Spotkanie pod zegarem - Barbara Gordon - E-Book

Spotkanie pod zegarem E-Book

Barbara Gordon

0,0

Beschreibung

Spokojne miasteczko, prowincjonalny klub, potajemne schadzki i... morderstwo. To wszystko w czasach PRL-u. W sielankowych Żurawicach młodzi wolny czas spędzają w klubie "Pod Zielonym Listkiem", słynącym ze schadzek i romansów. Jacek, lokalny amant, umawia się na spotkanie z ukochaną Kaliną. Nie przeczuwa jeszcze tragedii. Gdy dochodzi czternasta, Żurawicami wstrząsa dramat. Kalina zostaje napadnięta i okradziona. Półprzytomna słyszy tylko jedno słowo – "trup". Czy rozpocznie ono serię niewyjaśnionych zgonów w tym, z pozoru spokojnym, miejscu? Znajdziecie tu nie tylko zagadki kryminalne, ale i wiernie odmalowaną rzeczywistość Polski w czasach PRL. Lubicie kryminały Leopolda Tyrmanda? Jeśli tak, to pozycja dla Was!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 351

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Barbara Gordon

Spotkanie pod zegarem

 

Saga

Spotkanie pod zegarem Zdjęcie na okładce: Shutterstock Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi. Copyright © 1965, 2019 Barbara Gordon i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788727166865

 

1. Wydanie w formie e-booka, 2019

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

 

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

PRZEDMOWA

Kryminał jako gatunek literacki był w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych zakazany jako wytwór kultury burżuazyjnej. Jednak wraz z odwilżą, powrócił w połowie tej dekady, od razu zdobywając czytelników. Wykształcił się nawet specjalny jego podgatunek – powieść milicyjna, gdzie akcja dzieje się w ówczesnej Polsce, a śledztwo prowadzi zazwyczaj oficer milicji, przy pomocy całej rzeszy lepszych czy gorszych współpracowników.

Do najciekawszych twórców ówczesnej literatury kryminalnej należy z pewnością Barbara Gordon (właśc. Larysa Mitzner-Zajączkowska), autorka kilkudziesięciu powieści i opowiadań, wyróżniających się swoistym stylem i zawiłą fabułą.

W latach sześćdziesiątych Gordon często opisywała afery gospodarcze i niesprawiedliwość społeczną. Wskazywała – świadomie czy też nie – że w tamtejszej Polsce w uczciwy sposób nikt nie był w stanie się dorobić (Klika, 1964; Dwaj panowie w „Zodiaku”, 1967).   

W roku 1971 napisała Nieuchwytnego, książkę o mordercy kobiet ze Śląska. Powieść ta powstała na prośbę prowadzących – bezskutecznie - śledztwo w sprawie licznych zabójstw kobiet w tym regionie. Celem było sprowokowanie prawdziwego zabójcy do czynów, które pozwolą go zidentyfikować, a także zmobilizowanie społeczeństwa do działań mających na celu jego ujęcie. Ta współpraca z milicją stanowiła dla niej wyjątkowy wysiłek psychiczny.

Można by powieści Gordon określić jako kryminały podobne do tych,, które wyszły spod pióra Joanny Chmielewskiej. Ważnymi postaciami były w nich kobiety, niekiedy to właśnie one z powodzeniem prowadzą dochodzenie i wykrywają zbrodniarza (Błękitne szynszyle, 1960; Bez atu, 1971). Choć oczywiście pisała też powieści, w których główne role grają mężczyźni, np. mecenas Zamorski (Ulica Bliska, 1958; Proces poszlakowy, 1963; Waza króla Priama, 1968).

Barbara Gordon to niewątpliwie jedna z najbardziej oryginalnych autorek polskich powieści kryminalnych. Jej utwory wciąż dostarczają silnych emocji, a jednocześnie dobrej rozrywki.

                                                               Prof. dr hab. Dorota Skotarczak

Rozdział 1

Wieczór pod „Zielonym Listkiem”

Kelnerka o wesołej rumianej buzi opróżniła popielniczkę pełną niedopałków, strzepnęła ściereczką popiół ze stolika i postawiła na nim dwa talerzyki: na obu solidarnie widniały apetyczne stefanki. Czynnościom tym towarzyszyły słowa, wypowiadane tonem poufałym i nieco protekcyjnym, jakiego używa się w stosunku do dawnych, dobrych znajomych, gdy obowiązek zawodowy każe nam ich obsłużyć:

— Macie tu wasze ciastka. Ale na kawę będziecie musieli poczekać, moi kochani. Zresztą, chyba się wam nie spieszy. I tak będziecie tu siedzieć i szczebiotać ze dwie godziny.

— Mylisz się, Andziu — odpowiedziała szczupła szatynka w lila sweterku, przysuwając do siebie talerzyk z ciastkiem — właśnie mam jutro gorący dzień w robocie i chcę dzisiaj wcześniej pójść spać. Jak się nie wyśpię porządnie, mylę się w liczeniu.

— Eee tam, byś nie przesadzała, ty milionerko.

Za pozorami dobroduszności kryła się złośliwość. Andzia Bielakówna w cichości ducha zazdrościła wielu rzeczy Kalinie Łękowskiej. Nie uważała się za gorszą ani za brzydszą czy głupszą, a jednak wciąż Kalina wyprzedzała ją o krok w każdej sprawie. Zaczęło się to dawno, w szkole, a może nawet jeszcze wcześniej. Kalina potrafiła ładniej ubrać swoją lalkę, Kalina miała ładniej oprawione książki i zeszyty, za jednakowe — tak się Andzi wydawało — odpowiedzi Kalina otrzymywała lepsze stopnie. Koło Kaliny kręcili się bardziej interesujący chłopcy, Andzi pozostawali ci, z których wspaniałomyślnie na jej rzecz rezygnowała przyjaciółka. Gdy ukończyły szkołę, Kalina dostała lepszą posadę. Tak to ocenia w każdym razie Andzia. Praca kelnerki ma wprawdzie swoje zalety, ale zawsze to nie to, co stanowisko kasjerki w Spółdzielni Oszczędnościowo-Pożyczkowej. Taka Kalina nie ma nawet pojęcia, jak bolą nogi, jakby nalane ołowiem, po całodziennym uwijaniu się. Siedzi sobie niby królowa nad kasetkami pełnymi pieniędzy i stroi ważne miny. Na pewno przyjemnie mieć stale do czynienia z taką kupą pieniędzy. Wszyscy się z nią liczą, ten przyniesie kwiatek, tamten tabliczkę czekolady, bo jak chce, to może raz dwa klienta załatwić, a jak nie — to i pół dnia z wypłatą przetrzyma. Z kelnerką mało kto się liczy, stale ją wszyscy poganiają. Mężczyźni uważają, że gotowa polecieć na randkę z każdym, który jej to zaproponuje, ale żenić się żaden nie chce. Dlatego Andzia porzuciła pracę w gospodzie, kiedy tylko otwarto w Żurawicach klub-kawiarnię „Zielony Listek”. Zarobek mniejszy, ale klientela spokojniejsza, czysto, kulturalnie. Andzia liczy na to, że prędzej tu sobie znajdzie odpowiedniego chłopaka.

Co innego Kalina. Nie ma takich kłopotów. Może przebierać w kandydatach na męża, ma ich wielu. Niejeden w Żurawicach dziwi się, dlaczego właściwie Kalina w tej sytuacji wybrała sobie Jacka Dąbrowę. Rodzice Kaliny kręcą na niego nosem: za mało zarabia jak na ich gust. Listonosz — czy jak się dziś mówi, doręczyciel — z trzynastą grupą uposażenia, to rzeczywiście nie bogacz. Stary Łękowski myśli, że skoro był przez dwadzieścia lat zawiadowcą stacji, to córeczce należy się książę z bajki. Ale poglądy dziewcząt i ich rodziców dzieli cała epoka. Andzia jest tego samego zdania, co Kalina i spokoju jej nie daje zawiść o tego chłopaka. Nie o to bowiem chodzi, ile Jacek zarabia, ale o to, że wśród znacznej części żurawickiej młodzieży nie dzieje się nic bez jego udziału. Kiedy Jacek paraduje po rynku, ciągną za nim chłopaki jak ogon za kometą. Każdy ma do niego jakąś sprawę. A już kiedy w zeszłorocznych ogólnopolskich zawodach kolarskich pocztowców zajął drugie miejsce, w ogóle nie ma o czym mówić: dziewczyna, z którą o n raczy chodzić, powinna czuć się wyróżniona i zaszczycona. Zdjęcia Jacka opublikował „Przegląd Sportowy” i tygodnik „Łączność”, gazeta wojewódzka zaś wydrukowała spory artykuł na kolumnie sportowej pod tytułem: „Czyżby gwiazda przyszłości w konstelacji Wyścigu Pokoju?”, sugerując odpowiednim czynnikom zwrócenie uwagi na młody narybek kolarski z Żurawic. Jedna z ogłoszonych fotografii ukazywała przyszłego bohatera narodowego w chwilę po odniesionym zwycięstwie, w tyle widniała uszczęśliwiona twarz Kaliny. To na pewno więcej, niż może Andzia znieść w spokoju ducha. Czas przystąpić do działania. Męska wierność nie diament, nikt jeszcze nie udowodnił, że jedna dziewczyna nie może odbić chłopca drugiej, gdy się bardzo o to postara. Trzeba tylko wiedzieć, co stanowi słabość zdobywanego obiektu i jakie wady posiada aktualna jego właścicielka.

Andzia wie: Kalina lubi być uwielbiana. Z pewnością domaga się od Jacka nieustannych hołdów. Dość długotrwała obserwacja tej zakochanej pary podpowiada Andzi: Jacek czuje się nieco znużony rolą giermka. Czasami krzywi się niechętnie, czasem mruknie coś ponuro. Uważa, że sam jest gwiazdą i że znalazłoby się dość dziewcząt w Żurawicach, które chodziłyby wokół niego na paluszkach i zgadywały w mig każde życzenie swego bóstwa. Do tego Kalina nieskora. Andzia uśmiecha się więc do Jacka najczulej, jak tylko potrafi. Jacek docenia jej inicjatywę. W odpowiedzi w wesołym porozumiewawczym uśmiechu ukazuje dwa rzędy pięknych, białych zębów. Spoza gęstych, ciemnych rzęs biegnie ku czarnym oczom dziewczyny spojrzenie tak iskrzące się i niebieskie, że jej wypukłe policzki pokrywają się mimo woli jaskrawym rumieńcem. Z pewnym trudem dociera do jej świadomości pytanie, nie mające nic wspólnego z tym, o czym mówią oczy:

— Co to tam za zbiegowisko w kącie, sali, Aniu?

„Aniu”... Jak on ładnie powiedział, miękko i pieszczotliwie. I skąd wie, że ona nie cierpi, kiedy mówi się do niej „Andziu”? Kalina zwraca się zawsze w ten sposób właśnie dlatego, że wie, iż Andzia tego nie znosi. Więc znów czarujący uśmiech, towarzyszący wyjaśnieniu:

— A no, nie widzisz? Dzidek, Lulek i Mundek bal wyprawiają.

— Z jakiej to racji? — Jacek wydyma ładne usta nieco lekceważąco.

W zasadzie to nie jego kompania. Po pierwsze, młodsi o dobrych kilka lat, po drugie, ich tryb życia pozostawia wiele do życzenia. Obiboki, lubią pohulać, nigdzie miejsca nie zagrzeją. Pan Tadeusz Nenko, naczelnik Urzędu Pocztowo-Telekomunikacyjnego w Żurawicach, poczuwa się do obowiązku czuwania nie tylko nad należytym wykonywaniem obowiązków służbowych, lecz także nad sprawami osobistymi swych podwładnych, a zwłaszcza Jacka, jako dawny kolega jego ojca i nie pozwala, żeby Jacek zadawał się z byle kim.

— Z tej racji — odpowiada Andzia — że do wojska idą. Jutro czy pojutrze, nie wiem.

— Aha, pożegnanie cywila i kumpelków. Ale dlaczego tu, a nie w gospodzie?

Andzia czuje się niezmiernie podniecona. Jej dialog z Jackiem odbywa się przy wymownym milczeniu Kaliny, pełnym dezaprobaty. Tym gorzej dla Kaliny. Andzia ubóstwia kino i marzy o tym, by zostać aktorką. Na razie wyżywa się w miejscowym amatorskim zespole teatralnym, choć i tu pierwsze role grywa Kalina. W tej chwili jednak rywalka stała się widzem, a Andzia inscenizuje na własną rękę małe przedstawienie z udziałem dwojga tylko występujących, jednocześnie reżyseruje i popisuje się, obserwuje z zadowoleniem wściekłą minę Kaliny, moduluje głos, gra wyrazem twarzy i gestem. Teraz jest Kucówną, dziewczyną przypadkiem pracującą w barze, czującą swoją wyższość nad otoczeniem i pragnącą z niego wyrwać się przy pomocy właśnie poznanego mężczyzny, słowem — Kucówną z filmu „Spóźnieni przechodnie”. Wzrusza lekceważąco ramionami i cedzi przez białe, ostre ząbki:

— Pokazać się chcą. Nie wiesz, że teraz kultura w modzie? Bywanie w klubie należy do dobrego tonu. Zamówili wino, furę ciastek i mnóstwo kawy. Dlatego mówiłam, że będziecie musieli poczekać na wasze „małe czarne”. Jolce przy expressie ręce już mdleją.

— Jakoś nie wierzę, żeby się u nich bez wódki obyło. Pomyślałby kto, że nagle wygrzecznieli. Najwięksi rozrabiacze w Żurawicach kawusię popijają. Może jeszcze koktejl mleczny im zaproponujesz jako główny punkt programu — Kalina postanowiła przerwać popisy Andzi, cedzi słowa z wolna, nie bez uszczypliwości. Odsuwa od siebie talerzyk i z lodowatą uprzejmością przywołuje Andzię do porządku: — Bądź tak dobra, Andziu, przynieś mi jeszcze jedną stefankę.

Andzia obrzuca Kalinę spojrzeniem nie wróżącym nic dobrego. Do czego może doprowadzić kobietę zazdrość, spójrzcie, proszę: oto gotowa spożyć choćby i tuzin ciastek, narażając się na przytycie, byle tylko pozbyć się niebezpiecznej konkurentki. Dobrze, będzie miała to swoje ciastko, ale je popamięta. Andzia się o to postara. Nie bardzo jeszcze wie jak, lecz przyrzeka sobie święcie, iż nie cofnie się przed niczym, jeżeli tylko nadarzy się okazja. Tak ją spławić! Tak upokorzyć! Tak bezczelnie okazać swoją wyższość — rzekomą wyższość! Cóż to ona sobie wyobraża, ta „księżniczka” znad błotnistej Żurawki? Że można tak bezkarnie poniewierać dawną przyjaciółkę tylko dlatego, że pełni funkcję kelnerki? Andzia już nie pamięta, już zapomniała, że sama sprowokowała Kalinę, że pod samym nosem usiłowała „poderwać” jej chłopaka. W Andzi kipi już tylko gniew i uraza. Żegluje zręcznie przez zatłoczoną salkę, unosząc w obu pulchnych rączkach ciężką tacę, pełną różnorakiej porcelany, gestem podpatrzonym na filmie „Jak być kochaną”. Kokieteryjnie zadarte rożki żółtej wstążki, zdobiącej jej uczesanie, podrygują zabawnie, przypominają małe żagielki, opierające się gwałtownym podmuchom sztormu.

Długie, szczupłe palce Kaliny znęcają się nad urwanym łebkiem drobnolistnej różowej chryzantemy, tkwiącej w glinianym dzbanuszku na środku stolika. Pogniecione, jasne płatki, pokrywające coraz grubszą warstwą szklany blacik, świadczą wymownie o nie najlepszym stanie ducha najpiękniejszej z żurawickich kasjerek. Kalina jest bowiem rzeczywiście bardzo ładna. Może nawet za ładna, przez co nie każdemu się może podobać. Ma typ urody nie zachęcający do zdawkowych zalotów. Opinia mężczyzn w Żurawicach na ten temat jest wyraźnie podzielona. Ci, którym jeszcze nie dała kosza, pieją hymny na jej cześć, ci zaś, którym już odmówiła swoich względów, twierdzą, że panna Łękowska to osoba nader zarozumiała i odpychająca, a cóż warta piękność bez osobistego czaru i uroku? W niektórych kołach żurawickiej młodzieży Kalina zdobyła sobie nawet przezwisko „księżniczka”; nie wymyśliła tego epitetu uniesiona gniewem Andzia, powtórzyła go tylko w złości. Wzięło się zaś owo przezwisko chyba stąd, iż jeszcze w szkole podczas przedstawień kółka dramatycznego Kalina grywała zawsze role wymagające dostojnej postawy. Od Królowej Zimy do Balladyny. Żadna inna nie miała tak regularnego owalu twarzy, takiej przejrzystoróżowej cery, takich dużych, szaroniebieskich wyrazistych oczu pod idealnie półokrągłymi łukami ciemnych brwi, a zwłaszcza takich włosów: długich, gęstych, lśniących, koloru borsuczego futerka.

Teraz Jej Książęcą Wysokość jest najwyraźniej zła. Daje to do zrozumienia swojemu rycerzowi, milcząc wyniośle. Ładne różowe usta szpeci grymas rozgoryczenia. Sprytna Andzia chyba trafnie odgadła aktualny układ stosunków między Kaliną i Jackiem. Młody człowiek śledzi bowiem z ukosa tę nadciągającą zapowiedź burzy, lecz nie wydaje się, aby odczuwał z tego powodu niepokój. Niebieskie oczy mają wyraz kpiący. Przekorny uśmiech błąka się po twarzy, opalonej od ciągłego przebywania na powietrzu. Widocznie Jacek Dąbrowa działał z rozmysłem, gdy podejmował wyzwanie czarnookiej kelnerki. Po prostu chciał rozzłościć Kalinę.

— O co ci chodzi? — pyta niewinnie.

— Ach, o nic — takim tonem mógłby odpowiedzieć w bajce dla niegrzecznych dzieci lodowiec, miażdżący na swej drodze szmat wiekowej puszczy.

— Przecież widzę, że jesteś zła.

— Wzrusza cię to?

— Oczywiście.

— Wątpię.

— Czemuż to?

Po wstępnym pojedynku pora na frontalny atak:

— Gdybym obchodziła ciebie choć trochę, nie zalecałbyś się w mojej obecności do tej czarnej idiotki.

Jacka niełatwo wytrącić z równowagi. Udziela Kalinie ironicznej nagany:

— Nieładnie wyrażasz się, Kalinko. Słyszałem dotychczas, że Andzia to urocza dziewczyna i uczynna, życzliwa przyjaciółka.

To prawda, Kalina zawsze chwali Andzię, chociaż wie, ile warta jej uczynność i życzliwość. To taki niewinny sposób demonstrowania własnej wyższości. Mały rozdział z powieści o dziewczętach pod tytułem: „Ach, jaka ja jestem dobra i wspaniałomyślna!” — Andzia Kalinę obgaduje, Kalina za to Andzię chwali. Ale zdarzają się momenty, kiedy nic nie powstrzyma od zeskoczenia z piedestału i szczere wyznanie samo wyrywa się z ust:

— Bo ja nie taka jak ona. Staram się zawsze mówić o ludziach dobrze, nawet jeżeli na to nie zasługują. Mam teraz za swoje. Fałszywa flirciara. Zresztą, po co ja ci to mówię. Najlepiej będzie, jak sobie stąd pójdę. Widocznie takie ci się podobają. Będziesz mógł bez przeszkód podziwiać jej wdzięki i charakter. Ale ja nie muszę na to patrzeć...

Słowom, wypowiedzianym tonem rozkapryszonej dziewczynki, towarzyszy gwałtowne trzepotanie długich, czarnych rzęs. Jeszcze chwila i trysną spod nich łzy. Jacek nie chce jednak tego dostrzec. Pozostaje obojętny zarówno na gniew, jak i na rozżalenie. Mówi swobodnie:

— Mam wrażenie, że szukasz powodu do zerwania ze mną, Kalino. Stąd ta głupia awantura. Trudno, niech tak będzie. Ale nie dziw się i nie miej mi za złe, że w tej sytuacji...

— Że w tej sytuacji szukasz na gwałt pocieszycielki, to chciałeś powiedzieć?

— Jak widziałaś, nie szukam pocieszycielek, same się zgłaszają.

— Zachęcasz je do tego, jak tylko możesz.

— Mówmy poważnie, kochanie. Po prostu mam już moje dwadzieścia pięć lat, chcę się ożenić, mieć dom i rodzinę. Wprawdzie wielkiego majątku nie posiadam ani kokosów nie zarabiam, ale jestem młody i zdrowy i chyba niegłupi, i wierzę, że wspólnymi siłami z jakąś sensowną dziewczyną, taką na przykład jak ty, potrafilibyśmy dać sobie radę. Ale ty widocznie rozmyśliłaś się pod wpływem twoich rodziców. Zwyczajnie boisz się takiego życia, w którym do wszystkiego trzeba dojść własnymi siłami. Nie wiem, może wolałabyś przyjść na wszystko gotowe. Nic na to nie poradzę, z panem Anastazym Jaśminem konkurować nie mogę i nie zamierzam...

— Jacek! Przestań! Jak możesz...

Urażona ambicja dyktuje Jackowi coraz ostrzejsze słowa. Nad pociemniałymi niebieskimi oczyma szerokie, zrośnięte pośrodku brwi zbiegają się w prawie równą, grubą kreskę. Niecierpliwym i gniewnym ruchem odgarnia z wysokiego, gładkiego czoła opadający nieposłuszny kosmyk ciemnopopielatych, falujących włosów. Ten gest oznacza skrajne wzburzenie. Już nawet spóźniona skrucha Kaliny nie powstrzyma go od wypowiedzenia do końca żalów, nagromadzonych od dłuższego czasu. Przedrzeźnia złośliwie:

— Jacek, ach, Jacek! Jacek ma tego dość, po uszy, czy wiesz?! Więc ci powiem po raz ostatni: albo, albo. Miałaś dziś ostatecznie rozmówić się z ojcem i znów nic z tego. Rozumiem, że kochasz rodziców, ale do diabła, jesteś już chyba dorosła i pełnoletnia. Do końca życia będziesz robić tylko to, co ci mama i tata każą, czy jak? Jeżeli nie chcą mnie w swoim domu, to ty musisz się zdecydować, czy zostajesz przy rodzicach, czy wychodzisz za mnie za mąż i przeprowadzasz się do mnie. Luksusów w mojej kawalerce nie ma, ale pomieścić się we dwoje można. Jutro spotkamy się tam gdzie zawsze i dasz mi odpowiedź. Zrozum, ja ciebie bardzo kocham, ale to wieczne ukrywanie naszych spotkań przed twoją rodziną jest dla mnie... no, po prostu obraźliwe. Jak gdybym ci wstyd przynosił. Nie będziemy przecież całymi latami spotykać się pod zegarem na ulicy Mickiewicza, punktualnie o drugiej dziesięć, żeby powiedzieć sobie „dzień dobry”, pochodzić pod rękę przez pięć minut i pożegnać się do następnego dnia. Ja tego już nie wytrzymuję, rozumiesz?!

Kalina słucha tej długiej tyrady, tego słusznego, a jednak niesprawiedliwego oskarżenia i wydaje się jej, że razem z wyplatanym krzesełkiem, kruchym stoliczkiem, razem z całą jasnozieloną salką pomalowaną w „pikasy”, pełną gwaru i śmiechu, zapada się głęboko pod ziemię. W ciemny grób i już. A spycha ją tam Jacek Dąbrowa, ulubieniec żurawickich dziewcząt, do dziś jej zakonspirowany narzeczony. Niestety, rzeczywiście nie milioner, posiadacz zaledwie roweru i skromnej kawalerki, „ten twój bryftrygier”, jak powiada o nim z przekąsem ojciec, „co to ma zamiar utrzymać rodzinę za całe osiemset złotych miesięcznie”.

Jej rozpacz jest tym czarniejsza, że sprawa dla niej osobiście jest całkowicie jasna. Niewiele nowego będzie mogła powiedzieć Jackowi nazajutrz, gdy się spotkają jak zwykle, jak co dzień, pod starym zegarem, kiedy on, objeżdżając rejon, zatrzymuje się na kilka minut, by poczekać na nią, odnoszącą o tej porze pieniądze do urzędu pocztowego. Wszystko bowiem, co powie mu jutro — gdyby miała powiedzieć prawdę mogłaby powiedzieć już dziś. Ale jeszcze dziś nie powie, bo po prostu brak jej odwagi. Nie powie mu, że zanim zasiedli przy kawie pod „Zielonym Listkiem”, odbyła zasadniczą i wielce burzliwą rozmowę z rodzicami. Nie powtórzy Jackowi, że zdaniem ojca Kalina musi dobrze wyjść za mąż, bo bez pieniędzy nie ma szczęścia w małżeństwie. Że ojciec upatrzył już dla niej solidnego męża z pieniędzmi, posiadacza ładnego domku, człowieka spokojnego, statecznego, o nieposzlakowanej opinii — a nie takiego tam jakiegoś pędziwiatra, który tylko potrafi szybko pedałami kręcić. Że te pieniądze, które zacny pan Anastazy Jaśmin — wielkiego serca człowiek — ofiaruje przyszłym teściom, są im, Łękowskim, potrzebne na wykończenie domku, bo gdzież będą mieszkać na stare lata? W tej rozwalającej się budzie nad rzeczką? Czy wszyscy razem w kawalerskim pokoiku pana Dąbrowy? Całe życie Tomasz Łękowski hatował, żeby mieć własny kąt na starość. Domek z ogródkiem. Ale to nie takie proste. Oszczędności już poszły, kredyt bankowy też wyczerpany. Oszukano go na cemencie, okazał się niezdatny. Potrzeba co najmniej pięćdziesięciu, sześćdziesięciu tysięcy na wykończenie. Kto im to da? Dąbrowa z tych swoich ośmiuset złotych? Kalina z tysiąca dwustu złotych pensji? Jeśli ona, Kalina, chce zguby i strapienia swoich starych rodziców, którzy wszystko dla niej poświęcili, może sobie iść. Noga jej nigdy już więcej nie przekroczy progu ich domu. Gdyby Leszek żył... A tak, właśnie, tego argumentu ojciec też jej nie oszczędził. Gdyby Leszek nie zginął na wojnie, gdzieś w bojach nad Odrą, mogłaby sobie Kalina robić, co jej się żywnie podoba. On, jedyny syn, troszczyłby się o starych rodziców.

Przez całe lata starała się im go zastąpić. Czuła się winna, że ona żyje, a jego zabrakło. Czy więc może, czy ma prawo tak sobie, po prostu odejść od nich, zamknąć za sobą bez słowa na zawsze drzwi — jacy by ci rodzice nie byli, jaki by nie był ojciec, dziwak, mruk, tyran, goniący za pieniędzmi? Czy Jacek o tym nie wie? Czy tego nie rozumie? Ma swoją rację w tym, co mówi, oczywiście. Ale to okrutna racja. Uderza ona w Kalinę bez litości. Pieniądze. Przeklęte pieniądze. A jednak musi się znaleźć jakaś rada. Kalina Łękowska nie ma zwyczaju rezygnowania z czegokolwiek, na co ma ochotę. Tym bardziej nie ma zamiaru rezygnowania z Jacka. Na razie trzeba go uspokoić. Otrzepuje palce z lepkich, różowych płatków chryzantemy i dotyka delikatnie twardej ręki Jacka, zaciśniętej na krawędzi stolika:

— Posłuchaj mnie...

— Proszę, oto kawa.

Andzia nieco zbyt energicznie stawia na blacie filiżanki. Talerzyk z nadprogramową stefanką ląduje przed Kaliną, jak gdyby był dyskiem, wyrzuconym z impetem na środek boiska przez żądną sławy zawodniczkę. Andzia przez cały czas obserwowała młodą parę, z rozgorączkowanych twarzy, błyszczących gniewnie oczu, gwałtownych ruchów Jacka, zmieszania na twarzy Kaliny wywnioskowała, że musiało dojść do starcia, do gwałtownej sprzeczki, może prawie do zerwania. Czuje, że przeszkadza, że Kalinie nie na rękę jej towarzystwo w tej chwili, a zatem na złość zatrzymuje się jeszcze przez chwilę przy stoliku. Pochyla się nisko nad siedzącymi, tak, żeby Jacek miał ponowną okazję obejrzenia z bliska ładnego dekoltu, pachnącego upojnie wodą kwiatową „Ty i Ja”. Żeby zamaskować właściwy cel tych manewrów zwraca się do Kaliny i szepcze poufnie:

— Popatrz no, Lucyna pogodziła się ze swoim Walusiem.

— Niemożliwe. Po tylu awanturach?

Owszem, możliwe. Ciekawość każe na chwilę zapomnieć Kalinie o własnym strapieniu. Z najżywszym zainteresowaniem kieruje wzrok w przeciwległy kąt sali. Lucynka Łosiówna, trzecia z dawnej szkolnej paczki przyjaciółek, pozwala obejmować się czule i publicznie Walentemu Jarzmikowi, z którym zerwała pół roku temu, o czym równie głośno było w Żurawicach, jak o chuligańskich wyczynach braci Jarzmików. Scena pojednania rozgrywa się przy zestawionych w długi rząd stolikach, nad którymi unosi się chóralny śpiew: „Poborowi to chłopcy morowi!”

— To nie wiecie, że Walek wstąpił na drogę cnoty? — Jacek ochłonął już ze swego wzburzenia, zmarszczone gniewnie czoło wygładziło się. Młody człowiek ma widocznie usposobienie podobne do wiosennej burzy: nawałnica nadciąga nagle, wybucha gwałtownie, szybko mija i oto znów już świeci słońce. Zadowolony, że może zaciekawić dziewczyny rewelacją, donosi: — Walek od dziś pracuje w naszym urzędzie. Krupka, co depesze rozwozi, poszedł na kilka miesięcy do szpitala. Walek na razie zastępuje go. Nenko zgodził się, na próbę. Zdaje się, że Lucyna go uprosiła.

Pod „Zielonym Listkiem” zabawa rozkręca się, chociaż wódki, tu nie podają i pije się tylko wino. Już pół sali śpiewa: „Żołnierz róży nie przyniesie, tylko polny kwiat, dziewczyno, tylko polny kwiat...” — bo Żurawice to nie Nowy Jork i wszyscy się tu znają. Przeważa młodzież, gdyż klubowi patronuje młodzieżowa organizacja, więc łatwo o śmiech, żart i ochotę do tańca. Jedna para, siedząca pod oknem z osowiałymi minami, nie uchowa się. I ją także zagarnie wir zabawy. Andzia szepcze coś na ucho jednemu z fundatorów dzisiejszego przyjęcia, dyskretnie zerka w stronę Kaliny i Jacka. Czarnooka dziewczyna jest uparta, ma zamiar dalej prowadzić swoją grę „w odbijanego”, w takim ogólnym zamieszaniu może nadal próbować swych sił, a cóż by jej z tego przyszło, gdyby Kalina uprowadziła stąd Jacka, na co wyraźnie się zanosi. Łatwo pogodzić się zakochanym, kiedy się idzie pod rękę przez ciemne i na wpół uśpione miasteczko, kiedy nad tajemniczo pluszczącą Żurawką płynie okrągły, biały księżyc. Tę parę trzeba zatrzymać jeszcze przez jakiś czas tu, pod „Zielonym Listkiem”, takie jest życzenie Andzi Bielakówny.

Kalina i Jacek nie mogą się więc wykręcić, kiedy do ich stolika podchodzi delegacja, wysłana przez gospodarzy potańcówki. Łucynka Łosiówna przytula się do Kaliny i szepcze jej na ucho z przejęciem:

— Chodź do nas, chodź. Muszę ci coś powiedzieć... Wiesz, taka jestem szczęśliwa...

Walenty Jarzmik z rozmachem uderza po ramieniu Jacka:

— No to my od dzisiaj z tobą koledzy. Nie napijesz się ze mną po kieliszku wina na dobry fart? Nie bądź ponurym ważniakiem.

Jacek nie chce okazać się „ponurym ważniakiem”, nie wypada odmówić świeżo upieczonemu koledze. Nie chce, żeby chłopcy zgromadzeni przy stolikach pod ścianą myśleli, że gardzi ich towarzystwem i pragnie wywyższyć się. Zresztą po krótkim spięciu z Kaliną opanowuje go jakiś wisielczy humor, przekora w stosunku do całego świata, gotów choćby i zalać się dziś „w trupa”, i to właśnie z taką kompanią, z którą prawie wcale się dotychczas nie zadawał. Kalina znów nie chce odmówić Lucynce, chociaż mogłaby wysłuchać jej zwierzeń z równym powodzeniem następnego dnia, kiedy Łosiówna jak codziennie będzie od niej przyjmowała w okienku pocztowym pieniądze. A może to i najlepsze wyjście z sytuacji, jaka wytworzyła się tego wieczora między Kaliną i Jackiem. Spór zostanie przerwany, a jutro... Kto wie, co do jutra może się jeszcze zdarzyć? Jeśli zaś jutro zdarzy się najgorsze, zabawmy się jeszcze dziś, jak gdyby nigdy nic.

Więc twist. Obowiązkowo. Stoliki odsunięte pod ścianę, więcej miejsca dla tańczących. Adapter grzmi tak głośno, że co raz otwierają się drzwi kawiarni i z ulicy zaglądają do środka zgorszeni mieszkańcy sąsiednich domów. Wnet jednak umykają chyłkiem. Kiedy bowiem bawią się bracia Jarzmikowie, Ludwik Sęk, zwany Lulkiem, Józef Gorgoń, zwany Dzidkiem, Zenon Karpiel i jak tam oni się wszyscy zwą oraz przezywają, lepiej nie protestować, tylko wsunąć głowę pod poduszkę.

W końcu adapter nie wystarcza rozbawionej młodzieży, ktoś przyniósł gitarę, akordeon i trąbkę i oto grzmi własny, żurawicki jazz. Każdemu ra się według życzenia, repertuar bogaty, proszę, co kto chce, co kto woli, może być „Dajana” albo „Quando”, „Złoty pierścionek” i „Jabłuszko” ...

Andzia, Jola i Marysia, cała obsługa „Zielonego Listka”, upadają ze zmęczenia. Andzia przerachowała się trochę, teraz żałuje, że ściągnęła Jacka i Kalinę do wesołego towarzystwa. Jacek jakoś przestał zwracać uwagę na Andzię, nie reaguje, kiedy niby przypadkiem, nieumyślnie okrągłe ramię dziewczyny dotknie jego ramienia czy ręki przy porządkowaniu stolików i podawaniu wciąż nowych porcji tortów, kawy oraz butelek wina. Dąbrowa trąca się ochoczo z poborowymi, przepija do Walka Jarzmika, winszuje Lucynce odnowionej miłości, szepcze jej coś do ucha, po czym oboje śmieją się głośno.

Nie jesj całkiem pewne, czy głębokie kieszenie niektórych młodych ludzi, uczestników zabawy, nie kryją w sobie zakazanego owocu: butelek z czerwoną kartką na wierzchu i przezroczystym płynem w środku. Nie jest całkiem pewne, czy to, co pije Kalina ze szklanki po musztardzie, jest rzeczywiście oranżadą. Piecze w gardle, ale pozwala także odgrodzić się niepamięcią od wszystkiego, co boli i dręczy. Cały problem wydaje się mniej groźny. Budzi się zawadiacka energia. Już ona sobie poradzi. Powie ojcu... Co powie? Ojciec, Żeby tak widział ją dziś w tym towarzystwie dostałby niewątpliwie ataku furii. „No, proszę, w jakie to towarzystwo wciągnął ciebie twój adorator...” Jacek — adorator. Nie jest już wcale tak pewna swego Jacka. Co tam ojciec. Trzeba odzyskać Jacka. Koniecznie. Jakże by mogła żyć bez Jacka. Tańczyć, tańczyć. Nie myśleć o niczym, tylko o tym, żeby mieć Jacka blisko siebie. Jacek ma niebieskie, najcudowniejsze na świecie oczy. I jak potrafi nimi patrzeć. Żeby tylko na nią patrzył, nie na kogoś innego. Przytuleni w tańcu, Jacek i Kalina pamiętają już tylko najczulsze słowa. Miła, miły, najmilszy.

Sala wiruje. To nie walc, a jakiś diabelski młynek. Kto puścił płytę w takim tempie? Można dostać zawrotu głowy. A teraz znów śpiewamy! Ludwik Sęk, zwany Lulkiem, sięga po gitarę i akompaniuje. Gra dobrze. To jedyne właściwie, co umie dobrze robić. On, Mundek Jarzmik i Dzidek Gorgoń, prawdę mówiąc, niewiele się dotychczas napracowali ku chwale ojczyzny, może teraz dopiero wojsko wleje im trochę oleju do głowy i nauczy jakiegoś pożytecznego fachu. Ale niech jakieś wesele w okolicy, chrzciny czy po prostu zabawa, kto zagra do tańca, jak nie on? Repertuaru „do śmichu” też im nie brak. Przyłącza się Walek, ma dobry głos, ale chrypka świadczy o nadmiernym zamiłowaniu do alkoholu. Walek śpiewa żartobliwą rekrucką piosenkę, a towarzystwo pęka ze śmiechu:

A on do wojska był przynależnio... śtyry,

a ona za nim płaka... śtyry.

O, nie płacz, nie płacz, moja najmilej... śtyry!

Wróci do ciebie stęsknio... śtyry!

Gitara wędruje teraz do Dzidka, a Lulek obejmuje Andzię i całuje ją w oba zaczerwienione policzki.

— Powiedz, no, powiedz, będziesz płakała? — wypytuje na głos z pijackim uporem.

— Będę — odpowiada Andzia śmiejąc się. Kątem oka spogląda na Jacka. Niech sobie nie myśli, że ona leci na niego dlatego, iż brak jej wielbicieli.

Na prośbę bawiących się Walek odśpiewuje następne kuplety, imitując maszerującego wojaka:

Powiedz to ojcu, powiedz to matce,

powiedz to lubej dziewczy... śtyry!

Że pierwsza kula pierś mi przebi... śtyry!

O wpół do drugiej godzi... śtyry!

Po czym, niby trafiony, pada w ramiona Lucynki. Ale zabawa! Wszyscy wołają: „Gorzko, gorzko!” chociaż to wcale nie wesele Lucynki i Walka, lecz komu to szkodzi, że się młodzi pocałują.

„Powiedz to ojcu”... To jak gdyby napomnienie dla Kaliny. Co by tu takiego powiedzieć ojcu, żeby przełamać jego upór? Gdyby mogła powiedzieć: „Masz tu, ojcze, pieniądze, których, ci potrzeba, a mnie pozwól kochać Jacka, pozwól mi być z nim szczęśliwą!” — sprawa byłaby rozwiązana. Tyle banknotów trzyma codziennie Kalina w ręku — a sama nie posiada ich dość, żeby sobie za nie kupić szczęście. Widocznie szczęście jest bardzo drogie. Pieniądze. Pieniądze? Kto tu powiedział coś przed chwilą o pieniądzach?

— Więc panna Kalinka powie tatusiowi, nie zapomni?

Co powie? Co ma powiedzieć ojcu? Spoza mgły papierosowego dymu wyłania się znajoma twarz, połyskując wysokim, łysiejącym czołem. To ten człowiek mówił coś właśnie o pieniądzach, pochylając się ku niej przez oparcie fotelika. Roztargniony wzrok Kaliny każe mu powtórzyć jeszcze raz to, co powiedział. Tłumaczy cierpliwie, stara się przekrzyczeć hałas muzyki i gwar głosów:

— Panna Kalinka powie tatusiowi, że właśnie dostałem kilka dni temu pieniądze od brata z Chicago i że mogę mu pożyczyć. Na jak długo będzie chciał. I tyle, ile mu potrzeba. Szedłem właśnie do was, ale zobaczyłem panią tu przez szybę i wstąpiłem. Nie zapomni pani? Ja tak cenię, szanuję pana Tomasza... Przyjemnej zabawy pannie Kalince życzę i proszę rodziców...

Dalszy ciąg zapewnień, udzielanych z ręką na sercu przez Anastazego Jaśmina, ginie w rozgłośnym toaście na cześć nowo zaręczonej pary: Andzi i Lulusia Sęka. Kalina z uśmiechem wzrusza ramionami: co też tej Andzi strzeliło do głowy? Chociaż Lulek idzie do wojska z opóźnieniem, bo odroczenie jakieś tam miał ze względów rodzinnych, ale i tak młodszy od Andzi chyba o dwa lata. I jeszcze czekać będzie musiała na takiego nicponia, dopóki z wojska nie wróci. Niech tam zresztą będzie, nie jej sprawa, a właściwie o tyle tylko ją obchodząca, że Andzia odczepi się od Jacka; dobre i to. Więc Kalina unosi wraz ze wszystkimi kieliszek do góry i życzy nowej parze wszelkiej pomyślności. W duchu zaś powtarza sobie „Anastazy Jaśmin. Pieniądze... Z Chicago. Pożyczy ojcu. Pieniądze. Anastazy Jaśmin...” A zatem stało się. Jaśmin otrzymał nareszcie te pieniądze, o których wspominał już nieraz. O tym spodziewanym przekazie słyszy Kalina ciągle. Od ojca, od matki, od samego Jaśmina. Teraz ojciec już nie daruje Kalinie zwlekania, będzie się domagał od niej decyzji. Jaśmin chce sobie kupić za te pieniądze Kalinę — jak rzecz, sprzęt domowy albo nową parę ulubionych gołębi. To wstrętne. Kalina nie może o tym myśleć bez przerażenia. Mgła, która osiadła na troskach pod wpływem wina, rozprasza się i myśli Kaliny znów są jasne. Skąd się tu w ogóle wziął Anastazy Jaśmin? Nie należy przecież do grona żurawickiej młodzieży.

Ach, tak, mówił, że dostrzegł ją przez szybę kawiarni i dlatego tu wstąpił. Nie bierze udziału w ogólnej zabawie. Stoi w tej chwili przy ladzie baru i sączy kawę. Po chwili odwraca się, kiwa przyjaźnie i życzliwie głową rozbawionemu gronu i swoim niespiesznym, powolnym krokiem, nieco utykając, znika za szklanymi drzwiami, wiodącymi na ulicę.

„Mowy nie ma” — myśli Kalina. — „Nic z tego, panie Anastazy. W ogóle nie powiem ojcu o tym spotkaniu. Ale czemu Jaśmin do mnie z tym się zwrócił, zamiast iść wprost do ojca? Chyba mnie śledzi. Kocha się we mnie. Brrr...”

Kalinie robi się po prostu niedobrze na myśl o Anastazym Jaśminie, chociaż tak prawdę mówiąc, nie jest to osobnik szczególnie odpychający. Niech sobie zresztą będzie i najmilszy na świecie, Kalina nie chce nikogo innego prócz Jacka.

Ale gdzie jest Jacek? Jacek nie tańczy. Jacek tkwi w kącie i trzymając za klapę marynarki Walentego Jarzmika, tłumaczy mu coś z zacietrzewieniem. Kalina wstaje od stolika i nieco chwiejnym krokiem podąża w ich kierunku. Docierają do niej słowa Jacka:

— Mówię ci, Walek, innego sposobu na to, żeby mieć forsę w naszej sytuacji, nie ma.

— Forsa, forsa — mruczy niechętnie Kalina — wszyscy tylko o tej forsie. Jacek, dość tego, idziemy tańczyć.

Październikowa noc przenika chłodem. Po pogodnym niebie nad Żurawicami płynie księżyc. Miasteczko leży nad niewielką, lecz dość bystrą rzeką Żurawką. Niemal od samego jej brzegu po stromej skarpie pną się pod górę większe i mniejsze zabudowania, na szczycie pagórka rozsiadło się centrum, wszystko tu jednak ściśnięte, przyciasne. Uliczki wąskie, wąskie domy i domki. Za rynkiem, noszącym szumną nazwę Placu Wolności, zaczyna się park, łączący się z pobliskim lasem. Ten las z jednej strony i rzeczka z drugiej nie pozwoliły osiedlu rozrosnąć się wszerz, w krąg, równomiernie we wszystkich kierunkach od rynku, jak rozbudowywały się zazwyczaj miasta. Zabrakło także widocznie kiedyś tutejszym osadnikom odwagi, by przeskoczyć przez rzeczkę i sięgnąć po tereny na drugim jej brzegu. Żurawice, widziane z góry, powiedzmy z samolotu, przypominają długą liszkę, leżącą sobie spokojnie nad niebieską Żurawką. Kiedy się idzie przez miasto wieczorem, zwłaszcza przy świetle księżyca, odnosi się wrażenie, że wędruje się wśród gór. Niewysokich, ale strornych, o spadzistych zboczach, krętych źlebach i spiczastych wierzchołkach. Niedaleki las szumi głucho, gdy milknie ludzki gwar.

Bruk pochyłych uliczek, zbiegających ku rzece, dudni rozgłośnie pod krokami nielicznych nocnych przechodniów. Kalina i Jacek idą przytuleni do siebie, jakby nie istniało między nimi żadne nieporozumienie. Ciepłe ręce, ciepłe usta każą zar pomnieć o sprzeczce. Przed domem Kaliny żegnają się długim, mocnym pocałunkiem.

— Odejdź teraz — szepcze Kalina — bo jeszcze ktoś nas zobaczy. I tak będę miała awanturę o ten późny powrót.

Jej uwaga, podyktowana lękliwą przezornością, przywołuje znów do życia spór sprzed kilku godzin. Jacek mówi:

— Jak sobie życzysz.

Głos jego brzmi bardzo spokojnie, Kalinie wydaje się, że to powiedział ktoś inny, jakiś zupełnie obcy człowiek, nie Jacek. Dziewczynę duszą łzy. Ma ochotę rozpłakać się na głos jak małe dziecko. Ze ściśniętym gardłem odżywa się:

— A więc jutro... Jutro, o tej samej porze, co zawsze. Pod zegarem...

Tak mu tłumaczy, gdzie i kiedy mają się spotkać, jak gdyby to było pierwsze ich spotkanie, nie zaś jedno z licznych, bardzo licznych, prawie codziennych, jak gdyby się bała, że może zapomniał, gdzie mają zwyczaj się spotykać, albo bała, że nie przyjdzie wcale.

Jacek zaś już się oddalił, nie wiadomo, czy dosłyszał jej zduszony szept. Odchodzi w głąb wąskiej, stromej uliczki krokiem, którego Kalina jeszcze nigdy u niego nie zauważyła, podobnie jak nie słyszała jeszcze nigdy owego dziwnego dźwięku w jego głosie. Jest to krok ciężki, równy i odmierzony, bardzo energiczny. Wyczuwa się w nim stłumioną pasję, desperację i zdecydowanie. Dokąd można dojść takim krokiem, ku jakiemu rozwiązaniu? Krok Jacka wróży na pewno jakiś bardzo gwałtowny przebieg dalszych wypadków. Kalinę ogarnia lęk. Jacek coś sobie postanowił — ale co? Nie śmie wołać, by wrócił, nie spyta go już więcej o nic. Patrzy tylko, jak Jacek, nie odwracając się, znika za załomem ulicy, z miejsca oświetlonego księżycem wchodzi w mrok. Kroki jego cichną. Słychać już tylko niedaleki plusk nurtu rzeki, wezbranej po niedawnych deszczach.

Kalina wyciąga z torebki klucz. Otwiera furtkę. Nero, stary kundel, spuszczony ną noc z łańcucha, łasi się i cichutko poszczekuje. Przed Kaliną rysuje się na tle mroku oblany błękitnym półświatłem nieforemny, przysadzisty budynek. Jeden z najstarszych w mieście, zamieszkały przez kilka roazin. Niegdyś zbudowany dla kolejarzy, dziś zaliczony może być śmiało do pomieszczeń nadających się wyłącznie do rozbiórki. Stare, drewniane schody uginają się i skrzypią, kiedy ktoś wspina się po nich najwolniej, jak tylko można. Wszyscy będą wiedzieli, że panna Łękowska po nocach wraca do domu. Kalina rozumie ojca, że nie chce tu dłużej mieszkać. Ściany zżera grzyb, od rzeki ciągnie wilgoć i podstępnie kradnie zdrowie. Tam, wyżej, za rynkiem, zwanym Placem Wolności, na suchym, piaszczystym pagóreczku, tuż pod samym lasem, na ogrodzonym byłe jak placyku różowieją ściany nie dokończonego domku. Niemy wyrzut wobec Kaliny, która uchyla się z uporem od spełnienia obowiązku dobrej córki.

Zanim Kalina naciśnie klamkę drzwi, opatrzonych karteczką z wykaligrafowanym napisem: „Tomasz Łękowski, emeryt, były zawiadowca stacji w Żurawicach”, przystaje. Ma spłoszony wyraz twarzy, jak gdyby właśnie dopiero w tej chwili zaskoczyło ją jakieś odkrycie, którego dokonała, licząc z biciem serca, ile też jeszcze skrzypiących schodków mają do pokonania jej nogi. Dziewczyna namyśla się nad czymś uważnie i głęboko. Potem cichutko wślizguje się do mieszkania.

W tym czasie Jacek dotarł już do Placu Wolności. Przystaje i rozgląda się. Dokoła pusto i głucho. Żurawice to poczciwe, spokojne miasteczko, rozrabiacze tacy jak Jarzmikowie i ich kompania należą do niechlubnych wyjątków. Zacni mieszkańcy grodu nad Żurawką śpią więc o tej porze głębokim snem, aby nazajutrz rano z nowymi siłami rozpocząć pracowity dzień. Jacek nie ma jednak ochoty iść spać, choć wie, że naczelnik Nenko nie daruje mu ani minuty spóźnienia do pracy. Czyż może zasnąć beztrosko młody człowiek, mający o sobie jak najlepsze zdanie, głęboko urażony w swej ambicji? Czuje gwałtowną potrzebę działania, musi się w jakiś sposób wyładować.

I oto nagle pozyskuje sojuszników. U wylotu jednej z bocznych ulic, prowadzących do rynku, pojawia się hałaśliwe towarzystwo, mącące ciszę sennego miasteczka.

A druga kula pierś mi przebi... śtyry!

O wpół do trzeciej godzi... śtyry!

Ten zawadiacki refren powiadamia Jacka, że przyszłe chluby żołnierskiego stanu podobnie jak on wcale nie pragną słodkiego snu u progu nowego życia. Oto już są przy Jacku:

— Czołem, ozdobo naszej poczty!

— Czołem, wiarusy!

Jest ich trzech. Odprowadzili już dziewczyny do domów, widocznie także zdążyli wstąpić do swoich mieszkań, bo w rękach ich widnieją małe walizeczki.

— Już na dworzec? — dziwi się Jacek. — Nie za wcześnie? Przecież pociąg macie dopiero za dwie godziny.

Luluś Sęk spogląda na zegarek:

— Mylisz się, przyszły liderze Wyścigu Pokoju na trasie Warszawa — Berlin — Praga. Dokładnie za godzinę minut pięćdziesiąt. Ale wiadomo, zakochani czasu nie łiczą.

— Milcz, amatorze czarnych aniołów, tyle czasu się uchowałeś zdrowo i w przededniu wojska zaręczasz się! — kpi Jacek. Może mu trochę przykro, że czarna Andzia tak łatwo zrezygnowała z odbicia go Kalinie.

— He he, nie znasz się na dyplomacji. Przecie muszę mieć kogoś, żeby mi wałówki przysyłał, no nie? Rodzinka na mnie cięta, odmówiła, do Pana Boga się wybiera z podziękowaniem, że mnie przez dwa lata oglądać nie będzie.

— Toś ty taki? Czekaj, czekaj, powiem Andzi, jak tylko ją zobaczę.

— Aha, pewnie jak będziesz się spieszyć na randkę pod zegarem o drugiej. Uważaj, żeby ci twoja Kalinka uszu nie oberwała.

— Sza, chłopaki — mruczy ostrzegawczo Dzidek — władza idzie.

Kapral Niedziółko przemierza wolnym krokiem Plac Wolności. Wywabiły go z posterunku dosłyszane hałasy.

— No, no — pogania chłopców — komu w drogę, temu czas. Proszę tu spokoju nie zakłócać.

— Wiesz co — Mundek Jarzmik klepie przyjaźnie Jacka po ramieniu — chodź z nami, odprowadzisz nas na stację. Napijemy się jeszcze strzemiennego piwem. Równy kumpel z ciebie. A ja myślałem zawsze, że ważniak jesteś. Czasami ani przystąp do ciebie.

Budyneczek stacji w Żurawicach jest schludny, jasny i przytulny. Utrzymanie go w tym stanie jest sprawą honoru żurawiczan, Żurawice to z dawien dawna osada kolejarska, gdzież więc ma być porządny dworzec, jak nie tu. Wszędzie kwiaty, nigdzie śmieci, jarzeniówki świecą nienagannie. Z okienka kasowego wychyla się zmęczona twarz kobieca. Podejrzliwie przygląda się czterem młodym ludziom, zachowującym się dość swobodnie.

— Przyszła Walusia teściowa — szepczę Mundek, trącając łokciem Jacka.

Matka Lucynki Łosiówny sprzedaje Jackowi peronówkę. Lubi Dąbrowę, unosi lekko ze zdziwieniem brwi: skąd on do tej trójki? Jeszcze nie wie chyba, że Lucynka pogodziła się z Walkiem, pewnie wcale nie będzie zadowolona. Jacek przezornie nie informuje jej o tym fakcie rodzinnym, bo i po co — i tak sama rano się dowie.

Nie tylko pani Łosiowa, ale także bufetowa Kazia dziwi się, widząc Jacka Dąbrowę o tej porze na dworcu w stanie świadczącym raczej o braku równowagi duchowej — i to w dodatku w takim towarzystwie! Wiadomo, Jacek jest sportowcem, ceni sobie tytuł gwiazdy Żurawic i do kieliszka nie zagląda. A tu teraz nie ma wątpliwości: jest zalany. Wiele osób będzie mogło później poświadczyć ten fakt, co wzmocni prawdopodobieństwo stawianego mu bardzo poważnego zarzutu. Ale Jacek nie podejrzewa nawet, że czekają go niezwykłe tarapaty. Realne zaś, znane mu trudności, piętrzące się przed nim, wobec których współzawodnictwo w zdobywaniu nowych prenumeratorów prasy jest igraszką, skłaniają go do wołania raz po raz:

— Jeszcze jedno piwo, panno Kaziu! Ja stawiam!

Otwierane kapsle parskają wesoło, szumi zabawnie biała piana, musujący płyn leje się złotą strugą, gorzkawy, chłodny napój jednocześnie gasi pragnienie i przyjemnie podnieca. Obok — trzej młodzi ludzie, trochę rozzuchwaleni, trochę podekscytowani oczekującą ich podróżą i życiową odmianą, stanowią dla Jacka pożądaną kompanię. Są wyrwani z codzienności, ich własnej i Jacka, pozwalają zapomnieć Jackowi o tym wszystkim, co go otacza w dniu powszednim, i o tym, co w tym dniu doskwiera jak kłujący cierń. Przy tym piwie w bufecie kolejowym Jacek przestaje być niepożądanym, wstydliwie ukrywanym amantem, jeist mile widzianym starszym kolegą, którego opowieści o jego własnych przeżyciach w wojsku chciwie słuchają trzej młodzi ludzie. Jackowi nawet przykro rozstawać się z nimi, kiedy ciszę świtu zakłóca odgłos nadjeżdżającego pociągu. Żegna się z nimi czule, jak gdyby odprowadzał najlepszych przyjaciół, nie ma końca poklepywaniom po piecach i okrzykom:

— No to trzymaj się! No to trzymajcie

się! Pociąg rusza wreszcie, odjeżdża nim sporo osób. W ogóle jest przepełniony: to pierwszy poranny pociąg na tej linii, zabiera ludzi dojeżdżających z Żurawic i okolicznych osiedli do pracy do niedalekich dużych ośrodków przemysłowych.

Jacek wlecze się ospale w stronę rynku. Podniecenie spowodowane winem i piwem wyparowało, czuje się osamotniony i skrzywdzony. O pójściu spać nie ma już mowy. Za godzinę powinien zjawić się w urzędzie. Wpadnie do domu, tylko żeby się przebrać. Ale okazuje się, że to nie koniec spotkań towarzyskich Jacka Dąbrowy u kresu i na początku rozpoczynającego się dnia. Wśród nielicznych, lecz już krążących po ulicach przechodniów bystre okoJacka wyławia, wolno wlokącą się znajomą postać. Walek Jarzmik przeciąga się, aż trzeszczą kości jego potężnych ramion i ziewa, ukazując światu i Żurawicom pełny komplet pięknych, białych zębów.

— Już się wyspałeś? — dziwi się Jacek. — A ja za ciebie musiałem obowiązki rodzinne spełniać, Mundka na dworzec holować. Poza tym przyszłą twoją teściową widziałem.

— Wiem, wiem — mruczy Walek — nocny dyżur dziś miała.

Uśmiecha się przy tym dwuznacznie. Jacek domyślą się w lot, ale nie komentuje zdarzenia. Widocznie, korzystając z nieobecności mamy Łosiowej, Walek i Lucynka dalszy ciąg ceremonii zaręczynowych celebrowali w domu. Młodzi ludzie kroczą obok siebie wolno przez rynek, jakiś czas milczą.

— No to jak? — pyta w pewnej chwili Jacek. — Decydujesz się?

— Nie urządza mnie — odpowiada Walek. — Muszę mieć forsę dziś, i to całą sumę. Mam kogoś, kto mi to załatwi. Właśnie tam idę.

— A do roboty zdążysz? Pamiętaj, Nenko nie lubi jak ktoś do pracy się spóźnia.

— Zdążę — odpowiada Walek. Najwidoczniej nie ma ochoty wtajemniczać Jacka w swoje interesy. Cwaniacko mruży swoje ładne, ciemne ocży i przygładza dłonią bujną zwichrzoną czuprynę.

Jacek przyspiesza kroku. Teraz już doprawdy niewiele mu zostało czasu. Do pracy zjawia się jednak punktualnie co do minuty, przepisowo ubrany, starannie ogolony, tak jak tego sobie zawsze życzy surowy szef. Tylko zaczerwienione powieki świadczą, iż doręczyciel Dąbrowa, stawiany zawsze przez naczelnika Nenkę za wzór innym pracownikom, spędził tę noc w sposób zgoła niezwykły i kolidujący z przyjętym w Żurawicach zwyczajem.

Ale za to Walentego Jarzmika nie ma. Gdzież się ten nicpoń zapodział? Naczelnik Nęnko z niezadowoleniem spogląda na zegarek.

W Żurawicach zaczął się dzień. Nie będzie to jednak dzionek, jakich wiele. Upamiętni się on w dziejach miasteczka, długo będą go wspominać żurawiczanie, kiwając ze zdumieniem głowami:

— No, no! I kto by to pomyślał?

Lucynka Łosiówna zerwała kartkę z kalendarza ściennego, należy to do jej obowiązków służbowych. Każdy, kto otworzy drzwi urzędu pocztowego, będzie się mógł natychmiast upewnić: mamy dziś drugi dzień października.