Waza króla Priama - Barbara Gordon - E-Book

Waza króla Priama E-Book

Barbara Gordon

0,0

Beschreibung

Nieznośny chłód, górskie PRL-owskie schronisko i nagła śmierć uczonych. W odciętym przez zamieć śnieżną schronisku w Górach Sowich ginie archeolog i naukowiec. Na scenę wkracza mecenas Zamorski, który odkrywa, że zgony mogły być ze sobą powiązane. Kluczem do zagadki może być tajemnica legendarnego skarbu króla Priama, skrywanego w okolicach schroniska. Czy komuś zależy, by nie dopuścić naukowców do skarbu ? Czy Zamorskiemu uda się złapać morderców nim dojdzie do kolejnej tragedii na odludziu? Znajdziecie tu nie tylko zagadki kryminalne, ale i wiernie odmalowaną rzeczywistość Polski w czasach PRL. Lubicie kryminały Leopolda Tyrmanda? Jeśli tak, to pozycja dla Was!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 242

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Barbara Gordon

Waza króla Priama

 

Saga

Waza króla Priama Zdjęcie na okładce: Shutterstock Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodz Copyright © 1968, 2019 Barbara Gordon i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788727166728

 

1. Wydanie w formie e-booka, 2019

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

 

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

PRZEDMOWA

Kryminał jako gatunek literacki był w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych zakazany jako wytwór kultury burżuazyjnej. Jednak wraz z odwilżą, powrócił w połowie tej dekady, od razu zdobywając czytelników. Wykształcił się nawet specjalny jego podgatunek – powieść milicyjna, gdzie akcja dzieje się w ówczesnej Polsce, a śledztwo prowadzi zazwyczaj oficer milicji, przy pomocy całej rzeszy lepszych czy gorszych współpracowników.

Do najciekawszych twórców ówczesnej literatury kryminalnej należy z pewnością Barbara Gordon (właśc. Larysa Mitzner-Zajączkowska), autorka kilkudziesięciu powieści i opowiadań, wyróżniających się swoistym stylem i zawiłą fabułą.

W latach sześćdziesiątych Gordon często opisywała afery gospodarcze i niesprawiedliwość społeczną. Wskazywała – świadomie czy też nie – że w tamtejszej Polsce w uczciwy sposób nikt nie był w stanie się dorobić (Klika, 1964; Dwaj panowie w „Zodiaku”, 1967).

W roku 1971 napisała Nieuchwytnego, książkę o mordercy kobiet ze Śląska. Powieść ta powstała na prośbę prowadzących – bezskutecznie - śledztwo w sprawie licznych zabójstw kobiet w tym regionie. Celem było sprowokowanie prawdziwego zabójcy do czynów, które pozwolą go zidentyfikować, a także zmobilizowanie społeczeństwa do działań mających na celu jego ujęcie. Ta współpraca z milicją stanowiła dla niej wyjątkowy wysiłek psychiczny.

Można by powieści Gordon określić jako kryminały podobne do tych„ które wyszły spod pióra Joanny Chmielewskiej. Ważnymi postaciami były w nich kobiety, niekiedy to właśnie one z powodzeniem prowadzą dochodzenie i wykrywają zbrodniarza (Błękitne szynszyle, 1960; Bez atu, 1971). Choć oczywiście pisała też powieści, w których główne role grają mężczyźni, np. mecenas Zamorski (Ulica Bliska, 1958; Proces poszlakowy, 1963; Waza króla Priama, 1968).

Barbara Gordon to niewątpliwie jedna z najbardziej oryginalnych autorek polskich powieści kryminalnych. Jej utwory wciąż dostarczają silnych emocji, a jednocześnie dobrej rozrywki.

 

Prof. dr hab. Dorota Skotarczak

— Przedstawiam państwu mojego przyjaciela, pana mecenasa Stefana Zamorskiego — powiedziałam do zebranych, wprowadzając do jadalni eleganckiego starszego pana.

Osoby zgromadzone tego popołudnia przy stole gościły w moim domu po raz pierwszy. Panią Hannę, miłą kobietę w średnim wieku, i jej piętnastoletniego syna poznałam podczas niedawnej kuracji w Krynicy. Młode, sympatyczne małżeństwo, państwo Sosnowscy, to moi nowi sąsiedzi. Kupili przed miesiącem domek, którego oświetlone okna za płotem ogrodu rozjaśniają mi wieczorami leśny mrok. Przyszli właśnie, aby rozszerzyć znajomość, ograniczającą się dotychczas do luźnej wymiany zdań na temat dokuczliwej plagi gawronów oraz konieczności odśnieżania wspólnie przez nas użytkowanej dróżki do stacji. Uważałam, że wypada wyjaśnić towarzystwu szczególne cechy moich zażyłych stosunków z zawsze mile widzianym, choć nie oczekiwanym tego wieczora gościem:

— Nikomu nie zawdzięczam tylu tematów moich książek, jak właśnie panu mecenasowi. Moja wyobraźnia nie potrafi tworzyć tak interesujących losów ludzkich jak te, z którymi styka się pan Stefan na co dzień.

— Zanadto mnie pani chwali, pani Basiu — Zamorski ściskał dłonie obecnych z właściwą sobie, trochę staroświecką galanterią — gdyby nie pani, moje historyjki pozostałyby zwykłym gawędziarstwem starego nudziarza. To pani uwiecznia losy moich bohaterów ku ich chwale albo ku przestrodze bliźnim.

Zawsze podejrzewałam Zamorskiego o fałszywą skromność. Wyraźnie prowokuje, domaga się pochwał. Wiem dobrze; w gruncie rzeczy uważa, że jest moim natchnieniem. Może nawet myśli sobie po cichu — tak jak myśli nie on jeden — że gdyby tylko miał trochę więcej czasu, mógłby zasiąść przy biurku i spisać dzieje znanych mu postaci lepiej jeszcze, niż ja to robię. Ale pisanie książek sensacyjnych to niepoważne zajęcie. Nie przystoi znakomitemu obrońcy, jednemu z największych autorytetów naszej palestry. Kto z klientów powierzyłby swój los autorowi powieści rozrywkowych! Nie wyprowadzam mecenasa z błędu, tak jak też nikomu nie odradzam wypróbowania pióra. Niech porywa się na to, kto chce, kto głodny sławy. Nie popełnię jednak niedyskrecji, gdy przypomnę, jak pewnego razu Zamorski zachorował i z nudów napisał kryminalną nowelkę. Incognito posłał ją do pewnego tygodnika. Po jakimś czasie w rubryce „Odpowiedzi redakcji” ukazała się notatka: „Ob. S. Z. — Fabuła nieprawdopodobna, realia sądowe wzięte z sufitu, zupełna nieznajomość środowiska sądowniczego i procedury. Radzimy pójść choć raz na rozprawę i posłuchać mowy obrończej adwokata z prawdziwego zdarzenia, jak np. mecenasa Stefana Zamorskiego. Trzeba również popracować nad stylem”. Nie, nie. Niech lepiej Zamorski niczego nie pisze. Niech za to mówi. Niech opowiada — przy pełnym zachowaniu zawodowej dyskrecji — swoje historie o ludziach i ich najprzedziwniejszych sprawach.

Tym bardziej iż zawsze znajdzie się ktoś, kto wyżej ceni inspiracje od wykonania. Oto bowiem odezwała się osoba, zawodowo tropiąca, kto, co i od kogo w literaturze zapożyczył.

— Cóż wiedzielibyśmy dziś o Sokratesie i czy istniałby dla nas Homer, panie mecenasie, gdyby ktoś inny nie zapisał ich słów?

Pani Hanna jest pracowniczką instytucji naukowej i zajmuje się filologią klasyczną. Nie byłam pewna, czy nie powinnam poczuć się dotknięta. Posłuchajcie, proszę: Zamorski przyrównany do Homera i Sokratesa, a ja — niewiele więcej niż taśma magnetofonowa, rejestrująca, co ktoś powiedział albo wyśpiewał! Pani Hanna to jednak taktowna osoba. Spostrzegła się i zażartowała z łagodnym uśmiechem:

— Pani Barbarze, jak sądzę, to starożytne porównanie w niczym nie uwłacza. Ostatecznie wiedzę naszą o Sokratesie zawdzięczamy Platonowi i Ksenofontowi. Można by też dodać Arystofanesa, ale to niecny plotkarz.

Parantela w samej rzeczy nie do pogardzenia. Platon... Mogłoby mnie to zadowolić, chociaż do jego koncepcji filozoficznych nigdy nie miałam przekonania. Za to Zamorski ustawiony obok Sokratesa wyraźnie podobał mi się. Musiał za młodu gorliwie przykładać się do studiowania wskazań tego starego Greka, syna rzeźbiarza i położnej, który mawiał, że uprawia w pewnym sensie zawód swej matki: pomaga ludzkim myślom przychodzić na świat. Doprawdy, to chyba na podobieństwo Sokratesa Zamorski cenił doskonałą umiejętność w zawodzie, za mądrość uważał wszechstronną znajomość rzeczy i życia, a już nikt ze znanych mi osób nie potrafił tak jak on sprowadzać rozumowania przeciwnika do absurdu i doprowadzać dyskusji do sedna sprawy przez indukcję i analogie. Była jeszcze wszakże inna strona życia wielkiego greckiego mędrca, która oby nie stała się również udziałem mojego współczesnego przyjaciela: żona. Jedni powiadają: Ksantypa — sekutnica, inni — nieszczęśliwa istota, która zapragnęła zwykłego szczęścia przy boku niezwykłego męża. Takie eksperymenty, jak wiadomo, nie udają się. Co rokuje niedawno zawarte małżeństwo Stefana z piękną Iwoną? Wolałam na wszelki wypadek położyć kres antycznym reminiscencjom. Przysunęłam Zamorskiemu jego ulubioną filiżankę z czarnego angielskiego fajansu, napełnioną mocną kawą i powiedziałam:

— Byłam ogromnie wzruszona pana pamięcią o mnie, panie Stefanie. Nie zapomniał pan, że właśnie minęło dziesięć lat od chwili, kiedy nasza pierwsza wspólna opowieść ukazała się w druku. Takie piękne krokusy! Jak pan sprawił, że do mnie dotarły? Przecież właśnie w tym czasie przebywał pan za granicą. Wiem o tym z całą pewnością, bo i ja pamiętałam o jubileuszu. Telefonowałam z zaproszeniem, abyśmy wspólnie uczcili naszą małą rocznicę kieliszkiem dobrego koniaku, ale zastałam tylko panią Iwonę.

Nie powiedziałam głośno — pomyślałam sobie tylko, że w żadnym wypadku nie podejrzewam Iwony Zamorskiej o ten gest z kwiatami. Nasza gwiazda rewii i estrady zanadto przywykła do odbierania hołdów, aby przyszło jej do głowy, że to ona ma przesłać komuś bukiet.

Roześmiał się jak chłopiec, któremu udał się figiel:

— Rzeczywiście. Byłem w Paryżu i Wiedniu. Załatwiałem spadkowe sprawy mojego klienta. Od kiedy jednak Polska należy do „Interflory”, nie ma przeszkód w wyrażaniu uczuć ludzkich na odległość. Zamawia się kwiaty w Paryżu i docierają do Leśnej Podkowy.

— Śliczne są te krokusy — wyraziła gorąco swój zachwyt pani Sosnowska. O ile wiem, jest malarką. — I jaka gustowna kompozycja. Pięknie im w tym wazonie. Wyglądają, jak gdyby wyrastały na skalistym zboczu.

Przyznam się, że nie lubię plecionych koszyczków, w które kwiaciarnie wstawiają doniczki z roślinami cebulkowymi. Toteż wyjęłam doniczkę z krokusami barwy ametystu z pozłacanego koszyka i wstawiłam do ciemnoszarej, prawie czarnej wazy z wysmukłą, rozszerzoną u góry szyjką. Otrzymałam ją również nie tak dawno w prezencie. Kwiaty wyglądały w niej naprawdę dużo korzystniej.

Wszystkie oczy zwróciły się w stronę, gdzie stały krokusy, a Zamorski zadeklamował swoim dźwięcznym głosem, którym umiał posługiwać się jak zawodowy aktor:

— Święta ziemia wydała zieleniejące rośliny,

Lotos perlisty od rosy, krokusy i hiacynty

Gęste i lekko puszyste...

Uśmiechnął się czarująco do pani Hanny:

— Czy nie tak, droga pani?

— Ależ tak — zawołała z entuzjazmem. — Właśnie dokładnie w ten sposób opisuje Homer rozkwitanie wiosennych kwiatów na szczycie góry Idy podczas zaślubin Zeusa i Hery!

— To dobrze — ucieszył się Zamorski — obawiałem się, że pamięć mi już nie dopisuje.

Nie wątpię, że Zamorski świetnie się zna na antyku. Przecież chodził do szkoły w czasach, kiedy uczono w gimnazjach greki i łaciny z większym zapałem, niż współczesnych języków obcych, a znajomość wszystkich skomplikowanych powiązań w mitologicznej rodzince bóstw z Olimpu obowiązywała każdego kulturalnego człowieka. Dziś jednak mało chyba już kogo obchodzi, że kochliwy Zeus, zanim poszedł wąchać z Herą hiacynty na Idzie, połknął poprzednią swą małżonkę, boginię mądrości Metis wraz z jej nie narodzonym jeszcze dzieckiem, Ateną, tworząc niedościgły wzór rozwodu idealnego. Ponieważ nikomu już się po nim taka sztuczka nie udała, co nam po tej wiedzy! Niech więc Zamorski i pani Hanna, miłośnicy antyku, wrócą do naszej rzeczywistości ze względu na resztę towarzystwa:

— Panie Stefanie, budzę pana w wieku dwudziestym!

Zamorski posiada niezwykły dar przenikania myśli ludzkich. Odpowiedział mi pół żartem, pół serio:

— Czy pani doprawdy sądzi, pani Basiu, że my i starożytność nie mamy już sobie nawzajem nic do powiedzenia?

— Nasze życie współczesne jest tak absorbujące, panie Stefanie — czułam, że Zamorski zastawia jakąś pułapkę; wolałam ją wyminąć, nie odpowiadając wprost na pytanie — a i przyszłość nie należy do tematów nudnych. Jurek — wskazałam na syna pani Hani, młodego człowieka o pochmurnym spojrzeniu i włosach wystarczająco długich, aby zadość uczynić modzie, ale jeszcze nie tak długich, by powodować konflikt z ciałem profesorskim w liceum — na pewno bardziej interesuje się rakietami kosmicznymi niż skrzydłami Dedala i Ikara.

— Gdyby istotnie tak było — oponował w dalszym ciągu Zamorski — wynikłaby z tego niepowetowana szkoda. Dla pana Jurka. Zachowywałby się jak przyrodnik, który zajmuje się tylko liśćmi rośliny, nie zwracając uwagi na jej korzenie. Jakżeby mógł ją dobrze hodować i badać? To przecież marzenia poprzednich pokoleń skłaniają następne pokolenia do działania. Gdyby nie starożytne legendy o ludziach — ptakach, ludziach przypinających sobie skrzydła, może po dziś dzień nie wpadłoby nikomu do głowy, by odrywać się od ziemi.

Nasz pojedynek słowny toczyliśmy dotychczas w odosobnieniu, reszta osób przy stole przysłuchiwała się tylko, popijając herbatę i pałaszując ciastka. Teraz jednak niespodziewanie włączyła się pani Sosnowska:

— A czemu przypisać, pani Barbaro, ten wielki rozkwit archeologii? I to ogromne zainteresowanie, jakie wzbudzają wszystkie wykopaliska wśród szerokiej publiczności. Młodzież zaczytuje się książkami o pradziejach, o najstarszych cywilizacjach...

Opowiedziała się po stronie Zamorskiego i umilkła, jak gdyby speszona swoją śmiałością.

— No!

To lapidarne potwierdzenie padło z ust Jurka. Nie lubił widocznie wdawać się w obszerniejsze dyskusje. Teraz wszyscy znów patrzyli na Zamorskiego, który uśmiechał się triumfująco. Postanowił zgnębić mnie do reszty:

— Kiedy pani chodzi sobie po ziemi albo kiedy znajduje się pani w górach, czy myśli pani o podziemnych rzekach, które płyną i sączą się pod pani nogami, pod powierzchnią gruntu? Może pani nawet nie myśli, nie zastanawia się, ale one są, istnieją, płyną, stanowią niezbędne ogniwo w krążeniu wody po naszym globie. Część ich wody wypłynie, wytryśnie raz po raz gdzieś na wierzch i dzięki temu możemy pić przy pani stole tę wspaniałą kawę i herbatę. Tak samo nas, współczesnych, żywią dawne wieki. Chociaż nieraz nie zdajemy sobie z tego sprawy. I czasami nie uświadamiamy sobie, jak wiele w nas, dzisiejszych, przetrwało z czasów już nawet nie Homera, ale z okresu malowideł skalnych w pieczarach Afryki.

— To są ogólniki. Ładne teorie. Efektowne. Ale ja proszę o przykłady — powiedziałam wyzywająco.

Zrobiłam to celowo. Mecenas Zamorski pozwolił się sprowokować. Utkwił wzrok w ciemnoszarej wazie z krokusami. Nie było to wszakże spojrzenie roztargnione i pełne melancholijnej zadumy nad przemijaniem ludzkich dziejów. Jego oczy błyszczały przekornie. Odetchnęłam z ulgą. Wiedziałam, co znaczy to podniecenie, zabarwiające policzki Zamorskiego lekkim rumieńcem, a oczy rozjaśniające blaskiem. Za chwilę opowie jakąś swoją nową, pasjonującą historyjkę, dzięki której ja i moi goście wspominać będziemy długo to popołudnie jako wyjątkowo udane i interesujące. Pan Sosnowski poruszył się niecierpliwie, zdaje się, że chciał i on wtrącić swoje zdanie, ale żona powstrzymała go ruchem ręki i lekkim skinieniem głowy. Wyczuła nastrój chwili. Nie darmo mówi się, że pan Stefan umie czarować kobiety.

Zapadła zupełna cisza, gdy mecenas Zamorski rozpoczął swoje opowiadanie.

*

Kiedy Iwona pewnego ranka demonstracyjnie otworzyła na rozcież szafę i wyjęła z niej swoją nową suknię, poczułem niepokój. Jest źle, a może być jeszcze gorzej. Proszę bowiem wyobrazić sobie śliczną młodą kobietę o gęstych włosach naturalnego koloru platynowego, o dużych fiołkowych oczach, o porcelanowej cerze, w kreacji ze srebrnej lamy przypominającej fakturą rybią łuskę. W dodatku krawcowa, której słono zapłaciło się za wykonanie dwóch szwów, łączących po bokach dwa prostokąty materiału, wymyśliła na poczekaniu mało dowcipny, ale nadzwyczaj pochlebny komplement:

— Pani mecenasowa wygląda w tej sukni jak syrena. Naprawdę, mogłaby pani stanąć na cokole jako nowoczesny pomnik Warszawy.

No i nikt jeszcze, oprócz tej krawcowej i mnie, mojej pani w tym stroju nie widział. I nie podziwiał. Zgroza.

W dramatycznym milczeniu moja żona przyglądała się kawałkowi brokatu, od którego aż pojaśniało w pokoju. Zdmuchnęła ze srebrnej łuski niewidzialny kurz, wygładziła dłonią niedostrzegalną fałdkę. Westchnęła cicho i przeciągle, po czym powiesiła suknię na powrót w szafie.

Gdybym przeszedł do porządku dziennego nad tą maleńką, znakomicie odegraną tragiczną scenką, gdybym zrobił wrażenie, że jej w ogóle nie zauważyłem, że nie dotarła do mojej świadomości, wzrok mojej żony, pełen niemego wyrzutu, prześladowałby mnie przez wiele dni. Patrzyłaby rzewnie w tak zwaną „siną dal”, w kąt pokoju, albo na śnieg padający za oknem, i kiedy pytałbym ją o coś, odpowiadałaby jak dziecko zbudzone ze snu:

— Przepraszam cię, kochanie. Zamyśliłam się. Czy mówiłeś coś do mnie?

Nieczuły mąż. Gbur, niewrażliwy na tęsknoty kobiecego serca. Wcielony, chodzący paragraf.

Słowo daję, łatwiej czasami stoczyć pojedynek z prokuratorem o głowę jakiegoś zatraceńca na sali sądowej, niż podjąć dyskusję z ukochaną kobietą, która oskarża o nieczułość. Zacząłem ostrożnie:

— Już dochodzi dziesiąta, a moja pani jeszcze w domu... Cóż to, nie ma dziś próby w teatrze?

— Próba jest, ale ja nie idę. Nie będę występowała w następnym programie.

Coraz gorzej! Trzeba okazać maksimum zainteresowania:

— Dlaczego, Iwono? W tym, co teraz grają, jesteś znakomita. Mówię tak nie dlatego, że jesteś moją żoną i wobec tego musi mi się podobać wszystko, co robisz, ale taka jest opinia powszechna. Publiczność szaleje, krytycy, jak wy ich nazywacie — szakale — chwalili. Wielu moich kolegów w sądzie składało mi gratulacje z powodu twojego sukcesu.

— No właśnie, sukcesu. Nie wiesz, jak to u nas bywa? Skoro tylko ktoś odniesie sukces i staje się zbyt popularny, zaczyna się go utrącać. W mojej „Babie-Rybie” dzieje się nie inaczej. Zaproponowali mi w następnym programie taki idiotyczny numer, taką durną piosenkę, że leżałabym jak długa. Więc odmówiłam. Niech nie myślą, że tak mi na nich zależy. Mogę w każdej chwili dostać angaż gdzie indziej, nawet z perspektywą występów zagranicznych. Zresztą... chcę trochę odpocząć. Zuza Migdałkówna haniebnie się ostatnio roztyła, w sam raz będzie jej ładnie w minispódniczce, jak zaśpiewa: „Atomowa dziewczyna nie chudnie z zazdrości”...

— Bardzo się cieszę, że zrezygnowałaś z tego numeru. Rzeczywiście głupia piosenka. A jeżeli jesteś przemęczona, może chcesz gdzieś wyjechać na dwa tygodnie?

— Stefanie... — stanęła za mną i objęła mnie za szyję.

Pomyślałem w duchu z coraz bardziej narastającym zaniepokojeniem: oho, najskuteczniejszą broń wydobywa się z arsenału. Co gorsza, podejrzewałem, że wiem, o co jej chodzi, ale wiedziałem również, że nie będę mógł spełnić tego życzenia. Zaryzykowałem jednak:

— Co królowa rozkaże?

— Ja?! Rozkazywać... tobie?! — święte oburzenie zabrzmiało w jej głosie. — Przecież wiesz, że zawsze robię to, czego ty sobie życzysz...

Akurat.

— Stef, czy nie moglibyśmy jednak mimo wszystko pójść jutro na ten bal do filharmonii? Karnawał już się niedługo kończy, a myśmy nigdzie nie byli. Albo ja gram, albo ty masz sprawę. Kropaczkowski powiedział, że zatrzyma dla nas w rezerwie dwie karty wstępu...

Aha, i to też sobie załatwiła. Niestety, nic z tego, moja droga.

— Tak mi przykro, Iwonko. Wiesz przecież, że jutro i pojutrze mam bardzo ciężką sprawę. Mówiłem ci. Chodzi o życie tego nieszczęśnika, który tak się zaplątał, że wszystko świadczy o jego winie. Ale ja w tę jego winę nie wierzę i mam żelazne dowody w ręku, że jest niewinny. Wirt zaangażował w tę sprawę cały swój prokuratorski prestiż. To będzie jeden z najtrudniejszych orzechów do zgryzienia, z jakimi zetknąłem się w mojej praktyce. I ty chcesz, żebym ja w czasie przerwy skoczył sobie na bal! Żebym przed mową obrończą przetańczył całą noc. Zastanów się, kochanie. Przecież dlatego zostałem dziś na cały dzień w domu, żeby przemyśleć sobie jeszcze raz linię obrony...

Niech nikt nie sądzi, że Iwona to pusta kokietka. Lubi się bawić, przyjemność jej sprawia, kiedy się podoba w towarzystwie, ale cóż w tym złego? Poza tym to bardzo dobra dziewczyna, wrażliwy człowiek i rozsądna kobieta. Po prostu zasmuciła się po mojej dość długiej perswazji:

— Rozumiem, kochany, rozumiem. Nie gniewaj się na mnie. Tak sobie tylko pomyślałam, że i tobie przydałaby się chwila odprężenia. Trochę beztroskiej zabawy po tej szarpaninie nerwów w sądzie. Ale masz chyba rację; po sprawie. Może wyskoczylibyśmy gdzieś razem poza Warszawę na tydzień albo dwa?

Są tacy, co wierzą w przypadek, i tacy, którzy zaprzeczają jego doniosłej roli w kształtowaniu losów ludzkich. Ja raczej skłonny jestem wierzyć w logikę. Określone postępowanie wywołuje określony skutek, nawet wtedy, gdy między przyczynę i skutek wciskają się różne zbiegi okoliczności. Tym razem jednak chyba doprawdy czystym przypadkiem był fakt, że właśnie podczas mojej rozmowy z Iwoną zatelefonował nasz dobry znajomy z „Orbisu”. Pan Chrząszczkiewicz pracuje w obsłudze wycieczek z zagranicy. Swoją drogą ciekawe, kto z jego cudzoziemskich podopiecznych potrafi wymówić to nazwisko!

— Iwonko — powiedziałem do żony, przesłaniając dłonią słuchawkę — Chrząszczkiewicz ma zagranicznych gości i potrzebuje dla nich na dziś bilety do „Baby-Ryby”. Nie chcą oglądać Becketta an Ionesco. Chcą czegoś polskiego i wesołego. W kasie teatru powiedzieli mu, że wszystko wyprzedane. Możesz załatwić?

Skinęła głową. Potrafiła wyjść za mnie za mąż, umiała załatwić karty wstępu na jutrzejszy bal w filharmonii, da sobie radę z dostawieniem kilku krzeseł w „Babie-Rybie”.

Chrząszczkiewicz był uszczęśliwiony. Wyrazy wdzięczności płynęły po telefonicznych drutach nieprzerwanym potokiem. I nagle wystrzelił:

— Panie mecenasie... Pani mecenasowa zawsze taka dla mnie uprzejma... Chciałbym się jakoś państwu zrewanżować. Właściwie to byłaby jeszcze jedna gorąca prośba z mojej strony i proszę, tak, bardzo usilnie proszę mi nie odmawiać... Wysyłam za kilka dni tych cudzoziemców w Polskę. A ściślej mówiąc, na wycieczkę w Sowie Góry. Rozumie pan, takie dla nich egzotyczne atrakcje: polski kulig, polski bigos, polski las, polskie polowanie. Maskarada w myśliwskim zameczku. Ich to bierze. Między nami mówiąc, bardzo kulturalne towarzystwo: jakiś znawca sztuki, drugi uczony, zdaje się, historyk, trzeci archeolog. Mistrzyni mody z Paryża... Mam dwa miejsca w grupie wolne, bo jedno szwedzkie małżeństwo rozchorowało mi się na niestrawność. Folkloru im się zachciało, cichcem wykradli się do jakiejś knajpy na Pradze... Więc te dwa wolne miejsca... Czy państwo by się nie przyłączyli? Błagam!

Mistrzyni mody z Paryża? Dobry Boże! Ależ to właśnie coś dla Iwony. Maskarada! Będzie mogła nareszcie pokazać swoją szatę ze srebrnej łuski; niech nawet udaje syrenę. A ja po prostu odetchnę świeżym, górskim powietrzem. Mam nadzieję, że goście pana Chrząszczkiewicza będą tak zajęci sobą i zafrapowani polskimi specjalnościami, iż dadzą mi spokój. A przede wszystkim będę miał spokój z Iwoną. Już ona tej Francuzki nie wypuści z pazurków.

— Dobrze! — zawołałem tak donośnie i radośnie, że poczciwemu Chrząszczkiewiczowi chyba na dobrą chwilę odebrało słuch. — Świetnie! Wspaniale! Zgoda na wszystko. O niczym tak nie marzyłem, jak o wyjeździe w Sowie Góry!

Po kilku dniach, które minęły od tej rozmowy, uświadomiłem sobie, dlaczego zaskakującą propozycję poczciwego Chrząszczkiewicza przyjąłem z takim entuzjazmem. Owa wycieczka wprawdzie stanowiła dla mnie wygodne wyjście z trochę niezręcznej domowej sytuacji, obiecywała również wypoczynek i odprężenie po nużącej, wyjątkowo trudnej rozprawie, były to jednak powody drugorzędne. Główny powód tkwił o wiele głębiej. Każdy z nas lubi przywoływać własną młodość. Każdy też kryje w zakamarkach pamięci magiczne słowa, słowa-zaklęcia przywracające tę młodość, przypominające smak i zapach dawno ubiegłych lat, przeżyć, obrazów.

Kulig! Oto słowo, które podziałało na mnie jak ostroga na kawaleryjskiego konia. Zapragnąłem ze wszystkich sił znaleźć się jeszcze raz, tak jak kiedyś, bardzo dawno temu, w wygodnych sankach wśród białych pól, usłyszeć przenikliwy brzęk dzwoneczków końskiej uprzęży, zobaczyć, jak spod kopyt koni rozpędzonych na ujeżdżonej drodze, podobnej do lśniącej porcelany, rozpryskuje się na obie strony śnieżny pył tworząc obłok, pozłacany słońcem. W czasie takiej jazdy trzeba oczywiście mieć także przy boku ukochaną kobietę, którą obejmuje się troskliwie ramieniem.

Nie zawiodłem się i tym razem. Oczywiście, do pewnego momentu, kiedy znów odczułem, że nie jestem już dziarskim młodzieńcem, ścigającym się saniami z takimi samymi młokosami jak ja, by zaimponować popiskującym z emocji dziewczętom, ale starszym panem, nieco już zmęczonym tym wszystkim, co przeżyłem i co widziałem w życiu. Przebudzenie to nastąpiło jednak dopiero nieco później — a na razie było jak niegdyś, wspaniała sanna, śnieg, słońce, dzwoneczek i przytulona do mojego ramienia kobieta. Byłem szczęśliwy.

Nie zabrakło również staropolskiego, tradycyjnego bigosu, obficie zakropionego naszą rodzimą „czystą”, napojem, jak twierdzi wielu znawców, szlachetnym i mniej dla zdrowia szkodliwym niż różne zagraniczne whisky. Wprawdzie zwierza żadnego nikt jeszcze nie ubił, poczęstunek odbywał się nie przy ognisku na leśnej polanie, lecz w gospodzie GS-u, ale bigos był smaczny, wódka odpowiednio zimna i nastrój towarzyski bardzo przyjemny.

Anatol Duda, pilot naszej grupy turystycznej, przysiadł się do naszego stolika w gospodzie i zamówił jeszcze po jednej kawie dla Iwony, dla mnie i dla siebie. Po cichu szepnął coś kelnerce. Efekt jego interwencji okazał się wysoce pomyślny. Płyn, który tym razem napełniał nasze szklaneczki, miał istotnie smak i zapach prawdziwej kawy. Pan Anatol uważał widocznie, że cudzoziemcom pod tym względem dogadzać nie warto, bo tylko my, Polacy, wiemy, co to jest dobra kawa. Chodziło mu też jeszcze o coś innego:

— Panie mecenasie — przemówił błagalnym tonem — pan kierownik Chrząszczkiewicz powiedział mi, że mogę zawsze zwrócić się do pana, jeżeli będę miał jakieś trudności albo kłopoty...

Ładne rzeczy, pomyślałem. Mam być nieoficjalnym zastępcą czy też doradcą kierownika wycieczki! A to mnie Chrząszczkiewicz urządził. Z jakiej racji?

— A czy pan już ma te kłopoty i trudności? — spytałem ostrożnie.

— No, na razie jeszcze nie — oznajmił beztrosko. Jego pucołowata, różowa buzia dobrze karmionego dziecka nie zdradzała żadnej wewnętrznej rozterki. Wysoki, nieco tęgawy, znakomicie ubrany, nadawał się właściwie do roli, jaką mu wyznaczono. Wzbudzał zaufanie. Taki chyba niańki nie potrzebuje.

— To świetnie! — ucieszyłem się — więc nie mamy o co się martwić.

Uśmiechnął się trochę niewyraźnie:

— Jeżeli nie ma jeszcze trudności, to wcale nie znaczy, że nie ma się o co martwić, panie mecenasie.

— O cóż więc chodzi? —zniecierpliwiłem się.

Pochylił się ku mnie i zaczął szeptać konfidencjonalnie:

— Widzi pan, to jest pierwsza zagraniczna wycieczka, którą prowadzę. W naszej instytucji stale brakuje ludzi, więc chętnie angażują, jeżeli ktoś jako tako wygląda, ma olej w głowie i zna jakiś język. Ja znam rosyjski ze szkoły i średnio angielski. Na turystyce się nie znam. Skończyłem w zeszłym roku stomatologię. Dali mi skierowanie do pracy na prowincję. Ale moja mamusia na to się nie zgodziła. Bo ja jestem jedynakiem. Wymyśliła, żeby mnie wypchnąć na studia podyplomowe, dziennikarstwo albo afrykanistykę. Ale na dziennikarstwo mnie nie przyjęli. Podobno nie zdałem egzaminu. Myślę jednak, że to jakieś szykany. Jeden profesor powiedział mi, że powinienem zęby leczyć, skoro mnie tego przez tyle lat uczono. Więc żebym nie jechał na tę prowincję, mamusia znalazła dla mnie posadę. Właśnie w „Orbisie”. Trochę mnie przyuczyli, ale tak naprawdę, to ja nie bardzo wiem, co z nimi wszystkimi mam robić — zerknął w stronę pozostałych stolików, przy których towarzystwo bawiło się, nieświadome braku kompetentnej opieki. — No i dogadać się nie ze wszystkimi mogę. Ja do tego Anglika przemawiam, a on prycha ze śmiechu i tyle. I to ma być angielski dżentelmen? Ten Niemiec zaś po angielsku w ogóle nie mówi, a ja niemieckiego ani w ząb. Pan, zdaje się, słyszałem w autobusie, kiedy tu jechaliśmy, włada niemieckim i francuskim...

Oniemiałem. Oniemiałem nie tylko po niemiecku i francusku, ale zwyczajnie w zakresie polszczyzny. Musiałem mieć bardzo niemądry wyraz twarzy, bo kątem oka dostrzegłem, że Iwona po kryjomu krztusi się od śmiechu.

Trudno, co się stało, tego się już nie odkręci. Nie chce mi się wracać do Warszawy przerywając tak miło rozpoczętą eskapadę. Trzeba zachować zimną krew. No i trzeba ratować honor polskiej turystyki. W każdym razie jedno wiem: kiedy mnie zaboli ząb, nie zwrócę się w żadnym wypadku do Anatola Dudy. Nie czuje on widocznie powołania do tego pożytecznego zawodu. Powiedziałem z rezygnacją, ale też i z naciskiem:

— Dobrze, młody człowieku. Pomogę panu bawić to grono. Ale pod jednym warunkiem. Musi mi pan obiecać w imieniu własnym i mamusi, że to ostatnia wycieczka zagraniczna, którą pan prowadzi. Słyszałem o jednej wolnej posadzie w Instytucie Matematycznym PAN-u. Mogę tam pana zaprotegować. A teraz, skoro mamy dzielić wspólny trud, niech mnie pan łaskawie zaznajomi, z kim mamy przyjemność podróżować. Proszę mi coś powiedzieć o tych ludziach. Mam nadzieję, że przynajmniej wie pan, jak się nazywają i skąd przyjechali. W autobusie zawarłem tylko z niektórymi pobieżną znajomość.

Ożywił się, jak gdyby odzyskał pewność siebie. Znów poczuł zbawcze ramię, o które się oprze, nauczony przez mamusię, że nie należy ufać tylko własnym siłom. Wyciągnął elegancki notes oprawiony w skórkę i opatrzony srebrnym monogramem. Wyczytywał z niego nazwiska, komentarz dodając już na szczęście z pamięci:

— Ten mały, chudy staruszek w okularach, co siedzi w kącie sali, to Niemiec z RFN-u. Doktor Wilhelm Schmuckorf z żoną Martą. To ta siwa pani koło niego. Pracownik muzeum, muzeum... fijur... friju... for...

Miałbym ochotę zgrzytnąć zębami. Tak zdenerwować potrafi mnie tylko początkująca protokolantka sądowa, która jest przekonana, że alibi to nowy środek do prania i pisze ten wyraz w cudzysłowie z dużej litery.

— Niech już pan da spokój temu nieszczęsnemu muzeum! — mruknąłem ponuro. — Chodzi zapewne, tak się domyślam, o jakieś Museum für Früh-und Vorgeschichte. Muzeum prehistoryczne. A kim jest brunet, który siedzi przy tym samym stoliku?

— Wygląda jak stu Włochów i nawet nazywa się Marco Finelli. Ale to Szwajcar, a przynajmniej obywatel szwajcarski. Właściciel antykwariatu, rzeczoznawca w dziedzinie sztuki.

— Ognistą brunetkę przy następnym stoliku daruję panu, miałem przyjemność rozmawiać z nią w autobusie. Donna Isabella Rodriguez y Campobello. Nazywajmy ją w skrócie panną Izabelą. A ten wysoki, szczupły, siwiejący pan, to jej ojciec, don Pedro Rodriguez. Mają plantację kawy w Brazylii. Zgadza się?

— Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie takiego Brazylijczyka — zauważyła Iwona. — Powinien być wysoki, tęgi i czarny. I powinien palić grube cygaro.

— No widzisz, zawiodłaś się. Za to masz klasycznego Anglika, tego, który właśnie wstał od stolika Rodriguezów. Sportowa sylwetka i właśnie nabija fajkę.

— Nazywa się John Black — uzupełnił Anatol Duda, wymawiając już tym razem prawidłowo imię i nazwisko gościa — jest historykiem.

— O tej paryżance, Stef, to już ja ci mogę powiedzieć...

Nie wątpiłem, że wywiad Iwony działa sprawniej niż Dudy.

— Nazywa się Monika Rosier, pracuje u Diora, ale chce się usamodzielnić. Jaka ona szykowna! Ale popatrz, ubiera się zupełnie inaczej, niż to pokazują w żurnalach... Powiedziała mi, że moda z żurnali jest dla zagranicznych damulek. A ja myślałam...

Pozostał nam już tylko jeden gość do prezentacji. Zauważyłem jeszcze w Warszawie, kiedy czekaliśmy na autokar, że pan ten, wyglądający jak zawodowy bokser i przemawiający tak głośno, jak gdyby wszyscy dookoła byli głusi, z żelaznym uporem oblega uroczą Francuzkę. Nie odstępuje jej dosłownie ani na krok. Nie dziwię mu się; pani Rosier jest doprawdy urocza. Ale jak ona, jedna z paryskich dyktatorek światowej mody, może znieść w swoim otoczeniu widok tak źle skrojonego ubrania i potwornego krawatu, który zionie barwami piekła spośród klap zielono-rudej marynarki?

— Bogaty facet! Grubo nadziany! — cmoknął z uznaniem i satysfakcją Anatol Duda — Amerykanin z Buffalo. Robert Stude. Właściciel dużego domu towarowego. Ona mówi do niego: Bob.

Aha, to tędy droga do uwolnienia się od twardych rygorów, obowiązujących pracowniczki domu mody Diora!

— No, już mamy wszystkich. Więc, panie mecenasie... — złożył błagalnie ręce i tyleśmy go widzieli. Żeglował między stolikami jak łódka wśród raf, kierowana niezbyt wprawną dłonią. Krok nonszalancki, ale postawa niezbyt pewna siebie. Mnie pozostawił bez skrupułów sprawę uregulowania trzech dodatkowych „szatanów”.

Popatrzyliśmy na siebie z Iwoną bez słowa. Szepnąłem błagalnie:

— Niech nas Artemida ma w swojej opiece...

— Czemuż to, kochany? Czy zamierzasz też polować? Bo zdaje się, że ta bogini jest patronką polowań...

— Nie tylko, Iwono. Opiekuje się również żeglarzami, wypływającymi w dalekie, niebezpieczne rejsy po wzburzonym morzu...

Nasz autokar pozostał w jakimś miasteczku, więc końcową drogę do myśliwskiego pałacyku, nazwanego zabawnie „Sowim Uchem”, odbyliśmy też saniami.

Dotarliśmy do celu o zmroku, stromą drogą, wijącą się wśród gęstego lasu, zapewne bardzo malowniczą w dzień, ale niezbyt bezpieczną po ciemku. Dla ulżenia koniom, woźnice szli obok sanek, przyświecając zapalonymi łuczywami. Widocznie należało to do rytuału, wliczonego w koszty ogólne przez „Orbis”, dla uciechy zagranicznych turystów. Byli istotnie zachwyceni.

Daleko za nami, w dolinie, dzięki światełkom widoczne jak odległa gwiezdna konstelacja, pozostało osiedle, będące ni to sporą wsią, ni to malutkim miasteczkiem. Gdy zaś odjechali głośno trzaskając batami nasi sankarze i brzęk dzwoneczków oddalając się stopniowo ucichł zupełnie, pozostaliśmy niby gromadka rozbitków na odludnej wyspie, odcięci od świata, w którym każdy z nas pozostawił swoje sprawy, nie mające chyba żadnego związku z kręgiem spraw innych uczestników wycieczki. Nieznajomych z różnych stron świata złączyć teraz miało to, co oddzielało każdego z nas od naszej codzienności, co wybiegało poza tę codzienność: kilka dni wypoczynku i beztroskiej zabawy w zaśnieżonym, zagubionym wśród niewysokich, lesistych gór, zakątku.

Nasza samotnia, rysująca się niezbyt wyraźnie w mroku, miała formę dość dziwnej budowli, stanowiącej mieszaninę resztek starej twierdzy czy też górskiej warowni i o wiele późniejszych, niemal nowoczesnych przybudówek. Las, jak zdążyłem zauważyć przelotem, podchodził prawie pod same okna „Sowiego Ucha”.

Na progu domostwa przywitał nas bardzo grzecznie, lecz na szczęście bez zbytniej uniżoności, kierownik schroniska — bo takie miano nosił oficjalnie pałacyk — pan Jan Puchała. Był to mężczyzna słusznego wzrostu o szpakowatej czuprynie, czerstwych, rumianych policzkach i bystrych, szarych oczach spozierających uważnie spod nastroszonych, gęstych brwi.

— Typowy szlagon — szepnąłem do Iwony — brak mu tylko kontusza, słuckiego pasa i szabli, a mógłby grać Cześnika w „Zemście”...

Do takiego przedstawienia nadawałaby się zresztą także i sceneria: obszerna, kwadratowa sień, z dębowym pułapem, kominkiem w kącie, posadzką z czarno-białej, marmurowej szachownicy, bielonymi ścianami, z których patrzyły na nas szklanymi oczami wypchane łby dzików i jeleni.

— Magnifique, oh, c’est magnifique! — klasnęła w ręce Monika Rosier.

— Splendid, splendid — zawtórował jej donośnym barytonem wierny giermek, Robert Stude, zwany przez nią Bobem.

— Grandioso