Wódz narodu - Jerzy Orwicz - E-Book

Wódz narodu E-Book

Jerzy Orwicz

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Pod pseudonimem „Jerzy Orwicz” ukrywała się Natalia Dzierżkówna (1861–1931) – polska poetka, prozaiczka, tłumaczka, malarka i działaczka społeczna. Pochodziła z Podola, w Odessie zaangażowała się w działalność socjalistyczną. Po powrocie z zesłania zamieszkała w Warszawie, gdzie rozwinęła twórczość literacką i malarską. Rozgłos i uznanie przyniosły jej powieści biograficzne o Tadeuszu Kościuszce: „Żywot wodza narodu” (1909) i „Od Dubienki do Racławic” (1918).

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Orwicz

Wódz narodu

Powieść z czasów młodości Tadeusza Kościuszki

Warszawa 2021

W Mereczowszczyźnie

Skwarny dzień sierpniowy miał się ku schyłkowi. Melancholijna litewska przyroda roztaczała swój czar nieuchwytny, a potężny w swej majestatycznej prostocie.

Nad brzegiem wąskiej lecz bystrej rzeczki, odcinającej się, jakby modra wstęga rzucona na tle zieleni, dwóch chłopców gwarzyło z ożywieniem.

Skromna cicha wioseczka widniała nieopodal. Była to Mereczowszczyzna, siedziba imć pana Ludwika Tadeusza Kościuszki herbu Roch (zdawien dawna od ojczystego majątku Siechnowickim zwanego), miecznika Brzeskiego, który prawem zastawu w owym czasie Mereczowszczyznę od Jana Sapiehy dzierżawił, a po części był jej właścicielem, mając na niej zabezpieczoną dość znaczną kwotę.

Synowie miecznika zabawiali się właśnie nad rzeczką Hrywdą, majstrując przy czółnie.

Starszy, smukły, lat około piętnastu mający, zręczny w ruchach, o wyrazistym i energicznym ust zakroju, mówił głośno, z pewnością siebie, tonem wyższości nie znoszącym oporu.

Młodszy miał głębokie myślące oczy chwilami pełne filuternej wesołości. Nosek, ciekawie w górę wzniesiony, nadawał mu wyraz rezolutny, a zarazem ogromnie ujmujący.

Na drobnej twarzy odbijało się, jak w zwierciadle, każde wrażenie.

– Powoli, powoli, Tadeuszku!... Nie tak gwałtownie, bo wszystko zepsujesz.

– Ależ, Józefku, tobie się zawsze zdaje, że coś zepsuję!... Masz mnie za jakiegoś niedołęgę!... – oburzył się młodszy, zaledwie dwunastoletni chłopak, a w oczach jego błysła uraza.

– Boś taki bąk niesforny!... poczekaj!... nie rusz!... Czółno przecieka... Mówiłem ci, Tadeuszku, że ten twój cacany Tomek to skończony osieł – niecierpliwił się Józefek.

– O!... zaraz Tomek!... Ty zawsze na kogoś! Mogłeś i sam przecie...

– Zdałem to na ciebie, a ty znowu na Tomka, ot i masz teraz zabawę! A do licha!... Bodaj to wdawać się z takimi dzieciukami!...

– Józef, ostrożnie!...

– A dzieciuk jesteś, dzieciuk szkaradny, a w dodatku uparty jak kozioł!... Matka dobrze mówi, że to skaranie Boskie z takim chłopcem!

Tadeuszek wyprostował się jak struna, brwi zmarszczył, usta zacisnął, jakby hamując uniesienie.

– Słuchaj, Józefie! Od dziś czółno zostanie wyłącznie pod twoją opieką, a ja stanowczo zrzekam się wszelkiego prawa do niego.

– Cha, cha, cha!... To mi wspaniałomyślność!... Ofiaruje mi czółno!... Dobry sobie... – wołał Józefek, podpierając się ręką w bok z miną junacką. Toć przecie wiadomo, że jako starszy i tak mam większe prawo do wszystkiego!

Tadeuszek odwrócił się pogardliwie od brata i wyjąwszy z zanadrza mocno zniszczoną książkę, usiadł na jednym z dużych kamieni rozrzuconych nieopodal i wsparłszy głowę obu łokciami – pilnie czytać począł.

Józefek tymczasem umocował czółno u brzegu, wyczerpał zeń wodę, co chwila przy tym zerkając na brata, wielce gniewny, że ten nie chce z nim prowadzić dalszego sporu.

Wreszcie, nacisnąwszy zawadiacko czapkę na uszy, podszedł bliżej i tonem trochę uprzejmiejszym, lecz zawsze wyzywającym, zawołał:

– No, Tadeuszku, nie masz czego się dąsać, boś się zbłaźnił i basta! Dajże już raz pokój z tymi książyskami, toć ci się już i tak od nich we łbie przewraca!... Po licha tobie te mądrości?... Na księdza pójdziesz może?... Słuchaj, Tadeusz!... mam plan doskonały!... Zabawimy się setnie!...

Tadeuszek milczał, oczy miał wciąż w książkę utkwione i zdawało się, że nie słyszy wcale, co starszy brat mu prawi.

– Tadeusz!... Do kroćset!... Czy ty chcesz, żebym cię jeszcze przepraszał? – niecierpliwił się Józefek.

Tadeuszek podniósł swe duże, myślące oczy i odparł żywo:

– Chcę przede wszystkim, żebyś mnie zostawił w spokoju!

– Słuchaj mały, pókim dobry!... Słuchajże, Tadeuszku, bo ty nawet nie przypuszczasz, jaka to będzie uciecha – wołał Józefek, opierając swe muskularne ręce na ramionach siedzącego. – Widzisz, taka jest sprawa: wiesz, co gadają na wsi, że przy tej starej wierzbie nocami niby straszy...

– Więc co?...

– Więc dziś będzie straszyło naprawdę. Cała Mereczowszczyzna trząść się będzie ze strachu. Babiny niebożątka będą zmykały jak zające. No co... Tadeuszku?... I to my we dwóch zrobimy owo dziwo. Tylko sza!... Wielka tajemnica!... Nikomu ani słowa!... Boś ty gotów jeszcze wszystko przed Anusią wypaplać!...

Tadeuszkowi uśmiechała się myśl zrobienia figla, ale zasępił się znów na uwłaczające mu podejrzenie wypaplania tajemnicy.

– Nie, nie chce mi się... Wolę czytać – odparł.

– Ach, Tadeuszku, proszę cię, złóż te twoje mądre bibuły!... Daj rękę i zgoda między nami. Już ci tego osła, Tomka, nigdy wspominać nie będę.

Tadeuszek spojrzał niedowierzająco, snadź jednak w głosie brata brzmiała tym razem serdeczna nuta, która go ujęła, gdyż wyciągnął rękę i rzekł niemal uroczyście:

– W takim razie zgoda! Ale pamiętaj, że nie masz już nigdy Tomka postponować.

Józefek uścisnął podaną rękę i zawołał wesoło:

– Ma się wiedzieć!... Zawarte przymierze. A teraz twoja rzecz wyciągnąć cichaczem z alkierza jakieś płachty lub prześcieradła. Mam już w pogotowiu garnek, w którym wybiłem dwa otwory. Wstawimy w nie rozżarzone węgle, będą to oczy upiora. Nos narysowałem już a w ustach umocuję kawałek naciętej rzodkwi, co będzie wyglądało jak zęby... I cóż, dobry pomysł, nieprawda?...

Tadeuszkowi oczy śmiały się już na dobre, lecz miał jeszcze pewne skrupuły.

– A jak ojciec się dowie? – zapytał, głos mimo woli zniżając.

– Nie dowie się! Bądź spokojny. Nikomu przez myśl nie przejdzie, że to nasz koncept. Jak dziś się uda, powtórzymy jeszcze raz drugi i trzeci... Pękać będziemy ze śmiechu, gdy zaczną opowiadać domownicy, co się dzieje po nocach na wielkiej drodze!

– Toś mądrze wykalkulował – odparł Tadeuszek już zupełnie przekonany.

– Ale musimy się wymknąć cichaczem z domu zaraz po wieczerzy. W tym sęk, żeby nikt tego nie zauważył... – rzekł Józefek.

– A ja mam jeszcze odrobić moje zadania!... – przypomniał Tadeuszek zafrasowany.

– Furda! I tak już ojcowie pijarzy na cały Lubieszów głoszą ci pochwały za pilność i precyzję.

– Ale, widzisz, z tą łaciną idzie mi niesporo... – szepnął Tadeuszek jakby zawstydzony.

– Gadanie! Jakby to doprawdy bez łaciny człowiek był jak bez rąk!... – zawołał Józefek z żywością.

– O tak, Józefku, sam doskonale czuję, że to koniecznie potrzebne. Jakich bo też ciekawych rzeczy dowiadywać się można z tych starożytnych pisarzy!... Jacy ci Rzymianie i Grecy byli mądrzy i dzielni, a jak kochali ojczyznę!... – zawołał Tadeuszek z zapałem. – Wiesz, aż mi ciarki po skórze przechodzą, gdy wujek Jan zacznie mówić o tym wszystkim tak pięknie, jak to on umie!... Chciałoby się słuchać i słuchać bez końca i owe księgi samemu odczytywać... Dnia i nocy nie starczyłoby na to!... – dodał jakby do siebie, a oczy błyszczały mu gorączkowo.

– I można koniec końców tak znudnieć i stetryczeć a zeschnąć na drzazgę jak nasz wujek jezuita!... – rzucił Józef, wzruszając ramionami. – Mnie tam na te książkowe łakocie nie złowić. Co innego w Lubieszowie, jak trzeba, to trzeba, uczy się z nas każdy, boć chyłkiem zezuje w klasie na pieniek z kobiercem, a ksiądz prefekt, trzeba przyznać, nie ma lekkiej ręki, oj nie!... Jak kropnie rzęsiście dyscypliną, to pono sto świeczek w oczach staje!... Ale inna rzecz czas naukowy, a inna znów kanikuły. Chciałbym wówczas zapomnieć nawet o tych murach i o tych długich korytarzach, o wszelkich wykładanych tam mądrościach... Na wsi czwórka rączych kasztanów, koń wierzchowy, dobra ruszniczka, to mi kawalerska zabawa!... To mi życie!... Ale ojcu i matce się zdaje wciąż, żem jeszcze do tego nie dorósł!... Piętnaście lat mieć już będę za kilka miesięcy, a wiecznie tylko jedno w głowę kładą: Ucz się, Józefku, do nauk się przykładaj, wszystko reszta na potem! A ten rozum książkowy toć psu na budę się nie zda! Niech no się do Siechnowicz dorwę, to zobaczycie!... – I to mówiąc, Józefek odymał usta pogardą.

Tadeuszek zgoła inne miał zapatrywania. Przycisnął do piersi swą ulubioną książczynę, lecz nie chcąc się już spierać z bratem, szedł obok niego poważnie zadumany.

Dochodzili prawie do domu, z którego okien błyskało już światło. Dom to był obszerny, drewniany, o dwóch daszkach, na sposób staroświecki budowany, otoczony dokoła bujną zielenią.

Przy ganku dwie młode dzieweczki w jasnych sukienkach polewały kwiaty, same wyglądając wśród nich jakby polne róże.

Starsza z nich, Anusia, była już panną dorosłą, dwa długie warkocze spływały jej na ramiona, młodsza, Kasia, miała lat trzynaście.

Anusia pierwsza dojrzała braci wchodzących w bramę i zawołała żywo:

– Prędzej, prędzej! Za chwilę podają wieczerzę. Czy nie słyszeliście dzwonka?...

Tadeuszek podbiegł do siostry, a ta pogładziła go po głowie, układając przy tym zręcznymi paluszkami jego zwichrzoną czuprynę.

– Cóżeś taki zgrzany, mój kocie?... – pytała pieszczotliwie, spoglądając z serdecznym uśmiechem na książkę. – A zawsze dzieje ukochanego Tymoleona w ręku?... Mistrz i przyjaciel, co?

– Tak, Anusiu, Tymoleon to mój mistrz i przyjaciel!... – powtórzył Tadeuszek z przekonaniem.

Gdy już wszyscy zasiedli do wieczerzy, chłopcy niecierpliwie spoglądali po sobie, czas im się widocznie dłużył, a myśl była figlem zajęta.

Pan miecznik Kościuszko lubił jeść wolno, w przerwach zaś opowiadać począł szczegóły jakiegoś zawiłego procesu, zwykł był bowiem dzielić się z małżonką, ukochaną Teklunią, wszelkimi osobistymi i społecznymi sprawami.

Dzieci winny były przysłuchiwać się w milczeniu i zachowywały się w obecności ojca z nadzwyczajną skromnością i pokorą.

Józefek jednak, znudzony długim opowiadaniem, spoglądał co chwila na duży zegar w kącie stojący i kręcił się tak na zydelku, że matka, w obawie, aby to nie ściągnęło na niego gniewu ojca, rzucała od czasu do czasu w jego stronę niespokojne spojrzenia.

Gdy powstano od stołu, chłopcy wnet, ucałowawszy ręce rodziców, udali się do swej izdebki. Znajdowała się ona na uboczu, tak że wymknięcie się cichaczem z domu nie przedstawiało zbyt wielkich trudności.

Tadeuszek manewrował, żeby niepostrzeżenie ściągnąć jakie wielkie płachty potrzebne do przyborów nocnej wyprawy. Józefek hubkę, krzesiwko i węgle ładował do kieszeni, obaj mieli wielce tajemnicze miny.

– Najwięcej się boję o Anusię, która nas może przed czasem zdradzić! – niepokoił się Józefek. – Zawsze lubi wieczorami wysiadywać przy księżycu i najdłużej ze wszystkich w domu czuwa.

Obawy jednak okazały się płonne.

Wkrótce cisza zupełna zaległa w całym domu. Józefek z wielkimi ostrożnościami otwierał okno, by nie skrzypiało i obydwaj spuścili się zręcznie do ogrodu. Noc była ciepła, powietrze przesiąknięte zdrowym, jędrnym kwitnących lip aromatem. Chłopcy przedostali się przez parkan na szeroki gościniec. Cisza i pustka panowały dokoła.

– Ba!... a dla kogóż właściwie będziemy urządzali te strachy? – zawołał Tadeuszek z pewnym rozczarowaniem.

Ta sama myśl Józefkowi również psuła humor, odparł jednak bez namysłu:

– Musimy przecież urządzić próbę, jak to będzie wyglądało!... Tym lepiej, że pusto na drodze. Zabierajmy się do roboty!...

W jednej chwili zapłonął ogień do rozżarzenia węgli potrzebny; Józefek, garnek owinięty w białe płótno umocowawszy na własnej głowie, wdrapywał się ostrożnie po wykręconych dziwacznie gałęziach wierzby na rozstaju i usadowiwszy się prawie na wierzchołku, spoglądał z góry na rozległą okolicę. Wyglądał jak upiór piekielny.

Efekt był tak wspaniale ponury, że Tadeuszek aż ręce założył w zachwycie, przyznając, że chociaż nie jest tchórzliwego usposobienia, zląkłby się niezawodnie, ujrzawszy niespodzianie w nocnej mgle takie zjawisko.

Ale, żeby się nadarzył choć jeden zbłąkany przechodzień, choć pastuszek, żeby sprawdzić na nim owo wrażenie!

Wtem, o radości!... z dala, spod lasu doleciał turkot, jakiś punkt czarny zamajaczył na gościńcu.

– Józefku, ktoś jedzie!... – zawołał Tadeuszek.

– Cicho, mały! Przykucnij gdzie za drzewem, aby cię nie dostrzeżono. A węgle czy świecą?

– Świecą doskonale.

– Byle nie zgasły nim wóz nadjedzie!

– Wlecze się, jak na złość, strasznie powoli.

– Silentium. Posłuchaj, czy dobrze słychać jęki?...

I tu Józefek wyrzucił z piersi rozdzierające duszę westchnienie.

– Wybornie!... wybornie!... – szepnął Tadeuszek.

Tymczasem turkot bryki, widocznie obficie naładowanej, coraz wyraźniej słyszeć się dawał.

Tadeuszek ukrył się w krzakach, by z daleka śledzić, co nastąpi. Wtem zawołał:

– Józefku! Na Boga!... Toż ksiądz bernardyn ze Słonima, co zwykle u nas przyrządza miody. Schodź co prędzej z drzewa!... – zawołał Tadeuszek przerażony nie na żarty.

– Ani myślę! – odparł Józefek rezolutnie.

Nie było już czasu na perswazje, zresztą Tadeuszek znał dobrze upór brata.

Nagle stała się rzecz niespodziewana. Wolno, jakby sennie wlokące się konie porwały się jak wicher, siedzący na koźle pachołek jęknął przeraźliwie: Jezus Maria!... potem jął wrzeszczeć wniebogłosy. Jakaś beczułka potoczyła się z wielkim łoskotem, a dwie gęsi, znajdujące się pod kozłem, z głośnym gęganiem trzepotały skrzydłami, zrywając się do lotu.

Konie niosły prosto w stronę rzeki, parskając spłoszone i nie dając się już powstrzymać. Kaptur bernardyna mignął tylko przed oczami wystraszonych chłopców i zniknął im z oczu w tumanie kurzawy.

Tadeuszek, niewiele myśląc, puścił się na przełaj ku Hrywdzie, na próżno powstrzymywany głośnym nawoływaniem brata:

– Oszalałeś!... oszalałeś!... – wołał Józefek, który szybko zszedł z drzewa i stał już na ziemi, zrywając z siebie co prędzej fatalne przebranie. – Wszystko się wykryje!... Ojciec jutro o tym się dowie!... Tadeusz! Daj pokój, Tadeuszku!

Ale chłopak pędził bez wytchnienia, jego dobre serce nie mogło znieść, aby sędziwy i poważany ksiądz kwestarz miał znaleźć się w tak przykrym położeniu z powodu ich niedorzecznej swawoli.

Do uszu jego dolatywał już głośny plusk wody i gwałtowne gęganie gęsi, które, poczuwszy właściwy sobie żywioł, rzuciły się hałaśliwie w bystre nurty Hrywdy.

Bryka na szczęście, uderzywszy o jakiś kamień, wywróciła się i tym sposobem zatrzymała spłoszone konie.

Ksiądz bernardyn stał już właśnie nieopodal, zażywszy tylko lekkiej, niespodzianej kąpieli, którą mu rozlatujące się na wszystkie strony bryzgi sprawiły, gdy go Tadeuszek dopadł i rzucił się do jego ręki wzruszony, obejmując kolana i pytając z niepokojem, czy nie uderzył się czasem boleśnie i czy mu się nic złego nie stało.

Zdumienie zacnego ojca bernardyna zwiększyło jeszcze nagłe pojawienie się tu, o tej spóźnionej porze, najmłodszego miecznikowicza.

Szeroko rozłożył ręce i zawołał raźno:

– Wszelki duch Pana Boga chwali!... A cóż to za błędny rycerz snuje się tu po nocy? Co tu robi nasz dzielny Tadeuszek?... Dziwy jakieś dzieją się, jak widzę, w Mereczowszczyźnie!...

– Darujcie, ojcze dobrodzieju! Przebaczcie winowajcy!... Toć myśmy powodem tej niefortunnej awantury!...

Dobroduszny bernardyn nie mógł jakoś połapać się na razie, o co chodzi. Tylko Michałek, woźnica majstrujący około koni, spojrzał spode łba na Tadeuszka i szepnął przez zęby:

– A to panicze zbytniki!... Toć na umór zlęknąć się można było!...

– Aa!... rozumiem już!... – śmiał się bernardyn dobrotliwie. – Czuję w tym starszego miecznikowicza sztuczkę. Wisus chłopak!... Wisus!... To on tam na wierzbie duszę pokutującą udawał?... A grzech, chłopcy!... A niepięknie!... Dobrze jeszcze, żeście na mnie trafili, choćby i co złego się zdarzyło, wszystko to Panu Bogu za pokutę ofiarowuję, ale gdyby tak jakie niewiasty nadarzyły się przypadkiem?... O nieszczęście nietrudno! Nużby spazmy, a Boże broń śmierć z przerażenia?... Na całe życie mielibyście niczym nieukojone wyrzuty sumienia!... Oj, źle robi ksiądz Konarski, że się tak za młodzieżą ujmuje, a prawi wciąż: żeby szkoły nie zasługiwały na miano katownicy i aż do Ojca Świętego o was zbereźników się kwapił, żebyście się z dyscypliną nie tak często kumali, a przecie lepiej było, gdy chłopcy znali rygor i mores. Czy w domu, czy w szkole bez tego nic!...

Odsapnął wzruszony przygodą i przemową, a zwłaszcza wspomnieniem o reformach Konarskiego, które w tej chwili były u wszystkich na ustach i na sercu, budząc ostrą krytykę wśród ludzi ceniących przede wszystkim dawniejszy system bezwzględnej surowości.

Ostatnich słów kwestarza wysłuchał też stojący już nieopodal Józefek, który, widząc, że Tadeuszka nie powstrzyma w biegu, sam też puścił się za nim w pogoń.

Obaj chłopcy mieli w tej chwili głowy spuszczone, w sercu Tadeuszka była serdeczna skrucha, w upartym Józefku tłumiona buta.

– Przepadły nasze gęsi!... – zawołał naraz Michałek, przerywając kłopotliwe milczenie.

I rzeczywiście wszyscy naraz zwrócili się w stronę przez Michałka wskazaną i dojrzeli ptaki pośpiesznie odpływające.

Chłopcy rzucili się do czółna, obiecując przypędzić wnet owych zbiegów do brzegu.

Michałek zaś przez ten czas z pomocą bernardyna doprowadzał do porządku brykę.

Zapomnieli jednak nieopatrzni chłopcy, że czółno przecieka i że trzeba raz po raz wyczerpywać wodę.

– A osieł ten Tomek! A cham przeklęty!... – jął urągać Józefek z pasją niewysłowioną.

– Józef!... A parol szlachecki?... Dałeś przecież słowo!... – oburzył się Tadeuszek, a twarz mu zapłonęła gniewem.

– Osły jesteście wszyscy, i ty, i twój Tomek, i ta cała twoja gwardia chłopska, której się już we łbie przewróciło dlatego, że za pan brat jesteś z nimi!... Słyszane to rzeczy dopuszczać chłopskie dzieci do poufałości, do wspólnej zabawy! I oto widzisz, jakie stąd wynikają skutki! Powiedziałem temu łotrowi, żeby czółno naprawił, a jemu ani w głowie! Żadnej subordynacji nie przyznaje!...

– Bo ty nie przemówisz nigdy do niego słowa po ludzku!... – ze zdwojoną energią odciął Tadeuszek, wyczerpując wodę.

Józefek wiosłował zawzięcie; udało im się wreszcie zapędzić wystraszone gęsi do brzegu. Ujął je Michałek, który już przez ten czas, zdjąwszy buty i po pas brodząc w wodzie, chciał paniczom na ratunek pośpieszyć.

Ksiądz bernardyn kazał pachołkowi ruszać prosto do stajni, sam zaś w towarzystwie chłopców udał się pieszo do domu, aby, jak mówił, swym późnym najazdem nikogo nie wystraszyć.

– Szkapiny mi dali w Dziewiątkowicach znarowione a marne; wlokłem się noga za nogą, aż tu się tak pod oną wierzbą rozbrykały! – dorzucił, dobywając tabakierkę i spoglądając z ukosa na zafrasowanych chłopaków. – Miarkowałem, że wcześniej znacznie do Mereczowszczyzny przybędę, a teraz musicie mnie cichaczem, aby psy gwałtu nie narobiły, do oficynki zaprowadzić.

– Ależ ja z przyjemnością moje łóżko ustąpię! – zawołał Tadeuszek uradowany, że chociaż drobną przysługę oddać jest w stanie.

– A sam pójdziesz znowu ludzi straszyć? – zaśmiał się bernardyn, biorąc chłopca za ucho.

– A brońże Boże!... Ale wybornie przespać się mogę na ziemi – odparł Tadeuszek.

Józefka dręczyła myśl, czy ma prosić księdza kwestarza o zachowanie przed ojcem tajemnicy co do ich nocnej wycieczki.

Ambicja nie pozwalała mu na to, ciarki jednak przechodziły po skórze na myśl, że ojciec srodze się rozgniewa.

Szczęśliwym trafem furtka ogrodowa nie była zamknięta i bez żadnej przygody udało się im wrócić do swego pokoju.

Józefek przesadzał się w uprzejmości dla gościa, chcąc go ująć, a w razie wykrycia całej historii mieć przynajmniej za sprzymierzeńca.

Ksiądz bernardyn, odmówiwszy pacierze i układając się do snu, rzekł strapionym chłopcom na pociechę:

– Wiedzieć macie, że co do mnie, to ja tam przed miecznika trybunałem skarg na was rozwodzić nie myślę. Ale radzę wam z duszy nie robić takich zbytków, bo to i niepięknie, i dla ludzi we wsi zgorszenie, jak się dowiedzą, że synowie miecznika bawią się tak nieprzystojnie! A teraz westchnąć z serca do Pana Boga i marsz do poduszki!

Chłopcy ucałowali rękę bernardyna i skwapliwie wypełnili jego polecenie.

 

 

*     *

 

*

 

 

Michałek jednak nie czuł się wcale w obowiązku zachować tajemnicy. Nazajutrz rano wszyscy domownicy opowiadali już sobie o przygodzie księdza kwestarza i pan miecznik wcześniej, niestety, od swojej Tekluni dowiedział się o wszystkim.

Marsową postawą przywitał chłopców i nie dopuścił ich nawet do zwykłego ucałowania ręki ojcowskiej na dzień dobry.

– A nicponie!... – krzyknął na wstępie – włóczyć mi się będziecie, jak łotrzyki po nocy!... Takiej to z rodzonych synów doczekałem się pociechy? Tadeuszek jeszcze smarkacz, ale Józef o trzy lata starszy, zamiast miarkować brata w swawoli, sam do niej pochop mu daje! Wstyd i konfuzja dla mnie i dla całej rodziny! Infimistom nie przystałoby nawet w takie facecje się bawić!... W diariuszu mym pod datą dzisiejszą wpisać masz, Anusiu, cały ten wielce sercu memu przykry casus, który spotkał czcigodnego ojca Bonawenturę zasługującego na mój niezmienny afekt i konsyderację.

– Salve frater amantissime! salve!... – zawołał, wyciągając obie ręce do wchodzącego bernardyna. – Będziesz miał, ojcze mój łaskawy, pełną satysfakcję za niebywały eksces tych urwisów. Żadne submitacje i eksplikacje nie pomogą! – dorzucił, rzucając okiem w stronę żony, która, wielce zafrasowana, stała na uboczu. – Na chleb i wodę zamknąć smyków do lamusa! Może im się tych paskudnych figlów odechce!

– Ależ mieczniku kochany! In illo tempore myśmy też skorzy bywali do psoty i swawoli!... – począł żartobliwie łagodzić sprawę zacny ksiądz bernardyn. – Nie tacy znów miecznikowicze ekscessanci, żeby ich za pustoty do kryminału pakować!...

– Ludwisieńku!... Zmiłuj się, kochanieńki!... – wmieszała się pani Tekla. – Toć prawda, że dzieciuki winne, ale pomiarkuj, że to jeszcze młode, więc głupie, ale na ogół przecież statku dobrego!... Ludwi...

– Ani słowa więcej!... – krzyknął groźnie miecznik i tupnął nogą niecierpliwie. – Żadnych eksplikacyj, powiedziałem! W tej chwili chłopców zamknąć do lamusa i klucz mi oddać do ręki. Dixi!

Jak niepyszni wynieśli się młodzi winowajcy z ojcowskiej komnaty, pani Tekla nie śmiała nawet podejść do synów, widząc, jak srodze małżonek rozgniewany, obrzuciła tylko ciepłym, serdecznym spojrzeniem swego ulubieńca Józefka, Anusi zaś udało się w przelocie uścisnąć Tadeuszka i szepnąć mu na ucho:

– Mój biedny, kochany kociak!...

Chciała pójść z braćmi, lecz ojciec wyjrzał właśnie ze swego pokoju i rzekł surowo:

– Powiedziałem waćpannie, ażeby mi zakonotowała w diariuszu, czy waćpanna także rebelie jakie wyprawiać zamierzasz?

Pomimo wielce pogodnego humoru księdza bernardyna, pomimo długich i szczegółowych roztrząsań o ważnych sprawach kraju, którymi się miecznik przejmował wielce i rad był, mając się przed kim wygadać, ogólne usposobienie całego domu było chmurne przez dzień cały. Pani Tekla wciąż wzdychała, Anusia nawet nie podeszła do ulubionych krosienek, Kasia chodziła na paluszkach, jak gdyby był ktoś chory w domu i trzeba zachowywać podobne ostrożności.

Panna Kościuszkówna, daleka krewna, bawiąca od pewnego czasu u miecznikostwa, zwykle przez wszystkich ciocią Zuzią zwana, wzruszała ramionami, składając ręce z trwogą:

– Tekluniu, duszko – szepnęła do miecznikowej – jakżeż tak zostawić dzieciuki w tej ciemnicy?... Ta choćby im obiad posłać ukradkiem, jak myślisz, siostruńciu, serce? A jak pan brat się dowie, to już ja całą winę przyjmę na siebie. Nie mogłam, serdeńko – tak mu powiem – jak mi Bóg miły! nie mogłam myśleć, żeby krew krwi naszej głodem przymierać miała.

– Nie! nie, proszę ja bardzo Zuzi, niech Zuzia tego nie robi!... Ludwik strasznie by się rozgniewał, gdyby się dowiedział, że jego rozkaz nie został ściśle wypełniony! Chleb i wodę im posłałam i zaklinam Zuzię na wszystkie świętości, żebyś się nie kusiła nawet o zmianę wyroku ani wbrew woli jegomości cokolwiek przedsiębrała!...

Lecz miecznik miał zwyczaj drzemać trochę po obiedzie. Z tej chwili skorzystała Anusia, aby ukradkiem podsunąć się niepostrzeżona do lamusa i przez mały otwór rzucić chłopakom gruszek przyjętych radosnym okrzykiem przez uwięzionych braci.

Ze szczeliny spoglądały ciekawie dwie pary oczu.

– To ty, Anusiu?... – zawołał Józefek – a ja myślałem, że to Kasia wdrapała się na ten przymurek...

– A któżby, jak nie poczciwa Czajka!... – Zaśmiały się serdecznie oczy Tadeuszka, spotkawszy się oko w oko z Anusią.

– Bardzo wam się czas dłuży? – szepnęła.

– Niekoniecznie! Znaleźliśmy dwa dobre kije, którymi fechtujemy się dla wprawy.

– Chciałam ci, Tadeuszku, przynieść twego Plutarcha, ale chyba za ciemno na czytanie?

– Dziękuję ci, jakaś ty dobra! – odparł Tadeuszek – mógłbym wprawdzie czytać jako tako w półmroku, ale niech już pokuta będzie zupełna. Wyrzekam się dobrowolnie tej przyjemności, a do najmilszych bohaterów dopiero jutro powrócę.

– A dajże pokój z książkami, moja Anusiu – wtrącił Józefek – lepiej byś nam porządny kawał szynki lub kiełbasy zdobyła na podwieczorek!

– Niepodobna, bo klucze od spiżarni mama schowała i ciocia Zuzia ma zapowiedziane, żeby żadnego prowiantu nie dostarczyć do lamusa.

– Więc i mama, i ciocia Zuzia... wszyscy na nas się sprzysięgli?...

– Nie, ale nie chcą ojca drażnić...

– No, jakoś to będzie! Do wieczora się wytrzyma! A kolację dostaniemy? Jak myślisz? – zapytał Józefek ciekawie.

Anusia rozglądnęła się przezornie dokoła, po czym szepnęła tajemniczo:

– Ksiądz kwestarz powiedział, że zagra z ojcem w mariasza, a gdy zobaczy, że ojciec w dobrym jest humorze, wówczas jako wygraną swą zaproponuje wypuszczenie was wcześniej z karceresu.

– A to zacna dusza w tym księdzu Bonawenturze, jak mi Bóg miły, dam mu od siebie dwa złote na klasztor – zawołał Józefek.

– I ja także oddam mu swoje oszczędności – dodał Tadeuszek z zapałem.

– Uciekam już co prędzej, bo jeśli ojciec się obudził i z okna mnie dostrzeże, dostanę burę!...

To mówiąc, Anusia pomknęła jak strzała wśród krzewów i zieleni.

Rzeczywiście, dzięki zabiegom księdza bernardyna, pokutę chłopcom skrócono, z surowym jednak od ojca napomnieniem: Tylko wam się z łaski najmilszego sercu memu gościa tak upiekło, bo inaczej, jakem Sodalis Marianus, siedzielibyście trzy dni całe o chlebie i wodzie!...

 

 

*     *

 

*

 

 

Wakacje zbliżały się ku końcowi. Trzeba było już myśleć o powrocie do Lubieszowa.

Józefek chodził smutny, bo wspomnienie o rygorze klasztornym przejmowało go dreszczem. Wyprzedził już Tadeuszka w naukach; jednocześnie wstąpili do infimy, Józefowi, jako starszemu, nie bardzo było to miłe, ale udało mu się przebrnąć syntaksę, uczył się już tam historii powszechnej (co wzbudziło zazdrość w pilnym niezmiernie i chciwym wiedzy Tadeuszku) i obecnie przechodził na poetykę.

Ale od ichmościów panów konwiktorów ojcowie pijarzy wymagali posłuszeństwa, nie znosili niesforności, krnąbrności, swarów, zalecali gorliwie czytanie książek, do których Józefek, choć zdolny wielce, nie miał wcale zamiłowania.

Od czasu reform wprowadzonych przez ks. Stanisława Konarskiego w nowym warszawskim konwikcie księży pijarów (otworzonym w 1754) i w Lubieszowie (czyli Nowym Dolsku), ojcowie niezwłocznie u siebie wprowadzili takież porządki, słynne prawo i zwyczaje konwiktu warszawskiego księży pijarów do czytania dwa razy „na rok” ichmość panom konwiktorom.

Był to szereg wskazówek, bardzo mądrze i zacnie pomyślanych, które uczniowie powinni byli stosować w czynie.

– Tadeuszku! – zawołał Józefek, przeciągając się raz na świeżo skoszonym sianie w ustronnym zakątku ogrodu i z żalem myśląc, że się już te dni swobody wkrótce zakończą – a czy potrafiłbyś jeszcze powiedzieć z pamięci owo zakończenie praw i zwyczajów konwiktu, któreś tak recytował ekspedite w Lubieszowie?

– O! tak pięknych rzeczy się nie zapomina! – zawołał Tadeuszek, a w oczach jego błysł ogień szczerego zachwytu.

– Jakże to? Jakże to?... powiedz nam, Tadeuszku – prosiła Kasia.

– No, kropnij orację!... – zaśmiał się Józefek – pewno się zatniesz, bo, mówiąc między nami, wcale się dobrą pamięcią nie odznaczasz, a tylko wysiłkiem i pracą bierzesz!...

Tadeuszek zarumienił się po same białka, przykro mu się zrobiło, że brat dotknął najdrażliwszą dla niego strunę, właściwie bowiem było w tym trochę prawdy, choć nikt mu z tego nigdy zarzutu nie czynił, widząc, jak był nadzwyczaj pilny i jak się chętnie do nauk przykłada.

– Spróbuję przypomnieć sobie... – rzekł, zawahawszy się nieco, jakby zbierając myśli.

– Poczekaj, poczekaj! Anusia nadchodzi. Ona też chętnie posłucha, jeśli to coś ładnego – rzekła Kasia.

Jakoż z dużym bukietem w ręku ukazała się Anusia w cienistej alei.

Tadeuszek stał z jedną ręką założoną na piersiach, wyprostowany jak struna, brwi zmarszczył, jego mały, figlarny nosek chwytał powietrze, myśl pracowała widocznie nad odszukaniem w pamięci owego okresu.

– Słuchaj, Anula! Oto własnymi słowami księdza Stanisława Konarskiego przemawiać ma ten oto jegomość pan konwiktor – wołał Józefek, zawsze drwiącym tonem wyrażający się o młodszym bracie. Na ostatek napomina się i zawsze napominać się będzie ichmość panów konwiktorów... – rozpoczął, przybierając głos sztucznie robionej powagi. – Dalej, Tadeuszku!...

–...aby sami z siebie – podchwycił Tadeusz – do dobrego się mieli, tym, którzy o nich zleconą pieczę mają, ludzkością i grzecznością powodować się dali, a do martwiących siebie nie przypuszczali sposobów, które nie mniejsze przełożonym, jako im samym zwykły czynić przykrości.

– Już co to, to mocno wątpię – przerwał Józefek – jak mnie skóra boli, im to chyba subiekcji nie przyczynia zgoła!...

– A właśnie, że karać jest może boleśniej, niż być karanym – wtrąciła Anusia.

– No, krop dalej, Tadeuszku!... et peccare oderint virtutis amore, non formidine poenae... – podpowiadał znów Józefek z udanym przejęciem, robiąc przy tym pocieszne grymasy.

– Co to znaczy?... my nie rozumiemy po łacinie – rzekła Kasia.

– I będą unikali grzechu z miłości cnoty, a nie z obawy kary...

– Ach, jak to pięknie powiedziane!... – westchnęła Anusia.

–...Trzeba, aby często tę, dla której zrodzeni są, na pamięć sobie przywodzili Ojczyznę – mówił w dalszym ciągu Tadeuszek bez zająknienia i z głębokim uczuciem – onej miłością zaraz z młodych lat pałać poczynali, a jej nadziei o sobie powziętej odpowiadając, dobrowolnie od wszelkich umiejętności do pięknych obyczajów i do swoich przeznaczeń sposobili się życia, aby nade wszystko gruntowali się w miłości wiary świętej, za którą ich przodkowie krew lali, w bojaźni Bożej i cnotach chrześcijańskich, z których kto ogołoconym jest, i sobie samemu, i Pospolitej Rzeczy dobrym być nie może...

– Tadeuszku! Musisz koniecznie przed ojcem wypowiedzieć to samo!... – zawołała Anusia wzruszona, miała bowiem serce nadzwyczaj czułe i wrażliwe i dumna była niezmiernie, że ukochany braciszek tak pięknie przemawiać z pamięci potrafi!

Tadeuszek sam był rad z siebie, że mu owe dawno już niepowtarzane słowa tak gładko jednak płyną.

–...Religia, sumienie i honor oto jedyne szlachetne do dobrego pobudki – recytował po krótkiej przerwie – którymi jeśli się ichmość panowie konwiktorowie rządzić zechcą, żadnej w tym miejscu nie doświadczą przykrości i tym mniej tęsknić będą...

– Och!... ja tam zawsze w Lubieszowie tęsknić będę za domem!... – przerwał Józefek.

–...i tym mniej tęsknić będą – powtórzył Tadeuszek – im lepiej się o tym przekonają, że młodzi ludzie, do wyższych zwłaszcza przeznaczeni w społeczeństwie stanów, muszą koniecznie żyć i dorastać pod nieodstępnym dozorem, muszą być pilnowani, nauczani, napominani i wszelkimi sposobami prowadzeni...

– O!... oj!... oj!... aż mi się cni od tych wszystkich...ni,...ni,...ni!... Kończ już prędzej i nie skrzecz mi nad uchem jegomość, panie konwiktorze!... – skrzywił się Józefek, spluwając.

– Tss... tss... – uciszały go razem obie siostry.

–...I wszelkimi sposobami prowadzeni do cnoty, do prawdziwej mądrości, bo inaczej wszystko by się obróciło w dziczyznę. Te prawdy, te uwagi uczynią ichmościom wdzięczny i przyjemny ten tu sposób edukacji...

– Niekoniecznie!... – wtrącił znów niepoprawny Józefek.

–...i te wszystkie prawa i zwyczaje konwiktu, z których oby jak największy pożytek na całe życie dla siebie, rodzin swoich i Ojczyzny odnieśli, niechaj da Bóg w Trójcy jedyny!

– Nareszcie! Finis coronat opus! – westchnął Józefek, jakby z wielką ulgą.

– Jeśli ci tego słuchać nie było miło, to po cóżeś mnie sam do recytowania namówił?... – rzekł Tadeuszek z wyrzutem, do głębi złośliwością brata urażony.

– Bom myślał, że na pewno zapomniałeś i chciałem sobie dworować trochę z pana brata... – odparł Józefek bez namysłu.

– Jakiś ty niedobry, Józefku!... Zawsze Tadeuszkowi dokuczyć lubisz... – zawołała Anusia ujmująca się stale za pokrzywdzonym.

– To nic, Anusiu!... nie gniewam się o to na Józefka – odparł Tadeuszek bohatersko – bo widzisz, to mi hartuje i wyrabia zbyt może miękki mój charakter!... – dorzucił z prostotą.

– A ty przecież masz być kiedyś mężny i waleczny jak sam Tymoleon! Oj ty, ty!... złote serce masz doprawdy, mój chłopaku!... – mówiła Anusia, tuląc w objęcia zarumienionego wzruszeniem braciszka.

– A jak Tadeuszek składnie mówił, jak z ambony!... – dziwiła się Kasia.

– Dostanie za to całą misę truskawek, które sama uzbierałam przed chwilą – rzekła Anusia.

– A ja?... – zawołał Józefek, zrywając się.

– Możesz sobie sam uzbierać.

– Okrutna niewiasto!... I gdzież tu sprawiedliwość?... – wykrzyknął Józefek rozpaczliwie. – Ja przecież namówiłem Tadeuszka na to, aby wam tu kropnął orację, ja według własnego zdania Tadeuszka przyczyniam się do wyrobienia w nim charakteru i za te wszystkie zasługi jego spotyka nagroda, a mnie kara!... Zaliż nie żywisz wcale afektu dla mojej persony, nadobna miecznikówno?... – rzekł, przykładając rękę do serca i przyklękając nagle na jedno kolano: – Je vous aime ma belle! ma mignonne!... – dorzucił najsłodszym, na jaki mógł się zdobyć głosem.

Nauka francuszczyzny, jak widzę, w las nie poszła! – zaśmiała się Anusia. – Ale słowo się rzekło, truskawki są już własnością Tadeuszka, a on, mam nadzieję, nikogo nie skrzywdzi?...

– Tak – potwierdził Tadeuszek – powiedz tylko, gdzie są, a zaraz skoczę i tu na tym świeżo skoszonym sianie urządzimy sobie ucztę Lukullusową...

– Ten musi zawsze coś z historii!... – zaśmiał się Józefek. – Nie ma co mówić! Ojcowie będą mieli kiedyś z ciebie większą niż ze mnie pociechę, bo już jesteś na onej drodze i do cnoty, i do prawdziwej mądrości, przeto nie obrócisz się w dziczyznę!

I w kilka chwil później cała czwórka w przykładnej zgodzie pochylona była nad pełną misą wyśmienitych truskawek, które znikały z poczwórnym pośpiechem przy wesołych żartach i śmiechu.

– Moja Anusieńko... Gdybyś ty mogła dopomóc mi w jednej rzeczy... – przymilał się raz Tadeuszek, obejmując siostrę za szyję.

– W czymże na przykład?... – zdziwiła się Anusia.

– Chciałbym urządzić pożegnalny podwieczorek dla mego plutonu.

– Plutonu?

– Tak, dla moich żołnierzy...

– Bosonogich, dodaj dla ścisłości – wtrącił Józefek, wydymając usta pogardliwie.

– To rzeczy nie zmienia – odparł spokojnie Tadeuszek. – Potrzebuję prowiantu dla szesnastu dzielnych moich towarzyszy broni.

– Jak to brzmi wspaniale!... – zaśmiała się Anusia.

– Adiutantem zaś przybocznym generała jest Tomek Nicpoń – zaśmiał się na cały głos Józefek.

– Tomek jest najzdolniejszy z moich żołnierzy i właśnie chcę go dziś mianować zastępcą w czasie mojej nieobecności – tłumaczył siostrze Tadeuszek, wcale docinkami Józefka z tropu niezbity.

– Tymoleon!... Istny Tymoleon!... jak matkę kocham – wołał Józefek, wywracając nagle kozła na trawniku. – Nie wadziłoby swój regiment na usługi Rzeczypospolitej ofiarować. Kto wie? Może król jegomość orderem cię łaskawie obdarzyć raczy za twoje merita!...

– Dajże już pokój, Józefku, bo nawet nie pozwolisz przyjść do słowa – niecierpliwiła się Anusia.

– Widzisz, Anusiu, oni tak są moim wyjazdem przygnębieni, że chciałbym im dla dodania animuszu i ochoty do dalszych praktyk urządzić dziś wielkie ćwiczenia z sypaniem szańców, co zajmie dość czasu. Będziemy zdobywali fortecę tam na wzgórku; zapowiedziałem, że mogą też przyjść ochotnicy do pomocy, zbierze się więc gromadka nie lada, jakże im potem nie dać posiłku i nie ugościć należycie? Nie trzeba nam frykasów, ale parę bochenków razowego chleba, sera, ogórków, miodu, gruszki i śliwki są też do twej dyspozycji oddane, a dziś w Kosowie zakupiłem kilka wiązek obwarzanków i pierników.

– Ach! jakież to będzie ciekawe! To doprawdy ma być bitwa, Tadeuszku? – dopytywała Kasia. – I będą ranni?... Może szarpie nagotować?... – dodała ciszej, z pewnym niepokojem.

– Nie, do tego nie dopuszczę, aby kogokolwiek poturbowano, ale muszą moje zuchy dzielnie bronić sztandaru!... – odrzekł Tadeuszek z zapałem – i o to cię poproszę, Kasieńko, żebyś nam przysposobiła proporzec. Już ja ci powiem, jak go masz zrobić.

– Dobrze, dobrze, serdeńko. I ordery nawet sama mogę rozdawać tym, których uznasz za najbardziej walecznych!... – zawołała Kasia z przejęciem.

– Cum bono, bonus eris, cum pervertis perverteris!... – zaśmiał się Józefek – co znaczy po naszemu: Z jakim kto przystaje, takim sam się staje. Taką nam zawsze ksiądz prefekt admonicję daje w Lubieszowie.

– Dlaczego to stosujesz w tej chwili? – zapytał żywo Tadeuszek.

– Ano, myślę, że schłopiejesz kiedyś nie na żarty, wdając się z tą umorusaną zgrają!...

– To ja ci też odpowiem niemniej mądrym przysłowiem: Nobilitas morum plus valet quam genitorum!... – zawołał Tadeuszek, w którego oczach zapłonęły iskry szczerego przekonania o słuszności przytoczonego cytatu: Kto ma piękne obyczaje, taki się szlachcicem staje!...

– Wiwat Tadeuszek!... Dobrze mówisz, mój braciszku – rzekła Kasia.

– Nie da się on zjeść w kaszy ani prześcignąć w mądrym słowie, ten nasz wojak najmilejszy!... – dorzuciła Anusia zadowolona, że młodszy brat tak przytomnie na poczekaniu odpowiedź znaleźć potrafił. – Idź, zbieraj swój hufiec, a ja już biorę na siebie, że uczciwe mieć będzie przyjęcie i poczęstunek.

– Dziękuję ci, Anusiu, serdeńko, ale pozwól zrobić sobie uwagę, że nie mam hufca czyli chorągwi, bo każda chorągiew kawalerii narodowej składać się musi z czternastu towarzyszów i tyluż szeregowców. Ja zaś dowodzę plutonem lekkiej piechoty, są to dymowi rekruci, a właściwie ochotnicy.

– To mi już kiedyś innym razem wyłożysz, mój kocie – przerwała mu, śmiejąc się Anusia – teraz muszę się zająć co prędzej dostarczeniem przystojnego furażu. – Chodźmy, Kasiuniu! – zawołała na siostrę, kierując się ku domowi.

– A ja dosiędę tymczasem moją Strzałkę – rzekł Józefek – i zażyję miłego spaceru, bo ci dymowi rekruci, ta bosa infanteria Tadeuszka, już mi kością w gardle stoi!

Tadeuszek przyłożył usta do zawieszonej przez ramię trąbki i zatrąbił trzy razy na werbunek.

Był to znak umówiony, na który zbierali się towarzysze zabawy oczekujący już z niecierpliwością owego sygnału.

Pierwszy nadbiegł Tomek. Zuchowaty miał wygląd, bystre spojrzenie, w którym malowało się zarazem głębokie, serdeczne do Tadeuszka przywiązanie.

– Dobrze, żeś przyszedł wcześniej, mój Tomku – rzekł mały wódz z powagą – mam ci bowiem powierzyć w mojej nieobecności dozór nad naszym oddziałem. Zanim na święta tu powrócę, powinniście dobrze w mustrze się wyszkolić, a już ci za to jakąś piękną obmyślę nagrodę, gdy mi tylko dobrze się sprawisz!

– A czyż może być większe dla mnie szczęście, jak rozradować mego złocieńkiego, mileńkiego panicza! – i to mówiąc, Tomek pochylił się, jakby chcąc ucałować rękę Tadeuszka, którą ten jednak cofnął co prędzej, a twarz jego oblał gorący rumieniec.