Proces poszlakowy - Barbara Gordon - E-Book

Proces poszlakowy E-Book

Barbara Gordon

0,0

Beschreibung

PRL-owskie przyjęcie imieninowe, wódka, tradycyjne polskie zakąski i zimne, martwe ciało. Na imieninową uroczystość zostaje zaproszonych mnóstwo gości. W tłumie nagle znika jeden z nich. Niedługo potem zostaje odnaleziony martwy. Jak się okazuje, motyw ma każdy. O dziwo zarzuty otrzymuje tylko jeden z nich. Proces jest wyłącznie poszlakowy, jednak prokurator zdaje się być nieugięty. Czy aby na pewno mamy do czynienia wyłącznie z jednym mordercą? Znajdziecie tu nie tylko zagadki kryminalne, ale i wiernie odmalowaną rzeczywistość Polski w czasach PRL. Idealna dla fanek i fanów "Morderstwa w Orient Expressie" Agathy Christie!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 329

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Barbara Gordon

Proces poszlakowy

 

Saga

Proces poszlakowy Zdjęcie na okładce: Shutterstock Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodz Copyright © 1963, 2019 Barbara Gordon i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788727167046

 

1. Wydanie w formie e-booka, 2019

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

 

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

PRZEDMOWA

Kryminał jako gatunek literacki był w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych zakazany jako wytwór kultury burżuazyjnej. Jednak wraz z odwilżą, powrócił w połowie tej dekady, od razu zdobywając czytelników. Wykształcił się nawet specjalny jego podgatunek – powieść milicyjna, gdzie akcja dzieje się w ówczesnej Polsce, a śledztwo prowadzi zazwyczaj oficer milicji, przy pomocy całej rzeszy lepszych czy gorszych współpracowników.

Do najciekawszych twórców ówczesnej literatury kryminalnej należy z pewnością Barbara Gordon (właśc. Larysa Mitzner-Zajączkowska), autorka kilkudziesięciu powieści i opowiadań, wyróżniających się swoistym stylem i zawiłą fabułą.

W latach sześćdziesiątych Gordon często opisywała afery gospodarcze i niesprawiedliwość społeczną. Wskazywała – świadomie czy też nie – że w tamtejszej Polsce w uczciwy sposób nikt nie był w stanie się dorobić (Klika, 1964; Dwaj panowie w „Zodiaku”, 1967).

W roku 1971 napisała Nieuchwytnego, książkę o mordercy kobiet ze Śląska. Powieść ta powstała na prośbę prowadzących – bezskutecznie - śledztwo w sprawie licznych zabójstw kobiet w tym regionie. Celem było sprowokowanie prawdziwego zabójcy do czynów, które pozwolą go zidentyfikować, a także zmobilizowanie społeczeństwa do działań mających na celu jego ujęcie. Ta współpraca z milicją stanowiła dla niej wyjątkowy wysiłek psychiczny.

Można by powieści Gordon określić jako kryminały podobne do tych,, które wyszły spod pióra Joanny Chmielewskiej. Ważnymi postaciami były w nich kobiety, niekiedy to właśnie one z powodzeniem prowadzą dochodzenie i wykrywają zbrodniarza (Błękitne szynszyle, 1960; Bez atu, 1971). Choć oczywiście pisała też powieści, w których główne role grają mężczyźni, np. mecenas Zamorski (Ulica Bliska, 1958; Proces poszlakowy, 1963; Waza króla Priama, 1968).

Barbara Gordon to niewątpliwie jedna z najbardziej oryginalnych autorek polskich powieści kryminalnych. Jej utwory wciąż dostarczają silnych emocji, a jednocześnie dobrej rozrywki.

 

Prof. dr hab. Dorota Skotarczak

Motto:

Istnieją poszlaki, czyli półdowody, to znaczy półprawdy, a w takim razie istnieją także półwinni i polniewinni. Zadajemy im więc półśmierć a potem idziemy na obiad.

 

Wolter: „Andrzej Destouches w Syjamie”

ROZDZIAŁ 1

w którym jesteśmy świadkami rozejścia się imieninowych gości, lecz nie mamy okazji nikomu z nich powiedzieć „dobranoc”

— Wspaniałe powietrze! — powiedziała Olga Żar i odetchnęła głęboko.

— Ale chłodne. Żeby się nam tylko pani nie zaziębiła. Taki głos, to powiedziałbym — skarb narodowy. Służę moim szalikiem — pan naczelnik Tadeusz Szczerba zaanektował artystkę całkowicie. Brał ją w opiekę, oddzielał od reszty towarzystwa, otulał i ochraniał, uwijał się wokół niej, schlebiał i nakazywał, nie mógł się zdecydować, z której strony łatwiej, ładniej mu będzie wziąć ją pod rękę i poprowadzić przez wyboistą drogę.

Jego żona, pani Amelia, tęga, elegancka blondyna usiłowała zachować się godnie wobec zalotów swego małżonka do pięknej pieśniarki i podtrzymała rozmowę na temat świeżego powietrza:

— Tu, na krańcu Bielan mieszka się zupełnie jak na wsi — zachwyt, któremu chciała dać wyraz, zabrzmiał sztucznie.

Jej słowa, jak pałeczkę sztafetową skwapliwie podchwyciła krocząca obok szczupła dama o włosach ufarbowanych na różowo i nieustannie spłoszonym wyrazie niebieskich oczu:

— Ale ja za nic na świecie nie chciałabym mieszkać na takim odludziu. Istne pustkowie.

— Dlatego też radziłem, żebyśmy wyzli wszyscy razem. Chyba dobry pomysł — Kazimierz Nader uważał, że każdy jego pomysł stanowi dowód nieomylności.

Nie zdarzało się, by nie miał racji. Prawdę tę potrafił skutecznie wszczepić w świadomość swej żony. Niebieskie oczy popatrzyły na niego z uznaniem. Zadowolony z siebie wysunął się naprzód. Teraz niewielkie towarzystwo wyglądało jak mały pochód, na którego czele kroczył wysoki, kościsty wicedyrektor Nader.

Ostatnia para szła wolno, jak gdyby z ociąganiem.

— Jesteś niemądry — mruknęła cicho dziewczyna. Miała trójkątną twarz, której szeroko rozstawione zielonkawe oczy nadawały wyraz koci. Ciemnorude włosy straciły już o tej porze wygląd kunsztownej fryzury. Szeroką dłonią o krótkich, mocnych palcach odgarnęła kosmyki z policzka i spojrzała z ukosa na swego towarzysza. Był to gest, który lubił.

Nie dostrzegł go jednak, albo też nie chciał widzieć. Kroczył ponury, zapatrzony w wąski chodnik, obrzeżający drogę, przypominającą raczej polny trakt, aniżeli miejską ulicę.

— Byłem głupi. Ale zmądrzałem — odpowiedział jej ostro.

Przystanęła i przechyliła się w stronę siatkowego płotu, odgradzającego od drogi domki z małymi ogródkami. Urwała kwitnącą gałązkę tarniny i obracała ją leniwie w palcach. Głosowi próbowała nadać ciepło:

— Popatrz, jaka ładna. Jak u ojca w ogródku w Gliwicach. Pamiętasz?

Zacisnął usta. Przystanął. Potem wycedził przez zęby:

— Przestań, dobrze? Nic ci już z tego nie przyjdzie.

— Ja ci to wszystko wyjaśnię. Doprawdy, robisz z igły widły.

— Nie chcę twoich wyjaśnień. Wyjaśniło się już dziś dość różnych spraw.

— Więc nie pójdziesz do mnie?

Nie odpowiedział. W świetle mijanej latarni dostrzegła na jego twarzy grymas. „Tak wygląda nienawiść” — pomyślała. Umilkła speszona i zastanawiała się, jak ma dalej postąpić. W niej także wzbierał gniew i zniecierpliwienie. Janka Kosterska, od czasu przeniesienia się do Warszawy zwana Żanną, nie należała do osób łatwo rezygnujących ze swoich planów życiowych.

Młody człowiek przyśpieszył kroku. Żanna, chcąc nie chcąc podążyła za nim; uważnie stawiała kroki, aby nie połamać na wertepach swoich nowych, bardzo wysokich i cienkich szpilkowych obcasów.

Szymon Ukleja wyprzedził obie panie, Naderową i Szczerbinę, przyjaźnie prowadzące jedna drugą pod rękę i naczelnika Szczerbę, przytulonego do ramienia postawnej pieśniarki, od której był niższy o głowę. Znalazł się teraz obok Kazimierza Nadera. Duża, nieprzyjemna twarz tego człowieka sprawiała wrażenie, jak gdyby czegoś nasłuchiwał, pełen napiętej czujności. Zawsze był taki. Budził respekt i niechęć. Szymon go nie lubił, ale wicedyrektor Nader właśnie nadawał się, aby powiedzieć mu to, co przyszło Uklei do głowy:

— Fatalna historia. Będę musiał wrócić.

— Do Biegały? — pytanie zabrzmiało jak na śledztwie.

— Tak, do Zygmunta. Zostawiłem u niego papierośnicę.

— Głupstwo. Jutro pan odbiorze. Albo zadzwoni do niego, żeby zabrał do biura, będzie panu bliżej.

— Nie, nie. Wrócę — Szymon upierał się, jak niegrzeczny chłopiec. Ton miał prawie arogancki.

— Czy pan chce, żebyśmy tu na pana zaczekali? Już późno, a ja jutro... — Nader był wyraźnie rozgniewany.

— Nie będę nikomu sprawiał kłopotu. Dam sobie radę sam. Mam tylko prośbę do państwa. Jeżeli na postoju będą dwie taksówki, może by państwo, albo Szczerbowie odwieźli Żannę.

Rozmawiali głośno. Aleja, wysadzana wielkimi, starymi topolami, skończyła się, dotarła do szerszej już nieco, nowej ulicy. Wszyscy zatrzymali się i przysłuchiwali dialogowi Uklei i Nadera.

— To nie mą żadnego sensu — protestowała energicznie pani Szczerbina. Im mniej osób, tym bardziej drażnią wzrok zaloty Tadeusza do tej dziwy o sowich oczach.

— Ależ, Melu, widocznie to dla pana Szymona wartościowa pamiątka. Zygmunt jej nie schowa, przyjdzie jutro sprzątaczka i tyle będzie widział pan Szymon swoją papierośnicę. Czy to można dziś komuś zaufać... prawda, pani Olgo? — przymilał się do pieśniarki, która robiła wrażenie całkowicie nieobecnej myślami. Jej duże, czarne oczy z roztargnieniem wpatrywały się w ciemność, z której wyszli na ulicę, rozjaśnioną kreseczkami neonowych latarni.

— Zaufać? — powtórzyła pytanie z odcieniem zdziwienia. Widocznie pomyślała o czymś, lub o kimś innym. — O, zaufanie rzeczywiście nie należy dziś do monety obiegowej wśród ludzi. I słusznie chyba. To najbardziej krucha rzecz, jaką znam.

— Jak pan chce, jak pan uważa — Nader, nie zważając na tę wymianę zdań, niby główny bohater w sztuce teatralnej, prowadził swoją kwestię, swój własny spór z Szymonem Ukleją. — Wobec tego do widzenia panu. Idziemy, proszę państwa, idziemy... — i poprowadził swoje stadko naprzód, naprzód, proszę państwa, i żeby nikt gdzieś w bok, żeby nikt się już więcej nie odłączał, bo pan Nader lubi mieć posłuszną mu i możliwie liczną asystę.

Żanna podreptała również pokornie wraz z wszystkimi. Na pożegnanie wyciągnęła tylko rękę do Szymona, lecz nie napotkała nigdzie jego dłoni.

— Czekam — szepnęła.

Wzruszył ramionami.

Im szersza otwierała się przed nim przestrzeń, gdy szedł prosto przed siebie, nie wiedząc ani dokąd, ani po co, ani jak długo już idzie, tym bardziej kurczył się w sobie, tężał, zwierał się pod ciśnieniem tego, co go przytłaczało. Ciężar, którego nacisk czuł, stawał się nie do zniesienia. Trzeba to z siebie zrzucić, zrzucić koniecznie, bezwzględnie i bez reszty, żeby nic nie pozostało, albo trzeba upaść, tu, gdziekolwiek, obok drogi, w poprzek drogi, aby już nigdy więcej nie wstać. Ale szedł. Klął, potykał się, czasami coś krzyknął, raz zapłakał. Gdyby go tak ktoś spotkał, pomyślałby chyba: „Wiadomo, upił się facet, dziś Zygmunta, imieniny, zalany gość w drobny mak.” Szymon Ukleja nie był jednak pijany. Ile tego było? Dwa, tak, dwa kieliszki. Pierwszy za zdrowie solenizanta, drugi — ten z toastem.

Przestrzeń ciągnęła go, pozbawiała sił, ale także odejmowała poczucie ciężaru. Rozwierała się jak olbrzymie obcęgi. Z góry nawisało niebo, ciemne, pełne gwiazd, lekko jaśniejące na horyzoncie. Dołem, jak to na przedmieściu, wśród pagórkowatych cieni niedużych domów lekkie i pieniste jak kipiące mleko sady wyściełały każde zagłębienie w ciemności.

W pewnej chwili zawrócił. W jaki sposób odnalazł drogę z powrotem, sam nie wiedział. Szedł na przełaj, przeskakiwał po ciemku rowy i niskie płotki, ścinał trasę ukosem, przebiegając przez zarośla i ledwie widoczne ścieżki, wiodące przez podmokłe łąki. Budził wściekłość podwórzowych psów i płoszył zachłystujące się w krzakach śpiewem słowiki. Był głuchy i ślepy na wszystko, co nie było jego postanowieniem.

Wreszcie stanął. Przytomnymi już oczyma błądził po szerokiej fasadzie nowego, nieotynkowanego jeszcze bloku mieszkaniowego. W oknie sypialni dyrektora Zygmunta Biegały paliło się jeszcze światło.

Szybkim, lecz pewnym i energicznym krokiem, jaki cechuje człowieka, który powziął nieodwołalną decyzję, Szymon zaczął wstępować na schody.

Na postoju, do którego wkrótce po rozstaniu się z Ukleją dotarł Kazimierz Nader z pozostałymi gośćmi, rzeczywiście stały dwie taksówki. Ale Kazimierz Nader nie miał ochoty odwozić Żanny Kosterskiej aż na Mianowskiego. Obliczył, że to mu się nie opłaci. Odwiozą z Beatą tę śpiewaczkę, czy aktorkę — nowa sympatia durnia Biegały, ten to nie potrafi ustawić swego stylu życia — a więc tę panią Olgę Żar odwiozą taksówką na Mokotów dla zachowania pozorów, potem wsiądą do nocnego tramwaju, trzydziestki trójki i pojadą do siebie na Sadybę. Nieoczekiwanym sojusznikiem tej koncepcji okazała się pani Szczerbina. Pełna macierzyńskich uczuć demonstrowała serdeczność wobec Żanny, ujmując ją pod rękę:

— Ależ dziecino, obiecaliśmy panu Szymonowi, że dostarczymy ciebie bezpiecznie do domu. Proszę, bardzo cię proszę...

Tak więc pojechali. Żanna z panią Szczerbiną, znów wesołą i pełną kipiącej energii, i z panem Tadeuszem Szczerbą, którego wzrok przypominał spojrzenie nagle przebudzonego dziecka, państwo Naderowie zaś z Olgą, pochmurnie milczącą i zasępioną.

Na Muranowie Olga nagle ocknęła się:

— Bardzo państwa przepraszam i dziękuję za uprzejmość. Wysiądę tu... — mówiła śpiewnie swoim niskim, zawodowo modulowanym głosem. — Przypomniałam sobie, że kolega z teatru zapraszał mnie na imieniny, obiecałam, że wstąpię, jeżeli wieczór u Zygmunta wcześniej się skończy. Mieszka w tych domach — szerokim gestem mocnego ramienia i kształtnej, silnej dłoni o ładnych, długich palcach wskazywała nieokreślone miejsce wśród rojowiska muranowskich bloków, zbytecznie udzielała obszernych wyjaśnień.

Wysiadła. Przez chwilę jeszcze mogli podziwiać jej płynny, lekko kołyszący się chód, wysoką sylwetkę w rozwiewającym się szerokim, czarnym płaszczu. Podjechali jeszcze kawałek taksówką. Na Placu Dzierżyńskiego Nader powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu:

— Pan będzie łaskaw tu zatrzymać! — lecz nie podał ręki żonie, gdy usiłowała wydostać się z głębi samochodu. — Zostań — powiedział do niej opryskliwie. — Jedź do domu. Ja mam jeszcze pewną sprawę do załatwienia na mieście.

Chciała coś powiedzieć. Chciała mu powiedzieć, że nie musi koniecznie wracać taksówką, mogłaby pojechać tramwajem, jak zwykle, by nie wypominał jej potem całymi tygodniami rozrzutności, chciała się zdziwić, cóż to za sprawę można mieć o tej nocnej godzinie w uśpionej Warszawie, chciała mu towarzyszyć, aby być na podorędziu, gdyby czegoś potrzebował — ale jak to się często zdarzało, nie zdążyła wymówić ani słowa. Jej mąż szybkim ruchem zatrzasnął drzwiczki wozu i taksówka ruszyła.

Gdy oddaliła się, Kazimierz Nader podszedł do rzędu samochodów, wyglądających na postoju jak drzemiące nieruchomo duże żuki i wsiadł do pierwszego z nich.

— W stronę Bielan — rzucił adres sennemu kierowcy. Zapalił papierosa i przymknął oczy. Zawsze zwykł był tak czynić, gdy obmyślał jakieś ważne posunięcie.

Olga Żar odczekała chwilę, aż znajdzie się poza polem widzenia pasażerów odjeżdżającej taksówki, zawróciła i szybko podbiegła do skraju jezdni. Ruchem wysoko uniesionej ręki zatrzymała pierwszy lepszy samochód i upewniwszy się, że jedzie on na Żoliborz, poprosiła o podwiezienie. Była bardzo piękną kobietą i rzadko spotykała się z odmową.

Gdy Żanna Kosterska wysiadła na rogu Filtrowej i Mianowskiego, w taksówce, wiozącej państwa Szczerbów wywiązała się ożywiona dyskusja.

— A ja ci mówię, że to nie ma żadnego znaczenia — usiłował przekonać żonę Tadeusz Szczerba. — Biegała powiedział to po kilku kieliszkach i żartem.

— Nie jestem tego tak bardzo pewna — oponowała pani Amelia. — Nigdy nie wiadomo, czy Biegała żartując nie mówi serio. I cóż to za temat dla żartów. Uważam, że tę sprawę należy jak najszybciej wyświetlić. Bo jeżeli...

— Cóż to, może jeszcze dziś, teraz chcesz wyjaśniać? — zauważył z przekąsem Tadeusz Szczerba. Chciało mu się spać.

— Właśnie tak! — zawołała Szczerbina — Właśnie dziś, natychmiast, żebyś wiedział. Albo-albo. Miałeś przecież rozmawiać z nim na ten temat, i co?

— Nie trafiła się okazja — ziewnął leniwie.

— No to wracamy na Bielany. Panie kierowco — zwróciła się do szofera — pan będzie łaskaw zawrócić. Dopłacimy panu za ten kurs.

Żanna ze złością zatrzasnęła za sobą drzwi mieszkania. Niedbale rzuciła różowy płaszczyk na fotel. Przejrzała się w lustrze, upudrowała nos, pociągnęła wargi szminką, poprawiła ciemne kreski w kącikach oczu. Uporządkowała włosy. Zapaliła papierosa i przysiadła na brzegu tapczana. W pokoju panował nieporządek, tak się śpieszyła na to przyjęcie. Nie spodziewała się, że stanie się ono taką katastrofą. Teraz nie miała ochoty na sprzątanie. Są sprawy ważniejsze.

Biały aparat telefoniczny stał na małym stoliku przy oknie. Podeszła i nakręciła numer telefonu Zygmunta Biegały. Nikt nie odpowiadał.  Dziwne: Zygmunt przyjmuje telefony o każdej porze dnia i nocy. Taki ma zwyczaj. Chyba, że nie ma go w domu, ale to przecież niemożliwe.

Włożyła z powrotem płaszcz, zgasiła światło i cichutko, aby nie budzić nikogo z sąsiadów, wymknęła się na ulicę.

ROZDZIAŁ 2

w którym towarzyszymy mecenasowi Zamorskiemu w krótkich wypadach w przeszłość, nie tracąc ani na chwilę z oczu spraw bieżących

— ... oskarżony o to, że w nocy z 2 na 3 maja 1960 roku w Warszawie w zamiarze pozbawienia życia Zygmunta Biegały zadał mu ranę kłutą w serce nożem do przecinania kartek, co spowodowało śmierć wyżej wymienionego Zygmunta Biegały — to jest o czyn z artykułu 225, paragraf 1 kodeksu karnego.

W sali numer pięć Sądu Wojewódzkiego dla miasta stołecznego Warszawy panuje cisza, mimo iż ławki dla publiczności wypełnione są do ostatniego miejsca. Sprawa Szymona Uklei, rozpatrywana już po raz trzeci przez wymiar sprawiedliwości, znów podnieciła ciekawość publiczną. Przez długie miesiące, ktore upływały pomiędzy poszczególnymi etapami tej sprawy, opinia publiczna traciła jej bohatera z oczu i pamięci. Charakterystyczna twarz o szerokim, wypukłym czole otoczonym ciemnymi, nieco przerzedzonymi włosami, o inteligentnych, głęboko osadzonych oczach i szerokich, wrażliwych ustach znikała ze szpalt gazet. Ucichały spory: winien czy nie winien i nazwisko „Ukleja” przestawało coś mówić zapamiętałym czytelnikom sprawozdań sądowych oraz kawiarnianym bywalcom. „Ukleja? A któż to? Czy to ten z wełnianej afery?” — „Ach, nie! To ten, co zabił z zazdrości narzeczoną ...” — „Skądże, nie narzeczoną, tylko jej kochanka, swego przyjaciela, trzema strzałami z pistoletu.” Ale oto znów ukazywała się notatka: „Obrońca oskarżonego Szymona Uklei odwołuje się do decyzji Sądu Najwyższego — czy skazany na dożywocie zostanie zwolniony z braku dowodów winy?” Sprawa obrastała w nowe szczegóły, istotne dla niej i nieistotne, okoliczności prawdziwe i skłamane, postać oskarżonego rosła lub malała, sam oskarżony zmieniał charakter: raz był zatwardziałym zbrodniarzem, zwyrodnialcem, to znów stawiał się osobnikiem niespełna rozumu, kiedy indziej i w innych oczach urastał do symbolu duchowo zwichniętego pokolenia, cierpiał za nie swoje winy i grzechy, ofiara złośliwości losu, nieszczęśliwego zbiegu wypadków, zawodnej ludzkiej pamięci. I znów spierano się przy kawie, na sądowym korytarzu, w tramwaju, przy biurowej szklance herbaty (na złość wielogłowemu wężowi petentów za okienkiem), podczas zebrań towarzyskich i po prostu z nudów: winien ten Ukleja, czy nie winien. Czy to on zabił Zygmunta Biegałę, swego przyjaciela, po imieninach („pijani byli wszyscy, moi drodzy, to pewne, tylko się nie mówi o tym, bo wyższe sfery towarzyskie”) z zazdrości o dziewczynę. O dziewczynę?! W dzisiejszych czasach, kiedy ludzie schodzą się i rozchodzą tak, jak gdyby spotkało się przygodnie dwoje podróżnych w pociągu, a każde jodzie do innej stacji? „Ależ właśnie dlatego, moje kochane — mówiła pani Wisia do swoich przyjaciółek, popijając w „Gongu” herbatę Ulung parzoną na sposób hiszpański — właśnie dlatego, że nic nie wiedzą o prawdziwej miłości, dzisiejszym młodym ludziom tak łatwo przychodzi zabicie człowieka. Brak ludzkich uczuć prowadzi do zdziczenia...” Słuchały pilnie. Pani Wisia wiedziała wiele o intymnych sprawach ludzkich. Bądź co bądź, pochowała dwóch mężów, z trzecim się rozwiodła, miała teraz młodszego od siebie o dziesięć lat przyjaciela. W wolnych chwilach, a tych miała dużo, po inkwizytorsku, z namiętną drobiazgowością penetrowała i kontrolowała życie bliźnich.

Młody człowiek, któremu przypisywano zabicie swego przyjaciela z zazdrości o dziewczynę, siedział spokojnie na ławie oskarżonych. Impertynencko przymrużonymi, ciemnymi oczami wpatrywał się w komplet sędziowski. To spojrzenie było natarczywe i bezczelne. Nie brakowało w nim ironii i złośliwości. Mogłoby się zdawać — a może działo się tak istotnie — iż młody człowiek, nie bacząc na powagę swego położenia, po prostu kpi z Wysokiego Sądu. Czyżby nie zdawał sobie sprawy, iż pogarsza w ten sposób swoją niefortunną sytuację? Nie uchodzi, nie uchodzi, młody człowieku, lekceważyć instytucji powołanych do pielęgnowania porządku społecznego. Sąd przytnie dziczki, przeszkadzające w rozwoju pożytecznego drzewka, wypleni chwast, naprostuje gałązkę i zabezpieczy ją przed złamaniem, odróżni złe ziełę od kwiatka. Sąd, jak dobry ogrodnik, nie powinien się mylić.

Ale jeżeli Wysoki Sąd się myli?

Młody człowiek zdaje się miał na temat nieomylności Sądu pewne wątpliwości. Wątpliwości natomiast żadnej co do szans swego klienta nie żywił mecenas Zamorski, obrońca oskarżonego, gdy poprzedniego dnia podczas widzenia w więzieniu mówił do Szymona Uklei:

— Błagam pana, proszę pana jak najusilniej, niechże mi pan nie utrudnia mojego zadania. Pana postawa, pana zachowanie się podczas pierwszej rozprawy ogromnie nam zaszkodziło. Mówię nam, to znaczy panu, jako oskarżonemu i mnie, jako pana obrońcy. Sąd bardzo nie lubi, gdy mu się okazuje brak szacunku. Pana nonszalancki ton zaważył na pierwszym fatalnym wyroku. Dożywocie! Młody człowieku, czy pan doprawdy chce resztę swego życia spędzić w więzieniu? A ma pan lat dopiero dwadzieścia dziewięć!

— Ufam panu, jako mojemu obrońcy — brzmiała odpowiedź, której napuszony ton zdecydowanie nie podobał się Zamorskiemu: to nie mogło być szczere, to była blaga. — Przecież jest pan, mecenasie, najwybitniejszym w Polsce adwokatem. Słyszałem, że nie istnieją dla pana jakiekolwiek przeszkody w obronie. Żaden sąd podobno nie jest w stanie oprzeć się pana żelaznej logice i znakomitemu znawstwu psychologii. Nikt tak nie zna na wylot puszczy naszych wszystkich paragrafów, jak pan. Czyż wielkiemu mecenasowi Zamorskiemu może przeszkodzić w wygraniu sprawy zły humor tak niepozornego człowieka, jak ja? Niechże pan wynajdzie jakiś, może tylko panu znany, mały, malutki paragrafik, który przestrzegałby Wysoki Sąd przed braniem pod uwagę przy ferowaniu wyroku... złego humoru oskarżonego.

— Pan jest cynikiem — rzucił cierpko Zamorski.

— Czy wobec tego pan również dochodzi do wniosku, że to jednak ja zabiłem Biegałę?

Zamorski uśmiechnął się kącikiem wąskich ust. Ale jego gładko wygolone policzki nie drgnęły. Miał w swoim repertuarze takie dwuznaczne uśmiechy. Rozdawał je osobom, do których nie miał zbyt wiele zaufania.

W chwili odczytywania aktu oskarżenia mecenas Zamorski całą swoją uwagę poświęcił Szymonowi Uklei. Mógł nie słuchać aktu oskarżenia umianego już na pamięć i odczytywanego teraz przez sędziego głosem monotonnym i liturgicznym. Tak właśnie zaleca się czytać akty oskarżenia: najlżejsza bodaj intonacja nie powinna zamącić atmosfery doskonałej obiektywności. Ów sędzia określany przez Zamorskiego mianem rutyniarza, nie miał też bynajmniej zwyczaju osobistego angażowania się w rozpatrywane sprawy. On tylko wyrokował. Na ogół trafnie, to trzeba mu przyznać.

Przed tym sędzią beznamiętnym i dbałym o zewnętrzne pozory dopiero co Ukleja popisał się nowym wyskokiem. Zanim bowiem odczytano akt oskarżenia, Sąd, zgodnie z procedurą, stwierdzić jeszcze musiał personalia oskarżonego.

— Nazwisko i imię oskarżonego?

— Szymon Karol Ukleja — Ukleja stał, przybrał postawę grzecznego chłopca, odpowiadającego na zapytania nauczyciela.

— Data i miejsce urodzenia?

— Katowice, 10 lipca 1933 roku.

— Imiona rodziców?

— Alojzy i Anna.

— Zawód oskarżonego?

— Inżynier, pracownik naukowy, specjalność: elektronika.

— Miejsce zamieszkania?

— W kiciu, proszę Wysokiego Sądu, czyli w ciupie. Rakowiecka, ale numeru nie pamiętam.

— Zwracam uwagę oskarżonemu na niewłaściwość podobnej odpowiedzi. Oskarżony rozumie, że Sąd pyta o jego adres przed aresztowaniem.

— To było dwa lata temu, proszę Wysokiego Sądu, tak dawno, że prawie zapomniałem. Taka stara ulica w śródmieściu... Aha: Mokotowska. Tak, Mokotowska 53.

Na ogół oskarżeni wobec sądu tracą tupet. Bywa, że najzatwardzialszy bandzior, co to jeszcze w więzieniu odgrażał się, że „im wygarnie i pokaże”, wyzbywa się swojej buty, gdy tylko zasiądzie na ławie oskarżonych. Ta brązowa ławka stanowi grób przechwałek i iluzji. Tu już tylko strach. Czasem spóźniona skrucha. Otępienie. Rozpacz. I to wszystko wbrew szeroko kolportowanym uogólnieniom o tak filozoficznej głębi, jak na przykład: „więzień też dla ludzi”, „rok nie wyrok”, „dwa lata jak dla brata” i tym podobnej treści. Po Uklei nie znać strachu. Nie znać skruchy. Jest czasem obojętny, czasem przekornie złośliwy. Nie przyjął do wiadomości przestróg swego obrońcy, który pełen niepokoju i rozgoryczenia, przetrawiając wstępną scysję i nieuważnie słuchając aktu oskarżenia, zastanawia się nad charakterem swego klienta.

Upór i zaciętość Uklei chyba wzmogły się podczas dwuletniego pobytu w więzieniu. Zamorski jako jedyny przybysz spoza więziennych murów może dokładnie ocenić przemiany, jakim ulegał Szymon przez ten czas, może opisać, jak z początku oszołomiony, stawał się kolejno otępiały, zrozpaczony, rozgoryczony, potem pełen zawziętości i chęci walki, wreszcie, tak jak teraz, chłodny, drwiący i obojętny. Zupełnie, jak gdyby sprawa nie jego dotyczyła. Twarz Szymona przeczyła jednak wahaniom nastrojów. Stopniowo, systematycznie, wytrwale zniekształcało ją i postarzało cierpienie. Gładka skóra na skroniach i czole pękała zmarszczkami, policzki przybierały szarawy odcień, barwa z nich zdawałoby się spłynęła dwiema stale pogłębiającymi się bruzdami, biorącymi niby w nawias szerokie usta o miękkim rysunku, do których pasowałby chyba uśmiech i pocałunek dziewczyny. Cierpienie stawiało opór nastrojom, konsekwentnie wykonywało swój niszczycielski proceder, z niego czerpał swój upór porażony nim człowiek. Ukleja twardniał jak ziemia na mrozie.

— Szymek był zawsze taki uparty — mówiła do Zamorskiego matka oskarżonego, Anna Uklejowa, tonem, jakim matki zwykły mówić o wadach swoich dzieci: z pobłażaniem, nie bez poczucia pewnej dumy. — Jak coś postanowił, zawsze dopiął swego.

Ale co postanowił sobie tym razem Szymon Ukleja?

O Zamorskim mówiono, że często ma zwyczaj przeprowadzania śledztwa na własną rękę. Czasami tropił przeciwnika, czasem tego, kogo bronił. „Gdybym zawierzał wyłącznie szczerości moich klientów wobec mnie, niedaleko bym zaszedł. Nieraz to właśnie, co najskrzętniej ukrywają, czego się wstydzą, do czego nie chcą się przyznać, stanowić może ostateczny, decydujący argument ich obrony. Ludzie są bardziej skłonni przyznać się do zbrodni niż do słabości i wady” — odpowiadał Zamorski, gdy miano mu za złe, że przetrząsa życie swego klienta dokładniej, aniżeliby to uczynił prokurator. Znana była o nim anegdota sprzed kilku lat. Bronił człowieka, oskarżonego o spisek polityczny, sięgający korzeniami lat wojny. Oskarżony przyznawał się do winy, rozwlekle opisywał swoją działalność z czasów okupacji jako wybitną, aczkolwiek nader reakcyjną. Zamorski na sprawie udowodnił, że czyny te są mocno przesadzone, jeśli nie wręcz zmyślone. Co więcej, wywiódł dokładnie i przekonywująco, iż klient jego jest pozerem, bufonem i z usposobienia nie odznacza się odwagą, jakiej wymagałyby działania, do których mniemany bohater się przyznawał. Wyrok zapadł nadzwyczaj łagodny. Najmniej cieszył się z niego oskarżony.

Nie dziwmy się zatem, nie miejmy za złe mecenasowi Zamorskiemu jego wielokrotnych wyjazdów na Śląsk, do rodziny, do kolegów Szymona Uklei. Tym bardziej, że Zamorski sam dla siebie szukał usilnie odpowiedzi na pytanie: czy Szymon Ukleja okłamuje go, twierdząc, iż jest niewinny?

Na krańcu Gliwic, wśród zieleni mikroskopijnych ogródków, stały obok siebie dwa niewielkie domki. Nie jedyne: jedne z wielu, skupionych w osiedle starych rodów górniczych. Te jednak właśnie dwa domki stanowiły przedmiot zainteresowania mecenasa Zamorskiego. W większym nieco mieszkali rodzice Szymona Uklei wraz z zamężną córką, w drugim, mniejszym, owdowiały od dawna ojciec Janki — pardon: Żanny Kosterskiej.

Gra sił, walczących między sobą o rację podczas procesu poszlakowego polega na tym, że oskarżenie ma przewagę, mimo iż jego argumenty są pozornie łamliwe. Bo wprawdzie nikt zabójcy nie złapał za rękę, ani jego ręka nie pozostawiła śladów na miejscu przestępstwa i tylko logika każę prokuratorowi wiązać oderwane fakty w całość oskarżenia — lecz fakty te są, istnieją. Te fakty to właśnie owe poszlaki: półdowody, półprawdy, półcienie. Ale gdzie jest drugie pół prawdy, drugie pół dowodu? Nie w rękach obrony, w każdym razie. W procesie zwykłym, gdzie zabójcy udowodniono zbrodnię, obrona może udowodniony fakt tak naświetlić, tak skomentować charakter i drogę człowieka, który stał się przestępcą, że sąd aby być sprawiedliwym, musi się stać wyrozumiałym. Poszlaki obrona komentować nie może: przyznałaby jej wówczas rangę całej prawdy. A obrona musi przekonać sąd, że ta półprawda, ta poszlaka użyta przez oskarżenie właśnie wcale prawdą nie jest. Przynajmniej w odniesieniu do oskarżonego. Na tym polega trudność obrony w procesie poszlakowym: nie dotykając istoty sprawy, ignorując dramatyczny moment zbrodni, musi pokazać sędziom nie jeden czyn, lecz całego człowieka, wobec którego zarzut zbrodni stałby się wręcz absurdalny. Sąd musi powziąć przekonanie: ten człowiek, taki człowiek nie mógł popełnić zarzucanego mu czynu, chociaż okoliczności rzucają na niego głęboki cień, bo nie pasują do niego fakty.

I właśnie takiego człowieka, takiego Szymona Uklei pojechał Zamorski szukać na przedmieściu Gliwic. Rzecz jednak w tym, że nie znalazł.

Alojzy Ukleja, ojciec Szymona, pełen był gniewu i rozżalenia: jak świat światem, nikt z jego rodziny nie zbliżył się nigdy do takiej krawędzi życia, poza którą mogłaby zawieść busola ich twardych przekonań i zasad moralnych. Rodzinna dewiza Uklejów mogłaby brzmieć: „Nie wódźmy się na pokuszenie, skoro zdobywanie naszego chleba powszedniego wymaga od nas tylu sił.” Udziałem mężczyzn była walka w kopalniach z czterema żywiołami — ziemią, wodą, ogniem i powietrzem — i czasami czarna śmierć, rzeczą kobiet troska o dom i złe czekanie na tych, co mogą nie wrócić.

— Co innego, gdyby chodziło o politykę — mówił stary Ukleja do Zamorskiego. — Przez politykę i ja przed wojną w więzieniu siedziałem. Nie te czasy teraz, żeby u nas przez politykę w więzieniu siedzieć, to i wstyd mi ludziom w oczy patrzeć, że syn mój jak jaki opryszek... A wszystko przez to, że naszym górniczym stanem, górniczym rodzinnym fachem wzgardził. Chciał być inżynierem, technika go ciekawiła. Ustąpiłem, niech tam, na kopalni tacy też potrzebni.

Tak właśnie powiedział: „górniczym stanem”, jakby sloganem z plakatu propagandowego.

— Pracował, zdaje się, jakiś czas w kopalni?

— Takie tam pracowanie — machnął ręką ojciec — dużo szumu robił. Z tym zadarł, z tamtym, dyrekcji się sprzeciwił. Nowości mu się chciało, a tu plan, harówka, na eksperymenty czasu nie ma. Poznał gdzieś nad morzem tego z Warszawy... no i zmówił się z nim, że w Warszawie to dopiero życie. Szansa. Kariera. Ma teraz szansę. Na szubienicę.

Na ścianach wśród haftowanych makatek i świętych obrazów wisiały oprawione w ramki dyplomy sztygara Alojzego Uklei. Na nocnym stoliku przy łóżku tykał w ozdobnym pudełeczku zegarek: nagroda za wierną górniczą służbę.

Szymon Ukleja wyłączył się z tego krajobrazu. Sprzeniewierzył się rodzinnej tradycji. Brak szacunku dla pracy ojca rozciągnięto tu na brak szacunku Szymona dla pracy w ogóle. Nie mógł powiedzieć o nim Zamorski sądowi: to człowiek wychowany w surowych zasadach, nakazujących szanowanie cudzego życia, bo świat tych zasad Szymon Ukleja pozostawił za sobą. I wzajemnie: ten świat wyparł się Szymona.

Nawet zewnętrznie Szymon Ukleja wyrzekł się wszystkiego, co by przypominało dawne kąty i dawne czasy. Mówił inaczej niż rodzice, zatracił lekko gardłowy akcent śląski, nie używał regionalnych zwrotów. Urządzenie jego kawalerskiego pokoju stanowiło pełne przeciwieństwo wnętrza domku sztygara Alojzego Uklei. Natarczywie nowoczesne, wyszukanie proste, zdawało się mówić wchodzącemu gościowi: tu wszystko jest nowe, żadnych pamiątek, wspomnień, sentymentów. Za tym progiem zaczyna się nowe życie, wolne od balastu przeszłości. Śmieszne może: jedyny wspólny akcent obu wnętrz stanowił telewizor, ta dzisiejsza, najpowszechniejsza arka przymierza z nowoczesnością. Nic poza tym.

— Nie przyjechał tu ani razu od kiedy zamieszkał w Warszawie — zwierzała się szeptem Zamorskiemu Anna Uklejowa — taki uparty. Ojciec zresztą taki sam. Zawzięli się. A do mnie tylko raz napisał. I teraz takie nieszczęście... Kiedy ja go zobaczę? Alojz na rozprawę nie pozwolił mi pojechać.

Nie mógł więc mecenas Zamorski także użyć argumentu, że wzgląd na rodzinę, miłość do ojca i matki niby solidny, gęsty żywopłot broni serca młodego człowieka przed wtargnięciem doń wszelakiej nieprawości. Nie, nie. Tamta miłość uschła. To serce otwarte było dobrowolnie dla różnorakich uczuć bez wyboru, różnorodnych pokus, gdy z atmosfery domu, wyjałowionej z wszelkich zarazków zła i niecnoty przeniesione zostało wraz ze swym właścicielem z rodzinnego gniazda zacnego, zamkniętego klanu w świat pełen zamieszania i pstrokacizny ludzkich postaw.

— Zawsze mówiłam, że z tej jego miłości do Jaśki Kosterskiej nic dobrego nie wyniknie — powiedziała siostra Szymona. Miała takie same jak Szymon szerokie usta i głęboko osadzone oczy, ciemne, nieco pochmurne. Jako kobiecie nie dodawało to jej uroku, wyglądała na stale zatroskaną. Oszczędnym, skąpo odmierzonym ruchem przesuwała się od wózka dziecinnego do kuchennego pieca, od nakrytego stołu do deski, na której prasowała kaftaniki. — Z Jaśką chodziłam do szkoły. Jej w głowie były tylko amory i kiecki. I żeby karierę życiową zrobić, a jak, to dla niej bez różnicy. Mówiłam Szymikowi, ale on mi nie chciał wierzyć. Pokłócił się ze mną. Właśnie o nią. Kochał ją jak szalony, zupełnie na ślepo. Uczony a głupi. Jak do Warszawy się przeniósł, zaczął do niej pisać, żeby przyjechała, że ma dla niej posadę, że tam na ludzi wyjdzie.

Ojciec Żanny Kosterskiej miał o sprawie inne zdanie:

— Sam ją wychowywałem, bo żona przy porodzie umarła. Jedynaczka. Ptasiego mleka jej u mnie tylko brakowało. A taka ładna... Starało się tutaj o nią wielu, na stanowiskach ludzie, poważni. Ale ja chciałem, żeby się wpierw jakiegoś fachu wyuczyła. Czy Szymek zabił, to ja nie wiem, co mi do niego, ale że jedyną moją córkę, pociechę na stare lata z domu w świat wyciągnął, darować mu nie mogę. I żeby się chociaż z nią od razu ożenił. Czy ja wiem, co ona tam w tej Warszawie przez cały czas robiła, co teraz robi? Przyjedzie tu czasem, a najczęściej to po pieniądze. Daję, co mam robić. To wszystko przez niego. Jego wina. Czy ona Szymka kochała? Czy go kocha? Nie wiem, ale chyba tak, bo po co by starego ojca rzucała, żeby za gagatkiem do Warszawy lecieć...

Tak zatem nie mógł mecenas Zamorski powiedzieć Wysokiemu Sądowi: przyjaźń z dziecinnych lat nie bywa uczuciem, które rodzi chęć zgładzenia szczęśliwszego rywala. Wbrew mecenasowi Zamorskiemu wielu świadków może potwierdzić, że Szymon Ukleja kochał ślepo i z całym oddaniem tę dziewczynę. Jego miłość była ślepa od momentu swych narodzin. A już 300 lat temu francuski bajkopisarz La Fontaine ostrzegał: „Szaleństwo służy jako przewodnik miłości, która jest ślepa”. Zamorski czytał kiedyś o niewidomym od urodzenia, któremu lekarze przywrócili w dojrzałym wieku wzrok. Ten człowiek stał się nieszczęśliwy: świat, jaki wyobrażał sobie poza ciemnością swoich oczu, był o wiele piękniejszy od ujrzanego. Jego pragnieniem stało się znów oślepnąć lub umrzeć. Tak więc: Ukleja, zakochany i ślepy, nagle przejrzał i zobaczył prawdziwą Żannę. Szalony — nienawiść skierował przeciwko temu, kto mu otworzył oczy.

— Szymek nie tylko był uparty — oświadczył Zamorskiemu kolega szkolny Uklei — on był bardzo zawzięty. Urazy pamiętał długo. Jeden z kolegów sypnął go przed nauczycielem, chodziło o wybitą w klasie szybę. Wszyscyśmy o tym zapomnieli. Ukleja w pięć lat później tak ośmieszył tego naszego kolegę przed jego dziewczyną, że z nim zerwała.

— Mściwy? Szymon mściwy? Nie powiedziałbym. Kiedy pracowaliśmy razem w dozorze kopalni, poznałem go dobrze. Lubił i umiał się przyjaźnić, do ludzi odnosił się z ufnością, życzliwie. Powiedziałbym, że ponad wszystko cenił lojalność. Nie znosił fałszu, obłudy, oszukiwania. Sam był lojalny i domagał się pod tym względem wzajemności. — Taki sąd o Szymonie przedstawił kolega z pracy.

— Szymon był porywczy — oceniał go inny jeszcze znajomy z okresu studiów.

— Szymon Ukleja to bardzo ambitna sztuka. Ale nie mogę stwierdzić, że był tytanem pracy. O nie! Usposobienie miał raczej leniwe. Prawda, wybitnie zdolny, ale mnie się zdaje, że lubił szukać łatwych sukcesów. Nietrudna, efektowna praca, dająca dobry zarobek i duże możliwości awansu: oto do czego dążył — wyrażał się o nim jeden z byłych przełożonych.

Ten wielogłos nie zadowolił mecenasa Zamorskiego. Nie dał mu żadnej broni do ręki, przy pomocy której mógłby stanąć do pojedynku z prokuratorem Wirtem. Bo nawet owa łatwość zawierania przyjaźni, połączona z bezapelacyjnym domaganiem się wzajemnej lojalności między przyjaciółmi stawała się w świetle morderstwa dokonanego na Zygmuncie Biegale okolicznością obciążającą młodego inżyniera: oto zawiódł się podwójnie, na narzeczonej i na rzekomo oddanym mu przyjacielu. Taki zbieg okoliczności podwaja szybkość i siłę ciosu.

— Nie przyznaję się do winy. To nie ja zabiłem Zygmunta Biegałę. — Teraz Ukleja porzuca swoją pozę i Zamorski oddycha z ulgą.

Ukleja mówi spokojnie, z namysłem, czasami tylko sprawia wrażenie, że pamięcią jeszcze raz przebiega bielańskie ścieżki owego wieczora sprzed dwóch lat, podczas gdy niemal automatycznie powtarza to, co już wielokrotnie zeznawał: przed milicjantem, przed prokuratorem, przed sądem w pierwszej instancji.

Ponieważ Zamorski zna przebieg zdarzeń tamtej nocy z ust Uklei, a także wie jeszcze trochę więcej o stosunkach, jakie łączyły obu mężczyzn i dziewczynę, dopowiada sobie to, czego Ukleja nie powie sądowi, a co stanowi właściwie psychologiczną motywację zbrodni, do której oskarżony się nie przyznaje.

— Proszę opowiedzieć Sądowi przebieg wydarzeń, jakie miały miejsce wieczorem dnia 2 maja 1960 roku i w nocy. — Sędzia pomaga pytaniami, naprowadza oskarżonego na właściwy trop w składaniu wyjaśnień.

— Biegała zaprosił mnie na imieniny rano tego dnia. Telefonowałem do niego, aby mu złożyć życzenia. Odniosłem wrażenie, że mój telefon był mu nie na rękę, zapraszał mnie bez zbytniego zapału.

— Czy oskarżony wiedział już wtedy, że Biegała uprzednio zaprosił na imieniny pannę Kosterską?

— Nie, nie wiedziałem.

Stara śpiewka. Rozbieżność, której nie wyjaśniła pierwsza rozprawa, nie doszedł także prawdy Sąd Najwyższy. Zeznanie świadka Janiny Kosterskiej złożone w pierwszej instancji brzmiało:

 

„Z samego rana dnia 2-go maja zatelefonował do mnie Szymon Ukleja i pytał, jakie mam plany na wieczór. Odpowiedziałam, że jestem zaproszona na imieniny do Zygmunta Biegały. Przypuszczałam, że Biegała już zaprosił Ukleję, bo ja od kilku dni wiedziałam o planowanym przyjęciu. Ukleja był wściekły, krzyknął: „Jeżeli ktoś sądzi, że będzie się bawić beze mnie, ale za to moim kosztem, to się myli! Myli się i przegra grubo!” Odwiesiłam słuchawkę, bo nie lubię awantur.”

 

Ukleja twierdzi, że nic podobnego nie mówił, że w ogóle do Żanny rano przed rozmową z Biegałą nie telefonował. Może kiedyś coś podobnego powiedział, ale bynajmniej nie przy tej okazji i zapewne o co innego chodziło. Czy to wszystko jest istotne? „On powiedział, ona powiedziała...” — Kropka w kropkę podobne do roztrząsania plotek towarzyskich wśród kum pani Wisi (miejsca, godziny urzędowania przy małej czarnej znane szerokim sferom stolicy, lotem Pegaza, chociaż żadna Muza nie potknęła się przy kołysce; aby przysiąść przy poecie, a potem pewnemu redaktorowi powiedzieć, co mówił poeta, i poecie powtórzyć, co na to ów redaktor; aby potem wszechwiedząco i znacząco uśmiechnąć się do polityka i do krytyka, a potem jeszcze ze zblazowaną miną skłonić głowę ku gromadce kumkających z ponurym zapałem osób płci ongiś żeńskiej, gdyż trzeba, moje drogie, koniecznie trzeba „ustawiać” życie naszych bliźnich, potępiać, wyśmiewać, oparszywiać, bo kto jak nie my? No kto?).

Pani Wisia znajduje się oczywiście na sali sądowej i przysłuchuje z wypiekami na małpiej twarzyczce przebiegowi rozprawy. Starannie uczesaną fiołkowo-błękitną główkę pochyla w bok ku swojej przyjaciółce i tłumaczy jej szeptem:

— Rozumiesz, o co tu chodzi? Ukleja zapiera się, bo namówił go Zamorski. Obrona chce dowieść, że aż do ostatniej chwili Ukleja nic nie wiedział o romansie Żanny z Biegałą. Jeżeli uda się Wirtowi w końcu udowodnić, że to Ukleja zabił Biegałę, Zamorski będzie mógł użyć argumentu, że Ukleja działał w afekcie, w stanie silnego podniecenia. Będzie wtedy żądać zmiany paragrafu, za zabójstwo w afekcie Szymon najwyżej dziesięć lat by dostał. Nie orientował się biedaczek, że najbliższy przyjaciel od roku śpi z jego kociakiem. Nie mnie takie bajki opowiadać...

Pani Wisia ma częściowo rację. Ale tylko częściowo. Zamorski usiłuje od początku ignorować sprawę owej rzekomej rozmowy Uklei z Żanną i zarazić komplet sędziowski swoim lekceważeniem. Ale prokurator Wirt uparcie powraca do tej okoliczności. Istotnie, to jego żelazny argument, stanowiący podstawę kwalifikacji czynu Uklei. Paragraf 1 artykułu 225 kodeksu karnego mówi bowiem: „Kto zabija człowieka, podlega karze więzienia na czas nie krótszy od lat 5 lub dożywotnio albo karze śmierci”. Paragraf drugi tegoż artykułu łagodzi surowość wymiaru sprawiedliwości: „Kto zabija pod wpływem silnego wzruszenia, podlega karze więzienia do lat 10.” Jeżeli. Ukleja od dłuższego czasu wiedział o niewierności swojej Żanny, o zdradzie przyjaciela; jeżeli śledził ich, zaczajony na przykład w sąsiedniej bramie, gdy wychodzili z jego, lub jej mieszkania o zmroku, sądząc, iż nikt nie wie o ich wiarołomstwie; jeżeli Ukleja rozumiał, co znaczą ich niecierpliwe spojrzenia, mknące ku sobie ponad zastawionym stolikiem restauracyjnym albo kawiarnianym, gdy we trójkę czy w większym towarzystwie spotykali się, aby potem iść wszyscy razem do kina, do teatru, na bridża; jeżeli Ukleja stopniowo wciągał się, wtajemniczał w ponury obrządek zazdrości, niby chory człowiek, wspinający się po szczeblach poszczególnych symptomów ku szczytowemu napięciu choroby, która go powali śmiertelnym ciosem; jeżeli od uważniejszego wychwytywania niespokojnych nutek w śmiechu i słowach Żanny, gdy ten śmiech czy słowo zwrócone były do Zygmunta, a miały brzmienie lekko gardlane, jak gdyby tłumiła nabrzmiały w niej w środku okrzyk pożądania i czułości — Ukleja przechodził poprzez usilne próby odzyskania dla siebie, niepodzielnie i tylko dla siebie uczuć Żanny, krok za krokiem do ataków bezsilnego gniewu, złości i rozżalenia, do robienia jej gorzkich wymówek i awantur — a więc, jeśli Ukleja czynił to wszystko i można mu to wszystko udowodnić — ostatni cios, który mu zadano podczas imieninowego przyjęcia nie mógł stanowić dla niego aż tak zaskakującej niespodzianki, że pod jej wpływem uległ zaćmiewającej umysł furii i zabił. A więc: zabił z zimną krwią, chociaż przypadkowym narzędziem, nadającym się do tego celu. A więc: nie godzien jest rabatu, jakiego sprawiedliwość ludzka, przybrana w paragraf udziela zbyt namiętnym ludzkim uczuciom, dając im wyrozumiale pierwszeństwo przed intelektem.

Prokurator Wirt zabezpieczył się solidnie przed ewentualną próbą Zamorskiego przypisania morderczego ciosu nagle wybuchłej pasji. Zagrodził sprytnie tę drogę ucieczki oskarżonemu przy pomocy prawdziwej czy zmyślonej opowiastki Żanny Kosterskiej. Czy Żanna lubi kłamać? Któż to wie na tej sali? Nie postarano się o wyjaśnienie tej kwestii. Nawet Zamorskiemu nie przyszło do głowy spytać kogoś z rodziny Uklei, albo samego ojca Żanny.

I oto znów „jeżeli”, bo z samych takich „jeżeli”, ciągnących się jedno za drugim jak bardzo długie i splątane kłącza błotnej rośliny, składa się ten cały proces.

A więc jeżeli Ukleja wiedział jeszcze przed imieninowym przyjęciem, że Żanna go zdradza, wszystko, co robił tego wieczora, miało lub mieć mogło swój cel, czyli stanowiło prowokację, premedytację, wstęp do zbrodni. W takim razie nie przypadkiem bynajmniej Ukleja wszedł w pewnej chwili do sypialni Zygmunta Biegały.

— Do sypialni Zygmunta Biegały wszedłem przypadkowo, prawie bezmyślnie. Po prostu źle się czułem — odpowiada Ukleja na kolejne zapytanie Wysokiego Sądu. — Chciałem przez chwilę odpocząć, pobyć w samotności. Nie szukałem tam niczego, nie szperałem po kątach. Stolik, na którym obok radia stała w oksydowanej ramce fotografia Żanny z Biegałą na plaży, znajduje się na wprost drzwi. Dostrzegłem ją, gdy tylko znalazłem się w tym pokoju. Nie pamiętam, czy leżała tam także książka i nóż do przecinania kartek. Patrzyłem tylko na tę fotografię. Wziąłem ją do ręki, ale nie wyjmowałem z ramki. Bez tego mogłem przeczytać dedykację na odwrocie...

Zamorski ma absurdalną ochotę uśmiechnąć się. Powstrzymuje go powaga miejsca i chwili. No tak, takie dedykacje wypisują lekkomyślne kobiety tylko w szczególnych chwilach uczuciowego zaangażowania. Potem najczęściej żałują. „Najdroższemu, słodkiemu Mundeczkowi — aby pamiętał nasz dołeczek na plaży w świetle księżyca — szalenie kochająca Żabunia”. Mundeczek i Żabunia, dołeczek w piasku i księżyc. Hm, wcale romantycznie. I nawet nie można powiedzieć, aby było dwuznaczne.

— Oprócz dedykacji — relacjonuje rzeczowo i spokojnie Ukleja, jak gdyby to chodziło o podpis inkasenta z elektrowni pod zapłaconym rachunkiem — była tam również data. Przypomniałem sobie, że w tym samym czasie panna Kosterska nadsyłała do mnie miłe listy z Karpacza. Postanowiłem sprawę wyjaśnić i to natychmiast, bo potem Żanna mogłaby powiedzieć, że takiej fotografii nigdy nie było i że jej na oczy nie widziała. Uchyliłem drzwi do jadalnego pokoju i poprosiłem, żeby weszła na chwilę do sypialni.

— Jak zareagowała panna Kosterska na pokazane jej przez oskarżonego zdjęcie?

— Usiłowała zbagatelizować sprawę. Twierdziła, że dedykacja jest żartem, którego ja nie chcę zrozumieć, bo nie mam poczucia humoru. Do Sopotu przyjechała wtedy rzekomo na jeden dzień, zrobiła sobie taki wypad samochodem z Karpacza na wybrzeże, zaproszona przez przygodnie poznanych wczasowiczów, jakieś małżeństwo lekarskie z Białegostoku. Ale ja oczywiście nie chciałem w to uwierzyć. Możliwe, że podniosłem trochę głos i naszą sprzeczkę słyszano przez drzwi. Żanna zrobiła obrażoną minę i wyszła, pozostawiając mnie samego. Pobiegłem za nią, ale z początku nie chciała w ogóle ze mną rozmawiać. Tańczyła z Biegałą i szeptała coś do niego, sądziłem, że na złość mnie. Biegała śmiał się.

— Czy to wtedy oskarżony wzniósł toast, który mógł być zrozumiany jako groźba?