6,99 €
Książka o Szwecji widzianej oczami Polaka – z zewnątrz i od środka, a nawet w krzywym zwierciadle. Ale przecież dotyczy nie tylko jednego skandynawskiego kraju. Ojczyzna naszych zamorskich sąsiadów działa tu jak pryzmat, który ujawnia wszystkie barwy współczesnego świata, przynajmniej europejskiego. Powstała, bo autor uznał, że warto. Polsce – „krainie tysiąca nieustających nieszczęść” – przeciwstawił kraj „pozbawiony w całości tradycji martyrologicznych”. „Przepustka do raju” to książka prezentująca szwedzką „egzotykę” w obrazowej formie, na którą składają się reportaże obejmujące różne środowiska kulturowe. Pokazuje, jak bardzo Szwedzi różnią się od Polaków mimo bliskiego przecież sąsiedztwa. Treść książki została ubogacona portretami ciekawych ludzi, którzy przeprowadzili się z Polski do Szwecji i próbują na różne sposoby zaadaptować „kontynentalną mentalność” do mentalności skandynawskiej. Na kartach Przepustki można też doszukać się dowodów na to, że małżeństwo Polki ze Szwedem przeważnie skazane jest z góry na mezalians, a mimo to polskie kobiety robią wszystko, aby przekonać się o tym na własnej skórze. Książka ujawnia luksusy szwedzkich więzień, które w niczym nie ustępują... europejskim sanatoriom dla ludzi wcale nieskłóconych z prawem. „Przestępstwo w ujęciu szwedzkich socjologów to tylko rodzaj nieszczęśliwego wypadku. I tak na przykład, za gwałt dostaje się rok odsiadki, ale za nadużycia podatkowe lub nielegalny handel alkoholem – dziesięć lat”. Książka z dużą dawką humoru.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Veröffentlichungsjahr: 2018
Mirosław Prandota „Przepustka do raju”
Copyright © by Mirosław Prandota, 2018
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie
może być reprodukowana, powielana i udostępniana w
jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Redaktor prowadząca: Wioletta Tomaszewska
Korekta: Bogusław Jusiak, Marianna Umerle
Projekt okładki: Jakub Kleczkowski
Ilustracje na okładce: © Alexi Tauzin – Fotolia.com
Skład: Jacek Antoniewski
Skład epub i mobi: Kamil Skitek
ISBN: 978-83-8119-220-0
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Polacy, którzy spędzili w tym kraju choćby kilka miesięcy, mają wątpliwości, czy Szwedzi są normalni, bo, na przykład, jadąc samochodem, ograniczają prędkość do nakazów znaków drogowych. I nie ma znaczenia fakt, że kiedy u nas w latach 90. ginęło w wypadkach 7 tysięcy osób rocznie, to w Szwecji tylko trzysta. Nienormalni i koniec!
Po raz pierwszy zobaczyłem Szwecję w roku 1974. Gdybym wtedy miał napisać książkę o tym kraju, dałbym jej tytuł „Raj”. Od tamtej pory minęło 40 lat z kawałkiem. Ten sam wycinek Skandynawii zasługuje dziś, przynajmniej w mojej ocenie, tylko na miano „Czyśćca”. Czy za kolejne 40 lat obywatele zorganizują tam sobie „Piekło” na własne życzenie? Niewykluczone, aczkolwiek granice ewentualnego piekła byłyby mocno dziurawe.
Gdy pytam trzeźwego Szweda o nastroje, odpowiada:
– Trochę się pogorszyło, ale mówią, że będzie lepiej.
Pijany, a więc szczery, Szwed referuje:
– Szwecja się stacza. Nasz kraj został zniszczony przez „strzelające” kino amerykańskie i przez głupich urzędników, którzy od lat importują darmozjadów z całego świata, żyjących potem u nas przez cały czas na zasiłku.
W Szwecji spędziłem ponad pięć lat, więc trochę się orientuję, czym ona pachnie. I mimo że pijany rzadko bywa wiarygodny, w pewnych okolicznościach ma trochę racji. Z zewnątrz widać to nawet lepiej niż od środka. W środku brylują rozwrzeszczane dzieciaki, których pod groźbą więzienia nie wolno klapsem przywrócić do porządku, oraz niezwykle łaskawi dla przestępców urzędnicy. Idea tolerancji dla psychopatów i dewiantów przekracza tam nieraz wszelkie normy przyzwoitości.
– Czy oskarżony działał w dużym stresie? – pyta sąd bandytę napadającego na ludzi z bagnetem w ręku.
– O tak, Wysoki Sądzie! – odpowiada skwapliwie bandyta. – Rzuciła mnie narzeczona, ojciec nie odpowiada na moje telefony, ryby nie biorą, zepsuł mi się samochód i piłem wódkę przez cały tydzień. Czułem się bardzo nieszczęśliwy. Sam już nie wiem, jak doszło do tych kilku napadów.
To nie żart. To reguła. Na pewno większość z nas pamięta zbrodnię, jaka została popełniona we wrześniu 2003 roku w sztokholmskim domu towarowym na Annie Lindh pełniącej obowiązki ministra spraw zagranicznych. Zadźgał ją nożem urodzony 25 lat wcześniej Michajło Michajlović, syn imigrantów z Serbii, któremu nie podobało się ostatnie wystąpienie telewizyjne pani minister, popierającej wcześniejsze ataki lotnicze Amerykanów na Serbię. Dostał dożywocie, ale zanim ten wyrok zapadł, adwokaci poradzili chłopakowi, jak się skutecznie bronić. Otóż trzeba poinformować Wysoką Sprawiedliwość, że cierpi się na urojenia, o których do tej pory wstyd było mówić. Im mocniej się cierpi, tym chętniej się zabija. No i Serb zabił, widocznie nie miał innego wyjścia.
Biegli uznali, że choroby psychicznej wprawdzie nie wykryli, ale jeśli sprawca twierdzi, że ma urojenia, to na pewno je ma, a wobec tego zasądzone dożywocie stoi cały czas pod znakiem zapytania. Gdyby nie nacisk opinii publicznej, która nie mogła odżałować popularnej pani minister, zabójca z pewnością trafiłby na leczenie w szpitalu psychiatrycznym, zamiast iść do więzienia.
Jeszcze w roku 2011 Michajło przebywał w więzieniu, później sprawa ucichła, widocznie media przestały interesować się zabójcą, ale w jego dokumentach nadal figuruje „epizod psychiatryczny”, dzięki któremu przy sprzyjających okolicznościach morderca wyjdzie na wolność. Oczywiście od tej pory będzie pod kontrolą policji, a także zapobiegliwych sąsiadów, którzy, w odróżnieniu od moich rodaków, nie mają żadnych skrupułów informowania policji o wszystkim, co dzieje się wokół nich. Może to jest kontrowersyjna cecha charakteru, może nie, ale dzięki takiej postawie mieszkańców Szwecja zasłużyła sobie na opinię najbezpieczniejszego kraju na świecie. Przynajmniej do roku 2000, bo potem zaczęło być różnie.
Przestępstwo w ujęciu szwedzkich socjologów to tylko rodzaj nieszczęśliwego wypadku. I tak, na przykład, za gwałt dostaje się rok odsiadki, ale za nadużycia podatkowe lub nielegalny handel alkoholem – dziesięć lat. Długo omawiany i komentowany przez czytelników był przypadek sprzed lat („Expressen”, 8 czerwca 1994 roku), kiedy to trzej imigranci muzułmańscy – uczestnicy gwałtu zbiorowego – otrzymali karę w wysokości czterech miesięcy więzienia i nic ponadto, a w Wielkiej Brytanii automatycznie grozi za to 10 lat. Tak niski wyrok sąd uzasadnił następująco (cytuję dosłownie): „Sprawcy to cudzoziemcy, którzy nie znali języka szwedzkiego i nie mogli zorientować się, o co chodziło broniącej się kobiecie”!
Już tylko dla formalności dodam, że ta „kobieta” miała tylko 14 lat. Dwadzieścia lat później podobne przestępstwa przestaną szokować, a na liście kar pojawi się nowy „środek wychowawczy”: 30–50 godzin pracy społecznej!
No cóż, na swój sposób jest to kraj wyjątkowy. Nie każdy europejski sędzia zdobyłby się na taką „wielkoduszność”, ale akurat tego rodzaju przypadki nie robią najlepszej reklamy tamtejszemu wymiarowi sprawiedliwości.
Lump to nie jest lump, ale „człowiek nieszczęśliwy nie z własnej winy”, a taki wymaga specjalnego traktowania, przede wszystkim pomocy. No więc pomaga się nie tylko lumpom, ale wszystkim, którzy są w potrzebie.
Przypomnę, że zaraz po wojnie Polska otrzymała od zamorskiego sąsiada trzy komplety wyposażenia szpitalnego na 400 pacjentów każdy plus wiele innych świadczeń, na które istniało u nas ogromne zapotrzebowanie.
* * *
Zbyszek, którego poznałem, był bramkarzem pilnującym na co dzień porządku w jednym z warszawskich lokali rozrywkowych. Wysportowany, silny, znający sztuki walki. Kilkanaście lat temu pojechał do Szwecji na zaproszenie 35‑letniego Ulfa, jednego z tamtejszych gospodarzy, który wcześniej akurat gościł kilka razy w tym warszawskim lokalu, gdzie Zbyszek sprawował funkcję bramkarza. Ponieważ Szwed mieszkał w pobliżu granicy norweskiej, pewnego razu wybrali się obydwaj do nocnej knajpki w Oslo.
Gdy siedzieli przy barze, Szwed został zaatakowany przez kilku Pakistańczyków. Podobno źle na nich patrzył i za karę miał dostać po głowie. Wyciągnęli go z fotela i zaczęli walić jeden przez drugiego. Zbyszek ruszył na pomoc, ale wtedy Pakistańczycy wydobyli z kieszeni noże. Zrobiło się niebezpiecznie, bo tamci, aby Polakowi wybić z głowy chęć interwencji, od razu pociachali Szwedowi twarz i ręce.
Zbyszek chwycił krzesło, uderzył nim jednego z napastników, zabrał mu nóż i stanął do walki. Rezultat był taki, że dwóch bandytów straciło życie, trzech odniosło rany, a roztropny, choć pocięty Ulf krzyknął: „Wiejmy!”. Miał świadomość, że trudno będzie obronić się przed prokuratorami, którzy w jeszcze większym stopniu niż w Polsce czyhają na takich, co to nie dali się zabić.
Ciąg dalszy dramatu można było wyczytać między innymi z polskich gazet, tyle że informacje były ni z gruszki, ni z pietruszki. Otóż nasze gazetowe wygi napisały, że Polak napadł na Bogu ducha winnych turystów, pozabijał ich, teraz jedzie w poprzek całej Szwecji, zmierza na statek w Nynäshamn, a policja nie potrafi go złapać, do kitu taka policja!
A teraz wersja prawdziwa, zarejestrowana przeze mnie najpierw w rozmowie z Ulfem, potem ze Zbyszkiem, a uzupełniona o informację uzyskaną od pewnego oficera policji, z którym zakolegowałem się w domu znajomego redaktora magazynu dla myśliwych (szczegóły w rozdziale „Jak pozbyć się agresji”). Otóż ucieczka Zbyszka odbywała się cały czas pod kontrolą szwedzkiej policji, aczkolwiek oficjalnie nikt się na ten temat nie wypowiadał. Początkowo policja faktycznie zamierzała złapać sprawcę i oddać go do dyspozycji prokuratury, ale po wysłuchaniu świadków, którzy zdecydowanie oświadczyli, że Polak stanął w obronie Szweda, walczył najpierw w warunkach wyższej konieczności, potem już tylko w obronie koniecznej przeciwko przeważającej liczbie napastników, policjanci dali chłopakowi szansę. Niech go sądzą w jego własnym kraju!
Po przyjeździe do Warszawy Zbyszek od razu zgłosił się na policję. Jego czyn został faktycznie potraktowany jako obrona konieczna i na tym sprawa się zakończyła.
Historię tę przytaczam przede wszystkim dlatego, aby wyeksponować pewną charakterystyczną dla Szwedów cechę, jaką jest pragmatyzm (będzie jeszcze o tym mowa). Sprawca zabił, ale jego wina była problematyczna, działał bowiem w stanie wyższej konieczności, jest cudzoziemcem, więc po co zawracać sobie nim głowę? Owszem, gdyby został w Szwecji, to co innego, ale ponieważ ucieka, można mu w tej ucieczce dopomóc, a przynajmniej nie przeszkadzać. Tego nie potrafi zrozumieć nikt, kto nie zna szwedzkiej mentalności, a nasi dziennikarze dali się nabrać na rzekomą policyjną nieudolność w kraju, gdzie o każdym (dosłownie!) wie się wszystko.
Tak na oko to Szwecja jest krainą równiutkich szos (notabene to żadna sztuka mieć równą szosę, jeżeli wszędzie jest skalny podkład, który nie ugnie się nawet pod największymi ciężarówkami), eleganckich jachtów, spokoju społecznego, dostatku i zadowolonych z siebie ludzi. To złuda. Ludzie poddawani są tam nieustającej obróbce technokratycznej, nastawionej na wykreowanie zgranego kolektywu. Nie ma człowieka w humanistycznym ujęciu. Są ludzie jako trybiki wielkiej, pulsującej maszyny. Na jednostkę patrzy się przez pryzmat miejsca, jakie zajmuje ona w maszynie. Wiadomo, że organizm funkcjonuje najlepiej, gdy wszystkie jego części składowe równo pracują. A tego nigdy się nie osiągnie, jeżeli na plan pierwszy wyjdzie jakaś indywidualność i zaburzy porządek, w jakim cały organizm powinien zgodnie z założeniami pracować.
Szwecja jest krajem wielonarodowym. Teoretycznie rzecz biorąc, każda nacja ma własny przepis na życie, ale presja technokratów nie pozwala na żadne odstępstwa od narzuconego szablonu. Tradycje narodowościowe można pielęgnować w czterech ścianach własnego mieszkania, natomiast w miejscu publicznym obowiązuje „mentalność publiczna”.
Jest to państwo o ustroju, który bez żenady określam mianem „demokracji totalitarnej”. Nikt wprawdzie nie wysyła tam obywateli na Kołymę (jej odpowiednikiem byłaby zapewne wyludniona Laponia), ale słynne u nas teczki zakłada się każdemu. A ponieważ postęp techniczny trafił do Szwecji znacznie wcześniej niż do Polski, toteż zawartość teczek przeniesiono z czasem do centrali komputerowej, wzmacniając dzięki temu jeszcze bardziej potęgę wszechwładnych urzędników, których praca polega w zasadzie na nieustającym zbieraniu informacji o ludziach.
Film amerykański natomiast (chodzi w tym wypadku o przeróżne serie w stylu „zabili go i uciekł” – często z Chuckiem Norrisem i chuckopodobnymi aktorami w rolach głównych) pełni tak samo ogłupiającą rolę antykulturową jak w każdym innym kraju z Ameryką włącznie. Ba, w wyprodukowanym kilkanaście lat temu filmie akcji pt. Człowiek demolka, Sylwester Stallone urządza wokół siebie taką jatkę, że bombardowanie Warszawy przez armię niemiecką podczas wojny dałoby się potraktować jedynie jako uwerturę do koncertu, z jakim na ekranie wystąpił współczesny mistrz kinowego łoskotu. Jego udział w filmie polegał tylko na wysadzaniu w powietrze wszystkiego, co choć trochę wystaje ponad ziemię.
Importerzy takich cudeniek twierdzą, że istnieje zapotrzebowanie na supermanów, a film amerykański, gdzie jeden macho pokonuje dziesięciu zbirów, którzy w chwili śmierci odbijają się od podłoża i wyskakują efektownie w górę, najlepiej pokrywa to zapotrzebowanie. Oczywiście trafiają się kontestatorzy.
– Widziałeś jakiś amerykański film w telewizji? – zadaje mi retoryczne pytanie młody inżynier Jan Jonsson, jeden z tych, którzy budowali filię IKEI na obrzeżach Warszawy, a w wolnym czasie odreagowywali emocje na siłowni.
– Oczywiście – wzruszam ramionami ze zdziwieniem – przecież u nas w kraju innych filmów nie ma albo prawie nie ma.
– A może potrafisz wyjaśnić, dlaczego oni zawsze eksponują swoje amerykańskie męskie tyłki w scenach intymnych, podczas gdy kamera zwykle omija piękne ciało kobiety? Idę o zakład, że gdyby wasza warszawska Syrenka znalazła się któregoś dnia na miejscu zapiętej po samą szyję Statuy Wolności, Amerykanie natychmiast założyliby jej biustonosz! – rozgadał się Jan. – Oczywiście najpierw umocniliby jej biust silikonem! A czy to prawda, że w tej Ameryce mieszkają sami geje?
Ba! Może tak, a może nie. Szczerze mówiąc, w Ameryce spędziłem kiedyś trzy miesiące i żaden gej nie próbował zapolować na moją eksportową niewinność, podczas gdy w Szwecji już pierwszego dnia pobytu, w trakcie poszukiwania noclegu, natknąłem się na gościa, który oferował mi wspólne łóżko o szerokości deski do prasowania. Ożeż ty, misiek!
Ale gdy zapytałem Jana, czy bardzo cieszy go szwedzki import egzotycznych cudzoziemców, którzy ubiegają się o azyl w jego kraju, prawie przestał oddychać.
– Nnno… w tym miejscu musiałbym mieć więcej czasu na przygotowanie odpowiedzi – odparł z wahaniem i wyraźnie spoważniał.
Jest to postawa charakterystyczna dla prawie całej populacji. Szwedzi są bardzo wrażliwi na krzywdę ludzką i nieustannie deklarują swoją pomoc, udzielając jej w różnych formach. Kłopot w tym, że jedna z tych form, a mianowicie użyczanie własnego skrawka ziemi na osadzenie imigranta, nie jest tak do końca akceptowana. Szwedzi pamiętający lata 60. chętnie przypominają przedstawicielom młodszego pokolenia takie fakty jak ten, że kiedyś nikt nie zamykał drzwi na klucz, wychodząc z domu, że bez obaw można było spacerować w każdej dzielnicy wielkiego miasta nawet nocą i że ludzie częściej niż obecnie uśmiechali się do siebie.
Wszystko się zmieniło, gdy na terenie Królestwa Szwecji wylądował milion cudzoziemców i gdy niektóre rejony wielkich miast zamieniły się w getta zapełnione twarzami o cerze znacznie ciemniejszej niż u dotychczasowych mieszkańców. Media od dawna prowadzą długofalową akcję uświadamiającą rodaków, że pomoc ludziom godnym pożałowania to moralny obowiązek krajów, którym się lepiej powodzi. Ludzie kiwają głowami ze zrozumieniem, ale kiedy te same media informują, że godny pożałowania Serb zabił szwedzką panią minister na szwedzkiej ziemi, obywatele nie wyrzucają telewizorów przez okno, jak to bywa czasem na przykład w Brazylii po przegranym meczu piłkarskim, ale zapraszają sąsiadów na degustację i przy wódce szczerze wymieniają swoje uwagi (dozwolone od lat 18) na temat ministrów, którzy importują sobie zabójców z zagranicy.
Ktoś nieznający szwedzkich dwuznaczności raczej nie zrozumie, co oznacza oficjalna szwedzka manifestacja chęci pomocy dla uchodźców z jednej strony i miotanie przekleństw na tę pomoc z drugiej. A to jest po prostu konflikt zdrowego rozsądku z urzędowo narzuconą moralnością. Tylko najbardziej wtajemniczeni urzędnicy wiedzą, ile kłopotów natury społecznej przysparzają im gesty dobrej woli wobec cudzoziemców, którzy nie chcą pracować, tworzą lokalne getta, stają się kolporterami narkotyków, popełniają różne przestępstwa, których dawniej tam nie było, i ciągle wysuwają nowe żądania pod adresem swoich dobroczyńców.
Kiedyś na przyjęciu u pewnego pracownika ambasady szwedzkiej w Warszawie, gdy już martini i nie tylko zostało wypite do połowy, a kto tylko mógł, narzekał na amerykańską kulturę, jaka zalewa kraj przez ekran telewizora, zawołałem:
– Ludzie, ale przecież macie najwięcej na świecie bibliotek! Tam nikt nie wyświetla amerykańskich filmów!
– No właśnie! – przytaknął jeden z dyplomatów. – I dlatego młodzież je omija!
Szwecja nie jest na szczęście zamerykanizowana w takim procencie jak na przykład Polska, ale czas pracuje na niekorzyść. Ostatnim bastionem kultury, tej prawdziwej, historycznej, jest wieś. Sęk w tym, że w przeciwieństwie do Polski, Szwecja przenosi się z miasta na wieś i natychmiast flancuje tam kulturę nowej cywilizacji, czyli kulturę amerykańską. Bo farmerzy nie żyją wiecznie. Bastiony wymierają, a ich nowi dziedzice podkręcają coraz mocniej gałki telewizorów, aby dobrze słyszeć trzask płonącej cysterny z benzyną – symbolu filmowej new wave.
Nie po to jednak napisałem tę książkę, aby wybrzydzać, bo na to Szwecja nie zasługuje. Jest to kraj doskonale zorganizowany, a moje spostrzeżenia oznaczają tylko tyle, że na luksusowym dywanie lepiej widać kurz. Jeżeli widać, to odkurzam dalej!
Otóż cechą charakteru przeciętnego Szweda jest megalomania, wyrastająca z przekonania, że ich bogactwo wzięło się z nadzwyczajnych zdolności obywateli do budowania superpaństwa. Szwed ślepo wierzy w to, co przekazuje mu na co dzień rodzima telewizja. A więc najlepsze towary to produkty made in Sweden, a najlepsi producenci to Szwedzi. Aby jakikolwiek cudzoziemiec mógł konkurować z tubylcem, musi być znacznie lepszy i musi w tej „lepszości” być jakieś racjonalne, a zarazem sugestywne uzasadnienie.
Zatrudnił mnie kiedyś ogrodnik, pilnie przykazując, żebym polecenia wykonywał dokładnie w myśl jego koncepcji. Dość szybko doszedłem do wniosku, że koncepcja mojego pryncypała była raczej baśniowa niż realistyczna i zaproponowałem mu inny wariant. Chodziło o wykorzystanie płynącego obok strumienia dla utworzenia niewielkiego stawu w ogrodzie. Gospodarz próbował przechytrzyć przyrodę, widocznie we wczesnej młodości naczytał się sporo o radzieckich metodach zawracania rzek w drugą stronę, co ja akurat w delikatny sposób poddałem w wątpliwość, rysując realny plan, niezgodny z baśnią, ale zgodny z prawami przyrody. Szwed od razu powiedział „nie”, ale na drugi dzień nie był już taki pewny siebie i przychylił się do moich racji. Patrzył jednak podejrzliwie na to, co robię, kręcił się jak pies za własnym ogonem, w końcu nie wytrzymał i zapytał, skąd mogę wiedzieć to, co wiem, przecież nie jestem ogrodnikiem. A ponieważ nie jestem, więc cała ta nasza robota będzie diabła warta. Prawie płakał, kiedy o tym mówił.
– Słuchaj! – powiedziałem wreszcie z mocą. – Mój dziadek był znanym w Polsce specjalistą od melioracji, a ja mu wielokrotnie pomagałem w pracy. Taką robotę mam w małym palcu!
Nastrój od razu się zmienił. Mój pomysł nabrał profesjonalnej wiarygodności, dziadek meliorant to jest to, pracę zakończyliśmy tak sensownie, że gospodarz wyprawił przyjęcie dla sąsiadów, aby pochwalić się, jakie cudo wykopał mu przed domem specjalista z Polski, a ja nie widziałem powodu, by wyjaśnić, że ogród mojego dziadka mieścił się w dwóch skrzynkach na kwiaty i właśnie w tych skrzynkach dziadek robił przepływ, aby korzenie nie zgniły.
Tak na marginesie warto dodać, że Polacy mieszkający na stałe w tym kraju mają u Szwedów doskonałą opinię, co bierze się stąd, że tradycyjna polska zaradność zawsze dawała przyzwoite i wymierne ekonomicznie rezultaty, a to już podnosiło wartość człowieka w oczach sąsiadów. Odwiedzając różne zakątki Szwecji, nie spotkałem Polaka, któremu by się kiepsko powodziło. To nie żaden cud, ale zwykłe tyranie w piątek i świątek pozwalało naszym bogacić się w tempie o wiele szybszym niż szwedzkim sąsiadom, dla których osiem godzin oznacza zawsze koniec dnia pracy, a soboty i niedziele to dni święte, aczkolwiek nie zawsze i nie wszędzie.
Pracuje się różnie i niekoniecznie legalnie, bo przecież praca na czarno kwitnie na całym świecie, a Szwecja wcale od takich zwyczajów nie odstaje, chociaż mieszkańcy tego kraju nie lubią o nielegalnej pracy głośno mówić. Pracują na czarno Szwedzi, pracują też cudzoziemcy. Oczywiście dawne eldorado, chociażby dla polskich wakacjuszy, skończyło się u progu lat dziewięćdziesiątych, kiedy to przelicznik walutowo‑złotowy stracił swoją dotychczasową atrakcyjność. Kiedyś na truskawkowym polu można było spotkać doktorów nauk wszelakich, docentów, inżynierów, specjalistów z różnych dziedzin, a szwedzcy plantatorzy przechwalali się między sobą hasłem: „Ja już mam swojego Polaka”. Dzisiaj na zarobek do Szwecji przyjeżdża tylko „ściana wschodnia”, Kielecczyzna i ktoś tam jeszcze z Wybrzeża, bo blisko.
Chętni do pracy jeżdżą od wioski do wioski, wypatrują silosu, bo to oznacza, że właścicielem jest panisko na wielu hektarach, i kolędują zazwyczaj w te słowa: „My chcieć arbajt, czy wy mieć już arbajter?”. Najlepszy arbajt jest u ogrodników.
Płacą po 50, czasem po 60 koron za godzinę; taki arbajt trwa dwa albo i trzy miesiące. Chłopaki spod Augustowa mogą tu odkuć się za swoje bezrobocie, zresztą największe w kraju. Inni się krzywią. Cóż dzisiaj znaczy 50 koron? Jedzenie trzeba kupić, benzynę i jeszcze zaoszczędzić. Za mało! Siedemdziesiąt byłoby w sam raz. Niby racja, ale nikt nie chce tyle zapłacić, więc pracuje się za pięćdziesiąt.
Kiedy Polka sprząta u Szweda, czuje się trochę głupio. Przyjechała z niebogatego kraju i taka praca upokarza ją w jakimś stopniu. Bierze, ile dają. Natomiast młode Francuzki lub Angielki, które przecież także przyjeżdżają na letni zarobek, sprzątają bez kompleksów. Mają poczucie własnej wartości, własnej historii opromienionej sukcesami – demonstrują naturalność i większą pewność siebie niż ich szwedzki pracodawca, a nawet ostro targują się o cenę.
Przypomniała mi się batalia, dla odmiany w wydaniu szwedzkiej policji, jeszcze z roku 1979, kiedy to na truskawkowych polach pełno było Hindusów i Chińczyków, ale jednak najwięcej Polaków. Szwedzkie związki zawodowe ustaliły, że plantatorzy truskawek zatrudniają zbieraczy na czarno, a to jest przecież zabronione. Powinni zatrudniać w pierwszym rzędzie obywateli szwedzkich, do tego legalnie. I wysłali tabuny policjantów na plantacje. Być może przestępcy w miastach mieli akurat dni wolne od pracy.
Radio, telewizja i prasa ścigały się w ukazywaniu rezultatów pogromu. Liczba kar, wydaleń z kraju, czarnych stempli w paszportach była naprawdę imponująca. Praworządność zwyciężyła i odtąd na wszystkich plantacjach były miejsca tylko dla Szwedów. To znaczy: plantator siedział i płakał, czekając, aż jakiś rodak pofatyguje się zrywać jego truskawki.
W następnym roku truskawki zgniły. Duża to strata, bo Szwecja jest poważnym eksporterem tych owoców. A zgniły, bo młodzież do rwania nie przyszła, czemu wcale się nie dziwię, jako że do tej roboty trzeba mieć wyjątkowo giętki kręgosłup. Cudzoziemców zaś nie przyjmowano. Szlaban to szlaban!
Chłopi klęli na ekranie telewizora, bez cenzury, i szczerze głosili, że rząd jest do dupy. Związki zawodowe uparły się jednak i nie odpuściły, za to policja, która lubi być przyjacielem ludzi, a nawet przyjacielem plantatorów, dała spokój. W kolejnym roku znowu przyjęto do pracy zagranicznych wakacjuszy i znowu na czarno. Policja, która na polecenie związków zawodowych miała „coś z tym zrobić”, przyjęła taktykę, z której wszyscy byli zadowoleni. Szef komendy miejskiej lub wojewódzkiej dzwonił mianowicie do plantatora i zaczynał w te słowa:
– Svensson? Hej! Podobno u ciebie pracują na czarno jacyś Polacy!
– Coś podobnego! – oburzał się Svensson. – U mnie? To nieprawda!
– Domyślamy się, że nieprawda, ale musimy sprawdzić.
– Jeżeli musicie, to przyjedźcie. Może o czternastej?
– OK, będziemy o czternastej.
Wszyscy wiedzą, że truskawki rwie się do południa, a najwyżej do trzynastej, bo potem trzeba je odstawić do punktu skupu, póki jeszcze są świeże. Policja też to wie, ale przedstawienie musi trwać. Zgodnie z umową ktoś z komisariatu przyjeżdża o czternastej, rozgląda się na wszystkie strony, stwierdza, że nikogo nie ma, pisze raport, że owszem był, czarnorobów nie zastał, gospodarz – tytan pracy – osobiście zebrał swoje plony. No i dobrze, formalności stało się zadość, szwedzkie truskawki zostały ocalone.
Głośno o tym się nie mówi, ale niepisana zasada podaje, że gdy jedna instytucja robi błąd, narażając na straty jakąś wartość materialną, to druga instytucja jest upoważniona do korekty tej decyzji, zanim ktoś zostanie niesprawiedliwie poszkodowany. W Szwecji niemożliwa byłaby polska afera sprzed kilkunastu lat z osławionym Romanem Kluską i jego Optimusem, a także z podobnymi przypadkami, w których prokuratura wspólnie z urzędem podatkowym (a przed wyrokiem sądowym) likwiduje firmę zatrudniającą kilkaset osób, bo ktoś złośliwie podkablował właściciela, że robi coś nie tak jak trzeba. Sto razy ktoś w Szwecji wyciągnąłby takie przedsiębiorstwo z opresji, nie dopuszczając do upadku. I wcale nie z racji jakiegoś szczególnego miłosierdzia, ale wskutek pragmatycznego podejścia: Po co narażać skarb państwa na płacenie zasiłków ludziom, którzy nagle stracili pracę, jeżeli jest człowiek, który płaci im z własnej kieszeni?
W Polsce takie sprawy przywykło się załatwiać przy pomocy walca, który „przyjdzie i wyrówna”. Najpierw organizuje się „sprawiedliwość” w prokuratorskiej aranżacji, a potem zobaczy się, co dalej. Absolutny brak odpowiedzialności za wydawanie publicznych pieniędzy!
Jako reportażysta najpierw „Prawa i Życia”, a później „Gazety Sądowej” miałem niejedną okazję oglądać to wszystko na własne oczy. Mechanizm nieodpowiedzialności jest prosty: właścicielowi firmy stawia się zarzut, że oszukuje państwo; właściciel przedstawia dowody, że to nieprawda – gra w urzędowego ping‑ponga przeciąga się, firma zostaje zawieszona na czas trwania śledztwa. Inaczej mówiąc, trzy lub cztery setki pracowników idą na bezrobocie, ale zasiłek wypłaca im skarb państwa, czyli ja, moi znajomi i nieznajomi, zamiast, jak przedtem, właściciel firmy. Po trzech latach przepychanek sąd uniewinnia właściciela, ale firmy już nie ma i nie będzie. Ani urząd skarbowy, ani prokuratura nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za spowodowanie strat dla właściciela i dla państwa. Państwo nikogo nie obchodzi, liczy się tylko „zagroda”, czyli własne poletko, na którym można flekować kolejnych przedsiębiorców, bo za każdym flekowaniem idzie nagroda, niezależnie od wyroku sądowego.
W Szwecji nie mówi się o wartościach chrześcijańskich, co akurat u nas słychać niemal po każdym włączeniu telewizora, ale to parlament szwedzki zabronił stosowania wysoce nieetycznego uboju rytualnego zwierząt przez ludność wyznającą islam lub judaizm, podczas gdy w Polsce jest to wciąż dozwolone, bo – jak twierdził były minister rolnictwa – „demokracja nie może stawiać ograniczeń tego rodzaju”.
Tymczasem w kraju, gdzie nie istnieją takie zażyłości międzyludzkie jak u nas, gdzie naprawdę człowiekowi daleko jest do człowieka, karetka pogotowia przyjeżdża jednak szybciej niż w Polsce, urzędnik nie krzywi się na widok obywatela, mentalność zagrodowa w ogóle nie wchodzi w grę, a gdy na skutek poślizgu na ośnieżonej drodze ktoś wjedzie do rowu, zaraz zatrzyma się pięciu kierowców, aby go stamtąd wyciągnąć. I nie wynika to ze szczególnej sympatii do kierowcy poszkodowanego przez własną brawurę, ale z zamiłowania do porządku. Można długo dyskutować, czy to dobrze, czy źle, ale kto wie – może właśnie ten porządek jest dzisiaj najważniejszy?
Podobno diabła każdy ma za skórą, ale nie jest to powód, aby z tym diabłem żyć w Szwecji na co dzień, a do tego publicznie. Wizyta u dermatologa też nie daje gwarancji wyleczenia takich akurat dolegliwości skórnych. Diabła trzeba nastraszyć. Aaa!
Tego lata rozlokowałem się w miejscowości Gesunda, położonej w regionie Dalarna, mającego opinię najpiękniejszego zakątka Europy z racji jego przyrodniczych wspaniałości. Dalarna rozciąga się między granicą norweską a Zatoką Botnicką, między dwusetnym a czterechsetnym kilometrem powyżej Sztokholmu. Jest to najwspanialszy raj dla miłośników dzikiej przyrody.
Chyba tylko palm brakuje.
Była upalna niedziela, a jeżeli komuś wydaje się, że w północnej Szwecji przymarza się do skał nawet latem, to od razu informuję: plus trzydzieści pięć stopni w cieniu! Rzadko tak grzeje, ale wtedy akurat grzało. Leżałem pod drzewem w hamaku, gdy nagle coś zaryczało. Niby ludzkim głosem, lecz wcale nie po ludzku. Ki diabeł?
Upał upałem, ale ponieważ nie wyłażę nawet na krok z cienia, więc palma nie wchodzi w grę. A tam, po drugiej stronie obszernego domu, ktoś używa sobie na cały regulator. Zwlokłem się z wygodnej huśtawki i ostrożnie podreptałem aż do rogu budynku. Wystawiłem dyskretnie głowę.
Było ich dwóch. Niklas, czyli mój gospodarz, redaktor naczelny wielkiego magazynu kolorowego i… krzak jaśminu.
Od razu uprzedzam, że ten drugi milczał. Niklas natomiast zachowywał się jak byk na arenie, tyle że wygadany. Krzyczał to za delikatnie powiedziane – ryczał! Wygrażał pięściami jaśminowi, próbował go kopać, pluł na niego, boksował, a tamten nic. Pachniał tylko, jak zwykł robić to co roku w lipcu.
Najpierw myślałem, że Niklas zwariował. Tyle „diabłów”, „piekieł” i „pieczonych świń” posyłał ciurkiem swojemu przeciwnikowi, jakby się obawiał, że krzak go przegada.
– Zabiję cię, ty piekielny diable! Ty draniu! Szmato wędzona!
Nieuku! Dyletancie! W mordę ci dam!
I tak dalej.
Słuchałem tego monologu przez kwadrans. Potem Niklas się zmęczył, zamknął buźkę, odsapnął i usiadł. Na zmaltretowanej emocjami twarzy zakwitł uśmiech. Delikatnie przyciągnął do siebie gałąź obwieszoną białymi pąkami, obwąchał wszystkie po kolei, wstał z miejsca, zanucił coś wesołego i raźnym krokiem wszedł do wnętrza domu.
Wyglądał, jakby narodził się na nowo.
Z czasem przekonałem się, że takie misterium odprawiał Niklas mniej więcej raz w tygodniu. Jaśmin nie był jego jedynym przeciwnikiem. Równie dobrze rozprawiał się z kasztanem, jałowcem, brzozą i kilkoma innymi drzewkami porastającymi letnią rezydencję naczelnego redaktora.
Gdy jakiś czas temu w Sztokholmie rozmawiałem z jego podwładnymi, wszyscy piali z zachwytu.
– Taki szef to anioł! Jeszcze nigdy nikomu nie powiedział złego słowa!
A teraz mogłem sobie skojarzyć tamte słoneczne opinie z burzliwym zachowaniem się Niklasa na terenie jego własnej posiadłości. Przecież w trakcie pojedynku z jaśminem Niklas bije, kopie, wyzywa od najgorszych, obraża seryjnie… swoich pracowników oraz przyjaciół! Stary doktor Freud miałby tutaj najlepsze potwierdzenie swoich, kwestionowanych przez niedowiarków, teorii. Niklasa stać na bycie aniołem (czytaj: doktorem Jekyllem) w pracy, ponieważ w razie potrzeby potrafi zamienić się w Mr. Hyde’a i wyrzucić z siebie negatywne emocje, których za żadną cenę nie chciał ujawnić publicznie.
* * *
Wieczorami do Niklasa przyjeżdżali jego znajomi z polowań lub z wędkowania. Nie byle jacy znajomi: dyrektor szpitala, sędzia Sądu Najwyższego, inspektor policji, pastor z pobliskiego kościoła oraz inżynier od melioracji. Goście byli już tak bardzo oswojeni z moim gospodarzem, że chcąc nie chcąc to właśnie ja stałem się, przynajmniej w pierwszy weekend, obiektem ich najwyższego zainteresowania. Objechali już pół świata, ale w Polsce nigdy nie byli, więc jeden przez drugiego pytali mnie o… o wszystko.
– Czy na polskich drogach jeżdżą już jakieś samochody, czy jeszcze furmanki, bo kiedyś telewizja wyświetlała jakiś czarno‑biały film o Polsce i tam jechały same furmanki?
– Czy w Polsce jest dużo samobójstw, bo ludzie mówią, że jak tylko Polacy przyjeżdżają do Szwecji, to zaraz idą do lasu, zbierają grzyby i nawet je jedzą, czego żaden normalny Szwed nigdy nie robi?
– Czy polscy rolnicy używają już gdzieniegdzie maszyn rolniczych, czy nadal koszą zboże kosami?
I tak dalej w podobnym wystroju.
Starałem się odpowiadać bardzo taktownie choćby dlatego, aby któryś z vipów właśnie mnie nie zidentyfikował na jednej z tych furmanek, którą widział w rodzimej telewizji. Powoływałem się na kalendarz, przypominałem, że mamy już wiek dwudziesty pierwszy, Internet i takie tam różności, ale nie byłem pewien, czy mi wierzyli. Satysfakcja przyszła z innej strony.
Działo się mianowicie tak, że w odległości dwóch kilometrów od obszernej wiejskiej daczy Niklasa ktoś założył niewielką hodowlę świń. Niby robił to ekologicznie, bo nie czuło się jakichś nieprzyjemnych zapachów, za to much było co niemiara. Niklas prawie nie rozstawał się z klapką, którą tłukł uciążliwe owady na lewo i prawo, a w każdym kącie porozwieszał lepy. I właśnie podczas tej pierwszej rozmowy na polskie tematy przypomniał mi się pewien polski wątek.
– Wiecie co, panowie? – zagaiłem z niewygórowaną dawką złośliwości. – W Polsce już prawie nikt nie wiesza lepów na muchy. W sklepach ogrodniczych można kupić od kilku lat skuteczne preparaty. Wystarczy posmarować nimi futryny drzwi i okien, a przez całe lato żadna mucha nie wejdzie do środka. Ludzie biorą to nawet na wczasy i zabezpieczają w ten sposób domki kempingowe…
Od razu stałem się obywatelem nowoczesnego kraju! Preparat na muchy? Przecież to prawie cud!
Nie powiedziałem, że ten preparat dostałem od prostego, wiejskiego chłopaka, który z tą nowoczesnością obcował na co dzień już przez jakiś czas. Niklasowe vipy straciłyby swoje wyuczone przekonanie o wyższości ichniej cywilizacji nad wszystkim, co jest nieszwedzkie. Ba, a nuż następnego ranka ujrzałbym ich wszystkich na regulaminowych modłach pod krzakiem jaśminu?
* * *
A swoją drogą muszę przyznać, że tak efektowny, „jaśminowy” sposób rozładowywania agresji wzbudził moje najwyższe zainteresowanie. Kiedy w kilka miesięcy później, po powrocie do kraju, potrąciła mnie ciężarówka jadąca chodnikiem w centrum Warszawy, bo ulica była akurat zakorkowana i nie dało się normalnie jechać, a kierowca pozdrowił mnie tradycyjnym: „Jak leziesz, baranie!”, uśmiechnąłem się do niego, pobiegłem do domu, zamknąłem się w windzie i przez zaciśnięte zęby ryknąłem:
– Ty taki nie taki synu nieznanego żołnierza! Taka twoja mamuśka! A ojczulek też nie lepszy! Niech cię szlag trafi! A Instytut Niepamięci Rozrywkowej niech ci teczkę ufunduje!
W trakcie pantomimicznej walki z wyobrażonym kierowcą ciężarówki czułem, jak ogarnia mnie błogość i miłość do ludzi. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nagła interwencja ekipy konserwującej windę.
– Co się stało?
Psiakrew! Jak znam życie, to gdyby zaszła potrzeba, przyjechaliby w dwie godziny później.
Tak więc nie udało mi się odreagować agresji do końca, byłem nieuprzejmy dla sąsiadów i zły na żonę, a dzieciom nie kupiłem cukierków. Aby więc stać się zaprogramowanym aniołem, pojechałem następnego dnia do lasu celem odrobienia zaległości. Gdy tylko zacząłem wydzierać się do muchomora sromotnikowego, który wyrósł na mojej drodze zamiast oczekiwanego borowika, usłyszałem szczekanie psów z pobliskiej wioski, zresztą coraz bliższe, wsiadłem więc do samochodu i odjechałem. Uznałem, że w Polsce nie da się być miłym dla ludzi, bo za duży tłok.
W Szwecji panuje luz. Nie chodzi nawet o to, że można wykrzyczeć się swobodnie i nikt nie powie człowiekowi złego słowa, gdy tylko zorientuje się, że chodzi o autopsychoterapię, ale też o zwyczajny fizyczny luz. Tylko dziewięć milionów obywateli i nikt nie namawia z ambon, aby się podwoić czy potroić!
* * *
Niklas ma 46 lat, dwie żony i psa wyżła. Wyżeł aportuje kaczki, do których jego pan bezlitośnie strzela podczas polowań. Jeżeli chodzi o żony, to jedna ma 48 lat i jest już byłą żoną, a druga ma 28 lat i jest konkubiną, czyli sambo. Po szwedzku sammanbo znaczy mieszkać razem, ale praktyczni językoznawcy skrócili słowo, wyszło coś, co najpierw kojarzyło mi się z Bambo, później po prostu przywykłem do prawdziwego znaczenia.
Jeżeli twierdzę, że Niklas ma dwie żony, choć nie Arab, to wcale nie żartuję, bo starsza z nich, Barbro, mimo że rozwiedziona i samotna, wciąż pełni funkcje opiekuńcze wobec Niklasa i jego sambo, Heleny. Latem w każdą niedzielę o trzynastej Niklas i Helena meldują się u Barbro na obiedzie. Nie jest to zwyczajna wyżerka, ale konfesjonał z poczęstunkiem, jako że za każdym razem Niklas tłumaczy swojej starej umiłowanej, dlaczego teraz miłuje taką młodą. Może nie dosłownie, ale przecież Niklas relacjonuje szczegółowo, jak Helena dba o niego, jaka jest tolerancyjna, jak nie obraża się, gdy on bałagani wokół siebie, i jak źle byłoby, gdyby inna kobieta (na przykład Barbro, ale o tym sza!), a nie Helena, zajmowała miejsce u jego boku.
Gdy już wyspowiada się Niklas, do głosu dochodzi Helena. Opowiada, jak trudnym człowiekiem jest jej sambo, ile cierpliwości trzeba mieć, aby znieść jego fanaberie, i jak fatalnie bywa w domu, gdy chłop wyjedzie na dalekie polowanie albo na ryby.
Barbro protekcjonalnie kiwa głową, uśmiecha się jak dobry sędzia do skruszałych rozbójników, ale w jej oczach widać naganę. Gdyby Niklas wziął sobie za żonę osobę o kilka lat starszą od siebie, jak to robi znakomita większość Szwedów, wszystko byłoby OK, szwedzka moralność byłaby uhonorowana, a ludzie nie powiedzieliby złego słowa. Wprawdzie Niklas, jako dziennikarz, reprezentuje wolny zawód, jest prawie artystą, przysługują mu pewne obyczajowe przywileje, lecz mimo wszystko porządek musi być. A porządek w Szwecji jest ciągle sprawą najważniejszą, więc takie niedobrane małżeństwo godzi w stabilność rodziny. Co by było, gdyby wszyscy Szwedzi żenili się z młodszymi od siebie Szwedkami? Tragedia narodowa! Z pierwszego programu telewizji szwedzkiej wiadomo przecież, że kobieta żyje dłużej niż jej chłop i z tego względu tenże chłop musi być odpowiednio młody, w każdym razie młodszy od swojej żony, aby nie umarł zbyt wcześnie i nie osierocił swojej połowicy w jakiejś nieprzyzwoitej chwili.
Barbro jest kobietą taktowną, toteż nie głosi swoich złotych myśli prosto z mostu, lecz używa ogólników, mówi nie o Niklasie i jego sambo, ale o rodzie męskim i żeńskim. Że czytała w jakimś uczonym piśmie o takich, którzy bezmyślnie wzięli ślub mimo ogromnej, bo dziesięcioletniej różnicy wieku na niekorzyść pana młodego (czytaj: pana starszego), a potem wyszły z tego straszne komplikacje seksualne, bo pan młody (czytaj: pan starszy) nie wyrabiał normy narzuconej przez pannę młodą i zapił się z rozpaczy na amen.
Niklas i Helena skwapliwie kiwali głowami, co mogło tylko oznaczać, że solidaryzują się z Barbro i potępiają jednogłośnie tamtych za niewykonanie planu. Na zakończenie gospodyni wydobyła deser z lodówki, co odebrałem jako jednoznaczne rozgrzeszenie dla dwojga straceńców.
Niklas zarabia świetnie, ale wieczorami lubi robić sobie bilans wydatków, liczy wszystko co do grosza, cieszy się, gdy zaoszczędzi pięć koron. Jeszcze nigdy nie zauważyłem, by do swojej sambo odezwał się w takie mniej więcej słowa:
– Masz tu pięć stów i kup sobie coś.
Żadne coś! Sambo musi uzasadnić każdy zakup, nie ma tam miejsca na improwizację.
* * *
W rok później Niklas przyjechał do Warszawy, zainstalował się w hotelu Marriott i zadzwonił do mnie, bo wiedział, że o tej porze będę akurat w rodzinnym kraju. Powiedział tak:
– Rzuciłem wszystko w diabły! Pracę, sambo, mieszkanie w Sztokholmie, a teraz chcę sprzedać swoją toyotę celikę. Pomóż mi zrobić ogłoszenie w gazetach.
Okazało się, że jakiś nadgorliwy lekarz wykrył u Niklasa raka w płucach. Dał mu nawet termin na przeżycie: trzy miesiące. Co by nie gadać, czasu było niewiele i należało jeszcze przed śmiercią uporządkować swoje ziemskie sprawy. Niklas w Szwecji czuł się fatalnie, w Polsce nie miał żadnych dolegliwości. Innego by to zastanowiło, Niklasa nie. Uważał, że rak się przyczaił i lada chwila zaatakuje, trzeba więc załatwić wszystkie sprawy, kiedy ten rak śpi.
Najpierw wyjaśnił Helenie, że nie chce łamać jej życia, oddał jej własne mieszkanie, sobie zostawił tylko dom na wsi, zapewne na sarkofag. Z pracy też zrezygnował, bo nie życzył sobie, aby ktokolwiek zwracał się do niego jeszcze za życia per „nieboszczyku”, a teraz przyjechał do Polski, aby sprzedać luksusowy samochód i trochę sobie pomieszkać. Żadnych lekarstw nie przyjmował, bo i tak nie pomogą, natomiast papierosy owszem. Przedtem wypalał jedną paczkę dziennie, teraz trzy.
Samochodu nie udało się sprzedać. Był piekielnie drogi, a poza tym trzeba go było kupić za gotówkę. Ale ludzie przychodzili, oglądali, klepali po karoserii, mówili: „Ale, k…, wóz!” i szli dalej.
Za to samego Niklasa upodobała sobie pewna panienka, nie żadna tam hotelowa Klaudia, lecz moja znajoma, Krysia, która nigdy nie została skażona ideologią rozwiedzionej Barbro i miała niepohamowany ciąg do starszych mężczyzn. Niklas opędzał się od niej, jak tylko mógł, tłumaczył, że już go nie ma, że trup i że jako nieżywy stroni od ludzi – nic nie pomagało.
Krysia mówiła nieźle po angielsku, więc dawała sobie radę z żyjącym jeszcze nieboszczykiem, ten zaś nawet do siebie gadał już tylko po angielsku, a gdy mnie wyrwało się coś po szwedzku, udawał, że nie rozumie.
– Wiesz co? – tłumaczył z miną pełną bólu. – Po szwedzku to ja ostatnio rozmawiam tylko ze swoim psem.
Po miesiącu pobytu w Marriocie, kiedy to usiłował sprzedać samochód, aby zarobić na złotą trumnę, wyjechał do Szwecji. Przed wyjazdem potwierdził, że od tej pory będzie bardzo dbał o to, aby stronić od ludzi.
Po roku zadzwoniłem do Gesundy. Odpowiedziała sekretarka automatyczna po angielsku, ale głosem Niklasa. Oznaczało to mniej więcej tyle, że chłop żyje, ale – jak zapowiadał – stroni.
Po dwóch latach odwiedziła mnie Krysia. Powiedziała, że Niklas ją rzucił, bo intensywnie szykuje się na tamten świat i nie chce nikomu łamać życia. Błagała, by pozwolił jej zostać aż do śmierci – nie pomogło. Objawów groźnej choroby nie zauważyła, niewykluczone, że smoła z sześćdziesięciu wypalanych dziennie papierosów zniszczyła raka dokumentnie.
I to na razie wszystko o Niklasie. Był redaktorem naczelnym przez piętnaście lat. Miał dwie żony, polską kochankę, pieniądze i dostatnie życie. Od kilku lat ma już tylko nadzieję, że niebawem umrze. Póki co, żyje i ma się dobrze. Nie jest też wykluczone, że kiedy ja to wszystko piszę, on akurat stoi przed jaśminem i psioczy co sił w wypalonych płucach na tego lekarza, który postawił mu taką piekielną diagnozę. Ponieważ, jak mogłem się przekonać, jest to najlepsza metoda na zregenerowanie nadwerężonego układu nerwowego, podejrzewam, że Niklas dożyje w dobrym zdrowiu do setki.
Nie jestem tylko pewien, czy da się to zweryfikować, bo Niklas wciąż stroni.
W dziejach każdego kraju istnieją okresy, które chętnie zostałyby przez jego mieszkańców wymazane z kalendarza na zawsze. Niestety, mimo pobożnych chęci, historii nie da się ani ulepszyć, ani też poprawić – trzeba się do niej przyzwyczaić.
Zbiorowe bajdurzenie
Moda na czarownice zaczęła przemijać na południu Europy w drugiej połowie XVII wieku. Po roku 1675 już tylko kilka krajów, a wśród nich Austria, Węgry, Niemcy i Polska, polowało na czarownice.
Mniej więcej w tym czasie doświadczyła swojej narodowej paniki także Szwecja. Procesy miały tam jednak charakter odmienny, jako że prawo szwedzkie wymagało, aby potwierdzenie podejrzeń o czary dokonało się głosami sześciu świadków albo jednym głosem samej podejrzanej. Jeżeli takie warunki nie zachodziły, czarownicy nie wolno było skazać na śmierć.
Stała się jednak rzecz dość nieoczekiwana. Mianowicie na północy kraju, w pięknym pod względem krajobrazowym regionie Dalarna, mnóstwo dzieci lubiło słuchać legend o czarownicach nawiedzających jakieś mityczne polany, gdzie odprawiały imieniny lub urodziny.
Po pewnym czasie dzieci tak zasugerowały się historyjkami, że zaczęły opowiadać na prawo i lewo, jakoby to ich właśni rodzice lub sąsiedzi, a nawet starsi koledzy zabierali ich na taki szwedzki sabat.
5 lipca 1668 roku piętnastoletni Eryk Ericson uświadomił pastora z Elfdal (Dolina Elfów) w Dalarnie, że osiemnastoletnia Gertruda Svenson porywa dzieci, aby potem ofiarować je diabłu.
W jakiś czas później dziewczęta i chłopcy z Dalarny zaczęli oskarżać różne kobiety o to, że z nakazu diabła zabierały ich ze sobą, kiedy leciały na sabat, czyli na jakąś szwedzką Łysą Górę.
Już wkrótce Dalarna zaczęła być głośna w Sztokholmie. Oczywiście nie z powodu piękna krajobrazu, ale z racji diabła, który tam się przyczaił i zawładnął duszami setek dzieci. Panujący wówczas król Karol XI zarządził, aby pastorzy wygłaszali wychowawcze kazania oraz odprawiali modły. Diabeł jednak okazał się bardzo odporny na te zabiegi. W Dalarnie coraz więcej nastolatków czuło na sobie jego piekielną presję. Coś trzeba było zrobić z tym fantem. A nuż niepostrzeżenie pojawiła się tam armia duńska, aby zawładnąć krajem? Może żołnierze przebrali się za diabłów i chcą wypędzić mieszkańców z ich własnych domów?
13 stycznia 1669 roku w Dalarnie pojawiła się liczna i eskortowana przez wojsko komisja śledcza. Na powitanie wyszedł 3‑tysięczny tłum, który domagał się natychmiastowego ukarania winnych, czyli tych czarownic, które tak nabroiły w regionie. Już następnego dnia komisja rozpoczęła przesłuchania trzystu dzieci oraz zadenuncjowanych przez nie czarownic.
Przelot na żerdzi
Dzieci poczuły się w roli przesłuchiwanych, jakby urosły im skrzydła. Plotły, co im ślina na język przyniosła. Zeznawały, że czarownice urządzały sobie ranking, bo każdej zależało na tym, aby na sabat przyprowadzić jak największą liczbę dzieci, a ta, która zwycięży, zajmie wysokie miejsce na diabelskiej liście zasłużonych. Jeżeli ta czy tamta czarownica nie przyprowadziła obowiązkowej piętnastki, wówczas diabeł bił je czym popadło.
Lecąc na sabat, owe panie dosiadały różnych zwierząt, ale przeważnie kozłów.
Kiedy dostojni komisarze królewscy pytali, jak mogło się zmieścić piętnaścioro dzieci na jednym koźle, odpowiadały, że czarownica wpychała długą żerdź kozłowi w zad, a na takiej żerdzi mogło zmieścić się nawet więcej niż piętnaścioro dzieci.
Lot takim niebotycznym wehikułem trwał dość długo, bo Szwecja jest rozległym krajem, a kończył się w Blakulli, gdzie na wszystkie strony rozciągała się piękna soczysta łąka. Kiedy czarownice z dziećmi wylądowały i wyciągnęły kozłom żerdzie z tyłków, zwierzaki zajęły się chrupaniem trawy.
Wprawdzie na żadnej szwedzkiej mapie nie dopatrzono się miejscowości o nazwie Blakulla, ale śledztwo trwało nadal. A ze śledztwa wynikało, że sabat zaczynał się od uczty. Na pierwsze danie był kapuśniak ze słoniną, na drugie chleb z masłem, ser i mleko. Po uczcie następowała część artystyczna. Młodsze dzieci baraszkowały, zaś starsze uprawiały miłość z czarownicami przy dźwiękach muzyki.
Potem diabeł nakazał dzieciom wpisać się własną krwią do piekielnej księgi pamiątkowej, a kiedy już to nastąpiło, ochrzcił każde po kolei. Diabeł miał czerwoną brodę, nosił wysoki kapelusz z frędzlami, niebieskie pończochy i długie podwiązki. Krótko mówiąc – wyglądał jak wiejski drużba weselny i był w doskonałym humorze, chyba że za mało dzieci złożyło mu wizytę, wtedy bił wszystkich kijem. Po tym pobiciu dzieci miały siniaki i blizny.
Salomonowy wyrok
Sędziowie w skupieniu odnotowywali zeznania, a dopiero później zaczęli szukać siniaków u małych świadków. Niczego nie znaleźli, ale zaraz usłyszeli opowieść o tym, że czarownice swoją mocą sprawiły ich nagłe wyleczenie.
Zeznawały również przerażone czarownice. Od samego początku nawet nie próbowały zarzucić kłamstwa dzieciakom, bo były przekonane, że nikt nie uwierzy w żadne tłumaczenia. Gdy więc sędziowie zażądali okazania mocy diabelskiej, odpowiadały, że w tym bałaganie utraciły całkowicie moc.
Sędziowie udali się na długą nocną naradę, a zachwycone sobą dzieci nie mogły zasnąć z wrażenia, tak im się spodobała rola, w jakiej wystąpiły przed dostojnymi sędziami ze stolicy kraju.
Początkowo zaistniały obawy, że komisja odjedzie z przysłowiowym kwitkiem, bo prawnicy wchodzący w jej skład zgłaszali zastrzeżenia co do wiarygodności zeznań dziecięcych i zamierzali umorzyć sprawę. „Na szczęście” w porę zareagowali duchowni, również członkowie komisji, którzy wyperswadowali swoim świeckim kolegom taką lekkomyślność, powołując się na psalm biblijny mówiący o ustach niemowląt jako krynicy prawdy Bożej. Był to argument przekonywający.
Następnego dnia sędziowie odczytali nazwiska wybranych 23 czarownic, które przyznały się do winy i teraz miały zostać spalone na stosie. Tego samego dnia wykonano wyrok. Tłum patrzył, jak kobiety wyły z bólu, ale nikt jeszcze nie reagował, bo księża dyżurni przekonywali, że dzięki bólowi diabeł również usmaży się w ogniu.
Potem komisja zabrała się do 47 kobiet, które nie przyznawały się do udziału w konferencjach z diabłami. Ponieważ były bardzo uparte, czego sędziowie nie mogli spokojnie znosić, poszły na stos co do jednej. Tłum cieszył się i klaskał, dzieci śmiały się z radości, a czarownice płonęły żywcem.
Niestety, komisja wcale nie miała zamiaru odjechać od razu do Sztokholmu. Po kolejnej debacie sędziowie ustalili, iż niektóre dzieci są już tak zainfekowane wpływem diabelskim, że nie ma dla nich miejsca na tej ziemi.
Ludzie nagle przestali się śmiać, a przerażeni rodzice nie mogli uwierzyć własnym oczom, kiedy żołnierze odbierali im płaczące dzieci, przywiązywali do kłód drewna, które cała wieś wcześniej ułożyła w eleganckie stosy i – podpalili. Nikt już nie bił brawa, nad wioską zaległo przerażenie.
Przy akompaniamencie przeraźliwego narzekania dorosłych piętnaścioro dzieci zostało spalonych żywcem.
Komisji nie wystarczyło również i to morderstwo. Aby sprawiedliwości stało się zadość, pięćdziesięcioro młodszych dzieci skazano na wychowawczą chłostę, po której kilkoro z nich zmarło. Dopiero wtedy komisja z czystym sumieniem powróciła do stolicy.
Plaga czarowników i czarownic
Wydarzenia w Dalarnie nie podziałały odstraszająco na urzędników królewskich, nie pobudziły do refleksji. Procesy o czary trwały więc nadal na terenie całej Szwecji.
W latach 1674 i 1675 na północy kraju, w Angermanlandii, rzadko zaludnionej krainie leśnej, tylko w trzech parafiach spalono 70 osób.
Pech chciał, że w tym samym roku 1675 czarownice pojawiły się w samej oświeconej stolicy kraju. Mieszkańcy zaczęli oskarżać się wzajemnie o najgorsze czary, plaga tych oskarżeń rosła z dnia na dzień, w końcu doszło do tego, że wszyscy mieszkańcy zasłużyli na renomę czarowników. Państwu groził prawdziwy dramat, bo zanosiło się na to, że kat, który wrzuci na stos czarownika lub czarownicę, za chwilę sam zostanie wrzucony w to samo miejsce przez innego kata, tamten znowu przez innego i w końcu Szwecja zarośnie lasem od morza aż po granicę z Norwegią.
Kościół, czując, co się święci, zaczął wzywać do ogólnego postu, żalu za grzechy i do publicznych modlitw, co i tak niewiele dało, bo więzienia były pełne czarowników płci obojga, a inni czarownicy mieli wyznaczony areszt domowy w oczekiwaniu na zwolnienie się miejsc za kratkami.
Król, któremu ciągle wydawało się, że na jego tron czyhają Duńczycy, Niemcy i Polacy, poczuł się totalnie zagrożony, kiedy aresztowanych zostało kilku czarowników w postaci oficerów pełniących obowiązki dowódców armii szwedzkiej. Jeżeli tak dalej pójdzie, to nie będzie komu bronić Szwecji przed inwazją z zewnątrz!
Zagrożony monarcha powołał nową komisję, stawiając na jej czele lekarza Urbana Hjärna. Ten zaś nie dał się zastraszyć duchownym i zamiast prowadzić śledztwo wobec osób oskarżonych o czary, rozpoczął badanie od przesłuchań donosicieli. Historia nagle się odwróciła, bo kiedy donosiciel nie potrafił udowodnić, że oskarżony przez niego czarownik rzeczywiście potrafił czarować, lądował w więzieniu na miejscu oskarżonej dotychczas ofiary. Sytuacja zmieniła się więc o tyle, że ofiary zostały uwolnione, natomiast oskarżyciele zamknięci.
Tragikomiczną sytuację rozwiązał dopiero król, który wydał zakaz dalszych prześladowań w stolicy, i w ten sposób Sztokholm wyzwolił się spod zarazy, jaką było oskarżanie o czary.
Złodziej przy palu męczarni
Ludność stolicy kraju przywołała rozum na swoje miejsce, ale nie oznacza to wcale, że podobna sytuacja zapanowała na prowincji. Tam ciągle straszyło. I znowu wypadło na Dalarnę, tyle że sto lat później. A było to tak:
Pewien złodziejaszek oskarżył trzynaście kobiet wiejskich o czary. Wybrał akurat te, które wcześniej w mniejszym lub większym zakresie obrabował, i teraz obawiał się oskarżenia, bo złodziejom szwedzkim ucinano wtedy rękę. Nie wszędzie i nie zawsze, ale trzeba było liczyć się właśnie z takim obrotem sprawy.
Postanowieniem prokuratury czarownice zostały poddane torturowaniu, więc przyznały się do winy. Wyrok miał wydać starosta pełniący funkcję sędziego.
Tłum, jak to zwykle bywa, stał i czekał, domagając się tylko i wyłącznie kary śmierci na stosie, bo bardziej ekscytujących przedstawień wtedy nie urządzano. Tymczasem starosta po zapoznaniu się ze sprawą uwolnił wszystkie kobiety, natomiast chłopaka zmusił do publicznego opowiedzenia o swoim oszustwie. Potem kazał przywiązać go do pala i bić tak długo, aż wszyscy, którzy przedtem domagali się krwawego widowiska, zaczną błagać o litość dla intryganta. W efekcie chłopak bity grubym bykowcem szybko stracił przytomność, a w niedługi czas później również życie. Ludzie mieli więc widowisko, za jakim tęsknili.
Postępowanie starosty zostało już na drugi dzień zakwestionowane przez biskupa Dalarny, Troilusa. Napisał on do króla list, w którym ujawnił swoją głęboką troskę, jako że palenie czarownic powinno być obowiązkiem każdego pobożnego obywatela, a tymczasem starosta „dopuścił się rebelii względem wiary”.
Do zajęcia się sprawą został zmuszony sąd królewski.
Po przewlekłej rozprawie tenże sąd uniewinnił wszystkie kobiety, natomiast sędziego śledczego, który wcześniej nakazał wobec nich tortury, skazał na pięć lat więzienia, wysoką grzywnę i zapłatę odszkodowania osobom torturowanym.
Niestety, sędzia zdołał uciec do Niemiec, gdzie przyjęto go z honorami jako pobożnego podpalacza stosów (Niemcy dzierżyli wtedy europejski rekord palenia czarownic, co zresztą – jak twierdzą złośliwi historycy – weszło im w krew tak dalece, że nie potrafili zrezygnować z tej formy uszczęśliwiania ludzi aż do czasu rozgromienia Trzeciej Rzeszy), a wtedy skarb państwa wypłacił kobietom trzy tysiące talarów tytułem odszkodowania.
Protest ławników
Ostatnim krajem skandynawskim, gdzie zaczęto polowanie, była Finlandia, która wtedy należała do Szwecji. Czołowym inkwizytorem stał się tam sędzia sądu świeckiego Nils Psilander. Człowiek ten przyswoił sobie tradycję niemiecką w kwestii czarów, toteż szybko postarał się o wyłowienie pokaźnej liczby czarownic, a że posłużył się metodą tak zwanej reakcji łańcuchowej polegającej na domaganiu się podania jak największej liczby wspólników, cel osiągnął.