Powrót - Jerzy Żuławski - E-Book

Powrót E-Book

Jerzy Żuławski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Powrót” to pierwsza część dylogii „Laus feminae”. Znany i ceniony w środowisku artystycznym literat Roman Turski powraca do Krakowa jako majętny biznesmen, co wzbudza duże zamieszanie wśród miejscowych artystów. Szczególne zainteresowanie okazuje mu Helena Hazarapelianowa, znana femme fatale i łamaczka serc, otoczona licznym gronem adoratorów. Niegdyś należał do nich również główny bohater. To właśnie księżna Helena stanowiła przyczynę wyjazdu Turskiego. Mężczyzna jednak wierzy, że ten etap w jego życiu jest już zakończony i wyrusza do Zakopanego, aby rozpocząć tam interesy.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Żuławski

Powrót

Warszawa 2021

[Motto]

Tuum fac nes respicias finem.

I

Przez wpół przymknięte powieki uśmiechał się jeszcze do snu, który już odlatywał. Bladły mu w oczach subtelne barwy jedwabnych kakemonów, rozwieszonych na trzcinowej ścianie otwartej ku morzu werandy, gubiły się w dziwnie rozkosznym szmerze słodkie, dyskretne, do rytmicznego spadku drobnych pereł na szklaną czarę podobne dźwięki harf, w srebrnej mgle roztapiały się uśmiechnięte postacie o porcelanowych twarzyczkach: niknęły już, a uśmiech ich pobladły wisiał jeszcze we mgle i w ostatnim, zapachem wiśniowego kwiatu przepojonym tchnieniu letniego wiatru... Szukał mętnym spojrzeniem wewnątrz snu liliowej twarzy słodkiej Tonami, która właśnie coś doń przez łzy mówiła, ale poprzez widzenie przebijała już słonecznie złota, nad wyraz rozkoszna świadomość, że powrócił, że jest już tutaj po długiej, długiej nieobecności, w kraju rodzinnym, w mieście swojej młodości...

Otworzył oczy cicho, z jasnym, ze snu pozostałym w źrenicach uśmiechem i zdawało mu się, że wszystko się doń śmieje, co tylko w źrenice mu wpadło. Nie ruszał się z miejsca, nie odwracał nawet głowy na poduszce, jakby się bał spłoszyć to, co snem już przecie nie było.

Spostrzegł naprzód jasny, złoty płat słońca na przeciwległej ścianie, potem błyszczącą ramę jakiegoś obrazu, brzeg kaflowego pieca z niby brązowym ujęciem i dwie małe papużki, malowane w rogu sufitu, które mu się przez jedną chwilę wydały dziwnie znanymi, jak gdyby patrzył na nie już niegdyś... Nie myślał zresztą o tym, nie był zdolny myśleć. Okno było snadź przez całą noc uchylone, bo rzeźwy, zapachem kwitnących kasztanów przepojony powiew miłym chłodem muskał mu skronie. Chwytał go łakomie rozdętymi nozdrzami, błądząc okiem po ścianach, perłowym pokrytych obiciem, po czerwonych, pluszowych meblach dużego pokoju, urządzonego z wyszukanym, nowoczesnym, iście hotelowym i barbarzyńskim przepychem... Były momenty, że nie zdawał sobie dokładnie sprawy z tego, gdzie się znajduje. Zamajaczyły mu w pamięci podobnie błyszczące, podobnie obojętne i sprzedajne pokoje różnych palace’ów w Port-Saidzie, w Kalkucie, w Tientsinie, w Yokohamie...

Spojrzenie jego padło na duży, żółtą skórą obity kufer podróżny, pokryty niemal całkowicie nalepionymi kartkami z nazwami stacji, hotelów, kompanii okrętowych... Uczuł, że sen mu znowu ciąży na powiekach. Jakiś wczesny turkot uliczny wpadł mu w ucho i gubił się wraz ze świadomością chwili obecnej; zdało mu się, że słyszy znów krzyk okrętowej służby, a potem miarowy łoskot pociągu po żelaznych szynach, który przez tyle dni go ogłuszał.

I wśród wspomnień zaczęły mu się plątać, jak zmora, widzenia dawno, dawno przebytych trudów, prac, nędzy... Jakieś brudne portowe tawerny, ohydne, od wilgoci zapleśniałe baraki poszukiwaczy złota, namioty, rozbite na bezwodnej pustyni, długie kupieckie karawany, noce bez snu, dnie bez wytchnienia, pot ściekający z brudem z uznojonego lica, chłód, głód i pragnienie...

I nagle dziwna, słodka błogość: jestem w ojczyźnie! Nieokreślone, jak cień drzewa, wiatrem poruszanego, kołyszące się w półsennej świadomości wyobrażenia tego wszystkiego, co przed dziesięciu laty rzucił, za czym tęsknił mimowolnie a ciągle, na stepach i w miastach, w trudzie i w dostatku: wieże mariackie na pokłębionym obłokami niebie, jakiś oderwany dźwięk z hejnału, zapach kwitnących kasztanów, sylweta wawelskiej katedry, ponad zielone drzewa widziana... I znowu dawniejsze, dziecinne przypomnienie: ogród, pełen jaśminu i świeżej rosy, błyszczącej na kwiatach, na puszystej trawie... Boso na nią wybiegł, rad z dni wakacyjnych, z młodości chłopięcej, ze świecącego słońca...

Coś mu w głowie zamajaczyło; przeskok wpółsennego przypomnienia przerzucił go zaś na drugą półkulę, w wiśniowy sad z widokiem na morze o srebrnej, drobnej, łyskliwej, z cicha pluszczącej fali.

– Dlaczego płaczesz, Tonami? Nie smuć się. Wiedziałaś przecie, że ja tu zawsze nie pozostanę... Ja, widzisz, jestem z daleka, z bardzo daleka... Muszę powracać...

Nie myślał, nie przypominał, lecz raczej pozwolił obrazom przepływać przez głowę wraz z powrotnymi falami senności, której nie odpędzał, nie miał potrzeby odpędzać... Był wolny, nie miał na razie żadnego obowiązku, do niczego się już teraz spieszyć nie potrzebował. Trud życia skończony, pod poduszką leży książka czekowa banku angielskiego...

– Chcesz złota, Tonami? Mam go dużo, bardzo dużo. Przed dziesięciu laty wyjechałem w świat z gołymi rękoma... Czemu się oburzasz? Chciałem, musiałem wiele złota zarobić... Nie chcesz go? To szkoda. Nic ci więcej nie mogę dać. Właściwie nie kocham cię wcale, śliczna, droga Tonami!

Błysnęła mu po przez sen smuga krótkiego japońskiego miecza... Jakiś krzyk...

Rozwarł powieki.

– Śmieszne. Przecież ja jestem już tutaj.

Leżąc na wznak, patrzył w górę, przed siebie. Wpadły mu znowu w oczy dwie papużki w klatce ze złotych prętów, oplecionych winogradem, malowane w rogu sufitu...

– Gdzie ja je widziałem? – pomyślał zrazu obojętnie.

Naraz przebłysk jasności, przerzut wstecz o całe długie lata.

Oto leży tak na sofie z podwiniętymi pod głowę rękoma i patrzy już godzinę całą na śmieszne, w rogu sufitu malowane papużki, licząc minuty i nadsłuchując znanego, jedwabistego szelestu na schodach, lekkich, szybkich kroków... Za chwilę drzwi się otworzą...

Zerwał się i usiadł na łóżku. Reszta senności w jednej chwili pierzchnęła mu z powiek.

Rozejrzał się z uwagą dokoła. Pokój był mu obcy, meble nieznane, nowe, świeżo naklejone obicia na ścianach. A jednak to malowidło na suficie, pociemniałe już i starsze widocznie! Owszem, przypomina sobie dokładnie! W tym miejscu łóżko było, tam stolik, tu sofa... Nawet ta sama, co w tamtym kącie stoi obecnie, pokrycie jeno zmieniono...

Wyskoczył z łóżka i jednym rzutem ramion rozwarł uchylone okno na rozścież. Świeża rzeźwość letniego poranku, poczynająca się już z lekka mącić gorącym oddechem nadchodzącego upału dnia, buchnęła nań szeroką, kwietnymi woniami przepojoną falą. Wsparł się łokciami na parapecie, wychylając głowę na ulicę. Rondel Floriański i brama omszała, ciężka, zadumana, dalej ponad dachy czerwone, nad zielone, pachnące drzewa, widna w parnej śreżodze smukła wieża Mariacka... Patrzył na to wszystko w tylu pamiętnych dniach!

– Przecież to tutaj było – szepnął do siebie niemal głośno – właśnie tutaj.

Zadzwonił gwałtownie na służącego. Przez jeden moment miał ochotę kazać rzeczy spakować i przenieść się gdzieś na inny koniec miasta albo uciec znów, jak ongi, ale opamiętał się rychło.

– Jak się ten hotel nazywa? – spytał zjawiającego się w progu lokaja.

Lokaj wymienił znaną mu dobrze nazwę.

– A numer? Numer pokoju?

– Czterdzieści jeden.

– Ach! – odetchnął jakby z mimowolną ulgą.

Tak. Teraz jest więcej pokojów, od czasu jak hotel odnowiono, bo teraz mamy i tamto skrzydło, gdzie przedtem były prywatne mieszkania... Dawniej, na przykład, ten pokój był już ostatni z naszych w korytarzu i miał numer dwudziesty dziewiąty.

Dwudziesty dziewiąty! Ostatni w korytarzu! Pamięta, pamięta... Tuż obok były drzwi szklane, którymi można się było wślizgnąć niepostrzeżenie z prywatnych obok schodów, nie mijając w bramie hotelowego portiera, nie pokazując się służbie w korytarzach... We dnie był tam zawsze mrok, wieczorem wystarczało światło gazowe przede drzwiami nieco przykręcić lub zgasić nieznacznie...

Dał służącemu krótki znak, aby wyszedł. Lokaj jednakże wskazał ręką papier leżący na stole.

– Jaśnie pan jeszcze się nie zameldował.

– Ach tak!

Pochwycił skwapliwie to przypomnienie, aby nie myśleć teraz dalej. Sprawa zapisania swego nazwiska na przygotowanej karcie meldunkowej wydała mu się naraz bardzo ważną i pilną. Ujął pióro w rękę nawet z pewnym uczuciem rozbawienia, że będzie teraz jako obcy podawał swe nazwisko tutaj, gdzie spędził całą niemal swoją młodość i kęs wieku dojrzałego...

Roman Turski – napisał i zawahał się. Przez dziesięć lat dodawał do tego nazwiska: robotnik, kupiec, podróżnik, przemysłowiec, jak gdzie i kiedy padło i nie myślał już w końcu o tym, że niegdyś, przed dziesięciu laty i dawniej, mówiło się i pisało: Roman Turski, literat. Teraz przypomniało mu się to po raz pierwszy od dłuższego czasu. Właśnie teraz i tu.

Zmarszczył brwi z niechęcią. Tamten okres życia zamknięty raz na zawsze i przekreślony dobrowolnie.

Ale wszakże i kupcem i przemysłowcem przestał już być, odkąd, zlikwidowawszy swoje w ostatnich czasach nader rozległe interesy w Azji, siadł na okręt, aby tutaj powrócić. Uczuł pierwszy raz w życiu, że nie wie właściwie, czym jest w tej chwili.

Żywym ruchem przekreślił pole, na którym powinien był wypisać swój zawód i wypełniwszy, stojąc, pośpiesznie kartę do końca – rzucił ją na ręce czekającego lokaja.

– Trzeba się ubrać – pomyślał, gdy służący zamknął drzwi za sobą.

Z przyzwyczajenia, jak człowiek, który nie miewał czasu na stracenie, zrazu szybko rzucał na siebie odzież, ale wnet ruchy jego zwolniały. Obezwładnienie jakieś ogarnęło go nieprzemożenie. Stał w słońcu, w bieliźnie do pasa, z odkrytą ogorzałą piersią, z twarzą koloru brązu, z której świeciło twardym połyskiem dwoje szaro niebieskich, teraz zadumą przyćmionych nieco oczu.

– Jakże się to stało?

Przyjechał dziś w nocy, kazał się dorożkarzowi zawieźć do najbliższego hotelu – zmęczony długą podróżą, nie uważał, w której stronie miasta wysiada ani gdzie wchodzi, gdy mu służący drzwi otwierał...

I oto śmieszny, bezmyślny przypadek sprowadza go na samym wstępie, w pierwszej zaraz godzinie, gdy tylko stanął w tym mieście – na miejsce to samo, gdzie się rozegrał pierwszy i ostatni akt tego, przed czym uciekł przed dziesięciu laty w świat, aby być wolnym, aby się wyswobodzić, aby móc żyć po prostu! Jak gdyby ten przypadek wiedział, iż on, wracając tu, miał w sobie cichą, ukrytą myśl, że trzeba się spotkać ze wspomnieniem tego wszystkiego, co było, stoczyć walkę ostatnią i przekonać się, że zwyciężył w istocie, że to nie jest już niczym więcej jak tylko wspomnieniem.

Odetchnął głęboko i usiadł w fotelu. Rysy stwardniały mu – spoza zaciśniętych ust, z szeroko rozwartych oczu wyjrzała jakaś uporczywa zawziętość...

Niechże się tedy walka ostatnia rozegra. Dobrze się stało, że w tym jest właśnie pokoju – że nim ją samą zobaczy, czuje w tej chwili jej dawną obecność, chwyta uchem gdzieś z załomów portier jej szept, co dziesięć lat tu na niego czekał, nozdrzami delikatną, rozpyloną w powietrzu woń jej ciała, co nie zginęła dotychczas, mimo że tylu obojętnych ludzi przeszło tędy, za kilka srebrniaków własność tego pokoju na jedną noc, na parę dni sobie kupując...

Uczuł coś jakby cień zmory dawnej, krążącej około niego w powietrzu. Nie odpędzał go w tej chwili, jak to przez dziesięć lat czynił, lecz owszem przyzywał ku sobie, oko w oko świadomie z nim stając.

I cień przybliżył się ku niemu jak lekka mgła wszystko w sobie pochłaniająca.

Przymknął oczy, gorący, dawno nieznany dreszcz przebiegł jego ciało.

Ileż to lat już temu? Dziesięć a dwa – dwanaście lat...

Przyjechał tutaj skądś, dla jakichś odczytów, które wygłosić zobowiązał się był dawno i niepodobna mu się było teraz wymówić... Wszak był literatem – wówczas!

Stanął w tym hotelu – ten właśnie pokój mu dano...

Położył się wcześnie spać, zły na siebie, że wyjechać musiał, prześladowany zwidzeniem przedziwnych, dumnych ust, kuszących jak śmierć, a tak niedostępnych...

Ust, co tak wyglądały, jak gdyby – stworzone do całowań, rozkoszy i szału – dotąd niczyich nie tknęły warg przez dumę niewypowiedzianą i strach – rozkoszy samej, co spala? Pokalania się? Zawodu?

(Nie ma nic więcej przewrotnego, pomyślał, jak dziewiczość – fałszywa? – na twarzy kobiety zamężnej).

Na kilka dni przed wyjazdem mówił do niej obłąkane słowa miłości. Zresztą wówczas nie wierzył jeszcze sam w to, co mówił. Przyzwyczaił się uwodzić, bawiło go to, mniej mu zależało na wyniku...

Patrzyła mu w oczy bez zmrużenia powiek, bez uśmiechu, z uwagą, ale nic nie odrzekła. Nie mógł zrozumieć, czy gniewa się nań, czy słucha go chętnie, nawet cień rumieńca nie przeszedł jej po bladej twarzy, rozświetlonej dwojgiem czystych a wiecznie głodnych oczu.

Spotkał ją znowu w dzień odjazdu.

– Pan ma odczyty w Krakowie? – zagadnęła go znienacka.

– Tak, księżno – odparł. (Księżną była po mężu, choć sama z ubogiej i nieznacznej pono pochodziła rodziny).

– Książę wyjechał na pogrzeb mojego ojca – rzekła powoli, zapatrzona przed siebie.

Spojrzał na nią, nie rozumiejąc, jaki jest związek między tymi faktami. O ojcu jej nie słyszał nigdy; zdumiony był, że mówi to obojętnie i że pozostała w domu, podczas gdy mąż jej na pogrzeb wyjechał. Z właściwym sobie roztargnieniem zauważył dopiero teraz, że ona jest w żałobie.

Naraz zwróciła się żywo ku niemu.

– W którym hotelu pan staje?

Wymienił nazwę bezmyślnie i chciał coś dalej mówić, ale przerwała mu ruchem ręki.

– Do widzenia!

Został sam na ulicy.

Patrzył, jak odchodziła drobnym, elastycznym krokiem, kołysząc się z lekka w biodrach. Chód jej miał w sobie coś tanecznego; mimo swą „poprawność” przywodził mu na myśl ruchy baletnic w wyuzdanych, orgiastycznych pląsach.

– Skąd mi to przyszło – szepnął do siebie, ruszając ramionami.

W hotelu w Krakowie długo nie mógł zasnąć. Zwidywały mu się ciągle usta księżnej Heleny i drażniło go to zwidzenie, bo wiedział, że jest beznadziejne.

Zmorzył go wreszcie sen nagły i ciężki.

Po pewnym czasie we śnie zdało mu się, że ktoś drzwi otwiera.

– Musi być rano – pomyślał na wpół przytomny – zapomniałem drzwi zamknąć; służący przychodzi po ubranie...

Nie otwierał oczu, aby się nie rozbudzić przedwcześnie; pora była jesienna, do dnia pewno jeszcze daleko. Usiłował nie słyszeć szelestu poruszającej się w pokoju po ciemku osoby.

Naraz uczuł miękkie, ciepłe, nagie ramiona, które obejmowały go za szyję. Obezwładniająca woń ciała...

– Hela!

Straszliwy obłąkany pocałunek zamknął mu usta.

– Ja nie jestem Hela, nie jestem księżna, nie mam imienia, jestem twym snem tylko, rozkoszą, która spada niespodziewanie, szczęściem ja jestem, co przyszło do ciebie na przelotną chwilę i jutro przepadnie!...

Kiedy rankiem, o godzinie, gdy pierwszy pociąg odchodził, pozostał sam w pokoju, pełnym jeszcze przedziwnej woni jej ciała, włosów i sukni, nie mógł się opamiętać, czy to jawa była rzeczywiście, czy też tylko jakiś niepojęty sen.

Bolała go po prostu pustka tego pokoju i brutalne światło dnia, przez okno się wdzierające. Przymykał oczy, aby przywołać znowu w zwidzeniu tę noc szaleństwa, obłędu i rozkoszy, ponad ludzkie nazwanie straszliwej, noc nieprzytomną i tym do snu podobniejszą, że ona nie pozwalała mu światła zapalać.

– Wszakże znajdziesz usta moje i po ciemku. Nie czujesz jak pachną?

Nagły dreszcz nim zatrząsł i przejmującym mrozem przeszedł po kościach.

...Gdy zegar wydzwonił godzinę czwartą, kazała mu wyjść z pokoju. Powróciwszy po kilkunastu minutach, na jej znak, zastał ją już ubraną. Światło elektryczne płonęło teraz. Stanął w progu, wstydząc się naraz swego negliżu, płaszcza pośpiesznie narzuconego na bieliznę.

– Bądź zdrów...

Zaledwie dosłyszał jej słowa, stłumione gęstym, kilkakroć koło twarzy owiniętym woalem, przez który nawet rysów nie można było rozpoznać.

– Hela...

– Bądź zdrów. Pociąg za chwilę odchodzi. Muszę dzisiaj być w domu.

– Ust. Raz jeszcze ust mi daj!

Zawstydził się sam swego głosu, takie w nim było psie niemal błaganie.

– Nie. Dość.

Twardo zabrzmiały jej słowa. Wyszła, nie oglądając się. Słyszał jej elastyczne kroki, jak się oddalały w korytarzu, jak ginęły na schodach, dywanem tłumione...

Nagły szał go ogarnął; uczuł, że tę kobietę, którą przed kilku dniami jeszcze chciał obojętnie uwodzić, kocha do nieprzytomności – właśnie teraz, gdy mu się oddała... Przestraszył się, aż krew mu w sercu zamarła, bo zwykle u niego to było końcem, co oto początkiem się stawało...

Zobaczył ją znów po tygodniu. Przywitała go swobodnym uśmiechem i rozmawiała z nim uprzejmie i wiele, tak jak zawsze, tak jak z innymi. Czekał chwili, kiedy znajdą się sami. Nie unikała tego.

– Hela!

Spojrzała nań ze zdumieniem, przerywając w połowie jakieś uprzejme zdanie.

– Hela! Tęsknię za tobą...

– Panie Romanie?

Miał wrażenie, że go cięto biczem przez twarz. Krew uderzyła mu do głowy.

– Czy nie pamiętasz? – wyjąknął całkiem głupio.

– Pamiętam.

Patrzyła mu w oczy wyzywająco.

– Więc... więc cóż to było?

– Nie wiem. Niech pan zgadnie.

Uśmiechnęła się naraz nadzwyczaj uprzejmie i niewinnie dumnymi ustami, kończąc:

– Może moja fantazja.

Teraz uczuł, że blednie. Zęby zacisnęły mu się kurczowo. Wstał i chwycił ją za rękę.

– Słuchaj księżno – wykrztusił – jeśliś ty chciała mnie jak parobka... jeśliś myślała, że dość mi będzie potem... drzwi pokazać...

Urwał, szukając słów.

Księżna Helena patrzyła mu wciąż w oczy, jeno wzrok jej począł mętnieć i mgłą się zasnuwać, a ramię, palcami jego jak obręczą ściśnięte, zadrżało lekko.

– Kochasz mnie? – zapytała.

– Tak. I ty musisz być moja, musisz! I moja będziesz! Choćby nie wiedzieć, co – muszę cię zdobyć.

– Zdobywaj.

I zaczęło się owo zdobywanie. Śmieszna walka o każde spojrzenie, każdy uśmiech i dotknięcie ręki kobiety, która przecież w ową szaloną noc w obłędnej rozkoszy przez kilka godzin do niego już należała – walka uporczywa i długa, w której on coraz więcej tracił panowanie nad sobą. W pewnych jasnych chwilach rozumiał, że jest po prostu igraszką w rękach tej kobiety, robiącej z nim to, co zechce, ale nie miał siły się cofnąć. Słabość swoją pozorował zaś przed sobą tak, że tu chodzi jedynie o dotkniętą jego dumę męską i gdy tylko ona podda mu się bez zastrzeżeń, on nazajutrz parsknie jej śmiechem w twarz i odejdzie.

Nie parsknął śmiechem w twarz i nie odszedł.

Przyszło upragnione zwycięstwo i stało się jego ostatecznym pogromem. Ta najstraszliwsza choroba, ten obłęd najgorszy, który się miłością nazywa, ogarnął go jak płomień i pożerał w dosłownym znaczeniu.

Poczęły się miesiące, kiedy ona była nie najważniejszą myślą, ale jedyną, do jakiej mózg jego był zdolny. Dnie, na których zegarze była jedna tylko godzina, ta właśnie, o której ją miał zobaczyć. Pocałunki od których się umiera tysiąc razy w jednej minucie i uściski takie, co trwają wieczność, bo serce się zatrzymuje i nie mierzy upływającego gdzieś tam na świecie czasu. Chwile szczęścia niewypowiedzianego: chłodne mrozem a pożądliwe, wilgotne usta, całowane przy powitaniu na schadzkach, dotknięcia dłoni niby przypadkowe i przelotne na balach lub w loży teatrów, spojrzenia wśród tłumu z pod spuszczonych powiek rzucone, długie, oddające się, do szału upojne, ruch warg ledwo dostrzegalny, mówiący: kocham! gdy ludzie patrzą i nie rozumieją, spotkania w zacisznym mieszkaniu, pod zielonymi drzewami, w mknącym wagonie nocnego pociągu pośpiesznego, który, hucząc po szynach, unosił szalonym pędem miłość ich w świat! W świat! W świat!

Dzień po dniu, godzina po godzinie, rozwijał ze wspomnień długą wstęgę wypadków i zdarzeń i dziwił się, że tak ich wiele w przeciągu krótkich dwóch lat i że je pamięta wszystkie, jak gdyby wczoraj zaszły dopiero: że wie jeszcze i czuje, jaki zapach miały jej usta, jakie sypkie były jej włosy czarne, ogromne, małej głowie jak chmura słońcu ciężące...

Pochylił twarz i ukrył rozgorzałe skronie w obu dłoniach.

Ileż to razy – w tym właśnie pokoju – gdy ona z mężem przeniosła się do tego miasta, oczekiwał jej przyjścia w mroczne, zimowe popołudnia i w przedwczesne wieczory, albo w letnie dnie słoneczne, kiedy ludzie chodzący po ulicach zbyt są zajęci światłem, barwą i życiem wszystkiego dookoła, aby zauważyć postać kobiecą, wślizgującą się do bramy kamienicy, połączonej na piętrze korytarzem z hotelem... Jeżdżąc po świecie, gdy tu miał przybyć, telegraficznie zawsze ten pokój zamawiał; dzisiaj po raz pierwszy dano mu go bez zamówienia, chociaż on go już nie potrzebuje.

Zgrzytnęło coś w jego wspomnieniach, jak gdyby przyschła rana, na nowo brutalnymi palcami rozdarta: ból zaparł mu oddech na jedną chwilę. Tu oto, na tej podłodze leżał po raz ostatni u jej nóg i białe, sprężyste kolana całował, błagając, aby wyłącznie do niego należała, stargawszy luźne oficjalne więzy, które ją z innym człowiekiem łączyły – i stąd wstał, cięty brutalnym słowem jak szpicrutą, by iść w świat na dziesięcioletnią tułaczkę, na trud i walkę i pracę, na zapomnienie tego wszystkiego, co było...

– Wrócisz! – zaśmiała się za nim.

Powrócił.

Wir jakiś zakotłował mu w piersi i w głowie, cały przeciąg dziesięciu lat, wszystkie wypadki, które go wypełniały, wszystkie trudy i zwycięstwa, wszystkie usta, które mimochodem całował, nazajutrz poza siebie rzucając, wszystko co przeżył, czego doznał, co przebolał, czym się cieszył, co zdziałał, co zdobył w tym okresie wieloletniej wędrówki – naraz niczym mu się stało, jak rdzeń bzu zgnieciony między dawnym, potężnym wspomnieniem, a nieubłaganą, żelazną prawdą dnia dzisiejszego.

Miał wrażenie, że otchłań otwiera się przed nim na nowo.

II

– Turski powrócił!

Poleskiemu wpadły te słowa w ucho gdzieś od drugiego stolika i powtórzył je kilkakrotnie bezmyślnie, patrząc z natężeniem w stojące przed nim figury szachowe.

– Turski powrócił... Turski powrócił; teraz, panie kochany, szach! Turski powrócił...

Nareszcie zauważył, co mówi. Wzniósł żywo głowę i spojrzał w stronę, skąd głos go doleciał.

– Kto mówi, że Turski powrócił? – zapytał teraz z zupełną świadomością.

Przy stoliku obok siedziało kilku ludzi. Jeden z nich, łysawy blondyn z ryżą brodą i powiekami bez rzęs, zapijający właśnie czwartą czy piątą szklankę wody po wypitej przed godziną czarnej kawie, powstał i nie wyjmując rąk z kieszeni, podszedł ku Poleskiemu.

– Pan nie słyszał? Zobaczyłem go dzisiaj na ulicy...

– Turskiego? Romana Turskiego?

– Tak jest. Ledwo mogłem go poznać. Ogorzał, wygolony...

– Może to nie on! – rzucił od stolika przedziwnie chudy jegomość z pospolitą, starannie anglizowaną twarzą i złotymi zębami. – Musiałeś się pan omylić, panie Merser!

Ryży blondyn obrócił się żywo, potrącając sterczącymi łokciami stojących obok.

– Jakże! Przecież z nim mówiłem...

Poleski wsparł się obiema rękami na poręczy krzesła i zwrócił z trudem swą garbatą postać ku mówiącemu.

– Mówił pan z Turskim? Dziś? Tu?

Partner po drugiej stronie szachownicy niecierpliwił się.

– Dajże pan pokój jakiemuś tam Turskiemu! Ja już posunąłem. Graj pan!

Ale Poleski nie zważał. Powstał i zbliżył się do sąsiedniego stolika. Partner jego, stary radca sądowy, wzruszył ramionami z niechęcią i począł bębnić niecierpliwie palcami po stole. Po chwili, słysząc obok żywą rozmowę, zwrócił się do sąsiada czytającego gazetę.

– Co za Turski?

– Turski? Nie wiem.

Ktoś dalszy odpowiedział:

– Literat. Grają właśnie dzisiaj jakąś jego sztukę w teatrze.

– Patrzcie, patrzcie – zdziwił się radca nie bez urazy w głosie. – I gdzież on wyjeżdżał?

Merser tymczasem opowiadał:

– Szedłem sobie przez rynek. Chciałem właśnie dzisiaj kupić lożę do teatru, więc trzeba było zobaczyć, co grają...

– Mógł się pan mnie zapytać – wtrącił chudy, który zostawszy niedawno recenzentem w jakimś dzienniku, uważał się za osobę bezpośrednio i ważnie z teatrem złączoną, a przeto nader kompetentną w sprawach repertuaru, aktorek, dekoracji, dramatów, reżyserii i wszelkich innych rzeczy.

– Nie było pana pod ręką. Otóż staję na rogu i czytam afisz. Zasłania mi ktoś stojący przede mną. Poglądam przez jego ramię: Wiosenne dziwy. Pasja mnie wzięła, bo to, panie, grywają już od dziesięciu lat, a ja myślałem, że będzie co nowego...

– Dziś niedziela – odezwał się recenzent. – W niedzielę dyrekcja nowych sztuk nie daje, bo...

– Nie przerywaj pan, panie Koper!

– Więc cóż dalej?

– A nic. Zakląłem z cicha: mogliby już raz tym wiosennym dziwom dać spokój! A ten jegomość, co stał przede mną, odwraca się i mówi z uśmiechem: I ja tak myślę. – No i co powiecie, panowie, był to Turski, autor Wiosennych dziw, czy dziwów, czy jak się tam mówi!

– Przyjechał pewno po tantiemy – rzekł Koper, uśmiechając się jedną połową ust.

Poleski przysunął się.

– Czekajno, pan. To takie mało prawdopodobne. Czy to nie był kto inny? O Turskim od dziesięciu lat zaginęły wieści...

– No i znalazł się! – rzekł Merser z triumfem, jak gdyby on był Stanleyem, który z narażeniem życia odszukał Livingstone’a.

– To nieprawda! Turski nie żyje.

Poleski drgnął niespokojnie.

– Skąd pan to przypuszczasz?

– Nie przypuszczam, lecz wiem.

Z za odrzuconej gazety wyłoniła się zasępiona, wąsata, krzaczastymi brwiami ocieniona twarz Rogockiego, który dotychczas, zatopiony w czytaniu, zdawał się wcale nie zwracać uwagi na to, co około niego mówiono. Wpatrzył się na chwilę okrągłymi oczyma w garbatego lekarza i powtórzył z uporem:

– Turski nie żyje.

Merser śmiał się głośno.

– Rogocki mówi z taką pewnością, jakby był na jego pogrzebie...

– Byłem.

– Nie pleć pan głupstw! Przecież mówię, że dzisiaj z Turskim rozmawiałem!

Rogocki już nie odpowiadał. Zakrył się znowu gazetą, spoza której buchały jeno kłęby dymu jego cygara.

Kawiarnia tymczasem napełniała się coraz więcej. Dochodziła godzina piąta i pomimo upalnego letniego dnia, który wabił za miasto, stali bywalcy ściągali na zwykłą kawę poobiednią, na gazety, na partię szachów lub bilardu. Kilku przybyszów przysiadło się do stolika Mersera, dziennikarz jakiś starszy, z którym Koper z głośno akcentowanym koleżeństwem począł zaraz „fachowo” rozmawiać o teatrze, a osobliwie o jednej z młodszych aktorek, pozwalając się domyślać, iż ma z nią stosunek; poeta przez kilku ludzi w mieście wysoko ceniony, siwiejący malarz, wieczyście o niesprawiedliwości społeczeństwa mówiący i jeszcze jakiś młody, w klerykalnym miesięczniku pracujący bałwan, o przedziwnie ciasnej głowie, który uchodził za bardzo zdolnego, ponieważ przed kilku laty zdał z odznaczeniem maturę, a niedawno otrzymał doktorat sub auspiciis imperatoris.

Merser próbował opowiedzieć jeszcze raz przed nimi historię nadzwyczajnego spotkania z Turskim, którego miano od dziesięciu lat za przepadłego, ale rzecz już nie wzbudziła żywszego zajęcia. Dziennikarz mruknął tylko pod nosem: „A to nam figla wypłatał! Myśmy już tak jego dramaty chwalili...”, a poeta zawyrokował krótko, że to zgoła wszystko jedno, czy Turski żyje, czy nie, gdyż jest to i tak człowiek skończony, po którym już się niczego nie można spodziewać. Uspokoiwszy się w ten sposób, zaczął po raz szesnasty wielce płynnie opowiadać o dramatycznej tetralogii, którą ma zamiar w przyszłym roku przez cztery dni z rzędu w teatrze wystawiać. Koper uważał za stosowne robić minę tajemniczo sceptyczną, ale objawiał zaciekawienie, czekając momentu, kiedy będzie mógł zaakceptować swoją światowość wspomnieniem o aktorce...

Poleski stracił partnera, który, nie mogąc się go doczekać, odszedł z gniewem od szachownicy. Nie zatrzymywany przez nikogo, widząc, że się niczego więcej o Turskim nie dowie, gdyż opowiadający właściwie sam nic nie wiedział, usunął się we framugę okna, gdzie właśnie jakiś gość wychodzący opróżnił mały stolik. Kawiarnia znajdowała się na piętrze starej kamienicy w rynku i z głębokich, w trójłokciowym murze wykutych wnęków okiennych, poza zrąb naprzeciw stojącego domu widać było dużą część placu, z kolorowymi Sukiennicami w pośrodku i górującą nad nimi z prawej strony dawną wieżą ratuszową. Kościół Mariacki za węgłem już skryty, znaczył się tylko kawałkiem niższej wieży; ciężkim ceglanym cielskiem widną oku przestrzeń odgraniczającej... Nad Sukiennicami dalej mroczyły się mury Szarej Kamienicy, ustępującej w głąb uliczną ponurą, długą boczną fasadą, ale plac cały na dole pełen był barw i słońca. Poleski patrzył, na dłoń głowę wsunąwszy, jak pod zielenią drzew grały wszystkimi kolorami tęczy stroje wieśniaków, co na niedzielę do miasta ściągnęli, jak się snuły w lekkich, jasnych sukniach przechadzające się, do ptaków, motyli i kwiatów podobne kobiety, jak płonęły na stołach przekupniów kwiaty prawdziwe, a ówdzie znów zabawki dziecięce: z barwnych skrawków papieru sklejone wiatraczki i pęki baloników kolorowych, podobne z dala do jakichś bajecznych, w powietrzu się unoszących winnych gron...

Przypomniał mu się mimo woli jeszcze więcej słońem, kwiatami i barwą kobiecych ust kolorowy. Plac Hiszpański w Rzymie.

Przymknął nieco oczy.

...Schodziła po schodach, marmurową kaskadą od Trinità del Monte w dół bijących, a po obu brzegach tej śnieżnobiałej rzeki, z którą płynęła, były kwiaty: całe pęki, całe snopy kwiatów, róże, gwoździki, hiacynty, gałęzie całe rozkwitłego drzewa migdałowego, akacji pachnącej i do złotych pióropuszów podobnej mimozy.

Stał w dole koło fontanny i patrzył, jak w cud.

Zdało mu się, że miasto całe zbudowano, i schody białe, i strzelisty obelisk, że kwiaty wyhodowano na dalekich niwach i zwieziono je wszystkie tu, na te stopnie marmurowe po to jeno, aby ona mogła tak schodzić o tej popołudniowej godzinie, w piękności niesłychanej i w złotym słońcu, wprost na twarz jej świecącym.

Cudu jakiegoś oczekiwał: może nagle kwiaty śpiewać jej poczną, może woda, w fontannie szemrząca, przedziwną muzyką się rozdzwoni, może ludzie naraz poczną klękać i głowy chylić, jak przed zjawieniem...

I stał się cud!

Przystąpiła ku niemu – znała widocznie jego postać koślawą z krakowskich ulic – i przemówiła coś, zapytała o drogę, o jakiś kościół, czy o sklep...

Księżna Helena!

Nie mówił z nią więcej nigdy w życiu. Mógł ją był spotkać często tutaj, na zabawach, w teatrze, u niej w domu wreszcie, gdyż przyjmowała wszystkich, ale sama myśl, że przed majestatem jej piękności będzie stał garbaty, wątły i nieporadny, była tak straszna, że unikał wszelkiego do niej zbliżenia...

Posłyszał, że ktoś usuwa gazety, leżące obok niego po przeciwnej stronie stolika. Odwrócił głowę. Rogocki wtłaczał się na pluszową kanapkę we wnęku okna.

– Nie przeszkadzam panu?

– Nie, nie. Owszem, proszę... – odparł nienawistnie.

Rogocki nachylił się doń przez stolik.

– Czy pan wierzy tym głupstwom, które Merser opowiada?

– Jakim głupstwom?

Udał, że nie wie, o czym mowa, myśląc, że się pozbędzie w ten sposób natręta.

– No, jakimże! Tym o Turskim. To jest śmieszne. Turski nie żyje.

– Skąd pan wiesz o tym?

– Wiem.

Przybliżył kudłatą głowę jeszcze więcej do twarzy Poleskiego i szepnął tajemniczo:

– Czy pan wie, że on się kochał w księżnej Helenie?

Poleski rzucił głową z mimowolnym zdumieniem. O tym wiedzieli wszyscy. Postarała się o to we właściwym czasie ona sama, gdyż nie lubiła, aby jakikolwiek jej triumf został niepostrzeżony. Miała nawet swoją osobną metodę: skarżąc się na rzekomą niedyskrecję wielbiciela, któremu zazwyczaj o niczym podobnym się nie śniło, opowiadała – niby mimo woli – wszystko, co było potrzeba, a raczej o czym chciała, by wiedziano... Historia z Turskim, blisko dwa lata trwająca, była jedną z najgłośniejszych, toteż Poleski, posłyszawszy tajemniczy ton Rogockiego, sądził w pierwszej chwili, że on żarty sobie stroi. Ale Rogocki był poważny. Patrzył mu w twarz szeroko rozwartymi oczyma i czekał odpowiedzi.

Poleski skinął głową powoli.

– Tak. Słyszałem coś nie coś o tym.

Powstał i chciał odejść.

Rogocki chwycił go za połę surduta.

– Panie, to jest kobieta dziwna! On szalał za nią, ale ona go nie kochała. Był za słaby, aby się wyrwać, więc... rozumie pan?

– Tak, tak. Rozumiem. Do widzenia.

– Pan jeszcze nie wie, lecz ja panu powiem. Ona mówiła... komuś, no tak, mnie nawet mówiła, że Turski wtenczas, przed dziesięciu laty, napisał do niej list, z którego zrozumiała na pewno, że on sobie życie odbiera, a nie chce się do tego przyznać tylko na złość, aby jej nie dać triumfować...

– Pan temu wierzy?

– No, jakże! Przecie gdy ona go odepchnęła...

Poleski nie słuchał dalej. Odchodząc, widział jeszcze, jak Rogocki, wtuliwszy twarz i najeżone wąsy między palce dłoni, mamrotał coś do siebie, uśmiechał się i kiwał głową, prowadząc snadź swym zwyczajem jakąś w bez towarzysza. Poleskiego ogarnęła litość i równocześnie obrzydzenie. Było dlań coś strasznego a zarazem nad wyraz wstrętnego w tym człowieku, którego historię znał cokolwiek ze słyszenia. Uchodził niegdyś powszechnie za nadzwyczaj zdolnego adwokata; rok czy dwa wystarczyły, aby zrobić zeń zupełną i beznadziejną ruinę człowieka... Mówiono o tym z politowaniem, jako o rzeczy dokonanej i pewnej i wymieniono przy tym imię księżnej Heleny.

Poleski się wzdrygnął i przyśpieszył kroku. Myśl o Turskim powróciła znowu. Rozglądał się, czy gdzie między przechodniami nie ujrzy go, starego przyjaciela, a równocześnie, niby mimo woli, wybierał takie ulice, idąc do domu, na których najmniej było prawdopodobieństwa, aby go spotkał. Przed bramą swej kamienicy zatrzymał się i po chwilowym namyśle zamiast iść wprost na górę zwrócił się w głąb podwórza, aby poszukać stróża. W piękne niedzielne popołudnie podwórze starego domu było wyjątkowo puste i spokojne. Poleski zawołał kilkakrotnie stłumionym głosem, jakby nie mając odwagi tej ciszy nazbyt silnym krzykiem zamącić, a wreszcie gdy stróż się nie zjawiał, zszedł do suteryn.

Zaduch ciasnej izby uderzył nań nieprzyjemnie. Stróż spał w ubraniu na łóżku, najzupełniej pijany, na stole pod wysoko umieszczonym oknem siedziało czworo dzieci, widocznie świeżo obitych, jeszcze ze łzami na twarzy.

– Czy jest matka w domu?

– Mamusia poszła na nieszpory, a nam kazała tatusia pilnować...

– Dobrze, dobrze... – Poleski zawahał się.

– A czy pan doktor czego potrzebuje? – spytała najstarsza dziewczynka...

Poleski miał ochotę zapytać, czy tu kto, jaki obcy pan tymczasem nie dowiadywał się o niego, ale nie wiadomo dlaczego wstyd mu się zrobiło pytania, więc zostawiwszy tylko dzieciom kilka groszy (właściwie nie wiedział, dlaczego to robi), poszedł do siebie na piętro.

Jedyny jego służący miał w niedzielę dzień wolny, mieszkanie więc było najzupełniej puste. Minął przedpokój i chłodny, rozpaczliwie przykry, banalny salon, będący zarazem poczekalnią dla pacjentów i dopiero w gabinecie swym zauważył, że wbrew zwyczajowi i na wspak swemu pedantycznemu zamiłowaniu do porządku, wszedł aż tutaj z laską, w kapeluszu i w zakurzonej, podczas największych upałów nawet nieodstępnej zarzutce z peleryną, którą, jak utrzymywali jego złośliwi przyjaciele, usiłował na ulicy swe kalectwo maskować.