołkowymi oczyma!

Panny Malwiny?... Z fiołkowymi oczyma? – powtórzył odruchowo chorąży, pełen zdumienia. – Co zacz? Czarodziej, czy co?... Serce przenika – przewinęło mu się w myśli lotem strzały. Gotów był wysłuchać stokroć gorszej reprymendy, odsiedzieć choćby trzy dni na odwachu, konia z rzędem ofiarować z rozkoszą, byleby co rychlej powrócić na balową salę i zdążyć na czas, nim zaczną kontredansa, którego tańczyć ma z panną Malwiną.

Błagalne spojrzenie wpił w twarz generała.

– Nie zapomnij waść, że jutro mamy ćwiczenia z nowozaciężnymi. Na musztrze sam będę – rzekł Kościuszko. – Mam jeszcze dla waści niektóre zlecenia.

– Podług rozkazu – wyszeptał chorąży głosem skazańca, któremu wnet odczytają wyrok.

A jeśli generał każę mu iść z sobą?...

Kościuszko śledził bystrym okiem wyraz twarzy młodzieńczej, na której czytać można było myśl każdą, jak w otwartej księdze.

– A teraz na lewo marsz! Pannie pięknie się pokłonić, wręczyć sztambuch i przetańczyć z nią ochoczo mazura!

Gdy generał wypowiedział ten rozkaz żartobliwy, Prawdzic tak był uszczęśliwiony, że głośno zaczerpnął powietrza, jak człowiek tonący, znalazłszy się nagle nad powierzchnią wody.

Kościuszko uśmiechnął się serdecznym swym, pełnym wyrozumiałości dla młodych uśmiechem, a po chwili przyjacielskim tonem zapytał:

– Także ci te fiołkowe oczęta nad wszystko miłe?...

A chorąży Prawdzic, kładąc rękę na piersi, zawołał bez wahania:

– Bóg i Ojczyzna przede wszystkim! A panna Malwina... – Tu głos mu się załamał. – Panna Malwina – dodał ciszej – to pierwsze w życiu moje ukochanie!...

Powiedział to tak prosto i szczerze, że Kościuszkę za serce chwycił. Powiało nań wiośnianym tchnieniem.

– Słusznieś rzekł. Bóg i Ojczyzna przede wszystkim. A dla onej panny Malwinki, jeśli masz waszmość afekt siarczysty, szczęść, Boże! Ruszaj więc do niej, zwinnie się przepraw przez te błyszczące smugi, ale pamiętaj asan na karkach ludzkich nie jeźdź, bo to honorowi żołnierskiemu ujmę przynosi.

To rzekłszy, Kościuszko oddalił się, a na odchodnym rzucił jeszcze:

– Zajdź do mnie waść jutro o szarówce, pogadamy!

Prawdzic zwinnie jak kot przedostał się w paru skokach na drugą stronę ulicy, przy czym strój jego nie poniósł najlżejszego szwanku; rad był ze swej zręczności, z powrotu na zabawę tańcującą, jak również z uprzejmego wyróżnienia, jakie go najnie spodziewaniej spotkało, wiedział bowiem, że generał rzadko kogo do siebie zaprasza, a bytność u dowódcy w godzinach nieurzędowych za osobliwszy zaszczyt sobie poczytywano.

Na kresach Rzeczypospolitej

Upłynęło kilka miesięcy.

Kościuszko czekał – rozglądał się, nasłuchiwał. Wypełniał jednocześnie z nieposzlakowaną sumiennością wszystko, co wchodziło w zakres jego obowiązków, a nawet czynił daleko więcej: pracował za dziesięciu. Coraz bardziej wprowadzał ład i rygor do szeregów.

Nastąpiło wreszcie oczekiwane przeniesienie z wielkopolskiej do małopolskiej dywizji, która powierzona została ks. Ludwikowi Wirtemberskiemu.

Lato wypadło spędzić w Lublinie.

I tu znów musztry, egzercerunki, próby ataków bagnetowych, a przy tym ustawiczna troska o zaopatrzenie nowozaciężnych, o lenungi i furaże lenungi i furaże zaprzątały myśl Kościuszki i nie dawały mu spoczynku.

Tymczasem dochodziły wieści, że wojna Rosji z Turcją ma się ku końcowi, że pomiędzy Patiomkinem, bawiącym w Jassach, i wielkim wezyrem w Szumli zaczęły się już przedwstępne układy pokojowe, a główne siły armii rosyjskiej rozłożono ponad granicami województwa podolskiego i kijowskiego, aż do Białorusi, w zupełnej gotowości wkroczenia na dany znak do Polski.

Wśród żaru sierpniowego południa otrzymał Kościuszko rozkaz gotowania się w marsz długi, by bronić ziem kresowych.

Zbliżała się chwila oczekiwana. Zwiększały się zastępy; rosły bataliony. Wśród dziarskiej młodzi, pozostającej teraz pod komendą Kościuszki, dawał się odczuwać radosny dreszcz oczekiwania.

Niektórzy z oficerów dosięgali myślą prawdziwie rycerskich wyżyn, gdyż Kościuszko zdołał już dobrać sobie ludzi przejętych, również jak i on, duchem patriotycznym. Nigdy nie przemawiał zbyt surowo, upominał łagodnie, lecz stanowczo, głównie zaś przykładem własnym zagrzewał i skłaniał do sumienności. Buta i animusz staropolski w łączności z wprowadzoną do szeregów subordynacją wojskową nadawały osobliwy wdzięk i odrębność polskim zastępom zbrojnym.

Do dywizji, której naczelne dowództwo powierzone zostało zięciowi poważanego ogólnie ks. Adama Czartoryskiego, oraz bracławskiej i kijowskiej pod komendą ks. Józefa Poniatowskiego garnęła się młodzież ochoczo, przeważnie ze sfer ziemiańskich. Napływ ochotników na kresach był większy jeszcze niż w innych stronach kraju.

Zapowiadano wielkie manewry pod Warszawą, następnie w Gołębiu w okolicy Puław i w Bracławiu nad Bohem. Kościuszko po raz pierwszy miał poznać bujną Ukrainę oraz pełne czaru wołyńskie i podolskie łany. Droga, którą przebywał, wiodła przez szereg miejscowości, pełnych wspomnień historycznych zwycięskimi bojami przodków wsławionych.

Przed oczyma wodza roztaczały się coraz piękniejsze krajobrazy: jaskrawe łuny zachodu i te cudne opalowe świty na stepach, bystre rzeki, dębowe lasy. Naraz wyłaniała się gdzieś na wzgórzu wspaniała siedziba magnacka, wieńcem niebotycznych topoli okolona, a poniżej tulące się wśród wierzb rosochatych białe chaty wieśniacze słomianą strzechą kryte.

Na polach uwijał się lud roboczy w swych barwnych strojach: gibkie postacie kobiece w jaskrawych zawojach, rzekłbyś, makowe kwiecie; koszule ich, bogato na rękawach szerokich zahaftowane, moc korali i paciorków wszelakich na szyi; samodziałowe krótkie spódnice, pasem kraśnym kilka razy w stanie okręcone; mężczyźni w świtach czarnych i zielonych pasach, rośli, ogorzali, z wyrazem zaciętości w twarzy, lecz do roboty skorzy, a przy pracy w polu pieśnią rzewną słodzący dolę niewolniczą.

Kościuszko musiał zatrzymywać się po drodze dla przeglądu różnych regimentów. Miał sobie wskazany Niemirów jako punkt dogodny dla przebywania tam czas dłuższy ze swym sztabem.

Jedną z milszych wycieczek w tych nowych dla siebie stronach, zanim stanął kwaterą, było odwiedzenie dawnego kolegi i przyjaciela, obecnie komendanta Kamieńca, Józefa Orłowskiego.

Powitanie było nad wyraz serdeczne. Tyle wspomnień, tyle dobrych chwil razem przeżytych łączyło ich z sobą.

Orłowski zagospodarował się już po trosze na nowej siedzibie. Pomimo wielu trosk i utrapień z doprowadzeniem do porządku w bardzo opłakanym stanie pozostającej fortecy, miał humor doskonały. Wysokiej był i zręcznej postawy. Wyraz szlachetnej pogody goszczącej stale na jego twarzy, wytworność obejścia w połączeniu z wielką swobodą, dowcip bez cienia złośliwości jednały mu życzliwość zarówno mieszkańców Kamieńca jak też okolicznych obywateli.

Żarliwość w służbie nie przeszkadzała komendantowi pozawierać licznych stosunków w województwie, najchętniej wszelako wyruszał do Ostapkowiec, własności starostwa Grabianków, lub też do Międzyboża, gdzie starościna z córką spędzały letnie miesiące.

Kościuszko, jako doskonale z fortyfikacjami obznajmiony, czynił bardzo trafne uwagi i dał przyjacielowi wiele cennych wskazówek co do odnowy warowni kamienieckiej.

Gdy przechodzili raz obok fortyfikacji zwanych Ruską Bramą, Orłowski wskazał małe, zakratowane okienka i rzekł:

– Spójrz no, Tadeuszu, oto tam, w nędznych celach, przebywają uwięzieni od 1774 roku Peszyński i Frankenberg, skazani na dożywotnie więzienie za udział w porwaniu króla. Pierwszy z nich leśniczy, drugi ślusarz z zawodu. Kuźma wydał naówczas wszystkich spiskowców: Pułaskiego, Strawińskiego, Łukawskiego i tylu innych konfederatów. Cybulskiego i Łukawskiego ścięto, reszta skryła się, jak ci wiadomo, boć z Kazimierzem Pułaskim razem w Ameryce walczyłeś, a Kuźma pono i teraz na wygnaniu stałą pensję od króla za ocalenie go pobiera. Wiesz, że zawsze z litością i współczuciem spoglądam w te okna i myślę, czy nie lepiej jest zginąć od razu, choćby pod katowskim mieczem, niż takie beznadziejnie marne wlec życie!

Kościuszko wzniósł oczy w górę we wskazanym przez przyjaciela kierunku.

– W istocie – rzekł po chwili – trudno wynaleźć smutniejszy do odsiadywania kary zakątek! Patrzą tylko na plac pusty, za nim Smotrycz toczy swe mętne fale, brzeg drugi skalisty, bez najmniejszej zieleni... Co za los okrutny! Gdyby było w mojej mocy, zniósłbym wszelkie więzy i niewole! I pomyśleć, że ci nieszczęśni działali w dobrej wierze, dobro ojczyzny mając na względzie! I teraz, mój Józiu, jest partia silna w stolicy, która wierzy święcie, że król będzie iść odtąd ręka w rękę z narodem, że uda się im zreformować prawa, obudzić w Ciołku szczere uczucia patriotyczne, odciągnąć od moskiewskich wpływów.

– Mnie się widzi, Tadeuszu, że na tym sejmie jest dużo poczciwego krzyku, ale warcholstwa jeszcze więcej!

– Są tam teraz tacy, na których kraj oprzeć się może. Liczba ich wzrasta, ale są i szalone pałki jak Suchorzewski, którzy zawsze bruździć gotowi i rebelie w imię złotej wolności czynić będą.

– Jak myślisz, Tadeuszu, będziemyż koniec końców wojowali, czy też chcą nam tylko oczy zamydlić, a w tajemnicy z carycą Północy znów będą się wiodły układy?... Toć pycha hetmana Branickiego i Szczęsnego Potockiego nie zna miary... Bies im dmuchnął w duszę!

Kościuszko się zamyślił.

– Głodne to wszystko chwały i złota. Choćby po trupie ojczyzny iść wypadło, pójdą wprost, by osiągnąć jak najwięcej. Sakryfikować własnych celów dla dobra kraju nie zechcą. A zresztą u nas każdy na swój sposób Polskę miłuje, a przynajmniej sentyment dla niej głosi. Dla mnie to jasne, że zarówno król jak Branicki i Szczęsny lękają się otwartego przeciw Rosji wystąpienia. Kto wie, może każą nam jeno uśmierzać bunty chłopskie na kresach; toć było już o tym na sejmie tyle czczej gadaniny! Omal pospolitego ruszenia nie powołano z racji tych pogłosek.

– Bajki, mój kochany, nowe strachy na stare dzieci! Nasłuchasz się jeszcze o tych bredniach do syta, bo tu szlachta wciąż jeszcze ma stracha; perelaki, jak mówią Rusini.

– Książę Adam zapewniał też, że z jego dóbr kresowych żadne zatrważające nie dochodzą wieści. Ale w Koronie gadają, że tu gotują się znów mordy krwawe jak przed laty. Nie mogę pogodzić się z myślą, aby oficerowie, miast pilnować swych powinności, zmuszani byli do indagacji osób o bunt pomawianych. Od czegóż sądy grodzkie, trybunały? Katów robić z ludzi, którzy oręż powinni tylko dobywać na wroga!

– Ano, widzisz, ty waszmość republikaninie pokropiony warem amerykańskich swobód, ostrzegają tutejsi ziomkowie, że w razie wojny z Moskwą, możemy napotkać we własnych poddanych materiał zapalny. Byle kto lont przyłoży i rzeź gotowa. Chłop uciemiężony zawsze do buntu skory. A jak wyrżną herbowych tak, jak się Francja coraz głośniej odgraża?... A jak postronków nie starczy, aby tak, fiut! wszystkich karmazynów na gałąź?...

– Wstydź się, Józefie, wyrywać z niewczesnymi żartami, gdy mowa o rzeczach wielkiej wagi. Nam dziś dążyć całą siłą należy do zrównania stanów, do zatarcia nienawiści pomiędzy kmieciem a panem, do pobudzenia uczuć obywatelskich wśród ludu. O ile masz tu znajomości i wpływy, powinieneś również działać w tym duchu.

– Podzielam twe zdanie, ale ja tam na apostoła nie stworzony! Są tu zresztą takie niektóre mamuty, że nikt z nimi do ładu nie dojdzie. Poznasz zapewne wkrótce niejakiego Żurowskiego, człeka starej daty, ten ci ma animozję do wszelkich powiewów z Zachodu! Tego spróbuj przekonać, że chłop i pan z jednej gliny ulepieni! Aż się trzęsie ze złości i pieni, gdy mu niekiedy kasztelan Morski oponuje i w obronie włościan staje. U niego każdy cham to już zbrodniarz urodzony.

– Zabójcze jest dla narodu to klasowe zaślepienie! – zawołał Kościuszko. – Słusznie wyraził się ten filut Lucchesini, że imaginacja ma więcej władzy u Polaków, niż rozum zdrowy.

Dochodzili właśnie do mieszkania komendanta.

Tam oczekiwał go młody, smukły oficer z regimentu Ilińskiego. Wręczył Orłowskiemu liścik, kobiecą ręką pisany.

– Przedstawiam ci, Tadeuszu, chorążego Chłopickiego, syna moich dobrych przyjaciół. Chłopak sprawny i pilny.

Złamawszy pieczątkę, przebiegł pismo z uśmiechem zadowolenia.

– Bardzom wdzięczny waćpanu za spełnienie polecenia i wręczenie nut pannie Annie – rzekł uprzejmie, ściskając dłoń młodzieńca.

Chwilę porozmawiawszy na stronie, pożegnał przybyłego, gdyż znowu młodziutki artylerzysta o dziecinnych jeszcze rysach twarzy stanął przed nim, salutując.

– Godność waćpana? – rzucił krótko Orłowski.

– Seweryn Bukar, podporucznik artylerii z komendy majora Napiórkowskiego. Przybywam z Połonnego po odbiór pięćdziesięciu tysięcy złotych na żołd dla komendy.

Wypowiedział te słowa jednym tchem, nie mogąc ukryć pewnej dumy i zadowolenia, że mu dano tak ważne zlecenie.

– To je waćpanu z kasy wyliczą.

– Już otrzymałem całą sumę. Dziś wyruszam zaraz w drogę. Mam być w Zielińczu u podkomorzyny Gawrońskiej, bo mnie wielce o to syn jej, a mój towarzysz, obligował.

– Pokłońże się waćpan i ode mnie pani podkomorzynie i podkomorzankom.

– A oto list i ukłony piękne dla imć pana komendanta od sztabskapitana Gawrońskiego.

– Jakże się tam cnej Ambrozji powodzi? – zaśmiał się Orłowski, przebiegając pośpiesznie list kapitana. – Podobno, jak mi pisze, mieszkacie z Ambrożym razem? Wesoły chłop z niego, na ochocie do zabawy i figlów nigdy mu nie zbywa, woli to, niż egzercerunki.

Bukar jął opowiadać żywo o wspólnym znajomym. Pomimo bardzo młodego wieku miał widocznie duże obycie towarzyskie i staranne wychowanie domowe.

– Waćpan jesteś synem pana sędziego Adama Bukara z Januszpola?

– Tak, właśnie.

Młodzikowi w oczach rozbłysły iskierki radości na wspomnienie rodzinnego domu.

Komendant zapraszał go uprzejmie, aby spoczął u niego chwilę, ale Bukar podziękował pięknie, mówiąc, że śpieszyć musi, a przeszło godzinę czekał, aby osobiście list doręczyć.

– Przypominam sobie, że pułkownik Sierakowski i kilku innych polecali moim względom tego młodzika – rzekł Kościuszko, gdy Bukar się oddalił. – Rodzina mu protekcjami drogę toruje. Chłopak ładny, dorzeczny, w korpusie brał nagrody; szkoda będzie, jeśli go pociągną do kart i hulanki!... Na tych najmłodszych naszych towarzyszy najbaczniejszą należy zwracać uwagę i otaczać ich braterską prawdziwie opieką. Radbym, aby komendanci codziennie, zebrawszy do siebie oficerów, parę godzin czasu poświęcali na czytania pożyteczne lub pogadanki o rzeczach ze stanem wojskowym styczność mających. Mało bowiem który z młodych, przedwcześnie z korpusu wypuszczonych oficerów pracuje pilnie nad sobą z własnej ochoty, tak jak mój adiutant, Staś Fiszer, rówieśnik niemal i kolega Bukara. Podziw wprost budzi jego zamiłowanie do nauki.

– Dość tych gawęd na sucho – zawołał komendant Orłowski, zapraszając Kościuszkę do nakrytego już stołu. – Musisz być diablo głodny, Tadeuszu! Rozpoczniemy zaraz od przedniego bigosu i wino wcale niezłe dostaję od pewnego Ormianina. Pokrzepimy się nieco, a nad wieczorem wyruszymy do Międzyboża.

– Byle nie dziś. Jestem niedyspozyt i upadam ze znużenia.

– Ty i znużenie?... Jakoś mi to nie idzie w parze.

– Dlaczego dziś tak uplanowałeś?

– Wrócił właśnie stamtąd chorąży Chłopicki i przywiózł mi bardzo uprzejme zaprosiny od dobrych znajomych.

– Więc jedź sam.

– Bez żadnych rebelii! Jedziemy razem i basta! Odwiedzisz Bernatowicza, Morskiego, z którymi się dawniej spotykałeś w Warszawie. Wielcy twoi admiratorzy! Poznam cię ze starościną liwską i ze starościanką... One tam są na kuracji.

– Tak mi gadaj! Starościanka! Anetka! Już mi o niej pisałeś. Tuś mi, bratku! – zaśmiał się Kościuszko. – Nie o Bernatowicza poczciwotę, nie o kasztelana chodzi, ale o nadobną Grabianczankę, do której smalisz cholewki.

– Nic podobnego! Walory starościanki uznaję; ma główkę nie dla proporcji; dużo podróżowała z ojcem, zajmuje ją sztuka, a nawet studia filozoficzne. W rozmowie z nią prawdziwą przyjemność znaleźć można. Ale gdzie mi tam myśleć o miłości w takich opresjach, jakie mnie teraz trapią! Rozumiesz, kolego, że klasztor franciszkanów, w obrębie fortecy pozostający, musi być oddany w posiadanie garnizonu. Biskup Krasiński sam tak zadecydował. Armaty wkrótce będą ustawione w tych oknach, skąd jeszcze wyglądają zakonnicy. Musisz tu do mnie zjechać na dłużej i być rozjemcą w tej sprawie.

– Już wy mi tu za dużo rozlicznych materii w głowę wtłoczyć chcecie! Książę Józef zabawia się jeszcze w stolicy, i za siebie więc, i za niego trzeba będzie obowiązki sprawować.

– Zanim ściągniecie na kwaterę do Niemirowa, radziłbym ci szczerze rozbić na jakiś czas namioty w Międzybożu. Punkt to dogodny wielce będzie dla komendanta polowego. Musisz przecież włóczyć się jak Tatar, nigdzie miejsca nie zagrzawszy, aby utrzymać komendę swoją w karności. Jest też na miejscu słynny medyk, który ci lepiej od twego ulubionego Müllera zdrowie podreperuje.

– Może by to było niezgorzej. Wojska nasze tą drogą właśnie ciągnąć będą. Co do mego sztabu, mam zupełne prawo wyboru i gdzie uznam za stosowne, tam się na czas pewien umieszczę.

– W Międzybożu z woli księcia Adama już ci Bernatowicz kwaterę na zamku wygotował. Wszystkie damy oczekują z biciem serca twego przybycia. Ujrzeć chcą co rychlej to amerykańskie dziwo – dodał wesoło, uderzając kolegę po ramieniu – choć starałem się oczernić cię, ile się dało!

– Bodajby mi nigdy innego oczerniania w życiu nie zaznać! – uśmiechnął się Kościuszko, obejmując towarzysza serdecznym spojrzeniem. – Gorzej będzie, jeśliś mi tam zbytek cnót wszelakich przypisał. Może takiemu chlubnemu ciężarowi nie sprostam.

– Skromności, tyś wielkich mężów cnotką umiłowaną! – zadeklamował Orłowski z humorem.

Nie udało się komendantowi Kamieńca namówić Kościuszki na wycieczkę do Międzyboża, ale stanęło na tym, że czasowo miasteczko to będzie jego siedzibą aż do nowych zarządzeń z Warszawy, główna bowiem władza wojskowa pozostawała przy królu.

 

 

*     *

 

*

 

 

W całym województwie podolskim, osobliwie zaś w dobrach ks. Adama Czartoryskiego, zapanowało wielkie ożywienie i radość z powodu przybycia tak licznych zastępów armii narodowej. Wszędzie niemal przeciągające wojsko doznawało radosnego przyjęcia.

Międzybóż, położony przy ujściu Bożka do Bohu, wraz z czterdziestu trzema wioskami, stanowił własność Czartoryskich. Cennym zabytkiem z lat dawnych był tam murowany wspaniały zamek. Przyozdabiały go bastiony przez Turków niegdyś na wschodni sposób przerobione. Wytrzymał zamek ów szturm niejeden i przez Tatarów kilkakrotnie był oblegany. Od dawna jednak spokojnie płynęły dni w tym uroczym zakątku Podola.

Bernatowicz, administrator dóbr książęcych, na zamku gospodarzył.

Miasteczko przedstawiało się powabnie, tonąc w zieleni bujnych sadów. Pełno było drzew owocowych dokoła białych domków z filarkami. Złote renety, czerwone cyganki, śliwki węgierki, morele i brzoskwinie nęciły mile oko. Na rynku wznosiło się kilka kamienic murowanych, ratusz i piękny kościół o smukłych gotyckich wieżycach. Mieściły się tam również liczne kramy i gospody z pewnym wykwintem urządzone, gdyż Międzybóż od pewnego czasu pozyskał sobie sławę miejsca kuracyjnego. Zwłaszcza podczas letnich miesięcy zjeżdżało się tu obywatelstwo z okolicy. Stałych mieszkańców liczono też niemało.

Znakomity doktor Hackenszmit obrał sobie Międzybóż za miejsce pobytu i zyskał wkrótce wziętość niebywałą. Miasteczko skorzystało na tym wielce, stało się bowiem celem wędrówek nawet ze stron dalszych napływających gości. Leczenie się u Hackenszmita weszło w modę w całym województwie podolskim. Jedni przybywali dla pozbycia się przeróżnych dolegliwości, inni korzystali z okazji zabawienia się wesoło w miłym i doborowym otoczeniu.

Nadworna kapela ks. Czartoryskich przygrywała na zabawach sielankowych, a młodzież tańczyła ochoczo. Urządzano wycieczki do pobliskiego lasu; w niskiej chatce leśnika, zwanej pustelnią, spożywano podwieczorek; skromny przysmak podolski, pierogi z wiśniami i ze śmietaną, smakowały wytwornemu towarzystwu, jak najwykwintniejsze potrawy.

Ulubionym miejscem spotkania był młyn w dolinie nad Bożkiem i malownicza, wysoką słomianą strzechą pokryta chałupa mielnika, ustroniem dumania przezwana. Nad brzegiem Bohu powstało jeszcze jedno miejsce przechadzek, promenadą lub promenade du beau monde żartobliwie mianowane. Kąpiele rzeczne, grzybobrania, wyścigi na łódkach, teatry amatorskie, strzelanie do celu, różne festyny z okazji imienin lub jakiej bądź przypadającej w tym czasie uroczystości urozmaicały kuracjuszom pobyt w Międzybożu.

Jednym z najbardziej ożywionych domów, noszących cechę prawdziwie staropolskiej gościnności, a zarazem europejskiego iście obyczaju, był dwór obszerny, murowany, który zajmowała pani Teresa Grabianczyna, starościna liwska.

Matka jej, pani Stadnicka, nie cieszyła się dobrym zdrowiem, a miła, pełna wdzięku córka, Anetką z francuska zwana, wątła była i potrzebowała, jakby jaka cieplarniana roślina, starannego pielęgnowania i ustawicznej opieki lekarskiej. Z tej to przyczyny pani starościna chętniej przebywała w Międzybożu niż w majętności swej na wsi, widząc, jak dobrze pobyt ten działa na osoby bliskie jej i drogie.

Starościna przyjmowała u siebie całe kółko ziemiańskie; miała w tych stronach dużo krewnych, powinowatych lub od dawna z rodziną jej i męża zaprzyjaźnionych znajomych. Chętnie zawsze słuchała rozmów o sprawach Rzeczypospolitej; miała umysł otwarty, zmysł spostrzegawczy wysoko rozwinięty, wiele taktu i sprytu, co dawało jej możność brania żywego udziału w rozprawach politycznych. Musiała też z konieczności uczestniczyć w zebraniach towarzyskich i wycieczkach w okolice, mając na względzie uprzyjemnienie kuracji swej ukochanej Anetce.

Był piękny, pogodny poranek wrześniowy. Słońce rzucało złotą poświatę na bystre fale Bohu, odbijało się w szybach białych dworków, wyjaskrawiało żółknące liście klonów i muskało dorodne owoce na drzewach, jakby na pokaz rozwieszone.

W komnatach starościny liwskiej panował ruch niezwykły. Dobrze przyuczona służba uwijała się, zajęta przygotowaniami do wielkiej fety zapowiedzianej na dzień następny ku uczczeniu generała Kościuszki przybywającego ze swym sztabem do Międzyboża.