Po szczeblach drabiny - Ewa Lenarczyk - E-Book

Po szczeblach drabiny E-Book

Ewa Lenarczyk

0,0
6,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Wątek kryminalny, historie miłosne i zaskakujące zwroty akcji.
Stefania, dziewczyna z głębokiej prowincji po tragicznych życiowych wydarzeniach trafia do wielkiego miasta. Ogromne kompleksy i brak wiary w siebie nie pomagają w rozpoczęciu nowego życia, a przeszłość wciąż nie daje o sobie zapomnieć. Życzliwe i przychylne osoby starają się pomóc dziewczynie w każdej sytuacji, ona jednak przerażona nową pracą, wielkim miastem i wszystkim co ją otacza, nie potrafi nikomu zaufać. Wszystko jest inne niż na wsi, nieznane i przytłaczające. Walczy ze sobą każdego dnia, by to zmienić, by iść do przodu, otrząsając się z dramatów przeszłości, która wciąż ją blokuje. Małymi krokami zaczyna osiągać sukcesy, które w następstwie pomagają zdobywać coraz wyższe szczeble w karierze.
Czy Stefania po wszystkich przeżyciach odnajdzie swoje miejsce na ziemi?
Czy uwierzy i zobaczy w sobie to, co dostrzegają inni?

 

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Ewa Lenarczyk „Po szczeblach drabiny”

 

Copyright © by Ewa Lenarczyk, 2020

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Wioletta Tomaszewska

Korekta: „Dobry Duszek”, Robert Olejnik

Projekt okładki: Robert Rumak

Ilustracje na okładce: lassedesignen – stock.adobe.com

Skład: Jacek Antoniewski

Skład epub i mobi: Adam Brychcy

ISBN: 978-83-8119-663-5

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Naprawdę zatłukł matkę

Gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie, maleńka wieś. Może koło Pcimia lub Klukowej Huty, a wkoło pola i łąki. Jezioro, las i ona. Kobieta na traktorze, ani ładna, ani zgrabna, przeciętna wiejska dziewucha. Może nie tak całkiem przeciętna jak na zapadłą wiochę, bo właśnie zdała maturę. Oceny na świadectwie dojrzałości, jak wszystko u niej, przeciętne. Rodzice chyba też nie odbiegają od wiejskiej normy. Ojciec chleje i leje, matka zbiera jajeczka, doi krowy, robi śmietanę. Stefka przed szkołą woziła wszystko do znajomej przekupki w miasteczku i tak łatają finansowe dziury w budżecie. Grubsze transakcje załatwia ojciec, a potem inwestuje i opija wszystko dokładnie. Tylko do roboty w polu trudno kogoś pogonić, bo matka nie umie jeździć na traktorze, a ojciec po pijaku szlaczkami orze pole lub kosi zygzakiem, tratując więcej, niż wzejdzie. Syn, który po wojsku został we Wrocławiu, nawet na święta nie chce pokazywać się w zabitej dechami chałupie, więc ostatnimi laty również pole na głowie Stefki zostało. Często i świniaki musi nakarmić, i lochę do knura zawieźć, albo krowę do byka. Naszarpie się przy tym dziewczyna, napracuje, więc wszyscy od roku, jak tylko osiemnaście lat skończyła, swatów przysyłali, żeby taką robotną na swoją gospodarkę przeciągnąć. Co jeden to lepszy, głupszy, ale z hektarami, bo u nich zaledwie osiem z łąkami i dwoma błotkami, co tylko komary się tam hodują. Na jej spracowane ręce wystarczy aż nadto, bo matka jeszcze króliki kazała hodować i kaczki, i gęsi trochę, żeby było co do gęby wsadzić.

Kiedy do szkoły jeździła, matka, chociaż niechętnie, odciążała ją trochę i przynajmniej obrządek z rana robiła i obiad na stół postawiła. Zaraz po egzaminach Stefki niby w chorobę zapadła i z rana wstać na nogi nie mogła. Lekarz mówił, że żylaki ją bolą, bo ciepło się zrobiło, że trzeba operację zrobić, ale matka na nic zgodzić się nie chciała. Leżała albo siedziała z nogami na stołku i, jak ojciec, od rana gderała, że roboty dużo. Nie było zatem rady, tylko Stefka łapała za widły i gnój wywalała z obory, jajka zbierała i na traktorze w pole jeździła. Kiedy ropy zabrakło, na rowerze z kanistrami jechała do najbliższej stacji prawie dziesięć kilometrów, a z powrotem wracała, pchając rower, obwieszony po bokach dwoma kanistrami, bo jechać siły nie miała. Wtedy w pole już nie poszła, tylko zwierzakom coś dorzuciła, żeby się nie darły i, jak matka, siadała z nogami na stołku przed chatą.

– Co tak, kurwa, siedzisz, leniwa! – Ojciec wrócił na miękkich nogach i od razu wrzasnął na Stefkę. – Żreć, kurwa, co dawaj, bo mnie gorzałka po kichach pali.

– To trza było nie pić bez jedzenia. – Matka wyszła z chałupy, kuśtykając jak kaczka, zmierzyła pijanego męża. – Nie czepiaj się dziewczyny, bo dopiero z ropą przyszła zmachana. Pieniądze byś jej oddał, bo za swoje kupiła.

– Jakie swoje, kurwa, jakie, kiedy tu wszystko jest moje! – wrzasnął i machnął ręką w powietrzu, żeby zaznaczyć swoje włości. Stracił równowagę i przewrócił się na plecy. Podniósł głowę i szepnął: – Wszystko moje, kurwa – a potem usnął jak kamień.

Matka podeszła bliżej, nachyliła się i popatrzyła na pijaka, poszturchała go nogą, a potem pomacała po kieszeniach. Wyjęła stary portfel i przejrzała przegródki, jakby szukała miniaturowego skarbu, bo przecież na oko było widać, że całkiem pustką świeci.

– Cholerny pijaczyna, znów wszystko przepuścił.

Kopnęła go mocniej, a potem złapała się ręką za kolano, bo widocznie noga ją zabolała.

– Bierz go, Stefka, i do chałupy zaciągnij, bo od ziemi wilka jeszcze złapie.

Dziewczyna podniosła się ciężko i podeszła do ojca od głowy. Złapała pod pachy, szarpnęła i podniosła trochę, a potem pociągnęła go do chałupy. Ułożyła na sienniku w kuchni i poczłapała do obory, żeby zwierzakom czegoś na wieczór dorzucić. Wody im dolała, bo z upału więcej piły, i po skończonej robocie znów usiadła na ławce. Matka zaraz przy niej i po chwili milczenia zaczęła swoją starą gadkę.

– Chłopa musisz sobie znaleźć, ale takiego, co tutaj przyjdzie, bo my stare i jak same zostać mamy?

– Da mama spokój – odparła Stefka jak zawsze.

– Michała ciotka była w obiad u nas. Gorzałkę przyniosła. Wiesz, ta od lasu, co kurniki mają.

– Wiem, wiem, ale on stary i łysy jak kolano.

– Ale nie pije – zachwalała matka.

– Jeden jedyny w rodzinie. Oni rąk do roboty u siebie potrzebują, a ja na parobka na dzień i w nocy u obcych nie pójdę.

– W nocy to parobkiem żadna nie jest – niby żartem odparła matka. Pociągnęła nosem, uśmiechnęła się do swoich myśli, rękawem przetarła ściekające gile i dalej mówiła: – A co ty, księcia z bajki jakiegoś byś chciała? Na wsi?

– Mnie nie spieszno – mruknęła jak zawsze i, żeby nie słuchać dalszego swatania, podniosła się ciężko. – Idę zajrzeć do ogrodu. Pielić trzeba. Mama mogłaby trochę na stołeczku, bo zielsko wszystko zagłuszy.

– A gdzie ja ci do pielenia. Chyłkiem taka. Plecy mnie bolą. Stefka odeszła za oborę i z daleka popatrzyła na matkę.

„Jasne, ojciec pijany, ta wiecznie chora, a robota na moje ręce. Bronek ma rację, że trzeba to wszystko sprzedać i uciekać na łatwiejsze życie.” – Pokręciła głową i poszła do warzywniaka pielić. Była tak zmęczona, że nawet myśleć jej się nie chciało, ale wolała dzióbać w ziemi na kolanach, niż słuchać kolejnego gderania.

Rano jeszcze ojciec dołożył swoją awanturę, że pieniądze mu wyciągnęły z kieszeni, a jak się tylko któraś głośniej odezwała, zaraz, czym popadło, rzucał w jej stronę zza pustego stołu. Stefka zawczasu poszła do obory robić obrządek, bo nie chciała słuchać dalszych scysji.

– Pijaku, ostatnie talerze wytłuczesz i na czym jeść będziesz? – Wkurzona matka podeszła do niego i, jak to wiejska baba, chciała szmatą zdzielić po głowie.

Chłop jeszcze dobrze nie wytrzeźwiał, więc buńczuczny był i głodny ponad miarę. Złapał za garnek kamionkowy ze smalcem, co na stole często stał, i rzucił w kobietę, nie patrząc, gdzie trafi.

– Chleba dawaj, bo mnie kurwa zaraz weźmie taka, że mnie obie będziecie do śmierci pamiętać.

Chwila ciszy zapanowała, więc odwrócił głowę i z wściekłością popatrzył na babę swoją, która dziwnie w pół zgięta pod kuchnią siedziała. Głowę miała przekrzywioną, jakby za siebie patrzyła, a zza ucha jej stróżka krwi ciekła po szyi i swetrze. Zaklął siarczyście, wyszedł zza stołu i dwa kroki zrobił w stronę kuchni.

– Żreć dawaj, kurwa, mówiłem, a ty znów chorą udajesz. Podszedł bliżej i walnął ją ręką po głowie, a wtedy całkiem na ziemię opadła. Kopnął ją i wrzasnął:

– Leżeć, kurwa, to ty w grobie będziesz! Żreć dawaj! Stefka, słysząc krzyki, weszła do chałupy i od progu zobaczyła matkę, leżącą przy kuchni. Ojciec nad nią stał, kurwami rzucał i kopał, bo niby na złość mu podnieść się nie chciała.

– Co ojciec robi?! – wrzasnęła i podbiegła do matki. Na kolana padła i za głowę ją złapała. – Boże przenajświętszy! Co ojciec robi?! – krzyczała i tuliła matkę do piersi, osłaniając ją od kolejnych razów. Dopiero kiedy głowa matki dziwnie opadła na bok, wystraszona puściła ją. Matka znów bezwładnie opadła na ziemię, więc Stefka z wrażenia dłońmi sobie usta zakryła. Chwilę się zastanowiła i drążącą ręka sprawdziła puls na szyi matki, a potem nachyliła się do jej piersi i usiłowała wysłuchać bicia serca. Kolejne kopniecie i Stefka podniosła się z kolan. Przymrużyła oczy, zacisnęła pięści i już miała wyskoczyć na ojca z pazurami, ale niechcący machnęła ręką po ścianie i natrafiła na metalowy pogrzebacz, który spadł na ziemię, robiąc dużo hałasu. Na moment popatrzyła na pogrzebacz, na ojca i nieżywą matkę, a potem, jakby w szalonym transie, nachyliła się, złapała za pogrzebacz i waliła na oślep, po czym tylko się dało. W uszach ciągle brzęczały jej krzyki i wyzwiska ojca, aż niespodziewanie zapadła cisza, ale pogrzebacz dalej latał gdzieś w powietrzu, zataczając koła. Straciła równowagę, zachwiała się i dopiero oprzytomniała. Rozejrzała się po kuchni i wystraszona klęknęła przy ojcu.

– Boże Przenajświętszy. Zabiłam ojca?

Nachyliła się i popatrzyła na jego czerwoną od krwi twarz.

Pomacała tętno na szyi i odetchnęła. Usiadła na piętach i przeżegnała się. Zrobiła kilka głębokich oddechów i cała drżąca pomacała ojca, ale kiedy usłyszała głośne chrapniecie, walnęła go pięścią po brzuchu. Zamlaskał, przekręcił się na bok, więc Stefka jeszcze raz się przeżegnała. Wstała z kolan i popatrzyła po kuchni całkiem realnie, a potem złapała za pogrzebacz i wybiegła z chałupy. Stanęła na środku podwórza i zastanawiała się, gdzie go schować, ale po chwili refleksji wróciła do kuchni i wsadziła go matce do ręki. Odsunęła się i popatrzyła.

– Pijaku, zabiłeś moją matkę. – Pokręciła głową. – Nie wyleziesz z pierdla, Bóg mi świadkiem.

Przeżegnała się, a potem umyła w misce zakrwawione ręce. Wylała wodę do gnojnika na podwórzu i jeszcze raz umyła twarz oraz ręce, a potem wyszorowała miskę i znów wyniosła wszystko wylać na gnojnik. Usiadła na chwilę i zastanowiła się, a potem, jak nigdy nic, poszła do stodoły. Wyprowadziła traktor i pojechała w pole, kosić łąkę. „Zawsze ktoś przychodzi, to niech ich takich znajdą” – zastanowiła się, ciężko westchnęła i opuściła kosiarkę nisko nad ziemię. Ruszyła bezmyślnie, pilnując prostej drogi, żeby równo kosić. Zazwyczaj podśpiewywała sobie, czasem aż się darła, bo tam jej nikt nie podsłuchiwał ani nie krytykował. Tym razem w ciszy, zagłuszanej rytmicznym stukotem silnika, pilnowała prostej drogi. Co chwilę tylko głęboko wzdychała, a przy nawrotce zerkała w stronę chałupy w oczekiwaniu na wielką burzę.

Prawie kończyła kosić łączkę, kiedy z obejścia biegła w jej stronę stara ciotka Michała, która zapewne przyszła zapytać o odpowiedź w sprawie swatów. Machała rękami w górze i krzyczała przeraźliwie, ale hałas traktora wszystko zagłuszał, więc Stefka, choć wiedziała, o co chodzi, dalej jechała, udając, że jej nie widzi. Specjalnie nie reagowała, aż kobieta stanęła przed traktorem, tarasując przejazd. Stefka wyłączyła silnik i zeszła do kobiety.

– Pani Jóźwiakowa, czego pani się tak drze. Ja nie chcę pani siostrzeńca. Za stary dla mnie. Wódkę se zabierzcie od matki, jak ojciec jeszcze nie wypił wszystkiego.

– Dziewczyno, oj biednaś ty, biedna.

– Pani Jóźwiakowa, nie jestem biedna. Ja poczekam na swojego, takiego od serca. Michał za stary dla mnie.

– Dziewczyno, twoja matka zabita! – wrzasnęła kobieta.

– E tam, zabita. Pewnie przysnęła, bo ją nogi bolą – blefowała Stefka.

– Zabita. Policję trzeba wzywać. Oni tam leżą, ten pijak zabił matkę pogrzebaczem.

– Kobieto, co ty gadasz?

Stefka teraz gwałtownie odsunęła kobietę i pognała, czym prędzej, do chałupy, nie tyle, żeby zobaczyć, co się stało, bo przecież wiedziała, ale po to, żeby Jóźwiakowa nie widziała jej miny, jak będzie lamentowała. Sama też była ciekawa, czy aby pijany ojciec nie wstał. Wpadła do kuchni i zaczęła wrzeszczeć, tuszując łzy i złość, bo widok przypomniał jej minione chwile.

Jóźwiakowa nie przyleciała za nią do chałupy, tylko od razu do sąsiadów i z młodym Makowieckim przyszła do kuchni. Ten z miejsca zadzwonił na policję ze swojej komórki i szybko zdał relację, a potem odciągnął Stefkę od leżących na ziemia rodziców. Chyba trochę był zdziwiony, bo ona nie płakała, ale widział, że jest w szoku, bo ściskała mocno pięści, aż dłonie miała białe. Zrobił kilka zdjęć aparatem telefonicznym i usiadł przy Stefce na ławie za stołem. Objął ją ramieniem i przytulił do siebie.

– Boże, co za tragedia. Stefka, co teraz z tobą będzie?

– Jak to co? – obruszyła się i odsunęła od Makowieckiego.

– No, jak ty sobie dasz radę sama na gospodarce?

– Józek, a co mam nie dać rady? I tak sama wszystko robię, bo matka chora, a ojciec pijany zawsze.

– Ale twoja matka martwa leży.

– Martwa? – powtórzyła i wtedy wszystko do niej dotarło, więc ryknęła płaczem.

Z drugiej strony usiadła przy niej Jóźwiakowa i pocieszała, jak umiała. Głaskała po głowie i też popłakiwała.

Chwilę trwało zanim usłyszeli syreny, a potem zrobił się straszny tłok w chałupie. Ludzie się kręcili w różnych mundurach i białych fartuchach. Ktoś robił zdjęcia, ktoś mierzył kuchnię, zbierał przedmioty porozrzucane po kuchni. Dwóch barczystych mężczyzn w mundurach zabrało szarpiącego się i bluzgającego ojca Stefki, a oni siedzieli i wystraszeni patrzyli. Szaro się robiło, jak zabrali ciało, i dopiero wtedy jeden z policjantów zajął się nimi jako świadkami. Najpierw ich po kolei wylegitymowali, wypytali, a potem kazali podpisać zeznania. Stefce zostawili wezwanie na komendę, na następny dzień, i niespodziewanie wszyscy zniknęli, a w chałupie zapanowała cisza, bo wścibscy sąsiedzi z pół wsi też poszli do siebie.

Usiadła więc na chwilę sama przed chałupą, na ławce, i popatrzyła na podwórko. „Ale cisza, aż w uszach kłuje” – pomyślała, ale zaraz poszła do obory robić obrządek. Zajęta pracą, nawet nie widziała, że kilku jeszcze innych sąsiadów kręciło się wzdłuż płotu. Kiedy usłyszała stukniecie furtki, wyjrzała z obory i wrzasnęła na starego Witkowiaka, który często z ojcem opijał interesy.

– Wy tu czego?

– Bo ja przyszedł się wywiedzieć. Gadają, że ojciec matkę pogrzebaczem zatłukł?

– Ano zatłukł po pijaku. I wam ta wóda rozum w błoto zamieni. Idźcie sobie. Nic tu do oglądania.

– A to ja chcę wiedzieć, kto mnie stówkę odda teraz? Stefka popatrzyła na pijacką gębę Witkowiaka i aż wciągnęła głęboko powietrze do płuc ze wzburzenia.

– A wynoś się, ty pijaku cholerny! Ja ci zaraz stówkę dam! To przez takich kumpli jak ty ojciec wszystko przepił, a jeszcze śmiesz łapy wyciągać po moje? – Podniosła widły do góry, wygrażając podpitemu chłopu.

– O, o, ty sobie uważaj. Ojciec wróci, to gnaty ci porachuje. – Nie tak szybko. Wynoś się i żeby twoja noga tutaj więcej nie stanęła.

Machnęła widłami, więc Witkowiak czym prędzej czmychnął za płot.

– Wszyscy wynocha, ale już! – Podniosła widły wyżej i pomachała nimi w powietrzu, a potem zawróciła do obory i zajęła się swoją pracą, ale co chwilę zerkała przez małe okienko.

Po obrządku wróciła do domu i najpierw chwilę posiedziała na stołku, potem przeczytała pismo, pozostawione na stole przez policję. Popatrzyła na plamy krwi i złapała się za głowę. „Boże Przenajświętszy, ojciec naprawdę ją zabił”. Podeszła do kuchni, gdzie wcześniej matka leżała i palcem zgarnęła odrobinę krwi, zmieszanej ze smalcem, która była rozbryzgana na bocznych kaflach kuchni. Powąchała i wzdrygnęła się z wrażenia, jakby niespodziewany mróz ją obleciał po ciele. „On ją naprawdę zabił”.

– Potwór! – wrzasnęła i zabrała się za sprzątanie. Szorowała wszystko proszkiem i szczotką ryżową, a potem zmywała jeszcze raz całą podłogę i kaflową kuchnię. Również ze stojących na kuchni garnków musiała wszystko pozmywać i pozbierać pozostałe kawałki po stłuczonych talerzach i kamionkowym garnku. Na koniec wywaliła ojca stare kapcie i filcowe, śmierdzące kamasze oraz poplamioną, brudną watowaną kufajkę. „Jego noga już tu nie stanie. O nie!” – szeptała w myślach i wywalała wszystkie śmierdzące szmaty ojca mordercy. Na środku podwórka ułożyła cały stos niepotrzebnych rzeczy i podlała wszystko ropą, a potem podpaliła. Przez chwilę usiadła na ławce, ale natychmiast pojawili się zatrwożeni sąsiedzi, bo czarny dym z palonych gumowców, mimo ciemności, rozchodził się smrodem po całej okolicy.

– Stefka! Co ty robisz, dziewczyno? – zawołała Józek, wchodząc na podwórko.

– Czystki po starym pijaku, mordercy.

– Pożar wywołasz.

– Spokojnie, mam tu wiadro z wodą.

– Wiatr dmuchnie i drewnianą chałupę spalisz, ani się nie obejrzysz. – Józek podszedł bliżej.

– To zostań ze mną, przecież strażak jesteś.

– Dużo będziesz tego palić, może pomogę ci? – zaproponował bardziej z obawy o wioskę niż z chęci pomocy.

– Wszystko. Wyczyszczę tę chałupę, bo spać tam nie będę mogła.

Poleciała po kolejną porcję i jak nawiedzona zgarniała, wszystko z szaf. Zwijała w kłębki i rzucała na rozłożony na podłodze stary obrus. Potem złapała za cztery rogi i pognała na podwórko, wyrzuciła tobół na ziemię przy ognisku i znów poleciała do chałupy. Wszystko wykonywała, jak w transie, coraz szybciej i szybciej. Zwijała, rzucała, wynosiła, ale Józek przeglądał wszystko zanim wrzucił do ognia. Za kolejną rundą złapał Stefkę za rękaw i przytrzymał.

– Swoje sukienki też palisz? – Podał jej czerwony węzełek. Złapała odruchowo, rozwinęła i popatrzyła na czerwoną sukienkę w czarne ciapki. Po czym zwinęła, wsadziła sobie pod pachę i poszła ze zwieszoną głową usiąść na ławce. Patrzyła w ogień i przez chwilę się zastanawiała. „Gdzie ja pójdę w takiej sukience? Chyba w pole do ziemniaków” – Rzuciła sukienkę na ziemię i skoczyła na nią. Obiema nogami zaczęła po niej deptać, a potem, z bezsilnej wściekłości, krzyczała i płakała, aż Józek złapał ją i mocno do siebie przytulił. Postali chwilę, bujając się na boki, aż się uspokoiła. Powoli zaprowadził ją, padającą prawie z nóg, do chałupy. Posadził w kuchni za stołem i usiadł obok.

– Posiedź, a ja zgaszę ogień, bo jeszcze się coś zajmie. Wiatr się zrobił.

Przytulił ją jeszcze raz i wyszedł na podwórko, a Stefka siedziała jak skamieniała. Nie zapalała światła, a ponieważ ogień szybko zgasł, w kuchni zrobiło się całkiem ciemno. Ciemno, pusto i głucho, tylko zegar gdzieś cicho tykał, odmierzając sekundę po sekundzie, aż do bladego świtu. Wtedy Stefka jakby się ocknęła i poczłapała do swojego małego pokoiku. Rzuciła się na łóżko i nieprzytomnie spała w swoim szarym, roboczym kombinezonie.

Braciszek szabrownik

Następnego dnia obudziło ją głośne walenie do drzwi. Z początku nie wiedziała, czy dom się wali, czy jest jakaś burza, bo wyrwana z głębokiego snu nie kojarzyła faktów. Podniosła się z łóżka i poszła zajrzeć do kuchni. Natychmiast wróciły wspomnienia dnia poprzedniego, więc się wzdrygnęła i tylko krzyknęła:

– Idę, idę! – A później, kiedy zerknęła na zegarek, krzyknęła ponownie: – Krowy! – Złapała za wiadro emaliowane w sieni i wybiegła, potrącając starszą sąsiadkę, Marysię Makowiecką. Pognała do obory i natychmiast usiadła przy pierwszej krowie na zydelku.

– Już, Mućka, już, wiem, rozrywa ci wymiona – głaskała i uspakajała krowę, która ryczała najgłośniej. Zaraz za nią pojawiła się pani Marysia i usiadła przy następnej, a mała Wiesia, jej wnusia, choć nieudolnie, zaczęła doić trzecią krowę, bo wszystkie przeraźliwie muczały pełne mleka. Zazwyczaj były dojone już o szóstej rano, jeszcze przed szkołą Stefki, więc teraz, w samo południe, zwierzęta cierpiały nad wyraz.

– Tak myślałam, że niedojone, bo u mnie w chałupie aż słychać, że wołają, dlatego przyszłam.

– Dziękuję – krótko odparła Stefka, bo skołowana wczorajszym dniem zasnęła i zapomniała o bożym świecie.

Podniosła jedną dójkę do buzi i kilka razy sobie skrzyknęła ciepłego mleka, bo żołądek jej się ściskał z głodu. Szybko dokończyła dojenie i zamieniła się z Wiesią, bo jej małe raczki ledwie ściskały nabrzmiałe dójki. Później zlała całe mleko do konwi i zataszczyła je na platformę przy drodze, ale sąsiadka zaraz jej przypomniała, że wozak dawno już objechał wszystkich dostawców i lepiej jak zatopi bańki w studni, żeby mleko nie skisło. Ona jednak postawiła je w kuchni i do jednej od razu wsypała szczyptę kwasku cytrynowego. Z drugiej wylała mleko do masielnicy i zaczęła kręcić korbą, ale zaraz wszystko rzuciła, bo przypomniała sobie, że ma się stawić na policji, więc poszła do swojego pokoju i ściągnęła z siebie kombinezon, z którego od wczoraj się nie rozebrała. Wyjęła z szafy czyste dżinsy i kremową koszulkę, ale powąchała się pod pachą i pobiegła do kuchni, choć trochę się umyć. Zastała panią Marysię i jeszcze raz jej podziękowała.

– Co ci pomóc, dziewczyno, bo nie ogarniesz sama wszystkiego, a jeszcze pogrzeb. Józek rano dzwonił do Bronka.

– No, tak. Nawet nie pomyślałam, ale nie wiem, kiedy będzie pogrzeb. – Zerknęła na zegarek. – Pani Marysiu, muszę gonić, bo za piętnaści minut mam pekaes.

– Myj się i biegnij. Ja ci zwierzęta nakarmię, masło pokręcę i jakąś zupę nastawię, bo ty głowy zapewne nie masz teraz do tego.

Popatrzyła na sąsiadkę i pokiwała głową, a potem szybko się obmyła i w biegu, skacząc na jednej nodze, wcisnęła się w obcisłe dżinsy. Koszulka, tenisówki, torebka z dokumentami i jeszcze gumką wyciętą z rowerowej dętki ściągnęła włosy w koński ogon. Przed wyjściem krzyknęła sąsiadce, żeby jedną kurę wzięła z kurnika, bo…

Nawet nie dokończyła, tylko wybiegła z chałupy. Gnała po nierównej drodze jak szalona, ale kiwała grzecznie głową wszystkim napotkanym sąsiadom. Ledwie zdążyła przed odjazdem, jednak kiedy autobus ruszył, dopiero stwierdziła, że w torebce nie ma żadnych pieniędzy. Sapiąc ze zmęczenia, zgięła się w pół, a potem szeptem wydukała nerwowo do kierowcy:

– Musi mnie pan wysadzić, bo zapomniałam z pośpiechu pieniędzy.

Kierowca zwolnił, popatrzył na pasażerkę i pokiwał głową. – Siadaj za mną. W razie kanarów powiem, że jesteś moją córką. Jak masz na imię?

– Stefania – odparła poważnie, ale zaraz sprostowała: – Stefka. – Codziennie jeżdżę, więc oddasz następnym razem. Pokiwała głową w podzięce i usiadła za kierowcą, ale nerwowo przyglądała się każdemu wsiadającemu na kolejnych przystankach. W mieście wysiadła na rynku, podziękowała jeszcze raz i pobiegła w boczną uliczkę na komisariat. Zanim się dostała do odpowiedniego policjanta, odsiedziała z godzinę w chłodnej poczekalni, a potem do wieczora była przesłuchiwana na okoliczność śmiertelnego pobicia swojej matki, jak powiedział prowadzący. Pytali ją o stare kłótnie, o pijackie awantury, o przemoc, jaką wywierał na nich ojciec, a nawet o sąsiadów. Wszystko zaczynało się w końcu jej mieszać, a do tego bardzo chciało jej się pić, lecz nikt jej nawet wody nie zaproponował.

Po wyjściu rozejrzała się na ulicy i stwierdziła, że podejdzie do swojej szkoły i tam przynajmniej napije się wody z kranu, ale niestety o tej porze wszystko było pozamykane, więc ruszyła pieszo w stronę wioski. Po drodze skręciła do lasu i zebrała kilka czarnych, dojrzałych jagód, co choć trochę zapełniło jej brzuch. Ciemno się zrobiło, więc bała się iść lasem i wyszła na szosę. Długo nic nie jechało, dlatego szła szosą, podśpiewując sobie ludową piosenkę. Kiedy usłyszała warkot samochodu, odwróciła się i pomachała, ale auto nawet nie zwolniło. Dopiero pod samą wsią kolejny samochód sam się zatrzymał, ale Stefka nie znała mężczyzny, więc podziękowała i doczłapała się do chałupy. Tam, zaskoczona, zastała Bronka, buszującego po szafkach.

– O! Witaj, braciszku. Szukasz czegoś?

– Gdzie byłaś? – zmienił szybko temat.

– Na policji.

– Czyli to prawda, że stary matkę zatłukł?

– Na to wygląda. Ja byłam w polu.

– Czyli starego nie wypuszczą?

– Nie wiem. Nic nie mówili.

Wyjęła chleba z kredensu, ukroiła pajdę, posmarowała świeżym masłem i ciężko usiadła za stołem.

– Kiedy pogrzeb? – Brat również ukroił sobie pajdę i posmarował masłem. – Dobre. Świeże, niesolone – mlasnął.

– Pani Marysia ukręciła, bo mleka nie odstawiłam dzisiaj.

– Czyli pieniądze masz za mleko?

– Coś tam za miesiąc się zawsze uzbiera, ale to grosze.

– No, widziałem w oborze. Trzy krowy mleczne, pięć opasów i stado warchlaków. Nieźle sobie stare radzili.

– Stare, jak mówisz, to nic nie robili. Matka chora na nogi, a ojciec, co zarobił, to przepił.

– Czyli Bóg wiedział, co robi.

– Jak to, co? – Stefka nie zrozumiała aluzji.

– Matkę już nie boli, a stary opój z pierdla nie wyjdzie. Sprzedasz gospodarkę i będziesz spokojnie żyła.

– Jak sprzedam, przecież nie jest moja? – obruszyła się.

– Ja tam liczyć się nie będę. Dasz na mieszkanie kasę, a reszta twoja.

Stefka oczy rozdziawiła szeroko, przełknęła i powoli podniosła się z ławki. Ręce oparła na blacie stołu i wrzasnęła.

– Ty gnoju. Po kasę przyjechałeś. Nic cię nie obchodzili i nie obchodzą rodzice.

Bronek również wstał i przyjął podobną pozycję po przeciwnej stronie stołu.

– A co? Wygnali mnie w jednej koszuli, bez grosza, to mi się coś należy za ojcowiznę.

– Jaką ojcowiznę? Ojciec jeszcze żyje, a ja kasy nie mam. Na bilet dzisiaj z miasta nawet nie miałam. Na piechtę przyszłam, a ty kasę chcesz na mieszkanie, a niby skąd ja mam ci wytrzasnąć?

– Nie mówię, że teraz wszystko, ale jak sprzedasz.

– Czy ty durny jesteś? Na pekaes nie miałam, więc czego chcesz? Na pogrzeb matki kasę powinieneś dać. Na pomnik, a nie ja tobie, a niby za co? Palcem tu nie ruszyłeś!

– Należy mi się i z tobą głupia gadał nie będę.

– Głupi ty jesteś, ja maturę zdałam.

– Tyłek se tym podetrzyj. Kasa mi się należy, a jak nie, do sądu pójdę.

– A idź sobie, i to już! – Podeszła do drzwi i otworzyła je szeroko. – No idź, wynocha!

Bronek złapał swoją torbę podróżną, która obok kredensu stała i wybiegł z chałupy. Na podwórku stanął, odwrócił się i wrzasnął:

– Jak matka z chałupy mnie wyganiasz. Jeszcze się policzymy!

Kolejne dwa dni Stefka miała spokój, bo oprócz sąsiadki, pani Marysi, nikt jej nie nachodził, więc ogarnęła chałupę po swojemu. Powywalała wszystkie matki rzeczy, a ojcu zostawiła tylko dwa komplety bielizny, dwa garnitury, pantofle i buty zimowe oraz palto, futrem podbite na zimę. Resztę na razie w chlewie, w wolnym kojcu, na kupę zrzuciła, żeby we wsi przed pogrzebem pomówień nie było. W polu siano pozgrabiała, warzywniak wypieliła i wreszcie swobodniejsza w sobotni wieczór zrobiła sobie kąpiel. Przytargała balię ze strychu i ustawiła na środku kuchni. Zasłoniła okna i zadowolona poleżała w wodzie, wsłuchując się w ciszę, jaka dawno nie panowała w tej chałupie. Po kąpieli znów musiała posprzątać, a przede wszystkim wynieść wodę z balii. Zawinięta tylko w duży ręcznik, nawet się nie rozglądała po podwórzu, czy ktoś jej nie podgląda. Dźwigała kolejne pełne wiadro i niespodziewanie aż podskoczyła, bo tuż przed nią, w mroku nocy, stanął jeden ze swatanych wcześniej kawalerów. Złapał za ręcznik i w ułamku sekundy Stefka stała przed nim całkiem naga.

– No, piękna. Już cała gotowa do brania. – Wyciągnął ręce i chciał złapać Stefkę, ale ta chlusnęła go wodą z wiadra i uciekła do chałupy. Drzwi zamknęła i jeszcze zasunęła metalowym ryglem, zanim amant zdążył się zreflektować, co się stało. Złapała brudny, roboczy kombinezon i ubrała się wystraszona, bo amant już walił pięściami w drzwi.

– Otwórz, Stefa! Chłopa ci trzeba. Sama nie dasz rady na gospodarce.

– Idź sobie! – wrzasnęła, ale ten dalej tłukł pięściami w drzwi i wykrzykiwał, więc po cichu poszła do swojego pokoju od tyłu i wyszła przez okno. Potem pognała przez łąkę do sąsiada i po chwili wróciła z Józkiem. Rozochocony amant tak się darł i łomotał w drzwi, że nawet nie słyszał, kiedy podeszli i stanęli za nim.

– Ty, Kazik. Czego się dobijasz? Spać ludziom nie dajesz? – spokojnie, ale stanowczo Józek zagadała do amanta.

– Ja do Stefki. Nic ci do tego. Ona jak łania z lasu, goła latała po podwórzu, to każdego chłopa zachęci. Ty masz swoją babę, a my też chcemy. Ona wolna i ja wolny, to razem możemy.

– Drzwi już ci pokazałam! – krzyknęła Stefka.

– Cicho. – Od razu ją Józek uspokoił i popchnął za siebie. –

Słyszałeś. Stefka ciebie nie chce, więc idź do domu i nie hałasuj.

– O, ważna jakaś – warknął i odsunął się od drzwi. – Brat mówił, że teraz gospodynię będziesz rżnęła.

– Nie twój interes! – krzyknęła, wychylając się zza Józka, a potem uciekła za chałupę i wlazła przez okno do swojego pokoju. Zanim panowie się rozeszli, otworzyła drzwi i zaprosiła Józka do środka.

– Nie, bo zaraz będą we wsi gadali po złości. Idź spać i zamknij się dobrze. – Wydał dyspozycje Józek i ruszył w stronę furtki, popychając Kazika.

Następnego dnia w kościele i tak wszyscy gadali i wytykali ją palcami. Jedni, że panna i ich kawalerów nie chce. Drudzy, że morderstwo w domu było, inni zapewne, że Bronek swego się domagał, a jeszcze kilka osób się pewnie znalazło, że i o Józka pomocy głupio gadali, jak to na wsi. Skupić się nie mogła na modlitwie, bo policzki ją piekły, a plecy swędziały od przenikliwego wzroku sąsiadów. Pierwsza wyszła z kościoła i ze spuszczoną głową szła szybko do siebie, z nikim nie rozmawiając. Zamknęła się w chałupie i zajęła robotą, żeby zagłuszyć myśli, ale wieczorem znów zjawił się Bronek, tym razem z Kazikiem. Nie wpuściła ich, więc któryś rzucił kamieniem i wybił szybę w kuchennym oknie, a na dokładkę wyzwał ją od różnych ladacznic.

Na szczęście rano, jeszcze przed obrządkiem, zabiła okno deskami, bo koło dziesiątej na podwórko zajechały dwa samochody policyjne i zabrali Stefkę skutą kajdankami. Nawet nie pozwolili jej zamknąć chałupy ani obory, ani powiedzieć sąsiadom, żeby obrządek zrobili. Zabrała tylko torebkę, bo kazali dokument wziąć, a przy okazji coś ją tknęło i z dowodem osobistym zgarnęła z szuflady dowód rejestracyjny traktora. Na szczęście mała Wiesia od sąsiadów widziała, jak Stefkę zabierali, więc była spokojna, że Józek albo pani Marysia zajmą się zwierzętami.

Na komendzie też się nie spieszyli, więc siedziała i czekała. Nikt właściwie nie chciał jej powiedzieć, o co chodzi i czemu cały czas trzymają ją w kajdankach, niczym groźnego przestępcę. Po południu zjawił się jakiś starszy rangą i zabrali ją do małego pomieszczenia. Tam zdjęli jej kajdanki i zaczęło się przesłuchanie. Pierwsze, o co policjant zapytał:

– Mówi ci coś nazwisko Kwieciński. Bronisław Kwieciński? Stefkę ruszył trochę bezpośredni zwrot per „ty”, ale bardziej zszokowało ją nazwisko brata.

– Tak. To mój brat, a co on ma do tego?

– Czy był w domu w czasie awantury?

– Nie. On mieszka we Wrocławiu i przyjechał następnego dnia, czy dwa dni potem.

– Nie było go na pewno w obejściu?

Ponowne pytanie o to samo rozzłościło Stefkę, więc ostro odpowiedziała:

– Ma mnie pan za głupią, bo wsiowa dziewczyna. Po pierwsze, wódki z panem nie piłam, żeby pan mnie tykał. Po drugie, powiedziałam, że go nie było, że mieszka we Wrocławiu. Po trzecie, dlaczego przywieźliście mnie tutaj w kajdankach jak zbira.

– Bo jesteś oskarżona o morderstwo.

Policjant nie zmienił formy zwracania się, więc Stefka splotła obie ręce na brzuchu i ściągnęła brwi ze złości. W środku wszystko w niej kipiało. Miała ochotę nawrzeszczeć na policjanta, ale była świadoma, że mogą ją zamknąć na czterdzieści osiem godzin, a zwierzaki głodne. Powtarzała sobie tylko w myślach „Nie odzywaj się, nie odzywaj się”.

– Długo będziesz tak milczała?

– Proszę pana. Trochę kultury. Jestem kobietą, choć po stroju nie wyglądam, ale z chlewa mnie wyciągnęliście. Mam maturę i nic nie zrobiłam.

– OK, szanowna pani jest oskarżona o morderstwo swojej matki, więc co ma szanowna pani do powiedzenia.

– Mówiłam. Policja spisywała już dwa razy. Zaczęła się awantura, więc wyszłam z domu, wyprowadziłam traktor i kosiłam łąkę. Pół wsi widziało. O skutkach awantury dowiedziałam się, jak Jóźwiakowa przyleciała do mnie na pole. Na pewno potwierdzi.

– Pani brat zeznał, że to pani zabiła matkę pogrzebaczem.

– Co? – Stefka podniosła się i złapała za blat biurka. – Bronek? Skąd on mógł wiedzieć? To jest kłamstwo! Jakim pogrzebaczem? – Raptownie się zamknęła i usiadła, bo bała się, żeby z nerwów nie chłapnąć coś o tym wymachiwaniu pogrzebaczem nad ojcem czy po jego grzbiecie.

– Na pogrzebaczu są pani odciski palców.

– Oczywiście. Każdy głupi by to wiedział, przecież codziennie go używam.

– No, no, teraz szanowna pani sobie pozwala.

– Przepraszam, ale to jest nonsens.

– Czy pani brat mógł potajemnie być wcześniej w domu i sam doprowadzić do bijatyki.

– Nie wiem, ale obejście nie jest duże, więc bym go zobaczyła.

– Zatem po co brat przyjechał?

– Sąsiad Józek zadzwonił, że matka nie żyje, więc przyjechał po schedę.

Policjant wypytał jeszcze o wiele różnych bzdur, o rodzinne zaszłości, o majątek i sąsiadów, a Stefka coraz bardziej się denerwowała. Ściskała palce, wierciła się na krześle i zerkała na zegar na ścianie.

– A czemu szanowna pani się tak denerwuje?

– Bo tam zostały zwierzęta. Trzeba je nakarmić, krowy wydoić. Wy miastowi nie znacie tego obowiązku.

– No, dobrze. To my już wszystko wiemy i szanowna pani właściwie jest wolna. Może szanowna pani jechać do domu.

– Co? – Wściekła Stefka podniosła się z krzesła. – Ja mam jechać, a niby czym? Nie zabrałam pieniędzy, a zresztą o tej porze żaden pekaes już nie chodzi. Zabraliście mnie z domu, to mnie odwieźcie.

– Co? – zapytał tym razem zaskoczony policjant.

– A to. Nie można sobie tak ludzi traktować. Obciach mi zrobiliście przed całą wsią, wywlekając mnie w kajdankach z domu, to teraz odwieźcie.

– Może jeszcze w kościele, na ambonie, powiedzieć, że niewinna pani jest.

– Nie zaszkodziłoby i jeszcze przeprosić – stanowczo dodała i usiadła. – Po nocy sama nigdzie nie będę szła.

Policjant się roześmiał i wyszedł z pokoju, więc Stefka zaczęła się zastanawiać, czy nie przeholowała, ale nie miała ochoty maszerować w nocnych ciemnościach dziesięć kilometrów.

Upór jednak się opłacił i za pół godziny policjant odprowadził ją do radiowozu. Na pożegnanie z przesłuchującym policjantem odważyła się zapytać:

– Czy to jakiś anonim na mnie doniósł, czy Bronek?

– Niestety, ale tak. Chyba będzie szanowna pani miała jeszcze z nim sporo kłopotów, ale takie są rodzinne zawiłości.

Nic nie odpowiedziała, pokręciła głową i wsiadła do policyjnego samochodu. W kilka minut zajechali na podwórko, a tam znów niespodzianka. Wszystko na oścież pootwierane, więc Stefka, jakby coś przeczuwała, biegiem poleciała zajrzeć najpierw do obory i widząc puste kojce, narobiła wrzasku. Na szczęście policjanci nie odjechali, bo jeden poszedł za stodołę sikać i na takie wrzaski natychmiast wszedł do obory.

– Co się stało?

– Wszystko mi ukradli! Wszystko! Specjalnie to zrobił. Wybiegła z obory i zaraz zajrzała w drugie drzwi do chlewa, a potem poleciała do kurnika i wreszcie zajrzała do zamkniętej stodoły i odsapnęła. „No, traktora nie ruszył”.

Dalej wpadła do chałupy, zapaliła światło i całkiem oszołomiona stanęła na środku kuchni i złapała się za głowę. Policjant zaraz wszedł za nią i poważnie zapytał, co się właściwie stało. Stefka z nerwów nie mogła słowa wydusić, ale po kilku głębokich oddechach usiadła za stołem i rozpłakała się.

– Co się stało, czego pani płacze?

– Jak to czego? Policja mnie aresztowała, a brat zabrał cały mój dobytek.

– Brat, a skąd pani wie?

– Kto inny niby? Musicie teraz spisać raport. Oficjalne zeznanie.

– Ale my nie przyjechaliśmy tutaj na interwencję.

– A jesteście policjantami, czy kolejne kawalery na randkę do mnie przyjechały. Oskarżę was, bo nawet nie daliście mi pozamykać domu.

W tym czasie drugi z policjantów wszedł do kuchni i zapytał o zajście, a potem obaj, dla świętego spokoju, wzięli się za spisywanie protokołu. Na pożegnanie kazali Stefce ponownie stawić się na komendzie, ale ona miała już serdecznie dość wszystkiego. Poskładała część porozrzucanych rzeczy, zjadła suchego chleba, bo nawet lodówkę złodzieje opróżnili, popiła wodą, pozamykała wszystko dokładnie i poszła spać.

Następnego dnia, tuż przed siódmą, przyszła do niej pani Marysia i szeptem, jakby ze strachu, że ktoś ją usłyszy, opowiedziała o całej akcji.

– Wyszłam od siebie, żeby ci obrządek zrobić, bo Wiesia powiedziała, że ciebie zabrała policja, ale nawet za płot się nie ruszyłam. Kucnęłam przy furtce i chyłkiem poszłam za płotem bliżej sadu, bo tam lepiej widać. Przyjechali dwoma samochodami. Żuk z plandeką, to od Macieja na pewno. Chyba wszystkie warchlaki zabrał.

– A to kawał gnoja – wtrąciła Stefka.

– Drugi wóz był większy i tam krowy i opasy zabrali, a kury i twoje kaczki to baby ze wsi wyniosły.

– Jak to wyniosły? Same kradły? – Stefka nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.

– Nie, no coś ty. U nas wieś bogobojna. Bronek sprzedawał i za wszystko kasował.

– Tak myślałam.

– Ale Stefka, ja na policji tego nie zeznam. Boję się, że mi chałupę spalą jeszcze.

– Tak, pani Marysiu. Rozumiem. Tak.

Potakiwała, ale myślami była jakby w innym świecie. Na chwilę się ocknęła i zapytała:

– Co ja mam teraz zrobić? Braciszek, kurde. Telewizor też wyniósł, a sama kupiłam. Rozejrzała się jeszcze po kuchni i niby żartem dodała: – Dobrze, że lodówka stara i pordzewiała, to się nie przydała.

– Stefka, a kiedy pogrzeb będzie?

– Nie mam pojęcia. Nikt nic nie mówi. – Popatrzyła na sąsiadkę. – Pani Marysiu, a za co jak mam zrobić ten pogrzeb, nawet teraz sprzedać nie mam już co.

– Dziecko, pożyczę, ile trzeba i co trzeba, na księdza wystarczy, a jak z KRUSu dostaniesz, to oddasz. Stypy nie musisz robić.

– Ale siostrę mamy zaprosić muszę. Nawet nie wiem, jak ją zawiadomić. Pani Marysiu, ja nic nie wiem, co trzeba.

– Tą z Mińska Mazowieckiego?

– Tak. Gdzieś mam adres, ale sama pani widzi, przecież on wszystko porozwalał. – Zaczęła płakać, więc sąsiadka obeszła stół i przytuliła ją.

– Szukał pieniędzy.

Przytaknęła i dalej płakała, pociągając co chwilę nosem.

– A wiesz, co z ojcem?

Stefka gwałtownie podniosła głowę, przymrużyła powieki, zacisnęła zęby i wysyczała.

– Ja nie mam już ani ojca, ani brata. Amen.

Przeżegnała się, wstała od stołu i zaczęła sprzątać w chałupie. Sąsiadka, widząc ją w takiej formie, powoli cofała się do drzwi, a przed wyjściem powiedziała:

– Józek ma jutro wolne w robocie, to pojedzie z tobą do miasta i pozałatwiacie wszystko, bo ciebie to chyba zbywają.

– Tak, bo wsiowa baba, to niby głupia i nikt z nią gadać nie chce. Jakieś średniowiecze. – Stanęła wyprostowana, oparła się na kiju od miotły i na odchodne podziękowała, a na koniec dodała: – Nic mnie tutaj już nie trzyma, a ludzie i tak żyć mi nie dadzą. Pani Marysiu, ja po pogrzebie spalę tę cholerną budę i ucieknę do miasta.

Sąsiadka się wróciła i zatrwożona objęła Stefkę.

– Dziecko drogie, co ty opowiadasz? Jak spalisz?

– To traktorem rozwalę, bo racja, ogień na waszą chałupę jeszcze dojdzie, ale moja noga tu więcej nie stanie.

– Dziecko drogie. – Sąsiadka usiłowała objąć Stefkę, przytulić, udobruchać, ale ta odepchnęła ją i powtórzyła:

– Pochowam matkę, a kiedy wyjdę z cmentarza, moja noga tu nie stanie. Niech grabią, niech zabierają, bo ciotka też coś będzie chciała, jak wszyscy! – Znów się rozpłakała, ale tym razem rzuciła miotłę, ominęła zaskoczona sąsiadkę i pobiegła do sadu. Usiadła pod starą jabłonką i płakała, aż jej ciało zanosiło się konwulsjami.

Próg wielkiego świata

Dopiero w dwa tygodnie po zajściu odbył się pogrzeb. Józek pomógł wszystko pozałatwiać, ale w kondukcie szło zaledwie kilka osób. Ciotka Weronka z Mińska ze swoją córką Haliną, sąsiedzi w komplecie i stara Jóźwiakowa, a reszta wsiowych tylko potajemnie zza firanki zerkała.

Stefka, jak wcześniej obiecała, już z rana spakowała walizkę i dużą torbę podróżną, bo po stypie miała zamiar sprzątnąć, wyrzucić, co niezjedzone i ruszyć, jak większość, do stolicy w poszukiwaniu pracy. Przygotowała rosół ze swojskim makaronem. Pieczonego kurczaka, mizerię ze śmietaną i ziemniaki. Nakarmiła wszystkich i po krótkiej modlitwie zakomunikowała im swoją decyzję.

Natychmiast Józek na nią naskoczył i usiłował perswadować. Po nim ciotka zaprosiła ją do siebie, chociaż na trochę, żeby ochłonęła i przemyślała. Na koniec Halina zaproponowała, że skoro podjęła taką decyzję, zabiera ją do Warszawy, bo akurat potrzebują nowej sprzątaczki.

– Stefka, a żniwa? – usiłowała jeszcze coś wskórać pani Marysia.

– Nie. Zostawiam wam wszystko. Obrobicie pola i wasze, bo z czego oddam pieniądze za pogrzeb?

– Dostaniesz z ubezpieczenia – tłumaczył Józek.

– Kiedyś pewnie dadzą jakieś grosze, albo i nie, bo za ostatni kwartał nie zapłaciłam KRUSu, bo z czego? Najważniejsze, że ja już nie chcę tutaj być i nie namawiajcie mnie. Postanowione.

– Stefka, ale w Warszawie też musisz z czegoś żyć. – Józek chciał za wszelką cenę zatrzymać ją w chałupie.

– Zarobię. Nie martwcie się. Robotna zawsze byłam, a ręce mam zdrowe.

– Dobrze mówisz, Stefka, ale zanim dostaniesz wypłatę, musisz się gdzieś zatrzymać i przez miesiąc, no teraz trzy tygodnie zostało do wypłaty, ale trzeba za coś jeść. Pensja też nie będzie wysoka, bo okres próbny najpierw musisz zaliczyć.

– Dam radę. Józek, a jak chcesz mi pomóc, to weź traktor, choć masz swój nowy. Mój stary klekot, ale wiesz, że mocny i nie nawala, bo tego sprzedać nie mogę ani chałupy. Wszystko jest przecież na starego.

– A byłaś u ojca? Wiesz, co z nim? – zapytała ciotka Weronka. – Nie. Ja nie mam ojca ani brata. Burek w budzie jest mi bliższy, ale właśnie. Pani Marysiu, weźmie pani mojego sierotę?

– Tak, tak, ale dziecino, zastanów się, z czego będziesz tam żyła. I tak chuda jak szczapa jesteś…

Stefka wstała i pociągnęła za rękaw panią Marysię na podwórko. Obejrzała się wkoło, czy aby ktoś nie podgląda i sięgnęła za bluzkę. Na skurzanym, krótkim rzemyku, zaplątanym za stanik, miała małą płócienną saszetkę. Rozciągnęła rzemyk i wysypała na dłoń cztery złote monety.

– Znalazłaś? Pamiętam. Mój ojciec i twoja babcia kupili kilka tych imperiałów złotych. U nas poszło na dom, a babcia kupiła wtedy ten wasz traktor i mówiła, że resztę schowa dla wnuków.

– Właściwie zapomniałam o nich, ale po tym, jak Bronek przeorał mi całą chałupę i nawet deski w dawnym babci pokoju na podłodze poodrywał, to mi się przypomniało, czego on mógł szukać. Tyle że, pani Marysiu, to teraz nie jest żaden majątek. Już sprawdziłam, w szkole w Internecie wyszukałam.

– Kiedyś to krowę trzeba było dać, a czasem i prosiaka dorzucić.

– Te akurat są droższe, bo z połowy XVIII wieku. Jakby się znalazł koneser, można i dwa tysiące dostać, ale na złom u jubilera może dadzą z półtora tysiąca.

– Tobie półtora, a potem sami sprzedadzą za więcej. – Wzięła do ręki jeden, obejrzała z dwóch stron i oddała Stefce. – Schowaj, żeby nikt nie widział.

Stefka wrzuciła cztery złote monety do woreczka, ściągnęła rzemyk i wsadziła sobie za stanik.

– Gdzie je znalazłaś?

– W kurniku.

– Skąd wiedziałaś? – szeptem pytała sąsiadka.

– Nie wiedziałam, kiedyś wieczorem usiadłam przed chałupą, popatrzyłam po obejściu i zastanowiłam się, gdzie bym schowała. Przypomniało mi się, że babcia ciągle kazała mi kur doglądać i goniła mnie do kurnika. Poszłam poszukać i nie problem było znaleźć, jak się swoje obejście zna.

– Zakopane było? – wypytywała sąsiadka z wypiekami na policzkach.

– Nawet nie. Poszłam, popatrzyłam po ścianach, podeszłam bliżej półek, gdzie kury się niosą i po raz nie wiem który potknęłam się o tę wystającą, nierówną cegłę. Kopnęłam ją ze złością, ale całkiem bezmyślnie, a potem klęknęłam i zastanowiłam się. Babcia wiedziała, co robi, bo do kurnika nikt nie chodził poza mną, więc starym pilnikiem podważyłam cegłę, która właściwie się rozsypała. W dołku zobaczyłam zawiniątko ze starej skóry z babci pierścionkiem i te złote imperiały piętnastorublowe.

– Dobrze, dziewczyno. Przydadzą się, ale nie mów nic ani ciotce, ani kuzynce.

Z chałupy wyszedł Józek i pomachał na nie.

– Stefka, chodźcie, bo twoja kuzynka poradziła, żebyś mi napisała takie oświadczenie.

Przestały natychmiast rozmawiać i obie weszły do chałupy. Halina wyjaśniła wszystko jeszcze raz i zaraz, pod dyktando,

Stefka napisała oświadczenie, wymieniając detalicznie całe obejście, zasiewy i maszyny. Wszystko pozostawiła Józkowi do dyspozycji bez jakichkolwiek opłat, ale podatki miał sam za grunty płacić.

– Pani Marysiu, a co w warzywniaku, to pani. Szkoda, żeby się zmarnowało.

Sąsiadka popłakiwała, bo Stefka zaczęła zbierać ze stołu.

– Zostaw i jak macie jechać, to ja wszystko ogarnę, bo kawał macie drogi, a potem ciemna noc was ogarnie. – Objęła Stefkę, a przed samym wyjściem przeżegnała ją krzyżem i uciekła do siebie, bo nie mogła patrzeć na odjeżdżający samochód.

One w samochodzie też dziwnie się czuły. Milczały przez dobrą godzinę i chyba każda wspominała co innego. Weronika lata spędzone z siostrą w rodzinnym domu, Halina wakacje, bo kilka razy była u ciotki jako mała dziewczynka, a Stefka, niestety, zapamiętała ciągłe awantury i wiecznie pijanego ojca.

Dopiero kiedy minęły Warszawę, Halina co nieco opowiedziała o przyszłej pracy i całym hotelu. W Mińsku były tylko na chwilkę przywitać się w wujkiem, który na zdrowiu podupadał, więc nie był na pogrzebie. I zaraz ruszyły z powrotem do stolicy.

W drodze Halina zaczęła się usprawiedliwiać:

– Stefka, sorry, ja nie chciałam tak przy matce, bo sama wiesz, że oni inaczej patrzą na świat. Ja mieszkam u mojego faceta w małej kawalerce. Dzisiaj zatrzymasz się u mnie, bo Jacuś poleciał do Paryża, ale jutro wieczorem wraca i sorry, ale u nas nie ma miejsca.

– Nie ma sprawy.

– Pomogę ci znaleźć jakiś pokój na wynajem. Ale rano na siódmą jedziemy do hotelu i zapamiętaj, nie można się spóźniać. Teraz nic się nie przykombinuje, bo wszystko jest na takie karty kodów i tam masz wszystko odnotowane co do sekundy.

Twoja szefowa na pewno ci opowie, a dzisiaj napijemy się wina, bo trzeba się odprężyć po tak ciężkim dniu.

– Nie ma sprawy – potaknęła i patrzyła przez okno samochodu na wieżowce w centrum stolicy. Co chwilę, kiedy samochód na bocznym pasie szybciej przejeżdżał, odsuwała się od szyby, a potem przyklejała nos, żeby spojrzeć do góry, na Pałac Kultury i wieżowce.

– Patrz, tamten to nasz hotel.

Halina wskazała palcem w prawą stronę, ale Stefka i tak nie wiedziała, który to z budynków. Wszystkie wydawały jej się wielkie i wspaniałe, a ruch na ulicy i światła przytłaczały ją, a może nawet przerażały.

– Halina, teraz jest noc, a tyle ludzi? Oni nie śpią?

– Śpią, ale w centrum zawsze jest ruch, bo tu mają sporo restauracji, klubów. My jedziemy kawałek jeszcze.

Skręciła z głównej ulicy i potem, zakrętami, przejechała w Aleje Ujazdowskie i jeszcze kawałek, a potem znów w wąską uliczkę miedzy budynkami.

– Boże przenajświętszy, jak ty się tu łapiesz w tym?

– Ja mieszkam w Warszawie od matury, czyli już osiem lat. Wiesz, do domu zawsze się trafi.

– Może. Ja tu chyba umrę.

Halina roześmiała się i zaparkowała przed jedną z klatek czteropiętrowego, długiego budynku. Wysiadły i kuzynka, trzymając ją pod rękę, poprowadziła do ostatniej klatki. Postukała palcem w czworokątną tabliczkę na ścianie i coś zabrzęczało, więc otworzyła drzwi szeroko.

– Zapraszam, trzecie piętro, bez widny.

– Uff – sapnęła Stefka. – Raz jechałam windą w szpitalu, ale to nie dla mnie. Panicznie się boję.

– Przyzwyczaisz się w hotelu. Jak byś miała dziesięć pięter plus piwnice ganiać w tę i z powrotem, to przywykniesz do windy raz dwa.

– No, nie wiem.

Stefka pokręciła głową i stanęła za Haliną przed masywnymi drzwiami. Tym razem kuzynka otworzyła je normalnie, kluczem, i zaprosiła Stefkę do środka. Pokazała łazienkę i zaklepała sobie prawo do pierwszej kąpieli.

– Ty będziesz spała na tym rozkładanym fotelu, a tam mamy kuchnię, – Wskazała ciąg białych szafek kuchennych.

– Pięknie macie, ale strasznie ciasno, a ja narzekałam na swoją chałupę.

– Na wsi są inne domy. Stare, wielkie i parterowe. Tu, w stolicy, każdy metr kosztuje majątek, a jeszcze tak blisko centrum? Mówię ci, masakra. Jacuś dostał kasę od rodziców, miał sporo za kontrakt w Londynie, a jeszcze ma dwieście tysięcy kredytu.

– To ile takie mieszkanie kosztuje?

– To tutaj? Lepiej nie pytaj. Nigdy nie kupisz. Musisz sobie znaleźć bogatego sponsora. W hotelu będziesz miała okazję, bo tam żaden gołodupiec nie przyjeżdża.

– Sponsora? – zapytała zaskoczona Stefka.

W tym czasie Halina rozpakowała swoją walizeczkę i zaczęła przygotowywać kolację. Nalała wina do dwóch kieliszków i podała jeden Stefce.

– Ty, cnotka to chyba nie jesteś?

– Nie, ale nie ma się czym chwalić. Trafiło się.

– Trafiło się? To tyś się pewnie dobrze nie kochała, tylko tak na chybcika w krzakach?

– W stodole.

– Jeszcze lepiej. Stefka. Ja ci powiem i jak będziesz się mnie słuchała, to sobie w życiu poprawisz. Przede wszystkim zdejmiesz te przebrzydłe dżinsy i założysz kieckę. W hotelu nie dostaniesz od razu mundurka, bo najpierw musisz staż zaliczyć, ale fartuch granatowy to ci na pewno dadzą.

– Mówiłaś, że mam być sprzątaczką, więc po co mundurek?

– A co ty myślałaś? Nasz hotel jest pięciogwiazdkowy, najwyżej notowany w kraju.

Halina upiła dwa łyki, postawiła kieliszek i szykowała kolację, a jednocześnie opowiadała Stefce o swoim hotelu.

– Ale nie martw się. Od razu nie puszczą cię na exclusive. Najpierw będziesz magazyny pewnie sprzątała. Wszyscy zaczynają od piwnic, a potem idą w górę. – Podsunęła kuzynce talerzyk z dwoma małymi kanapkami. – Wystarczy, czy jeszcze zrobić?