Paulina - Aleksander Dumas ojciec - E-Book

Paulina E-Book

Aleksander Dumas ojciec

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
  • Herausgeber: Ktoczyta.pl
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2016
Beschreibung

Powieść Aleksandra Dumas’a nosząca znamiona powieści szkatułkowej. Jednym z bohaterów jest sam autor książki, głównymi bohaterami są zaś Alfred de Nerval i Paulina de Małlien. Młodzi zakochują się w sobie, ale nie mogą być razem ze względu na różniące ich statusy majątkowe. Historia ich niespełnionej miłości pełna jest nieoczekiwanych zwrotów akcji. Podczas gdy Alfred wyjeżdża, by dorobić się majątku i poślubić ukochaną, Paulina wychodzi za mąż za bogatego, ale okrutnego hrabiego. Mężczyzna ten skrywa pewną mroczną tajemnicę. To właśnie ona przyczyni się do dramatu, jaki spotka bohaterkę.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Aleksander Dumas ojciec

Paulina

Warszawa 2016

Rozdział I

Pod koniec roku 1834 zeszliśmy się wieczorem jednej soboty w małym saloniku, przylegającym do sali fechtunkowej Grisiera, słuchając z floretem w ręku i cygarem w ustach, uczonych teorii naszego profesora, przerywanych od czasu do czasu anegdotkami, zastosowanymi do okoliczności. Wtem, drzwi się otworzyły i ukazał się w saloniku Alfred de Nerval.

Kto czytał opis moich podróży po Szwajcarii, przypomni sobie młodego człowieka, towarzyszącego tajemniczej, zawsze zawoalowanej kobiecie, którą po raz pierwszy spotkałem w Fluelen, gdy razem z Franciszkiem spieszyłem do łódki, by nią dopłynąć do kamienia Wilhelma Tella. Czytelnik przypomni sobie, że Alfred de Nerval, razem z którym miałem odbyć moją wycieczkę, wyprzedził mnie i odbił właśnie od brzegu w chwili, gdy byłem już od niego oddalony zaledwie o trzysta kroków, dając mi ręką znak przyjacielskiego pożegnania, które również mogłem sobie wytłumaczyć tymi słowy: „Przepraszam cię kochany przyjacielu, byłbym ci towarzyszył z wielką przyjemnością... ale nie jestem sam i...” Na to odpowiedziałem innym gestem, który miał znaczyć: „Doskonale cię rozumiem...” Zatrzymałem się, skłoniłem na znak zezwolenia, sam jednak niezadowolony, bo nie mając ani łódki, ani przewoźników, nazajutrz dopiero mogłem odbyć projektowaną wycieczkę. Powróciwszy do hotelu, zapytałem czy znano tu kobietę, z którą odpłynął Alfred? Odpowiedziano mi, iż wiadome było tylko to, że nosiła imię Pauliny i była bardzo cierpiąca.

Zupełnie już zapomniałem o tym spotkaniu, kiedy zwiedzając gorące źródła w Pfeffers, ujrzałem Alfreda de Nerval, prowadzącego pod rękę młodą kobietę, widzianą już w Fluelen, która i tym razem zdawała się pragnąć zachować zupełne incognito. Na mój widok cofnęła się, lecz, niestety, ominąć mnie nie mogła. Droga, którą postępowaliśmy, była rodzajem mostku złożonego z dwóch mokrych i śliskich tarcic, położonych wzdłuż muru podziemnego, wzniesionego o jakie czterdzieści stóp ponad przepaścią, wśród której wody Tamizy uderzały z łoskotem i szumem o swe czarne marmurowe łożysko. Tak więc tajemnicza towarzyszka mego przyjaciela osądziła, że wszelka ucieczka jest niemożliwa i zapuściła też szybko woalkę na twarz i tak zasłonięta z wolna się ku mnie zbliżała.

Opowiadałem już, jakie wrażenie wywołała wówczas na mnie ta kobieta, blada i lekka jak cień, postępująca bez trwogi nad brzegiem przepaści, jak gdyby już nie należała do tego świata. Alfred chciał, aby przeszła sama, lecz nie puściła jego ramienia, tak że wkrótce znaleźliśmy się wszyscy troje na szerokości dwóch stóp; chwila ta jednak minęła jak błyskawica. Szczególna istota, podobna do rusałki igrającej pianą wodospadu, nachyliła się nad przepaścią i przesunęła się jak cień ponad nią, nie dość jednak szybko, bym nie mógł dostrzec jej twarzyczki spokojnej, słodkiej, choć bladej i wynędzniałej cierpieniem. Wówczas to zdawało mi się, iż nie po raz pierwszy ją widzę; w umyśle moim obudziło się niepewne wspomnienie, jak gdybym widział ją, dziś tak bladą i zmienioną, dawniej jaśniejącą zdrowiem, okrytą kwiatami, pląsającą radośnie przy dźwiękach muzyki. Gdzie?... nie wiedziałem; kiedy?... na to pytanie również odpowiedzi znaleźć nie mogłem. Było to widzenie, sen lub wspomnienie, które dziś nikło jak mgła.

Powróciłem do hotelu, pragnąc koniecznie raz jeszcze ją zobaczyć, chociaż czułem, iż było to z mej strony prawie niegrzecznością. Nieznajomej jednak ani Alfreda nie zastałem już w kąpielach w Pfeffers.

W dwa miesiące po tym drugim spotkaniu, znajdowałem się w Baveno, przy Lago Maggiore.

Był to piękny jesienny wieczór. Poza łańcuchem Alp niknęło słońce, wschód nieba jaśniał już tysiącem gwiazd. Okna mego pokoju wychodziły na taras pokryty kwiatami. Zeszedłem tam i znalazłem się wśród gaju oleandrów, mirtów i pomarańcz. Nie ma nic milszego nad kwiaty, gdziekolwiek się je spotka – w ogrodzie, w polu lub w lesie; dziecię, kobieta czy też mężczyzna, zrywa je i nic zadawalając się ich widokiem, wonią ich nasycić się pragnie. Nie mogłem i ja oprzeć się pokusie; zerwałem kilka pachnących gałązek, oparłem się o balustradę z różowego granitu i spojrzałem na jezioro, od którego oddzielał mnie szeroki gościniec, prowadzący z Genewy do Mediolanu. Księżyc ukazał się od strony Sesto, a światło jego zaczynało właśnie oświecać wierzchołki gór i odbijało się w spokojnym, cichym wód przezroczu; milczenie otaczało mnie wokoło: ziemia, jezioro i niebo – milczały... Noc rozpoczynała swój bieg smętny i wspaniały. Wkrótce pośród grupy drzew, otaczających jezioro, rozległy się harmonijne i rzewne tony słowiczej pieśni. Przez chwilę drżały w powietrzu przeczyste, miarowe tony i rozsypały się w iście srebrzystą kaskadę dźwięków... Był to jedyny odgłos wśród cichej, uśpionej natury. Powoli jednak z dala inny znów odgłos doszedł do mego ucha. Zdawało mi się, że słyszę turkot powozu, toczącego się od strony Doma d’Ossola. Słowik na nowo rozpoczął swoją pieśń i pochłonął nią całą moją uwagę. Gdy zamilkł, posłyszałem na nowo odgłos szybko zbliżającego się powozu. Mój dźwięczny sąsiad rozpoczął raz jeszcze swą nocną modlitwę: lecz tym razem zaledwie wygłosił ostatnią nutę, na zakręcie drogi ukazał się powóz pocztowy, unoszony przez dwa dzielne konie; na drodze prowadzącej do hotelu, o dwieście kroków ode mnie, pocztylion silnie trzasnął z bata, tym sposobem dając znać koledze o swym przybyciu.

Wkrótce brama się otworzyła i nowy powóz wyjechał, w chwili gdy nadjeżdżający zatrzymał się przy balustradzie tarasu, o którą byłem oparty.

Noc, jak wspomniałem, była piękna, pogodna i cicha, podróżni, widocznie chcąc użyć przyjemności nocnego chłodu, kazali spuścić firanki powozu. Było ich dwoje, mężczyzna i kobieta okryta szalem czy płaszczem, z głową pochyloną w tył, oparta na ramieniu młodego człowieka. W tej chwili pocztylion wyszedł, niosąc w ręku zapaloną latarnię. Przy blasku światła poznałem Alfreda i Paulinę.

– Zawsze ona i zawsze ona!

Zdawało się, iż siła ważniejsza niż przypadek popychała nas ku sobie.

– Zawsze ona! lecz jakaż blada; umierająca, cień prawie; a jednakże ta twarz zmieniona przypominała mi niepewny obraz kobiety, która żyła w mojej pamięci, i za każdym ukazaniem jakby wydobyć się chciała na powierzchnię, prześlizgując się w mych myślach, jak w marzeniach Osjana.

Chciałem już wymówić imię Alfreda, przypomniałem sobie jednak, jak bardzo towarzyszka jego pragnęła być nie poznana i zatrzymałem się. A jednak, uczucie takiej serdecznej litości pociągało mnie ku niej, iż zapragnąłem dać jej poznać, że jest ktoś, co modli się Bogu, by dusza jej drżąca nie opuszczała jeszcze wdzięcznego ciała, którego życiem była. Wziąłem bilet wizytowy i napisałem na nim ołówkiem:

Niech Bóg czuwa nad podróżnymi, pociesza zasmuconych i leczy cierpiących.

Włożyłem go w środek bukietu z mirtu, róż i kwiatów pomarańczy i rzuciłem do powozu. W tej chwili pocztylion odjechał, nie dość prędko jednak, bym nie dojrzał Alfreda pochylającego się ku latarni dla przeczytania mego bileciku. Zwrócił się ku mnie, dał znak ręką i powóz zniknął za węgłem domu.

Odgłos odjeżdżających ucichł, nie przerwany tym razem śpiewem słowika. Zbliżyłem się do krzaków; czekałem całą godzinę, oparty o balustradę tarasu... Na próżno. Wówczas smutne opanowały mnie myśli; wyobraziłem sobie, że ów ptak śpiewający swoją pieśń pożegnalną, to dusza młodej dziewicy, żegnającej ziemię, że kiedy on przestał śpiewać, ona zapewne opuści tę ziemię.

Cudowne położenie hotelu umieszczonego u skraju Alp, przy granicy Włoch; obraz cichy i ożywiony jeziora Lago Maggiore z jego trzema wyspami, z których pierwsza istnym jest ogrodem, druga wdzięcznym siołem, a trzecia pałacem; pierwsze śniegi pokrywające wierzchołki gór i ostatnie upały jesieni wiejące od Morza Śródziemnego; wszystko to zachęciło mnie do dłuższego pobytu w Baveno. Przebyłem tam tydzień jeszcze, potem udałem się do Arona, a stamtąd do Sesto Calende.

Tam oczekiwało mnie już ostatnie wspomnienie Pauliny; tam zgasła gwiazdka jej życia, tam postać jej lekka o grób potrąciła.

Młodość zniszczona, piękność zwiędnięta, serce złamane, wszystko to pochłonął grób, zamknięty tak tajemniczo nad trupem jak gęsty woal zasłaniający twarz młodej kobiety za życia, pozostawiając jedynie dla zaspokojenia ludzkiej ciekawości, wyryte na kamieniu imię; Paulina.

Poszedłem grób ten odwiedzić, a wznosił się on w prześlicznym ogrodzie, na wzgórzu ocienionym krzewami, na pochyłości wzgórza, położonego tuż nad jeziorem. Było to późnym wieczorem; kamień grobowy odbijał się biało przy jasnym świetle księżyca; usiadłem przy nim, starając się zebrać wszystkie rozpierzchłe o młodej kobiecie wspomnienia; i tym jednak razem pamięć wypowiedziała mi posłuszeństwo. W niekształtnej mgle rozpływały się one – nie mogłem zgłębić tajemnicy. Odtąd myśl o tej dziwnej istocie odpychałem od siebie i udawało mi się aż to do dnia, w którym spotkałem znów Alfreda de Nerval.

Łatwo można pojąć, jakie myśli opanowały mój umysł na ten niespodziewany widok. W jednej chwili przypomniałem sobie wszystko: łódź mknącą po jeziorze, most podziemny, podobny do przedsionka piekieł, gdzie podróżni zdają się być cieniami; mały zajazd w Baveno, u stóp którego przejechał powóz żałobny, na koniec kamień biały, gdzie przy blasku księżyca, wśród gałązek mirtu, pomarańczy i różowych oleandrów można było odczytać imię Pauliny.

Pobiegłem do Alfreda jak człowiek, który od dawna zamknięty w podziemiu, biegnie ku drzwiom, przez które wciska się promień światła. Uśmiechnął się smutnie, ściskając moją rękę, jak gdyby chciał powiedzieć, że mnie rozumie. Cofnąłem się, gdyż przyszło mi na myśl, że Alfred, mój przyjaciel od lat piętnastu, weźmie za prostą ciekawość uczucie, które mnie ku niemu popychało.

Alfred był jednym z najlepszych uczniów Grisiera; mimo to jednak od lat trzech nie widziano go w sali fechtunku. Ostatni raz był tu w wigilię pojedynku, który miał odbyć nazajutrz i do którego chciał cokolwiek przygotować rękę. Od tego czasu Grisier go nie widział, słyszał tylko, że opuścił Paryż i zamieszkał w Londynie.

Grisier, dbały niezmiernie o reputację swoich uczniów, poznał wtedy jego przeciwnika, równego mu siłą, młodego Labattuta, który potem wyjechał do Włoch i w Pizie znalazł grób samotny.

Po trzecim starciu, floret Labattuta trafił w rękojeść broni przeciwnika, osunął się, złamał i rozdarł rękaw od koszuli, na której krew się pokazała. Labattut rzucił floret, pewien, że zranił Alfreda.

Szczęściem, było to lekkie draśnięcie. Podniósł rękaw i powyżej ranki ukazał się ślad kuli pistoletowej, która musiała mu przeszyć mięśnie ramienia.

– Patrzcie! – zawołał Grisier – nie pamiętam tej rany.

A znał nas przecież tak dobrze, jak mamka dziecię, które karmi; znał historię każdej najmniejszej blizny na ciele swych uczniów. Gdyby chciał, mógłby niezawodnie napisać niejedną ciekawą a skandaliczną opowieść o dziejach różnych pojedynków i ich przyczynach; narobiłoby to jednak tyle hałasu w buduarach i salonach, że prawdopodobnie wyczytamy je dopiero w pamiętnikach po jego śmierci.

– Tę ranę – odpowiedział Alfred – otrzymałem na drugi dzień po ostatniej mej u ciebie bytności; tegoż samego dnia wyjechałem do Anglii.

– A przestrzegałem cię, abyś do pojedynku nie używał pistoletów! Szpada jest bronią szlachcica, szpada jest najszacowniejszą relikwią, jaką historia zachowała po wielkich ludziach, którzy byli chwałą ojczyzny; mówi się – szpada Karola Wielkiego, szpada Bajarda, szpada Napoleona... Czyście słyszeli mówiących kiedy w ten sposób o pistolecie? Pistolet jest bronią rozbójnika; z pistoletem u czoła zmuszają do fałszowania podpisów; z pistoletem w ręku zatrzymują w głębi lasu przejeżdżających; pistoletem bankrut odbiera sobie życie... pistolet... to broń pospolitych. Szpada to co innego; szpada to towarzyszka, powiernica, przyjaciółka człowieka; ona może bronić jego honoru albo też go pomścić.

– Ślicznie! – powiedział uśmiechając się Alfred – ale jakiej to broni użyłeś przed dwoma laty w owym pamiętnym pojedynku?

– Ja co innego! Ja muszę się bić w co zechcą; jestem mistrzem fechtunku, a przy tym są pewne okoliczności, w których musimy przystać na warunki, jakie nam podyktują.

– Ja też właśnie w takim byłem położeniu, kochany Gisier, i, jak widzisz, wcale niezgorzej wyciągnąłem się z tej biedy.

– Tak!... z kulą w ramieniu?

– Zawsze to lepiej niż z kulą w sercu.

– Jakiż był powód pojedynku?

– Przepraszam cię, kochany Grisier, lecz cała historia jest jeszcze tajemnicą; później dowiesz się o niej.

– Paulina – szepnąłem.

– Tak – odpowiedział mi.

– Ale, że dowiemy się kiedyś, daj słowo – odrzekł Grisier.

– Z pewnością, na dowód czego zabieram z sobą Aleksandra, któremu dziś wieczorem opowiem wszystko; pewnego pięknego poranku, kiedy już żadnej ku temu nie będzie przeszkody, przeczytasz o tym w jakim tomiku zatytułowanym „Szare” lub „Błękitne powieści!” Do tego jednak czasu musisz czekać cierpliwie.

Grisier rad nierad musiał pogodzić się z losem.

Dziś, gdy ze śmiercią matki Pauliny zniknął ostatni wzgląd, nakazujący mi milczenie o dziejach tego nieszczęśliwego dziecięcia, o dziejach tak nieprawdopodobnych, a jednak prawdziwych... dziś, śmiało powiedzieć mogę to, co wówczas zwierzył mi Alfred.

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!