Laus feminae - Jerzy Żuławski - E-Book

Laus feminae E-Book

Jerzy Żuławski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Laus feminae” to dwuczęściowa powieść (która w zamyśle miała być trylogią, jednak plan zniweczyła śmierć autora) o znanym i cenionym w środowisku artystycznym literacie Romanie Turskim. Powraca on do Krakowa jako majętny biznesmen, co wzbudza duże zamieszanie wśród miejscowych artystów. Szczególnym zainteresowanie okazuje Helena Hazarapelianowa, znana femme fatale i łamaczka serc, otoczona zawsze licznym gronem adoratorów, do których niegdyś należał również główny bohater.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jerzy Żuławski

Laus feminae

Warszawa 2021

Powrót

[Motto]

Tuum fac nes respicias finem.

I

Przez wpół przymknięte powieki uśmiechał się jeszcze do snu, który już odlatywał. Bladły mu w oczach subtelne barwy jedwabnych kakemonów, rozwieszonych na trzcinowej ścianie otwartej ku morzu werandy, gubiły się w dziwnie rozkosznym szmerze słodkie, dyskretne, do rytmicznego spadku drobnych pereł na szklaną czarę podobne dźwięki harf, w srebrnej mgle roztapiały się uśmiechnięte postacie o porcelanowych twarzyczkach: niknęły już, a uśmiech ich pobladły wisiał jeszcze we mgle i w ostatnim, zapachem wiśniowego kwiatu przepojonym tchnieniu letniego wiatru... Szukał mętnym spojrzeniem wewnątrz snu liliowej twarzy słodkiej Tonami, która właśnie coś doń przez łzy mówiła, ale poprzez widzenie przebijała już słonecznie złota, nad wyraz rozkoszna świadomość, że powrócił, że jest już tutaj po długiej, długiej nieobecności, w kraju rodzinnym, w mieście swojej młodości...

Otworzył oczy cicho, z jasnym, ze snu pozostałym w źrenicach uśmiechem i zdawało mu się, że wszystko się doń śmieje, co tylko w źrenice mu wpadło. Nie ruszał się z miejsca, nie odwracał nawet głowy na poduszce, jakby się bał spłoszyć to, co snem już przecie nie było.

Spostrzegł naprzód jasny, złoty płat słońca na przeciwległej ścianie, potem błyszczącą ramę jakiegoś obrazu, brzeg kaflowego pieca z niby brązowym ujęciem i dwie małe papużki, malowane w rogu sufitu, które mu się przez jedną chwilę wydały dziwnie znanymi, jak gdyby patrzył na nie już niegdyś... Nie myślał zresztą o tym, nie był zdolny myśleć. Okno było snadź przez całą noc uchylone, bo rzeźwy, zapachem kwitnących kasztanów przepojony powiew miłym chłodem muskał mu skronie. Chwytał go łakomie rozdętymi nozdrzami, błądząc okiem po ścianach, perłowym pokrytych obiciem, po czerwonych, pluszowych meblach dużego pokoju, urządzonego z wyszukanym, nowoczesnym, iście hotelowym i barbarzyńskim przepychem... Były momenty, że nie zdawał sobie dokładnie sprawy z tego, gdzie się znajduje. Zamajaczyły mu w pamięci podobnie błyszczące, podobnie obojętne i sprzedajne pokoje różnych palace’ów w Port-Saidzie, w Kalkucie, w Tientsinie, w Yokohamie...

Spojrzenie jego padło na duży, żółtą skórą obity kufer podróżny, pokryty niemal całkowicie nalepionymi kartkami z nazwami stacji, hotelów, kompanii okrętowych... Uczuł, że sen mu znowu ciąży na powiekach. Jakiś wczesny turkot uliczny wpadł mu w ucho i gubił się wraz ze świadomością chwili obecnej; zdało mu się, że słyszy znów krzyk okrętowej służby, a potem miarowy łoskot pociągu po żelaznych szynach, który przez tyle dni go ogłuszał.

I wśród wspomnień zaczęły mu się plątać, jak zmora, widzenia dawno, dawno przebytych trudów, prac, nędzy... Jakieś brudne portowe tawerny, ohydne, od wilgoci zapleśniałe baraki poszukiwaczy złota, namioty, rozbite na bezwodnej pustyni, długie kupieckie karawany, noce bez snu, dnie bez wytchnienia, pot ściekający z brudem z uznojonego lica, chłód, głód i pragnienie...

I nagle dziwna, słodka błogość: jestem w ojczyźnie! Nieokreślone, jak cień drzewa, wiatrem poruszanego, kołyszące się w półsennej świadomości wyobrażenia tego wszystkiego, co przed dziesięciu laty rzucił, za czym tęsknił mimowolnie a ciągle, na stepach i w miastach, w trudzie i w dostatku: wieże mariackie na pokłębionym obłokami niebie, jakiś oderwany dźwięk z hejnału, zapach kwitnących kasztanów, sylweta wawelskiej katedry, ponad zielone drzewa widziana... I znowu dawniejsze, dziecinne przypomnienie: ogród, pełen jaśminu i świeżej rosy, błyszczącej na kwiatach, na puszystej trawie... Boso na nią wybiegł, rad z dni wakacyjnych, z młodości chłopięcej, ze świecącego słońca...

Coś mu w głowie zamajaczyło; przeskok wpółsennego przypomnienia przerzucił go zaś na drugą półkulę, w wiśniowy sad z widokiem na morze o srebrnej, drobnej, łyskliwej, z cicha pluszczącej fali.

– Dlaczego płaczesz, Tonami? Nie smuć się. Wiedziałaś przecie, że ja tu zawsze nie pozostanę... Ja, widzisz, jestem z daleka, z bardzo daleka... Muszę powracać...

Nie myślał, nie przypominał, lecz raczej pozwolił obrazom przepływać przez głowę wraz z powrotnymi falami senności, której nie odpędzał, nie miał potrzeby odpędzać... Był wolny, nie miał na razie żadnego obowiązku, do niczego się już teraz spieszyć nie potrzebował. Trud życia skończony, pod poduszką leży książka czekowa banku angielskiego...

– Chcesz złota, Tonami? Mam go dużo, bardzo dużo. Przed dziesięciu laty wyjechałem w świat z gołymi rękoma... Czemu się oburzasz? Chciałem, musiałem wiele złota zarobić... Nie chcesz go? To szkoda. Nic ci więcej nie mogę dać. Właściwie nie kocham cię wcale, śliczna, droga Tonami!

Błysnęła mu po przez sen smuga krótkiego japońskiego miecza... Jakiś krzyk...

Rozwarł powieki.

– Śmieszne. Przecież ja jestem już tutaj.

Leżąc na wznak, patrzył w górę, przed siebie. Wpadły mu znowu w oczy dwie papużki w klatce ze złotych prętów, oplecionych winogradem, malowane w rogu sufitu...

– Gdzie ja je widziałem? – pomyślał zrazu obojętnie.

Naraz przebłysk jasności, przerzut wstecz o całe długie lata.

Oto leży tak na sofie z podwiniętymi pod głowę rękoma i patrzy już godzinę całą na śmieszne, w rogu sufitu malowane papużki, licząc minuty i nadsłuchując znanego, jedwabistego szelestu na schodach, lekkich, szybkich kroków... Za chwilę drzwi się otworzą...

Zerwał się i usiadł na łóżku. Reszta senności w jednej chwili pierzchnęła mu z powiek.

Rozejrzał się z uwagą dokoła. Pokój był mu obcy, meble nieznane, nowe, świeżo naklejone obicia na ścianach. A jednak to malowidło na suficie, pociemniałe już i starsze widocznie! Owszem, przypomina sobie dokładnie! W tym miejscu łóżko było, tam stolik, tu sofa... Nawet ta sama, co w tamtym kącie stoi obecnie, pokrycie jeno zmieniono...

Wyskoczył z łóżka i jednym rzutem ramion rozwarł uchylone okno na rozścież. Świeża rzeźwość letniego poranku, poczynająca się już z lekka mącić gorącym oddechem nadchodzącego upału dnia, buchnęła nań szeroką, kwietnymi woniami przepojoną falą. Wsparł się łokciami na parapecie, wychylając głowę na ulicę. Rondel Floriański i brama omszała, ciężka, zadumana, dalej ponad dachy czerwone, nad zielone, pachnące drzewa, widna w parnej śreżodze smukła wieża Mariacka... Patrzył na to wszystko w tylu pamiętnych dniach!

– Przecież to tutaj było – szepnął do siebie niemal głośno – właśnie tutaj.

Zadzwonił gwałtownie na służącego. Przez jeden moment miał ochotę kazać rzeczy spakować i przenieść się gdzieś na inny koniec miasta albo uciec znów, jak ongi, ale opamiętał się rychło.

– Jak się ten hotel nazywa? – spytał zjawiającego się w progu lokaja.

Lokaj wymienił znaną mu dobrze nazwę.

– A numer? Numer pokoju?

– Czterdzieści jeden.

– Ach! – odetchnął jakby z mimowolną ulgą.

Tak. Teraz jest więcej pokojów, od czasu jak hotel odnowiono, bo teraz mamy i tamto skrzydło, gdzie przedtem były prywatne mieszkania... Dawniej, na przykład, ten pokój był już ostatni z naszych w korytarzu i miał numer dwudziesty dziewiąty.

Dwudziesty dziewiąty! Ostatni w korytarzu! Pamięta, pamięta... Tuż obok były drzwi szklane, którymi można się było wślizgnąć niepostrzeżenie z prywatnych obok schodów, nie mijając w bramie hotelowego portiera, nie pokazując się służbie w korytarzach... We dnie był tam zawsze mrok, wieczorem wystarczało światło gazowe przede drzwiami nieco przykręcić lub zgasić nieznacznie...

Dał służącemu krótki znak, aby wyszedł. Lokaj jednakże wskazał ręką papier leżący na stole.

– Jaśnie pan jeszcze się nie zameldował.

– Ach tak!

Pochwycił skwapliwie to przypomnienie, aby nie myśleć teraz dalej. Sprawa zapisania swego nazwiska na przygotowanej karcie meldunkowej wydała mu się naraz bardzo ważną i pilną. Ujął pióro w rękę nawet z pewnym uczuciem rozbawienia, że będzie teraz jako obcy podawał swe nazwisko tutaj, gdzie spędził całą niemal swoją młodość i kęs wieku dojrzałego...

Roman Turski – napisał i zawahał się. Przez dziesięć lat dodawał do tego nazwiska: robotnik, kupiec, podróżnik, przemysłowiec, jak gdzie i kiedy padło i nie myślał już w końcu o tym, że niegdyś, przed dziesięciu laty i dawniej, mówiło się i pisało: Roman Turski, literat. Teraz przypomniało mu się to po raz pierwszy od dłuższego czasu. Właśnie teraz i tu.

Zmarszczył brwi z niechęcią. Tamten okres życia zamknięty raz na zawsze i przekreślony dobrowolnie.

Ale wszakże i kupcem i przemysłowcem przestał już być, odkąd, zlikwidowawszy swoje w ostatnich czasach nader rozległe interesy w Azji, siadł na okręt, aby tutaj powrócić. Uczuł pierwszy raz w życiu, że nie wie właściwie, czym jest w tej chwili.

Żywym ruchem przekreślił pole, na którym powinien był wypisać swój zawód i wypełniwszy, stojąc, pośpiesznie kartę do końca – rzucił ją na ręce czekającego lokaja.

– Trzeba się ubrać – pomyślał, gdy służący zamknął drzwi za sobą.

Z przyzwyczajenia, jak człowiek, który nie miewał czasu na stracenie, zrazu szybko rzucał na siebie odzież, ale wnet ruchy jego zwolniały. Obezwładnienie jakieś ogarnęło go nieprzemożenie. Stał w słońcu, w bieliźnie do pasa, z odkrytą ogorzałą piersią, z twarzą koloru brązu, z której świeciło twardym połyskiem dwoje szaro niebieskich, teraz zadumą przyćmionych nieco oczu.

– Jakże się to stało?

Przyjechał dziś w nocy, kazał się dorożkarzowi zawieźć do najbliższego hotelu – zmęczony długą podróżą, nie uważał, w której stronie miasta wysiada ani gdzie wchodzi, gdy mu służący drzwi otwierał...

I oto śmieszny, bezmyślny przypadek sprowadza go na samym wstępie, w pierwszej zaraz godzinie, gdy tylko stanął w tym mieście – na miejsce to samo, gdzie się rozegrał pierwszy i ostatni akt tego, przed czym uciekł przed dziesięciu laty w świat, aby być wolnym, aby się wyswobodzić, aby móc żyć po prostu! Jak gdyby ten przypadek wiedział, iż on, wracając tu, miał w sobie cichą, ukrytą myśl, że trzeba się spotkać ze wspomnieniem tego wszystkiego, co było, stoczyć walkę ostatnią i przekonać się, że zwyciężył w istocie, że to nie jest już niczym więcej jak tylko wspomnieniem.

Odetchnął głęboko i usiadł w fotelu. Rysy stwardniały mu – spoza zaciśniętych ust, z szeroko rozwartych oczu wyjrzała jakaś uporczywa zawziętość...

Niechże się tedy walka ostatnia rozegra. Dobrze się stało, że w tym jest właśnie pokoju – że nim ją samą zobaczy, czuje w tej chwili jej dawną obecność, chwyta uchem gdzieś z załomów portier jej szept, co dziesięć lat tu na niego czekał, nozdrzami delikatną, rozpyloną w powietrzu woń jej ciała, co nie zginęła dotychczas, mimo że tylu obojętnych ludzi przeszło tędy, za kilka srebrniaków własność tego pokoju na jedną noc, na parę dni sobie kupując...

Uczuł coś jakby cień zmory dawnej, krążącej około niego w powietrzu. Nie odpędzał go w tej chwili, jak to przez dziesięć lat czynił, lecz owszem przyzywał ku sobie, oko w oko świadomie z nim stając.

I cień przybliżył się ku niemu jak lekka mgła wszystko w sobie pochłaniająca.

Przymknął oczy, gorący, dawno nieznany dreszcz przebiegł jego ciało.

Ileż to lat już temu? Dziesięć a dwa – dwanaście lat...

Przyjechał tutaj skądś, dla jakichś odczytów, które wygłosić zobowiązał się był dawno i niepodobna mu się było teraz wymówić... Wszak był literatem – wówczas!

Stanął w tym hotelu – ten właśnie pokój mu dano...

Położył się wcześnie spać, zły na siebie, że wyjechać musiał, prześladowany zwidzeniem przedziwnych, dumnych ust, kuszących jak śmierć, a tak niedostępnych...

Ust, co tak wyglądały, jak gdyby – stworzone do całowań, rozkoszy i szału – dotąd niczyich nie tknęły warg przez dumę niewypowiedzianą i strach – rozkoszy samej, co spala? Pokalania się? Zawodu?

(Nie ma nic więcej przewrotnego, pomyślał, jak dziewiczość – fałszywa? – na twarzy kobiety zamężnej).

Na kilka dni przed wyjazdem mówił do niej obłąkane słowa miłości. Zresztą wówczas nie wierzył jeszcze sam w to, co mówił. Przyzwyczaił się uwodzić, bawiło go to, mniej mu zależało na wyniku...

Patrzyła mu w oczy bez zmrużenia powiek, bez uśmiechu, z uwagą, ale nic nie odrzekła. Nie mógł zrozumieć, czy gniewa się nań, czy słucha go chętnie, nawet cień rumieńca nie przeszedł jej po bladej twarzy, rozświetlonej dwojgiem czystych a wiecznie głodnych oczu.

Spotkał ją znowu w dzień odjazdu.

– Pan ma odczyty w Krakowie? – zagadnęła go znienacka.

– Tak, księżno – odparł. (Księżną była po mężu, choć sama z ubogiej i nieznacznej pono pochodziła rodziny).

– Książę wyjechał na pogrzeb mojego ojca – rzekła powoli, zapatrzona przed siebie.

Spojrzał na nią, nie rozumiejąc, jaki jest związek między tymi faktami. O ojcu jej nie słyszał nigdy; zdumiony był, że mówi to obojętnie i że pozostała w domu, podczas gdy mąż jej na pogrzeb wyjechał. Z właściwym sobie roztargnieniem zauważył dopiero teraz, że ona jest w żałobie.

Naraz zwróciła się żywo ku niemu.

– W którym hotelu pan staje?

Wymienił nazwę bezmyślnie i chciał coś dalej mówić, ale przerwała mu ruchem ręki.

– Do widzenia!

Został sam na ulicy.

Patrzył, jak odchodziła drobnym, elastycznym krokiem, kołysząc się z lekka w biodrach. Chód jej miał w sobie coś tanecznego; mimo swą „poprawność” przywodził mu na myśl ruchy baletnic w wyuzdanych, orgiastycznych pląsach.

– Skąd mi to przyszło – szepnął do siebie, ruszając ramionami.

W hotelu w Krakowie długo nie mógł zasnąć. Zwidywały mu się ciągle usta księżnej Heleny i drażniło go to zwidzenie, bo wiedział, że jest beznadziejne.

Zmorzył go wreszcie sen nagły i ciężki.

Po pewnym czasie we śnie zdało mu się, że ktoś drzwi otwiera.

– Musi być rano – pomyślał na wpół przytomny – zapomniałem drzwi zamknąć; służący przychodzi po ubranie...

Nie otwierał oczu, aby się nie rozbudzić przedwcześnie; pora była jesienna, do dnia pewno jeszcze daleko. Usiłował nie słyszeć szelestu poruszającej się w pokoju po ciemku osoby.

Naraz uczuł miękkie, ciepłe, nagie ramiona, które obejmowały go za szyję. Obezwładniająca woń ciała...

– Hela!

Straszliwy obłąkany pocałunek zamknął mu usta.

– Ja nie jestem Hela, nie jestem księżna, nie mam imienia, jestem twym snem tylko, rozkoszą, która spada niespodziewanie, szczęściem ja jestem, co przyszło do ciebie na przelotną chwilę i jutro przepadnie!...

Kiedy rankiem, o godzinie, gdy pierwszy pociąg odchodził, pozostał sam w pokoju, pełnym jeszcze przedziwnej woni jej ciała, włosów i sukni, nie mógł się opamiętać, czy to jawa była rzeczywiście, czy też tylko jakiś niepojęty sen.

Bolała go po prostu pustka tego pokoju i brutalne światło dnia, przez okno się wdzierające. Przymykał oczy, aby przywołać znowu w zwidzeniu tę noc szaleństwa, obłędu i rozkoszy, ponad ludzkie nazwanie straszliwej, noc nieprzytomną i tym do snu podobniejszą, że ona nie pozwalała mu światła zapalać.

– Wszakże znajdziesz usta moje i po ciemku. Nie czujesz jak pachną?

Nagły dreszcz nim zatrząsł i przejmującym mrozem przeszedł po kościach.

...Gdy zegar wydzwonił godzinę czwartą, kazała mu wyjść z pokoju. Powróciwszy po kilkunastu minutach, na jej znak, zastał ją już ubraną. Światło elektryczne płonęło teraz. Stanął w progu, wstydząc się naraz swego negliżu, płaszcza pośpiesznie narzuconego na bieliznę.

– Bądź zdrów...

Zaledwie dosłyszał jej słowa, stłumione gęstym, kilkakroć koło twarzy owiniętym woalem, przez który nawet rysów nie można było rozpoznać.

– Hela...

– Bądź zdrów. Pociąg za chwilę odchodzi. Muszę dzisiaj być w domu.

– Ust. Raz jeszcze ust mi daj!

Zawstydził się sam swego głosu, takie w nim było psie niemal błaganie.

– Nie. Dość.

Twardo zabrzmiały jej słowa. Wyszła, nie oglądając się. Słyszał jej elastyczne kroki, jak się oddalały w korytarzu, jak ginęły na schodach, dywanem tłumione...

Nagły szał go ogarnął; uczuł, że tę kobietę, którą przed kilku dniami jeszcze chciał obojętnie uwodzić, kocha do nieprzytomności – właśnie teraz, gdy mu się oddała... Przestraszył się, aż krew mu w sercu zamarła, bo zwykle u niego to było końcem, co oto początkiem się stawało...

Zobaczył ją znów po tygodniu. Przywitała go swobodnym uśmiechem i rozmawiała z nim uprzejmie i wiele, tak jak zawsze, tak jak z innymi. Czekał chwili, kiedy znajdą się sami. Nie unikała tego.

– Hela!

Spojrzała nań ze zdumieniem, przerywając w połowie jakieś uprzejme zdanie.

– Hela! Tęsknię za tobą...

– Panie Romanie?

Miał wrażenie, że go cięto biczem przez twarz. Krew uderzyła mu do głowy.

– Czy nie pamiętasz? – wyjąknął całkiem głupio.

– Pamiętam.

Patrzyła mu w oczy wyzywająco.

– Więc... więc cóż to było?

– Nie wiem. Niech pan zgadnie.

Uśmiechnęła się naraz nadzwyczaj uprzejmie i niewinnie dumnymi ustami, kończąc:

– Może moja fantazja.

Teraz uczuł, że blednie. Zęby zacisnęły mu się kurczowo. Wstał i chwycił ją za rękę.

– Słuchaj księżno – wykrztusił – jeśliś ty chciała mnie jak parobka... jeśliś myślała, że dość mi będzie potem... drzwi pokazać...

Urwał, szukając słów.

Księżna Helena patrzyła mu wciąż w oczy, jeno wzrok jej począł mętnieć i mgłą się zasnuwać, a ramię, palcami jego jak obręczą ściśnięte, zadrżało lekko.

– Kochasz mnie? – zapytała.

– Tak. I ty musisz być moja, musisz! I moja będziesz! Choćby nie wiedzieć, co – muszę cię zdobyć.

– Zdobywaj.

I zaczęło się owo zdobywanie. Śmieszna walka o każde spojrzenie, każdy uśmiech i dotknięcie ręki kobiety, która przecież w ową szaloną noc w obłędnej rozkoszy przez kilka godzin do niego już należała – walka uporczywa i długa, w której on coraz więcej tracił panowanie nad sobą. W pewnych jasnych chwilach rozumiał, że jest po prostu igraszką w rękach tej kobiety, robiącej z nim to, co zechce, ale nie miał siły się cofnąć. Słabość swoją pozorował zaś przed sobą tak, że tu chodzi jedynie o dotkniętą jego dumę męską i gdy tylko ona podda mu się bez zastrzeżeń, on nazajutrz parsknie jej śmiechem w twarz i odejdzie.

Nie parsknął śmiechem w twarz i nie odszedł.

Przyszło upragnione zwycięstwo i stało się jego ostatecznym pogromem. Ta najstraszliwsza choroba, ten obłęd najgorszy, który się miłością nazywa, ogarnął go jak płomień i pożerał w dosłownym znaczeniu.

Poczęły się miesiące, kiedy ona była nie najważniejszą myślą, ale jedyną, do jakiej mózg jego był zdolny. Dnie, na których zegarze była jedna tylko godzina, ta właśnie, o której ją miał zobaczyć. Pocałunki od których się umiera tysiąc razy w jednej minucie i uściski takie, co trwają wieczność, bo serce się zatrzymuje i nie mierzy upływającego gdzieś tam na świecie czasu. Chwile szczęścia niewypowiedzianego: chłodne mrozem a pożądliwe, wilgotne usta, całowane przy powitaniu na schadzkach, dotknięcia dłoni niby przypadkowe i przelotne na balach lub w loży teatrów, spojrzenia wśród tłumu z pod spuszczonych powiek rzucone, długie, oddające się, do szału upojne, ruch warg ledwo dostrzegalny, mówiący: kocham! gdy ludzie patrzą i nie rozumieją, spotkania w zacisznym mieszkaniu, pod zielonymi drzewami, w mknącym wagonie nocnego pociągu pośpiesznego, który, hucząc po szynach, unosił szalonym pędem miłość ich w świat! W świat! W świat!

Dzień po dniu, godzina po godzinie, rozwijał ze wspomnień długą wstęgę wypadków i zdarzeń i dziwił się, że tak ich wiele w przeciągu krótkich dwóch lat i że je pamięta wszystkie, jak gdyby wczoraj zaszły dopiero: że wie jeszcze i czuje, jaki zapach miały jej usta, jakie sypkie były jej włosy czarne, ogromne, małej głowie jak chmura słońcu ciężące...

Pochylił twarz i ukrył rozgorzałe skronie w obu dłoniach.

Ileż to razy – w tym właśnie pokoju – gdy ona z mężem przeniosła się do tego miasta, oczekiwał jej przyjścia w mroczne, zimowe popołudnia i w przedwczesne wieczory, albo w letnie dnie słoneczne, kiedy ludzie chodzący po ulicach zbyt są zajęci światłem, barwą i życiem wszystkiego dookoła, aby zauważyć postać kobiecą, wślizgującą się do bramy kamienicy, połączonej na piętrze korytarzem z hotelem... Jeżdżąc po świecie, gdy tu miał przybyć, telegraficznie zawsze ten pokój zamawiał; dzisiaj po raz pierwszy dano mu go bez zamówienia, chociaż on go już nie potrzebuje.

Zgrzytnęło coś w jego wspomnieniach, jak gdyby przyschła rana, na nowo brutalnymi palcami rozdarta: ból zaparł mu oddech na jedną chwilę. Tu oto, na tej podłodze leżał po raz ostatni u jej nóg i białe, sprężyste kolana całował, błagając, aby wyłącznie do niego należała, stargawszy luźne oficjalne więzy, które ją z innym człowiekiem łączyły – i stąd wstał, cięty brutalnym słowem jak szpicrutą, by iść w świat na dziesięcioletnią tułaczkę, na trud i walkę i pracę, na zapomnienie tego wszystkiego, co było...

– Wrócisz! – zaśmiała się za nim.

Powrócił.

Wir jakiś zakotłował mu w piersi i w głowie, cały przeciąg dziesięciu lat, wszystkie wypadki, które go wypełniały, wszystkie trudy i zwycięstwa, wszystkie usta, które mimochodem całował, nazajutrz poza siebie rzucając, wszystko co przeżył, czego doznał, co przebolał, czym się cieszył, co zdziałał, co zdobył w tym okresie wieloletniej wędrówki – naraz niczym mu się stało, jak rdzeń bzu zgnieciony między dawnym, potężnym wspomnieniem, a nieubłaganą, żelazną prawdą dnia dzisiejszego.

Miał wrażenie, że otchłań otwiera się przed nim na nowo.

II

– Turski powrócił!

Poleskiemu wpadły te słowa w ucho gdzieś od drugiego stolika i powtórzył je kilkakrotnie bezmyślnie, patrząc z natężeniem w stojące przed nim figury szachowe.

– Turski powrócił... Turski powrócił; teraz, panie kochany, szach! Turski powrócił...

Nareszcie zauważył, co mówi. Wzniósł żywo głowę i spojrzał w stronę, skąd głos go doleciał.

– Kto mówi, że Turski powrócił? – zapytał teraz z zupełną świadomością.

Przy stoliku obok siedziało kilku ludzi. Jeden z nich, łysawy blondyn z ryżą brodą i powiekami bez rzęs, zapijający właśnie czwartą czy piątą szklankę wody po wypitej przed godziną czarnej kawie, powstał i nie wyjmując rąk z kieszeni, podszedł ku Poleskiemu.

– Pan nie słyszał? Zobaczyłem go dzisiaj na ulicy...

– Turskiego? Romana Turskiego?

– Tak jest. Ledwo mogłem go poznać. Ogorzał, wygolony...

– Może to nie on! – rzucił od stolika przedziwnie chudy jegomość z pospolitą, starannie anglizowaną twarzą i złotymi zębami. – Musiałeś się pan omylić, panie Merser!

Ryży blondyn obrócił się żywo, potrącając sterczącymi łokciami stojących obok.

– Jakże! Przecież z nim mówiłem...

Poleski wsparł się obiema rękami na poręczy krzesła i zwrócił z trudem swą garbatą postać ku mówiącemu.

– Mówił pan z Turskim? Dziś? Tu?

Partner po drugiej stronie szachownicy niecierpliwił się.

– Dajże pan pokój jakiemuś tam Turskiemu! Ja już posunąłem. Graj pan!

Ale Poleski nie zważał. Powstał i zbliżył się do sąsiedniego stolika. Partner jego, stary radca sądowy, wzruszył ramionami z niechęcią i począł bębnić niecierpliwie palcami po stole. Po chwili, słysząc obok żywą rozmowę, zwrócił się do sąsiada czytającego gazetę.

– Co za Turski?

– Turski? Nie wiem.

Ktoś dalszy odpowiedział:

– Literat. Grają właśnie dzisiaj jakąś jego sztukę w teatrze.

– Patrzcie, patrzcie – zdziwił się radca nie bez urazy w głosie. – I gdzież on wyjeżdżał?

Merser tymczasem opowiadał:

– Szedłem sobie przez rynek. Chciałem właśnie dzisiaj kupić lożę do teatru, więc trzeba było zobaczyć, co grają...

– Mógł się pan mnie zapytać – wtrącił chudy, który zostawszy niedawno recenzentem w jakimś dzienniku, uważał się za osobę bezpośrednio i ważnie z teatrem złączoną, a przeto nader kompetentną w sprawach repertuaru, aktorek, dekoracji, dramatów, reżyserii i wszelkich innych rzeczy.

– Nie było pana pod ręką. Otóż staję na rogu i czytam afisz. Zasłania mi ktoś stojący przede mną. Poglądam przez jego ramię: Wiosenne dziwy. Pasja mnie wzięła, bo to, panie, grywają już od dziesięciu lat, a ja myślałem, że będzie co nowego...

– Dziś niedziela – odezwał się recenzent. – W niedzielę dyrekcja nowych sztuk nie daje, bo...

– Nie przerywaj pan, panie Koper!

– Więc cóż dalej?

– A nic. Zakląłem z cicha: mogliby już raz tym wiosennym dziwom dać spokój! A ten jegomość, co stał przede mną, odwraca się i mówi z uśmiechem: I ja tak myślę. – No i co powiecie, panowie, był to Turski, autor Wiosennych dziw, czy dziwów, czy jak się tam mówi!

– Przyjechał pewno po tantiemy – rzekł Koper, uśmiechając się jedną połową ust.

Poleski przysunął się.

– Czekajno, pan. To takie mało prawdopodobne. Czy to nie był kto inny? O Turskim od dziesięciu lat zaginęły wieści...

– No i znalazł się! – rzekł Merser z triumfem, jak gdyby on był Stanleyem, który z narażeniem życia odszukał Livingstone’a.

– To nieprawda! Turski nie żyje.

Poleski drgnął niespokojnie.

– Skąd pan to przypuszczasz?

– Nie przypuszczam, lecz wiem.

Z za odrzuconej gazety wyłoniła się zasępiona, wąsata, krzaczastymi brwiami ocieniona twarz Rogockiego, który dotychczas, zatopiony w czytaniu, zdawał się wcale nie zwracać uwagi na to, co około niego mówiono. Wpatrzył się na chwilę okrągłymi oczyma w garbatego lekarza i powtórzył z uporem:

– Turski nie żyje.

Merser śmiał się głośno.

– Rogocki mówi z taką pewnością, jakby był na jego pogrzebie...

– Byłem.

– Nie pleć pan głupstw! Przecież mówię, że dzisiaj z Turskim rozmawiałem!

Rogocki już nie odpowiadał. Zakrył się znowu gazetą, spoza której buchały jeno kłęby dymu jego cygara.

Kawiarnia tymczasem napełniała się coraz więcej. Dochodziła godzina piąta i pomimo upalnego letniego dnia, który wabił za miasto, stali bywalcy ściągali na zwykłą kawę poobiednią, na gazety, na partię szachów lub bilardu. Kilku przybyszów przysiadło się do stolika Mersera, dziennikarz jakiś starszy, z którym Koper z głośno akcentowanym koleżeństwem począł zaraz „fachowo” rozmawiać o teatrze, a osobliwie o jednej z młodszych aktorek, pozwalając się domyślać, iż ma z nią stosunek; poeta przez kilku ludzi w mieście wysoko ceniony, siwiejący malarz, wieczyście o niesprawiedliwości społeczeństwa mówiący i jeszcze jakiś młody, w klerykalnym miesięczniku pracujący bałwan, o przedziwnie ciasnej głowie, który uchodził za bardzo zdolnego, ponieważ przed kilku laty zdał z odznaczeniem maturę, a niedawno otrzymał doktorat sub auspiciis imperatoris.

Merser próbował opowiedzieć jeszcze raz przed nimi historię nadzwyczajnego spotkania z Turskim, którego miano od dziesięciu lat za przepadłego, ale rzecz już nie wzbudziła żywszego zajęcia. Dziennikarz mruknął tylko pod nosem: „A to nam figla wypłatał! Myśmy już tak jego dramaty chwalili...”, a poeta zawyrokował krótko, że to zgoła wszystko jedno, czy Turski żyje, czy nie, gdyż jest to i tak człowiek skończony, po którym już się niczego nie można spodziewać. Uspokoiwszy się w ten sposób, zaczął po raz szesnasty wielce płynnie opowiadać o dramatycznej tetralogii, którą ma zamiar w przyszłym roku przez cztery dni z rzędu w teatrze wystawiać. Koper uważał za stosowne robić minę tajemniczo sceptyczną, ale objawiał zaciekawienie, czekając momentu, kiedy będzie mógł zaakceptować swoją światowość wspomnieniem o aktorce...

Poleski stracił partnera, który, nie mogąc się go doczekać, odszedł z gniewem od szachownicy. Nie zatrzymywany przez nikogo, widząc, że się niczego więcej o Turskim nie dowie, gdyż opowiadający właściwie sam nic nie wiedział, usunął się we framugę okna, gdzie właśnie jakiś gość wychodzący opróżnił mały stolik. Kawiarnia znajdowała się na piętrze starej kamienicy w rynku i z głębokich, w trójłokciowym murze wykutych wnęków okiennych, poza zrąb naprzeciw stojącego domu widać było dużą część placu, z kolorowymi Sukiennicami w pośrodku i górującą nad nimi z prawej strony dawną wieżą ratuszową. Kościół Mariacki za węgłem już skryty, znaczył się tylko kawałkiem niższej wieży; ciężkim ceglanym cielskiem widną oku przestrzeń odgraniczającej... Nad Sukiennicami dalej mroczyły się mury Szarej Kamienicy, ustępującej w głąb uliczną ponurą, długą boczną fasadą, ale plac cały na dole pełen był barw i słońca. Poleski patrzył, na dłoń głowę wsunąwszy, jak pod zielenią drzew grały wszystkimi kolorami tęczy stroje wieśniaków, co na niedzielę do miasta ściągnęli, jak się snuły w lekkich, jasnych sukniach przechadzające się, do ptaków, motyli i kwiatów podobne kobiety, jak płonęły na stołach przekupniów kwiaty prawdziwe, a ówdzie znów zabawki dziecięce: z barwnych skrawków papieru sklejone wiatraczki i pęki baloników kolorowych, podobne z dala do jakichś bajecznych, w powietrzu się unoszących winnych gron...

Przypomniał mu się mimo woli jeszcze więcej słońem, kwiatami i barwą kobiecych ust kolorowy. Plac Hiszpański w Rzymie.

Przymknął nieco oczy.

...Schodziła po schodach, marmurową kaskadą od Trinità del Monte w dół bijących, a po obu brzegach tej śnieżnobiałej rzeki, z którą płynęła, były kwiaty: całe pęki, całe snopy kwiatów, róże, gwoździki, hiacynty, gałęzie całe rozkwitłego drzewa migdałowego, akacji pachnącej i do złotych pióropuszów podobnej mimozy.

Stał w dole koło fontanny i patrzył, jak w cud.

Zdało mu się, że miasto całe zbudowano, i schody białe, i strzelisty obelisk, że kwiaty wyhodowano na dalekich niwach i zwieziono je wszystkie tu, na te stopnie marmurowe po to jeno, aby ona mogła tak schodzić o tej popołudniowej godzinie, w piękności niesłychanej i w złotym słońcu, wprost na twarz jej świecącym.

Cudu jakiegoś oczekiwał: może nagle kwiaty śpiewać jej poczną, może woda, w fontannie szemrząca, przedziwną muzyką się rozdzwoni, może ludzie naraz poczną klękać i głowy chylić, jak przed zjawieniem...

I stał się cud!

Przystąpiła ku niemu – znała widocznie jego postać koślawą z krakowskich ulic – i przemówiła coś, zapytała o drogę, o jakiś kościół, czy o sklep...

Księżna Helena!

Nie mówił z nią więcej nigdy w życiu. Mógł ją był spotkać często tutaj, na zabawach, w teatrze, u niej w domu wreszcie, gdyż przyjmowała wszystkich, ale sama myśl, że przed majestatem jej piękności będzie stał garbaty, wątły i nieporadny, była tak straszna, że unikał wszelkiego do niej zbliżenia...

Posłyszał, że ktoś usuwa gazety, leżące obok niego po przeciwnej stronie stolika. Odwrócił głowę. Rogocki wtłaczał się na pluszową kanapkę we wnęku okna.

– Nie przeszkadzam panu?

– Nie, nie. Owszem, proszę... – odparł nienawistnie.

Rogocki nachylił się doń przez stolik.

– Czy pan wierzy tym głupstwom, które Merser opowiada?

– Jakim głupstwom?

Udał, że nie wie, o czym mowa, myśląc, że się pozbędzie w ten sposób natręta.

– No, jakimże! Tym o Turskim. To jest śmieszne. Turski nie żyje.

– Skąd pan wiesz o tym?

– Wiem.

Przybliżył kudłatą głowę jeszcze więcej do twarzy Poleskiego i szepnął tajemniczo:

– Czy pan wie, że on się kochał w księżnej Helenie?

Poleski rzucił głową z mimowolnym zdumieniem. O tym wiedzieli wszyscy. Postarała się o to we właściwym czasie ona sama, gdyż nie lubiła, aby jakikolwiek jej triumf został niepostrzeżony. Miała nawet swoją osobną metodę: skarżąc się na rzekomą niedyskrecję wielbiciela, któremu zazwyczaj o niczym podobnym się nie śniło, opowiadała – niby mimo woli – wszystko, co było potrzeba, a raczej o czym chciała, by wiedziano... Historia z Turskim, blisko dwa lata trwająca, była jedną z najgłośniejszych, toteż Poleski, posłyszawszy tajemniczy ton Rogockiego, sądził w pierwszej chwili, że on żarty sobie stroi. Ale Rogocki był poważny. Patrzył mu w twarz szeroko rozwartymi oczyma i czekał odpowiedzi.

Poleski skinął głową powoli.

– Tak. Słyszałem coś nie coś o tym.

Powstał i chciał odejść.

Rogocki chwycił go za połę surduta.

– Panie, to jest kobieta dziwna! On szalał za nią, ale ona go nie kochała. Był za słaby, aby się wyrwać, więc... rozumie pan?

– Tak, tak. Rozumiem. Do widzenia.

– Pan jeszcze nie wie, lecz ja panu powiem. Ona mówiła... komuś, no tak, mnie nawet mówiła, że Turski wtenczas, przed dziesięciu laty, napisał do niej list, z którego zrozumiała na pewno, że on sobie życie odbiera, a nie chce się do tego przyznać tylko na złość, aby jej nie dać triumfować...

– Pan temu wierzy?

– No, jakże! Przecie gdy ona go odepchnęła...

Poleski nie słuchał dalej. Odchodząc, widział jeszcze, jak Rogocki, wtuliwszy twarz i najeżone wąsy między palce dłoni, mamrotał coś do siebie, uśmiechał się i kiwał głową, prowadząc snadź swym zwyczajem jakąś w bez towarzysza. Poleskiego ogarnęła litość i równocześnie obrzydzenie. Było dlań coś strasznego a zarazem nad wyraz wstrętnego w tym człowieku, którego historię znał cokolwiek ze słyszenia. Uchodził niegdyś powszechnie za nadzwyczaj zdolnego adwokata; rok czy dwa wystarczyły, aby zrobić zeń zupełną i beznadziejną ruinę człowieka... Mówiono o tym z politowaniem, jako o rzeczy dokonanej i pewnej i wymieniono przy tym imię księżnej Heleny.

Poleski się wzdrygnął i przyśpieszył kroku. Myśl o Turskim powróciła znowu. Rozglądał się, czy gdzie między przechodniami nie ujrzy go, starego przyjaciela, a równocześnie, niby mimo woli, wybierał takie ulice, idąc do domu, na których najmniej było prawdopodobieństwa, aby go spotkał. Przed bramą swej kamienicy zatrzymał się i po chwilowym namyśle zamiast iść wprost na górę zwrócił się w głąb podwórza, aby poszukać stróża. W piękne niedzielne popołudnie podwórze starego domu było wyjątkowo puste i spokojne. Poleski zawołał kilkakrotnie stłumionym głosem, jakby nie mając odwagi tej ciszy nazbyt silnym krzykiem zamącić, a wreszcie gdy stróż się nie zjawiał, zszedł do suteryn.

Zaduch ciasnej izby uderzył nań nieprzyjemnie. Stróż spał w ubraniu na łóżku, najzupełniej pijany, na stole pod wysoko umieszczonym oknem siedziało czworo dzieci, widocznie świeżo obitych, jeszcze ze łzami na twarzy.

– Czy jest matka w domu?

– Mamusia poszła na nieszpory, a nam kazała tatusia pilnować...

– Dobrze, dobrze... – Poleski zawahał się.

– A czy pan doktor czego potrzebuje? – spytała najstarsza dziewczynka...

Poleski miał ochotę zapytać, czy tu kto, jaki obcy pan tymczasem nie dowiadywał się o niego, ale nie wiadomo dlaczego wstyd mu się zrobiło pytania, więc zostawiwszy tylko dzieciom kilka groszy (właściwie nie wiedział, dlaczego to robi), poszedł do siebie na piętro.

Jedyny jego służący miał w niedzielę dzień wolny, mieszkanie więc było najzupełniej puste. Minął przedpokój i chłodny, rozpaczliwie przykry, banalny salon, będący zarazem poczekalnią dla pacjentów i dopiero w gabinecie swym zauważył, że wbrew zwyczajowi i na wspak swemu pedantycznemu zamiłowaniu do porządku, wszedł aż tutaj z laską, w kapeluszu i w zakurzonej, podczas największych upałów nawet nieodstępnej zarzutce z peleryną, którą, jak utrzymywali jego złośliwi przyjaciele, usiłował na ulicy swe kalectwo maskować.

Wpadł w złość i zaczął wołać na służącego, o którym wiedział, że jest w tej chwili na mieście. Laską z gumowym końcem uderzył w biurko, kapelusz rzucił do kosza z papierami i z watą, którą sobie po badaniu chorych palce wycierał, a płaszcz – pod ceratową sofę na wyciąganych żelaznych nogach, stojącą naprzeciw okna.

Teraz dopiero zastanowił się, że robi głupstwa. Pozbierał porozrzucane ubranie i zaniósł wszystko na właściwe miejsce, po czym przeszedł do trzeciego z zajmowanych przez siebie pokojów.

Była to właściwie jego sypialnia, ale zewnętrzny wygląd i całe urządzenie zgoła tego nie okazywały. Przede wszystkim brakowało łóżka w tym pokoju głębokim, o jednym tylko oknie we wnęku na krótszej ścianie, które na wąską wychodząc ulicę, nie zdołało rozświetlić mroku, co padał ze starego, w drzewie rzezanego stropu i pociemniałych szaf dębowych z książkami. Niska, szeroka sofa, łóżko zastępująca, przykryta była odwiecznym perskim dywanem, ze ściany się zwieszającym; po kątach stało kilka ogromnych foteli, wytartą i na poręczach dłońmi wygładzoną skórą obitych, które w niczym nie przypominały nowożytnego i w pośpiechu snadź kupionego umeblowania pierwszych dwóch pokojów. Na ścianach wisiała broń: dwie karabele szpada napoleońska i ułański pałasz, obok pistolety dwa stare o głowniach srebrem nabitych i myśliwskie kordelasy, nieco wyżej kilka portretów olejnych, poczerniałych już wiekiem, z których patrzyły postacie wąsate o podgolonych czuprynach, ówdzie zaś wyglądał mundur szwoleżerski albo uśmiechnięta twarz wydekoltowanej damy... Ze stropu zwieszał się na łańcuchu stary, ciężki świecznik złocony, na kominku między dwoma srebrnymi lichtarzami stał zegar empirowy, skrzypiącą, w gwiazdy układaną parkietową posadzkę przykrywała skóra niedźwiedzia ogromna...

W pokoju nie było zwierciadła. Poleski, zamykając się tutaj w godzinach wolnych od zawodowej pracy lekarskiej, nie chciał mieć przy sobie tej szyderczej tafli szklanej, która by mu nieustannie przypominać musiała to, o czym i tak nazbyt uporczywie i boleśnie pamiętał: jak różny jest ułomną, karłowatą postacią swoją od tych przodków, po których te resztki dawnej fortuny on – ostatni z wygasającego rodu – odziedziczył. Miejsce zwierciadła nad kominkiem zajmowała stara, zniszczona, na purpurowym tle złotem tkana makata, a na niej krzyż; brązowy Chrystus na hebanowym drzewie, ongiw krakowskiej pracowni przez jakiegoś ucznia mistrza Stwosza cyzelowany. Obok stał klęcznik. Na poduszce, mającej snadź ująć pulpitowi zbytniej wysokości, znaczyły się świeże odciski kolan...

Poleski, wszedłszy do sypialni, zamknął drzwi na klucz, pomimo że w mieszkaniu nie było nikogo, kto by mu mógł przeszkadzać, po czym zdjąwszy karabelę ze ściany, stanął w pozycji z ręką wysoko wzniesioną, by końcem brzeszczotu nie zawadzić o podłogę. Stał tak chwilę bez ruchu i nagle puścił młyńca. Mała, kaleka postać jego sprężyła się w sobie, nogi o za wielkich stopach wrosły w ziemię, długie ramię aż po przegub dłoni stwardniało w nieruchomy konar, na którego końcu był wicher okiem nieuchwytnych ruchów i błyskawica wijącej się i gwiżdżącej w powietrzu stali. Dużą głowę wcisnął między wysokie ramiona – na twarz wystąpiły mu wnet ceglaste rumieńce, oddech począł się rwać i zgrzytać w piersi.

Z młyńca – bez wypoczynku – przeszedł do cięć zadawanych w powietrze podstępnie i pewnie, z długą szablą w ręku wyglądał jak potworna, piekielna maszyna, jedynie do poruszania tej błyszczącej stali wymyślona. Była to zresztą jego duma i samoobrona, ta mistrzowska sztuka szermierska, przez którą potrafił ułomną swą postać zrobić straszną dla każdego, kto by go chciał lekceważyć lub zadrwić z jego kalectwa...

Nareszcie rzucił szablę. Zmęczenie tym razem nie chciało mu uspokoić rozigranych nerwów. Wskoczył wyczerpany na fotel i zginął niemal w jego głębi. Z jedną nogą podwiniętą pod kolano, z drugą zwieszoną i niesięgającą posadzki, z rozrzuconymi na poręczach długimi rękoma, dysząc ciężko, wbił oczy w portret smukłego ułana, dziada swojego, co sponad żółtych rabatów wpół zwróconą twarzą uśmiechał się doń ze ściany niemal szyderczo i złośliwie.

Poleski pobladł i przygryzł wargi. Powolnym i jakby mimowolnym ruchem głowy przeniósł wzrok na hebanowy, perłową macicą inkrustowany stolik obok kominka, na którym stała niewielka, żelazna szkatułka.

Turski!

Poczuł w tej chwili niepohamowaną, zawziętą nienawiść do tego człowieka. Za to, że był zdrowy i smukły i piękny, że miał prawo do życia i korzystał zeń i za to jeszcze, że odjeżdżając w świat, zostawił mu, jako przyjacielowi, tę zamkniętą, zimną, żelazną szkatułkę w depozycie. Nie mówił mu nigdy, co w niej jest, ale Poleski wiedział to dobrze. W długich, szarych godzinach i w noce bezsenne czuł przez stal zapach jej słów, słów miłosnych i gorących, na kartkach listowego papieru spisanych, gdy oczy przymrużył, widział w letnie świty lub w zimowe wieczory, w czerwonych blaskach ognia z komina bijących dłonie jej białe, na szkatułce, jakby własności swej, oparte; obracał się z lękiem, bo mu się zdawało, że jest gdzieś poza nim zawieszony na powietrzu jej uśmiech, że krąży dookoła niego w obrzasku niepewnym spojrzenie jej oczu...

Szkatułka, którą przed dziesięciu laty przyjął obojętnie, owszem, ze skrytym uśmiechem politowania, że Turski do tak marnej rzeczy przywiązuje wagę i daje mu ją do przechowania – ta szkatułka stała się powoli częścią jego życia i myślenia, tak że możliwość samą, iż mu będzie odebrana, uważał teraz za groźbę amputacji, po której pustka trupia w głowie zostanie. Sam nie wiedział, jak się to stało i kiedy. W każdym razie było to na długo przed tym, nim księżną Helenę zobaczył w Rzymie na Schodach Hiszpańskich wśród kwiatów ze słońcem ku niemu idącą.

Przypomniała mu się teraz znowu ta dziwna godzina. Usiłował rozwikłać w sobie wszystko, co się z nim działo, wynaleźć związek, następstwo i sens tych rzeczy. Obie nogi podwinął pod siebie, ręce zsunął aż na koniec poręczy fotelu, skulił się i zgarbił jeszcze więcej i siedział tak nieruchomy, jak jakieś potworne lasów australskich zwierzątko, z oczyma uporczywie wytrzeszczonymi przed siebie.

Więc co jest właściwie? Od dziecka – może właśnie dzięki swemu upokarzającemu kalectwu – miał nienawistny wstręt do wszystkiego, co tylko było kobietą, bez względu na wiek, postać, stanowisko... Malcem z przedziwną i wyszukaną złośliwością darł suknie swoim kuzynkom i kłuł je okrutnie a niespodziewanie; na uniwersytecie był wrogiem koleżanek; jako człowiek dojrzały z wytwornie zimną grzecznością i bezlitosną wzgardą szydził z kobiet, jak gdyby ciętym dowcipem i całą wyższością jasnego umysłu mszcząc się na nich za to, że plecy jego garbate, śpiczasta głowa wciśnięta między krzywe ramiona, piersi kogucie, stopy i dłonie za duże...

Nienawiść tę zawziętą podniecała w nim jeszcze i potęgowała nieokiełzana jego zmysłowość o zwierzęcych iście wybuchach. W kochankach, jakie posiadał, przeważnie płatnych i krótkotrwałych, nienawidził kobiety, jako istoty duchowo niższej i pośledniej, a także fizycznie mu obcej i niezrozumiałej, która mimo to gorszą, zwierzęcą stronę jego jestestwa ciągnęła ku sobie nieprzeparcie i... upodlała. Nienawidził w nich po prostu swojej własnej, górującej w pewnych chwilach zmysłowości i gardził nimi bezgranicznie za to właśnie, że jego, kalekę i niedorodka, gotowe są jako samca przyjmować...

A jednak poza tą chmurą czarną, poza nienawiścią, wzgardą, wstrętem i złością spało w nim jakieś słońce ze wschodniej bajki, jakaś tęsknota za tym, aby było inaczej; przytłumiony wolą, szyderstwem na siedem spustów zamknięty sen o zaklętej królewnie, o piękności podobnej kwiatom czystym i wonnym, o uśmiechu, z którego zorza się rodzi.

Czuł to wszystko w sobie, ale nie umiał tego jasno przed sobą sformułować i na próżno się męczył, skulony w fotelu, z oczyma wbitymi w żelazną szkatułkę, pełną listów nie do niego pisanych, chcąc zrozumieć to, co się w nim dzieje, a raczej już się stało. To jedno było mu pewne, że wydobyło się z duszy jego na wierzch coś, o czym nie chciał wiedzieć, że w niej w ogóle istnieje, a z czym teraz walczyć już za późno.

Uczuł się bezradnym, jak dziecko. Tym bezradniejszym i nędzniejszym, że nie miał nic przed sobą, ku czemu by mógł dążyć, co by się mógł starać zdobyć, czy osiągnąć. Nie chciał nawet niczego. Gdyby w tej chwili księżna Helena z całym przepychem swojej urody zeszła ku niemu i przez szaleństwo jakieś niepojęte ramiona z oddaniem wyciągnęła, parsknąłby jej niewątpliwie śmiechem w twarz i znienawidził za to, że śmiała tak się skalać i poniżyć...

Nie, nie! Nie chciał niczego, jeno był tak strasznie, tak bezdennie nieszczęśliwy – na przekór sobie samemu.

A zresztą – czyż tu naprawdę o księżną Helenę idzie? Czyż nie jest rzeczą ważniejszą, ba, jedynie ważną ta tylko głupia okoliczność, że w jego pokoju, w tej zimnej żelaznej szkatułce zamknięta jest tajemnica miłości? Tajemnica czegoś pono świętego, pono wielkiego i niepojętego, co bywa udziałem ludzi zdrowych i pięknych, czym się cieszy świat jak słońcem, a co on sam zna jeno z tego ohydnego, podłego surogatu, jakim jest dreszcz zmysłowej rozkoszy, wstręt i nienawiść po sobie zostawiający...

Ktoś kołatał do wchodowych drzwi od korytarza.

Poleski wzniósł żywo głowę z wielkimi, odstającymi uszami, jak zając bliskim ujadaniem psów zaniepokojony.

Przyszło mu na myśl, że to musi być Turski. Przez jeden moment miał ochotę wpuścić go tutaj i trzasnąć wchodzącego w łeb żelazną szkatułką z listami, a potem wziąć te dwie stare, zawsze wyostrzone karabele ze ściany i pokazać mu, że on, ułomek i kaleka, nie jest gorszy od najzdrowszego, gdy na śmierć i życie gra pójdzie...

Kołatanie powtórzyło się. To jednak nie mógł być Turski, gdyż on dzwoniłby raczej... Namyślał się przez jakiś czas, kto to może być – bez najmniejszej chęci wpuszczenia natręta, ale służący widocznie był już z miasta powrócił i drzwi do przedpokoju otworzył. Za chwilę zapukano ostrożnie wprost do jego sypialni. Wstał i machinalnie przekręcił klucz w zamku: mógł to być ostatecznie posłaniec, wzywający go do chorego, a od tego – nie przez miłość ludzi, której nie posiadał, lecz przez sumienne poczucie obowiązku – nigdy się nie wymawiał.

Na progu stanęła uśmiechnięta, osiemnastoletnia może dziewczyna o jasnych jak len włosach z narzuconą na nie niebieską, włóczkową chusteczką. Strój miała na sobie niedzielny, skromniutki, w pokłutych igłą dłoniach trzymała perkalową barwną parasolkę.

– Rózia! Czego tu chcesz?

Z uśmiechem, cicho zamknęła drzwi za sobą i zrzuciwszy chustkę z głowy, podeszła ku cofającemu się nieco lekarzowi.

– Pan doktor zapomniał? Kazał mi pan przyjść dzisiaj, w niedzielę, przed wieczorem...

– Ach, tak.

Wtłoczył się znowu w fotel i patrzył obojętnym wzrokiem przed siebie, unikając jakby z umysłu spojrzenia dziewczyny.

Rózia tymczasem przed małym, z kieszeni wyjętym zwierciadełkiem poprawiała rozrzucone włosy i kręcąc się swobodnie po pokoju, opowiadała szczebioczącym głosem o ważnych wypadkach ostatnich dni, jak jej w pracowni jedna z koleżanek dokucza, ale ona sobie z tego nic nie robi, zwłaszcza że jej podwyższono zapłatę o dwie korony tygodniowo – i jak się na tej niebieskiej sukience, co to pan doktor kupił, zrobiła plama, i jak jej brat pisze, że dostał bardzo dobrą posadę organisty i żeby ona tam przyjechała, ale to niemożliwe...

Naraz urwała i jęła się bacznie przypatrywać milczącemu wciąż Poleskiemu.

– Co panu jest dzisiaj?

Mruknął przez zęby coś niezrozumiałego i nienawistnego.

Podeszła ku niemu i delikatnie, cichutko, cichutko, położyła mu spracowane ręce na zimnym potem okrytych skroniach...

– Chory dziś czy zmęczony? – spytała miękko i lękliwie.

Poleski patrzył jej teraz w oczy zimnym, nieubłaganym spojrzeniem.

– No, nie patrzyć tak, panie doktorze, ja nie chcę!

Zakryła mu oczy dłoniami a potem całą niekształtną głowę jego przygarnęła do dziewczęcej piersi i poczęła błądzić ustami świeżymi po zapadłych, sinobladych policzkach, po czole, po szczecinowatych włosach...

– Mój, mój malutki, biedny doktorek! Cicho, Rózia popieści, utuli.

Przez chwilę poddawał się biernie pieszczocie, aż naraz odepchnął ją gwałtownie od siebie.

Zatoczyła się i usiadła na sofie, patrząc nań zdumiałymi, przerażonymi oczyma.

– Pan się na mnie gniewa? Co ja zrobiłam?

Milczał przez jakiś czas, nie spuszczając z niej oka.

– Słuchaj, Róziu, czy ty mnie kochasz?

– Kocham, kocham! Przecież pan wie, nikogo oprócz pana...

Zaśmiał się cicho.

– Dlaczego mnie kochasz?

– Jak to: dlaczego?

– Za co?

– Za co? No tak. Bo kocham.

– Jakaś ty głupia. Przecież ja ładny nie jestem.

– No... nie jest pan doktor znowu taki brzydki.

Zeskoczył z fotelu i stanął przed nią.

– Patrz, jestem garbaty, prawda? Na plecach i tu na piersi. Prawe ramię wyższe. Ręce sięgają do kolan; prawa dłuższa – mówi się znajomym, że to od robienia szablą, ha, ha! Krzywe nogi, stopy za duże; gotowych trzewików dostać nie mogę...

– Oczy ma pan prześliczne...

– Właśnie. W pargaminowej, długiej twarzy o szerokiej gębie i odstających uszach. Zwłaszcza czaszka jest śliczna, śpiczasta, szczeciną porosła.

– Czemu pan tak mówi! Ja nie chcę.

– Dobry dla ciebie także nie jestem.

– Owszem...

– Nie pleć głupstw. Dokuczam ci. Co? Prawda? Odpowiadaj, dokuczam ci czy nie?

– Czasem.

– A widzisz. Raz cię nawet obiłem. Może więcej razy.

– Nie pamiętam.

– Łżesz. I hojny nie jestem. Pieniędzy ty sama nie chcesz przez głupotę... Podarunków ode mnie nie otrzymujesz...

– O, przepraszam! Kupił mi pan niebieską sukienkę...

– Perkalową! Za kilkanaście koron! Przed kilku miesiącami! Raz w życiu! I ty za to... przynosisz mi tu swoje młode, dotąd przez nikogo nietknięte ciało i narażasz się, gdybyś matką została...

– Panie doktorze!

– Milcz. I myślisz może, że ja cię kocham? Że cię lubię przynajmniej? Że nie czuję dla ciebie tak samo wstrętu, nienawiści, pogardy?

– Jezus Maryja! Co panu jest?

– No, mów, mów, mów? Dlaczego mnie kochasz?

– Nie wiem... Doprawdy... jakoś nie zastanawiałam się nad tym. Może ja naprawdę jestem taka głupia...

Wypchnął ją brutalnie z pokoju i zamknąwszy drzwi, rzucił się na podłogę, wijąc się i targając na sobie ubranie w ataku histerycznego płaczu.

III

Teatr był już prawie pełny, kiedy Turski wszedł do widowni i zajął miejsce tuż przy wejściu w jednym z pierwszych rzędów foteli. Naokoło niego rozmawiano żywo i nudnie. Publiczność niedzielna, mało interesująca, zapełniała szczelnie wszystkie miejsca na dole, jedynie fotele recenzentów były niezajęte. Wyglądały poważnie i dostojnie, zasłonięte od sceny wzgardliwie własnymi, wzniesionymi siedzeniami – i w imieniu nieobecnej prasy, z którą były w bliskiej acz niezbyt zaszczytnej styczności, zdawały się mówić powściągliwym milczeniem i wyraźnym gestem: Sztuka, którą od dziesięciu lat grywają i to w niedzielę, zgoła nie jest dla nas! Zresztą i część obecnej publiczności, która chciała za wytworniejszą uchodzić, akcentowała rozmową i zachowaniem głośno, że nie dla sztuki przyszła do teatru. Jakaś dama w za ciasnej bluzce jedwabnej, o burakowo kraśnej twarzy i z fałszywymi brylantami w tłustych uszach – tuż obok Turskiego siedząca, powtarzała co pewien czas do męża, że nie lubi niedzielnej, nazbyt mieszanej publiczności i tych sztuk już ogranych... na co małżonek szepnął z pokornym usprawiedliwieniem: Wszakże wiesz, kotku, że w dzień powszedni wolnych biletów nie dają...

Kilku młodych ludzi, usiłujących wyglądać jak najbardziej dystyngowanie, stało między fotelami tyłem do sceny, patrząc z miną światowych bywalców na loże, w których nie było nikogo z ich znajomych...

Ktoś obok mówił:

– Mańka obiecała przyjść, ale to ci jest taka dziewczyna, że jej nigdy wierzyć nie można. Na darmo wydałem trzy korony.

Ktoś inny znowu:

– Po drugim akcie trzeba klaskać. Wyjdzie na scenę autor.

– Głupstwo. Przecie nie żyje.

– Ale gdzież tam! Jest w Krakowie. Mówiono mi dzisiaj w kawiarni. Podobno na jego przybycie dyrekcja sztukę wznowiła.

Jeden z foteli recenzyjnych zaszczękał otwierany z przykrym zdumieniem, że mu w dniu niewłaściwym służbę każą odbywać. Na jeden moment we włosiennym wnętrzu jego zbudziła się jeszcze nadzieja, że może jakaś przyjemna kuzynka potentata opinii w drodze łaski dzisiaj go zajmie, rychło jednak lekki, lecz dotkliwie kościsty ciężar rozwiał jego złudzenia.

Doktor Koper wszedł do teatru. Z miną lekko uśmiechniętą i tajemniczą rozejrzał się szybko po widowni i usiadł nieruchomie w zapuszczoną kurtynę wpatrzony. Zjawienie się jego wywarło wrażenie. Poczęto sobie szeptać i robić domysły, co ma znaczyć tak niespodziewany dla dzisiejszego przedstawienia zaszczyt.

Człowiek poinformowany wskazał nań głową z triumfem:

– A co? Nie mówiłem!

Publiczność zaczynała się niecierpliwić; był już czas, aby rozpocząć widowisko.

W przejściu pojawił się sekretarz teatralny. Wysoki, z płaską, wygoloną twarzą, pomyszkował wzrokiem między siedzącymi, a dojrzawszy Kopra, podszedł z uciechą ku niemu.

– Kochany doktorze, doskonale się składa, że pan przyszedł...

– Pan wie, że Turski jest w Krakowie? – przerwał Koper godnie.

– Właśnie, właśnie... Otóż czy go nie ma na widowni? Kaprała go tylko zna, ale już ucharakteryzowany. Samemu dyrektorowi zaś nie wypada...

Koper, który chodził do gimnazjum w czasie, gdy Turski zniknął i nie miał najmniejszego wyobrażenia, jak on może wyglądać, począł się pilnie przypatrywać siedzącym dookoła, a spojrzawszy także kilkakrotnie najzupełniej obojętnie w twarz Turskiemu, zawyrokował.

– Nie ma go. Musiałbym go poznać. Przyjdzie później.

Turski słuchał, jakby to wszystko nie do niego się odnosiło. Zgnębiony był porannymi wspomnieniami, zmęczony pierwszym dniem pobytu w tym mieście, włóczęgą bezcelową po ulicach, siedzeniem w jakiejś nowej, nudnej, nieznanej mu dawniej kawiarni. Oprócz Mersera nikogo ze znajomych nie spotkał, nie szukał nawet nikogo, odkładając sobie na później odwiedziny u dawnych przyjaciół, o których nie wiedział nawet, czy wszyscy dotąd żyją. Wyczytawszy z afisza, że sztukę jego grają, poszedł do teatru bez ciekawości i bez osobliwego celu, po prostu aby wieczór długiego dnia jakoś przepędzić. Nie obiecywał sobie wzruszeń ani niespodzianek; patrzył też obojętnie, jak kurtyna się wzniosła, odkrywając przed nim zniszczony i połatany płócienny krajobraz, który mu się wyśnił przed kilkunastu laty w bogactwie tęcz, słońca, kwiatów i płynącej wody.

Na początek przedstawienia patrzył okiem nieubłaganego krytyka. Raziły go liche dekoracje – barbarzyńskie, do niedzielnych przedstawień zastosowane skrócenia reżyserskie i gra aktorów bezduszna, którzy na darmo tylekroć powtarzanym i zmartwiałym, zmanierowanym w swych ustach wyrazom często granej sztuki usiłowali nadać cokolwiek nowego życia ze względu na zachwyconą za kulisami wieść, iż autor po dziesięcioletniej nieobecności pono dziś będzie w teatrze. Pamięć i rutyna biednych, umęczonych wyrobników sceny brała już górę, znać było, że próżno się zmuszają, aby myśleć o tym, co mówią.

Przy tym i sama sztuka nie podobała się Turskiemu. Te jego wyśnione Wiosenne dziwy zbladły jakoś dziwnie w jego oczach w ciągu lat i niemal że uśmiech politowania na usta teraz wywołały. Czuł w wielu miejscach naiwność, ówdzie znowu nieszczerość lub niedołężną robotę, rażącą tym więcej przy grze niedoskonałej. Jeśli się nie wstydził za sztukę, którą na scenie pokazywano, to tylko dlatego, że nie umiał jakoś połączyć obecnego poczucia swej osobowości z dawnym, i przyznać wewnętrznie, że to on, ten sam on jest autorem granej właśnie rzeczy. Miał owszem wrażenie, że patrzy na dzieło dobrze sobie znane, dzieło kogoś sobie bliskiego, ale nie do tego znów stopnia, aby nie mógł wobec niego być najzupełniej obiektywnym.

Tymczasem zbliżała się kulminacyjna scena aktu pierwszego. Młody chłopak, w zaczarowanym gaju zbłąkany, spotyka boginkę krzaku różanego, śniącą o dalekim, dalekim świecie... Aktor umiał wiersze dobrze na pamięć i recytował je z pewnym wzrastającym przejęciem:

Stargam kolczastą zaporę

tych stopy twoje raniących gałęzi!

Oto twe dłonie jak dwa ptaki biorę;

wszak nogi twoje tylko krzak ten więzi!

Pójdź za rękoma swemi, które do mnie

idą stęsknione, pójdź za ócz spojrzeniem,

co chcą być przy mnie! Świat jest tak ogromnie

jasny! Tu czarem wszystko jest i – cieniem!

Świat jest tak jasny! Pokażę ci drogę

na ten świat jasny!

– Wszak tyś sam zbłąkany!

– Ach, zapomniałem! Ale wyjść stąd mogę,

jeśli zapomnę, w tobie rozkochany,

iż się zbłąkałem, – gdy miast przewodnika szukać, sam stanę tobie przewodnikiem...

Pójdź ze mną, kwiecie!

 

Turski mimo woli zaczął słuchać uważniej. Treść słów, mówionych ze sceny, była mu dość obojętna, ale odnalazł coś, jak gdyby nić, wiążącą obecne jego jestestwo z tym człowiekiem, który te słowa pisał przed laty. Wsparł łokieć na kolanie i twarz na dłoni położył. Powieki przymknął nieco; patrzył nie na to, co się przed nim w tej chwili działo, lecz na jakiś dawny, jasny, słoneczny dzień swojego życia.

...W teatrze, w tym samym teatrze grano po raz pierwszy Wiosenne dziwy. Siedział w loży za plecami księżnej Heleny i oddychał upajającą wonią jej odkrytych ramion. Wsparła się z lekka na poręczy krzesła, na której on położył swą rękę. Drgnęła, jakby chcąc się cofnąć, ale powstrzymało ją widocznie nieme błaganie jego oczu; widział ją z profilu: spod ociężałych marzeniem powiek, z rozchylonymi nieco ustami patrzyła na scenę...

Był to ten dziwny czas, kiedy ją zdobywał, kiedy śnił o pocałunku jej ust, jako o czymś niedostępnym i jak rozkoszna śmierć pożądanym, chociaż już przecie w jedną do haszyszowego majaku podobną noc paliły mu twarz niezapomnianymi piętnami...

Był to dzień jego tryumfu; jedyny prawdziwie upojny dzień w jego życiu. Wiosenne dziwy przyjmowano burzą oklasków, zrywającą się ze wzmożoną siłą po każdym akcie. Wywoływano go bez końca, rzucano mu kwiaty i wieńce. Zniósł je wszystkie do loży księżnej Heleny i rzucił pod jej stopy. Uśmiechnęła się do niego nabrzmiałymi pragnieniem ustami. Czuł na sobie palące jej spojrzenie i drżał. Nieprzytomnie odpowiadał recenzentom, którzy przychodzili dłoń mu uścisnąć, nie uważał jadowitych żądeł w słodkich gratulacjach kolegów-pisarzy. Za kulisami wyrósł przez jeden wieczór na boga. Jakiś stary aktor, podobno mąż grającej rolę boginki róż młodej artystki, zapraszał go do siebie i zapewniał o przyjaźni swej żony, inni zwykły tytuł „panie autorze”, zastępowali również śmiesznym, lecz więcej uroczystym „panie mistrzu”.

Wracał do księżnej Heleny i patrzył jej w oczy. Po ostatnim akcie wstała upojona, dumna, jakby to jej triumf w teatrze święcono. Podawał jej płaszcz, przechyliła cudowną głowę przez ramię ku niemu:

– Księcia nie ma. Odprowadź mnie do domu – ty!

W ciemnej głębi loży wpiła się pożerczymi ustami w jego wargi spragnione...

Nagle rozpalające się światło w widowni i mdłe, pospieszne brawa przerwały Turskiemu wspomnienia. Nie zauważył nawet, kiedy pierwszy akt doszedł do końca. W teatrze przed spuszczoną kurtyną zrobiło się jasno, ludzie wstawali z krzeseł, jedni wychodzili, inni poczynali banalne, gwarne rozmowy.

Turski odwrócił się i spojrzał mimo woli w stronę, gdzie była loża, z której ongi patrzył na pierwsze przedstawienie Dziwów wiosennych.

Siedziała w niej księżna Helena – jak ongi.

Poznał ją na pierwszy rzut oka i zdziwił się, że nie doznał żadnego wrażenia.

Nie zmieniła się prawie nic w przeciągu dziesięciu lat. Ten sam wytworny, dumny profil o szlachetnym orlim nosie, te same usta kuszące i ciężkie nad palącymi oczyma powieki. Patrzył na nią ciekawie, ale bez wzruszenia i dziwił się coraz więcej. Była mu obca. Po błędnym ataku wspomnienia, po rozpętanej echowej burzy, jaką przeszedł dziś rano, bał się po prostu chwili, kiedy ją zobaczy, że to będzie coś jak uderzenie piorunu, rozbijające w puch tę zbroję, którą przez dziesięć lat kuł na sobie. A oto...

Oto była przed nim niedaleko, żywa, w tym samym miejscu, na którym przed chwilą jeszcze widział ją we wspomnieniu gorącym i była mu najzupełniej obojętna.

Miał raczej uczucie przesytu, prawie że niesmaku. Coś się w nim złamało niepowrotnie i aż mu się wstyd zrobiło, aż żal, że się tak stało, choć starał się o to przez dziesięć lat usilnie.

– To jest ona? Piękna jest, ale naprawdę, że za dużo o niej myślałem.

Patrzał na nią wciąż i zauważył w pewnej chwili, że i ona go widzi. Powoli, ruchem doskonale harmonijnym odwróciła się do kogoś, co siedział poza nią w loży. Miał wrażenie, że o nim mówi. Potem spojrzała znowu i skinęła mu głową z lekkim przyjaznym uśmiechem.

Skłonił się jej głęboko z uczuciem takiem, jakby witał kogoś dobrze znajomego, z kim przed dwoma czy trzema dniami się rozstał, ale na kim nigdy mu nic zgoła nie zależało.

W tej chwili uczuł, że biorą go w uścisk dwie wilgotne łapy i jakieś obrzydliwe, miękkie usta w policzek go całują.

– A! Drogiego, dawno niewidzianego mistrza...

Cofnął się z przerażeniem.

Stał przed nim aktor, który podobno był mężem artystki, grającej niegdyś rolę boginki róż. Wysoki, łysy, tłusty i chudy równocześnie, bo z suchymi ramionami, zapadłą piersią i cienkimi nogami, lecz z obwisłym brzuchem i twarzą obrzękłą, patrzył mu w oczy z doskonale udanym rozczuleniem, nie puszczając jego łokci z uścisku swych dłoni.

– Ledwie kochanego mistrza mogłem poznać! Tyle lat!... A toż się żona ucieszy! Nie mogła dzisiaj grać, bo... spodziewamy się błogosławieństwa bożego...

Turski nie wiedział, jak się przywitać.

– Bardzo mi miło. Pan co tu robi? – Bąknął, ażeby cośkolwiek powiedzieć.

– Jak to: co? Jestem dyrektorem...

– A! Dyrektorem?

– Tak, tak, mistrzu kochany. Ciężki kawałek chleba. Z tą aktorską hołotą nie można sobie już poradzić. Czasy bardzo się na gorsze zmieniły. Ale co do tantiemy, owszem, nie odmawiam, chociaż czasy są ciężkie i to już nie idzie tak, jak dawniej. O, nie! Ale obliczymy wszystko...

Doktor Koper potrącił dyrektora w łokieć i rzekł szeptem tak, aby go Turski wyraźnie dosłyszał:

– Niechże mi dyrektor przedstawi pana Turskiego.

Stary aktor więcej miał jednak taktu i przedstawił Kopra Turskiemu.

– Bardzo mi przyjemnie...

– Pragnąłem pana dawno poznać. O dzisiejszym przedstawieniu dam małą notatkę w dzienniku wobec powrotu pańskiego do kraju. To dobrze zrobi. Pan prawdopodobnie przywiózł nam jakąś nową sztukę?...

– Nie, nie!

– Szkoda. Ale to się napisze teraz tutaj. Polecę panu jedną małą aktoreczkę... – Koper uśmiechnął się znacząco. – Dyrektor sam przyzna, że ma znaczne zadatki...

Nim się Turski zdołał opamiętać, już wzięty przez dyrektora pod ramię i poprzedzony pół krokiem przez godną figurę doktora Kopra, znalazł się za kulisami. Niektórzy ze starszych aktorów znali go i witali z udaną serdecznością, młodsi patrzyli nań godnie z ubocza, czekając w jak najwięcej niedbałych pozach, aż przyjdzie, przedstawi się i przywita.

Ale Turski nie przyszedł, nie przedstawił się i nie przywitał. W ogóle nie rozumiał, po co go tu zawleczono i zły był na siebie, że się nie oparł. Mdły zapach perfum, szminki i pudru zalatywał z otwartych damskich garderób, na korytarzu ukazywała się co chwila jakaś postać niedoskonale odziana, albo przebiegały pędem garderobiane z perukami i częściami ubrania na ręku. Znał ten zapach i ten ruch zakulisowy i czuł się w nim niegdyś dobrze. Teraz jednak ogarniał go wstręt i zakłopotanie, czuł się tu śmiesznym i wysoce niepotrzebnym i chciał odejść jak najprędzej.

Dyrektor wcisnął go w przyćmioną czeluść zascenia i zaczął mu tłumaczyć, że on wprawdzie jest gotów z całego serca, ale czasy są ciężkie i obliczenie tantiem teraz po dziesięciu latach napotka na pewne techniczne trudności, więc może by jakiś niewielki ryczałcik...

Turski uśmiechnął się mimo woli.

– Nie, dyrektorze. Teraz tego już nie potrzebuję. Był czas, kiedy by się było przydało, ale teraz nie... Może to dyrektor użyć, na jaki zechce cel...

Dyrektor, uspokojony, zniknął momentalnie, a ponieważ i Koper już poprzednio z ostentacyjną poufałością wszedł do jednej z mniejszych garderób damskich, więc Turski pozostał sam. Skierował się ku wyjściu, prześlizgując się w cieniu stosów opartych o ściany dekoracji w obawie, aby go znów kto znajomy nie spostrzegł i nie zatrzymał.

W jaśniejszym jakimś przejściu natknął się niespodziewanie na człowieka starszego o długich, siwych włosach, w poprawnym, o wytwornym smaku świadczącym ubraniu i z gładko wygoloną twarzą. Spotkany chciał się usunąć, ale Turski go poznał.

– Dyrektor! – zawołał z niekłamaną radością.

Starszy pan uśmiechnął się niewyraźnie.

– Crimen laesae maiestatis. Z dyrektorem mówił pan przed chwilą. Ja tu jestem tylko... jednym z reżyserów.

– Jak to? Co się stało?

– Nic się nie stało. – Podniósł na Turskiego spokojne, jasne oczy, na ustach zaigrał mu ledwo dostrzegalny ironiczny uśmiech. – Dyrektor Malinowski raczył mnie zaangażować.

Turski nie rozumiał tego zupełnie. Stojący przed nim w cieniu kulisy człowiek, to był Zaremba, po Koźmianie i Pawlikowskim trzeci, który niesłychanie wytwornym smakiem artystycznym i nieograniczoną ofiarnością przez szereg lat utrzymywał teatr polski na wyżynie prawdziwej sztuki. Z głębokiego i na pozór beznadziejnego upadku, jaki nastąpił bezpośrednio po ustąpieniu Pawlikowskiego, gdy scena wpadła w ręce przedsiębiorców i kabotynów, Zaremba, objąwszy po długiej walce dyrekcję teatru krakowskiego, dźwignął go, nie oszczędzając sił ani grosza i stworzył nowy rozkwit sztuki, którego Turski ongi, przed dziesięciu laty był świadkiem. Scenie nowe postawił zadania i wynalazł nowe środki wyrazu artystycznego, rozbudził twórczość dramatyczną, stworzył sobie z niczego i wychował całe pokolenie aktorów, umiejąc znaleźć nieomylnie talent tam, gdzie by się go nikt nie był spodziewał.

I obecny dyrektor Malinowski, niegdyś zwyczajny Malik, był jego kreaturą. Zaremba wyszukał go – dawnego krawczyka – w jakiejś wędrownej operetce, gdzie błaznował, tańczył, objaśniał lampy i śpiewał, wziął w samym początku swej dyrekcji na scenę stołeczną, dał warunki rozwoju, zachęcił, pouczył i... patrzył.

Umiał patrzeć.

Patrzył, jak wzrastała niepoślednia indywidualność aktorska, jak bystry umysł chwytał w lot wskazówki, jak artystyczna natura zdobywała sobie pracą i intuicją nowe, właściwe środki wypowiedzenia. A że się Malik przedzierzgnął w Malinowskiego, że powoli, z wyjątkiem imienia chrzestnego, o którym zapomniano, nic w nim nie pozostało prawdziwego, że mówił, cieszył się i płakał słowami wyuczonych ról, że słowem pod rozrostem aktora zginął w nim człowiek oprócz jednej żądzy wywyższenia się i władzy za wszelką cenę: to już Zarembę nic nie obchodziło. Patrzył i uśmiechał się.

Umiał się uśmiechać.

Turski znał dobrze tę historię i nie mógł jakoś teraz zrozumieć zamiany ról, nie mógł pogodzić się z myślą, że Zaremba jest reżyserem u Malinowskiego. Szukał słów, jakby się o tę zmianę rzeczy zapytać, gdy nagle z głębi zabrzmiał ostry głos:

– Panie Zaremba! Gdzie pan się podziewa? Czas już zaczynać!

To Malinowski wołał.

Zaremba skłonił się szybko Turskiemu i nie podając mu ręki na pożegnanie, zniknął bez słowa między kulisami.

Nim Turski wynalazł kogoś, kto mu otworzył żelazne drzwi, na widownię wiodące, akt drugi był już w pełnym toku.

Nie miał ochoty patrzeć na to, co się dzieje na scenie, a przy tym niemiło mu było wchodzić teraz do krzeseł i wywoływać wrażenie pojawieniem się swej osoby, zwłaszcza że po ostentacyjnym powitaniu przez dyrektora cały teatr już zapewne wiedział, kim jest. Błądził więc przez jakiś czas po korytarzu, a potem zwrócił się na pierwsze piętro do loży, gdzie siedziała księżna Helena.

Ostatecznie wcześniej czy później trzeba się z nią będzie przywitać.

Wszedł bez zapukania. Wyczuł, że w zacienionej głębi znajduje się kilku mężczyzn; minął ich i zbliżył się ku przodowi. Księżna siedziała w ogromnym, czarnym kapeluszu, przechylona przez parapet i patrzyła na scenę. Na odgłos kroków, tłumionych dywanem, obróciła się nieco, tylko tyle, aby uśmiech jej mógł zobaczyć i nie odrywając oczu od sceny, wyciągnęła rękę wstecz na powitanie. Białą, długą, wypieszczoną, brylantami w platynowej szarej oprawie strojną dłoń. Wiedziała snadź, kto przychodzi i uważała to przyjście za naturalne. Uścisnęła lekko palce Turskiego i – nie patrząc – pociągnęła go na krzesło obok siebie.