Psychopatia - Przemysław Gąsiorek - E-Book

Psychopatia E-Book

Przemysław Gąsiorek

0,0

Beschreibung

Gdy rozwiązanie zagadki kryminalnej samo układa się w głowie, grzechem byłoby nie podjąć tropu. Utrata pracy dla Jana Kowalskiego jest prawdziwą katastrofą. Choć po rozstaniu z dziewczyną czterdziestoletni biolog rzeczywiście zaniedbał swoje obowiązki, to jednak szkolny etat trzymał jego życie w ryzach. Gdyby nie lekcje, chyba w ogóle nie opuszczałby fotela, na którym pochłaniał kolejne odcinki "Psychopatii". Tymczasem w Bielsku-Białej dochodzi do serii tajemniczych zabójstw. Z braku lepszego zajęcia Jan zaczyna interesować się śledztwem. Wkrótce dostrzega związek między morderstwami a fabułą ulubionego serialu. Belfer podejmuje trop! Tylko czy jego ustalenia są dostatecznym powodem, by wyeliminować psychopatę? Lekki dreszczowiec przypadnie do gustu miłośnikom powieści Jacka Galińskiego.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 322

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Przemysław Gąsiorek

Psychopatia

 

Saga

Psychopatia

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2024, 2025 Przemysław Gąsiorek i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727233901 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Rozdział I 

Z pozoru normalny

Jan Kowalski rozsiadł się na kanapie przed telewizorem. Otworzył z sykiem puszkę taniego piwa i pociągnął kilka łyków. Nieśpiesznie wertował platformę z serialami, próbując znaleźć coś, co by go zadowoliło. Nie należał do przesadnie wybrednych, więc już po chwili zainteresował się jedną z miniatur.

Czterdziestolatek w swojej niewielkiej kawalerce przeżywał pościgi, loty w kosmos, buszowanie po dżungli czy liczne morderstwa. Czasami wręcz obsesyjnie wczuwał się w Jamesa Bonda, uwielbiał wracać do serii z Craigiem.

Rozwalony z miską czipsów na wyciągnięcie jednej ręki i ze szklanką gazowanego napoju w drugiej, skrolował dalej. Znajdował się w bezpiecznej strefie komfortu, jednak nie przeszkadzało mu to widzieć oczyma wyobraźni siebie przy pokerowym stole. Jak w Casino Royal. Ten właśnie film wyświetlał się na bocznym pasku sugerującym największą ilość oglądnięć. Przypuszczał, że sprostałby tym parkourowym wyczynom dokonywanym w ekranizacji z 2006 roku. Przecież sporo się ruszam, pomyślał, utwierdzając się w przekonaniu. Codziennie wspinam się na trzecie piętro, a do szkoły dojeżdżam rowerem. Zawsze mógłbym pójść na łatwiznę i odpalić samochód. No dobra, małe przekłamanie…

Zepsuł mu się rozrząd, a wydatek dwóch tysięcy złotych przekraczał jego budżet. Poza tym miał inne pilące potrzeby jak markowe buty w promocyjnej cenie czy zegarek przypominający złotego rolexa. W najbliższym czasie nie wybierał się poza Bielsko, zatem naprawa auta mogła poczekać. Podobnie uszkodzona wylewka kranu i poprawa sprawdzianów.

A co gdybym tak załatwił to metodą stołową? Zastanawiał się, patrząc na stertę papierów. Wywalił nogi na zamszową pufę i zlustrował opis serialu, tego, który pojawił się na platformie dziesięć minut temu. Było to coś o zbrodniach w USA, ale nie wnikał przesadnie. Powrócił myślami do przykrego obowiązku.

– Zajmie mi to cały wieczór, a przecież to i tak ostatni, nic nieznaczący test w tym roku. Nikt nie był zagrożony, nikomu to życia nie zmieni… Serio, nie mam ochoty tego poprawiać. Zrobię próbę spadania dla urozmaicenia w ten ponury dzień, leje i leje…

Belfer ściągnął nogi z pufy i ruszył mozolnie do testów. Spojrzał na nie przez moment, próbując utwierdzić się w przekonaniu, że postępuje słusznie. Westchnął ciężko, stukając palcami o kant stołu. Należy mi się odrobina relaksu, usprawiedliwił się w myślach. Niemal w tym samym momencie rozgarnął szybkim ruchem ręki rzeczy na kuchennej ladzie i podrzucił wysoko plik. Kartki załomotały w powietrzu. Poczuł ulgę. Decyzja była nieodwołalna. Kilka zatrzymało się na blacie, a reszta uderzyła o panele.

– Mamy zwycięzców! – krzyknął radośnie.

Wygrzebał ze sfatygowanej, skórzanej torby długopis i z prędkością odrzutowca wpisywał oceny jak leci. Piątki dla tych, których kartki upadły na blat, dla reszty niższe randomowe. Pracował ekspresowo jakby bał się, że coś zakłóci mu uczucie błogości.

Heh, wpadłem na tak genialny pomysł, skonkludował dumnie. I zapewniłem sobie czas na odpoczynek. To się nazywa kreatywność.

Kończył zbierać z podłogi ostatnie sprawdziany.

– Gładko poszło! – powiedział po wszystkim, uśmiechając się do siebie. – Bardzo gładko. Robota nauczyciela potrafi być całkiem przyjemna. Na co komu ta papierologia? Piątki, jeżeli spudłowane zachęcą nieuków do zaprzyjaźnienia się z edukacją, a trójki, jeśli mniej sprawiedliwe to jeszcze bardziej zmobilizują ambitnych. Od czasu do czasu nie zaszkodzi nieco innowacji. Czy życie to nie jedno, wielkie koło fortuny? Ruletka?! Dobra, dość dywagacji! CHIIIIIILL OOOUT...

Zachwycał się intrem po włączeniu pierwszego odcinka. Intrygowało i obiecywało niebanalny cykl. Czarno-białe, oldschoolowe, trochę w westernowym klimacie. Kadr skupił się na drewnianym stole w zadymionej piwnicy, zbliżenie objęło karetę dam. Gracze nikli w półmroku. Słychać było brzdęk żetonów, a w tle melancholijną piosenkę. Po polsku.

Pewnie dopasowali ścieżkę dźwiękową pod dany kraj, sprytnie, stwierdził w myślach. Nie dawała mu spokoju, nie kojarzył jej. Ogólnie uważał się za eksperta w dziedzinie muzyki, z resztą jak w każdej innej, więc nie mógł przejść obok tego obojętnie. Zapauzował i ekspresowo sprawdził ją na stronie z rankingiem filmów. Przy okazji spostrzegł, że pojawiły się pierwsze oceny odcinka. Ich średnia wynosiła: 8.2/10, co oznaczało, iż Kowalski trafił na arcydzieło. Ucieszył się tym faktem, a po niespełna minucie znalazł wykonawcę utworu: PM2 Collective, niszowy zespół grający alternatywnego rocka. Tenże konkretny kawałek nazywał się „Dzika Banda”, tak samo jak tytułowy odcinek.

Czterdziestolatek zanurzył się w wirtualnej rzeczywistości. Z każdą sekundą pochłaniała go coraz bardziej. Zapomniał nawet uzupełnić miskę o kolejną porcję czipsów. Wehikuł czasu zabrał go do Los Angeles lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Kiedy pod koniec Dzikiej Bandy dowiedział się, że cały sezon oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, poczuł niemal maniakalną ekscytację i pobudzenie. Ponadprzeciętnych wrażeń dopełniła aura tajemniczości zawoalowana w postaci napisów końcowych: „Nigdy nie odnaleziono mordercy czterech kobiet”. Tych dam, których poćwiartowane zwłoki Jan widział przed momentem na ekranie wysłużonego Panasonica. Ciała zostały wciśnięte w plastikowe beczki, a każda z kończyn należała do innej zamordowanej. Makabryczne puzzle. Tylko świr dopuściłby się czegoś takiego, uznał z przerażeniem, po czym zerknął na cyfrowy wyświetlacz piekarnika. Jaskrawą czerwienią lśniła: 20:53.

– Dam radę – orzekł półgębkiem jakby podejmował się jakiegoś heroicznego wyczynu. Szczegóły zbrodni podane w całej brutalnej okazałości zrobiły na nim piorunujące wrażenie. – To tylko dziesięć odcinków, nie takim maratonom podołałem!

„Krwawa Dama z Cansas”.

Przed odpaleniem jej wszedł na ranking, żeby wystawić serialowi ocenę. Obdarzył go kredytem zaufania, mając nadzieję, że reszta epizodów będzie równie dobra. Ku swojemu zaskoczeniu spostrzegł, że noty Dzikiej Bandy poszybowały jeszcze wyżej, co klasyfikowało ją w samej czołówce hitów.

Z kolei pełny sezon PSYCHOPATII miał wysoką 7.9, jednak nie było to miarodajne, ponieważ nie istniała fizyczna możliwość obejrzenia go w całości od czasu ukazania się, a przynajmniej nie w Polsce. Dołożył swoje 8.5 na stronie krajowego portalu z dopiskiem: wybitne i nietuzinkowe dzieło zagranicznej kinematografii. Pragnął uchodzić za liczącego się krytyka filmowego, a szybciej wystawiona recenzja zapewniała mu więcej punktów w klasyfikacji. Gromadził je skrupulatnie pod nickiem jakonauta. Anonimowość dawała mu namiastkę bezpieczeństwa i pozwalała na nutę szaleństwa w komentarzach. Gdyby tylko uczniowie widzieli co ja tu nieraz wypisuję…, parsknął w myślach.

Uzbrojony w świeżą porcję płynu oraz talerz ciastek kokosowych, rozpoczął oglądanie długodystansowe. Kiedy pochłonął osiem odcinków z zaledwie dwiema przerwami na toaletę, poczuł niczym nieuzasadnioną dumę. Zmęczony, ale spełniony, skwitował niemo. Good job!

Położył się nad ranem do łóżka, sen jednak nie przychodził. Podekscytowanie i ofiary zbrodni w jego głowie nie pozwalały mu zasnąć.

Dopiero kolejne piwo pomogło.

***

– Już?! – stęknął z rozgoryczeniem, słysząc budzącą go komórkę. – Naprawdę?! Jeszcze piętnaście minut… Przecież tych sztruksowych spodni nie trzeba prasować. Wezmę jakąś koszulę z wieszaka i będzie dobrze.

Kowalski ze zdziwieniem przyjął informacje napływające z ośrodkowego układu nerwowego, te, że jest niewyspany. Podrzemał jeszcze chwilę, po czym zmięty bardziej niż jego zwinięte w kulkę i rzucone w kąt pokoju dżinsy, wstał. Dowlókł się do ekspresu, przetarł oczy i kliknął dużą czarną. Odgłos młynka, a pół minuty później zapach wydobywający się z białego kubka, wywołał delikatny uśmiech na jego twarzy. Uwielbiał ten rytuał. Kawa na czczo. Wiedział, że to niezdrowe, ale niezbyt się tym przejmował. Szczególnie teraz. Aromat Kopi Luwak, którą otrzymał na zakończenie poprzedniego roku szkolnego rekompensował mu trudy wstawania.

Gdy ostatnio otworzył puszkę, zachwyt jej zawartością mieszał się ze zmartwieniem, iż ziaren ubywa w zastraszającym tempie. Na zakup następnej nieprędko nadarzy się okazja, roztrząsał z rozgoryczeniem. Chyba że dostanę jakieś nadliczbówki, ale na to się nie zapowiada.

Pił nieśpiesznie, mimo że ryzykował spóźnieniem. W międzyczasie wpisał na YouTube: PSYCHOPATIA. Spostrzegł kilka materiałów nawiązujących do wypuszczonej nowości. Parę omawiających, jeden mocno krytyczny, nieco skrótów z urywkami scen i pranki ze sporą dawką czarnego humoru. Przez moment poprzeglądał ich zawartość. W końcu wychylił ostatni łyk delikatnie gorzkiej i odrobinę kwaskowatej Kopi Luwak el Cobrizziano, wrzucił brudny kubek do zlewu i udał się do toalety.

Szorując zęby zauważył jak potwornie jest zmęczony. Miał wory pod oczami i ziemistą cerę. Przyglądał się zmierzwionej rudej brodzie i przesuszonym włosom. Ewidentnie zaniedbał się, a obrazu nędzy i rozpaczy dopełniały piwne tęczówki ledwo widoczne spod przymrużonych powiek. Trochę spuchłem po twarzy, powiódł wzrokiem po obrzękach. Pewnie to rezultat żarcia. Czego chcieć, gdy je się głównie fastfoody.

– Zbyt dużo tego szajsu – westchnął, patrząc na odstający w lustrze brzuch. – I zbyt często. Pizza, kebab, chipsy co wieczór. Trzeba coś z tym zrobić.

Planował kupić karnet na siłownię, ale nosił się z tym zamiarem już dobre kilka miesięcy i nie podjął się jego realizacji. Od kiedy partnerka zostawiła go półtora roku temu, bardzo się rozleniwił. Niestety też w aspekcie dbania o zdrowie.

– Cholera, spóźnię się! – Zawyrokował, patrząc na zegarek. – I jeszcze ta 3B… Pasmo nieszczęść zaraz z rana. Czy może być gorzej?!

Wskoczył w sztruksy, złapał pierwszą lepszą koszulę z brzegu i pobiegł do piwnicy po rower.

***

– Bez jaj! – Belfer zirytował się, rozświetlając latarką smartfona ciemne wnętrze przechowalni. – Serio?!

Dętka w jego rowerze była przebita. Wczoraj mocno przywalił o wysoki krawężnik i najprawdopodobniej to spowodowało uszkodzenie. Zamknął stalowe drzwi na kłódkę i wybiegł z klatki schodowej. Pędził ulicą Listopadową niczym chart wyścigowy, omijając ogromne kałuże. Po chwili ściągnął przewieszoną przez ramię torbę i przycisnął ją pod prawym ramieniem, żeby nie dyndała na boki.

Po trzech minutach musiał zrobić przerwę na złapanie oddechu. Skonstatował, że miałby jednak problem dogonić Jamesa Bonda. Jego kondycja pozostawiała wiele do życzenia. Wytarł spocone czoło i sapiąc ruszył dalej. Pogodził się ze spóźnieniem. Bywa, zamruczał. Myślał nad nieźle brzmiącym usprawiedliwieniem.

Przecież nie powiem im, że oglądałem serial do trzeciej trzydzieści... Zachodził w głowę, bezwiednie zaczesując wilgotne włosy. Byłem u weterynarza z psem, który nagle dostał ataku. Skrętu jelit czy coś... Brzmi wiarygodnie i może okażą odrobinę współczucia? Łudzę się? Pewnie, że tak! Trzecia „be” nie zna litości. Ten Artur przekopał we wtorek pierwszoklasistę i cieszył się przy tym jakby strzelił hattricka w finale Ligi Mistrzów. A Gracjan nasrał obok kibla. Totalna patola!

Droga minęła mu na ponurych rozważaniach. Po kilku minutach powitała go kremowa fasada budynku wzorowana na styl antyczny. Minął kolumny podtrzymujące balkon rozpostarty nad wejściem i rzucił okiem na zegarek. Kwadrans po czasie, skwitował. Posłał krótkie „cześć” woźnej Bożence i paroma szusami pokonał błyskawicznie schody. Rozeznał, że uczniów nie ma przed salą dwadzieścia trzy. Podszedł bliżej i pociągnął za klamkę. Drzwi rozwarły się, a on zastygł w bezruchu.

W pomieszczeniu z grupą licealistów czekała na niego dyrektorka. Zmierzyła go przeciągłym spojrzeniem. Przerwała lekcję. Odłożyła podręcznik do biologii i poprosiła uczniów o moment spokoju. Jan Kowalski z niepokojem przyglądał się jak zmierza w jego kierunku. Zamknęła za sobą klasę i skrzyżowała ręce na piersiach.

– Bo... – zaczął – to nie tak jak pani myśli, pani dyrektor.

– Czwarte spóźnienie w tym miesiącu – przerwała mu Katarzyna Stein. – Co się z panem dzieje, panie Kowalski?

– Pies mi zachorował...

– Pana czy sąsiada? Przecież na ostatnim wyjeździe mówił pan, że nienawidzi „sierściuchów”. Kudłów, sprzątania, etc. Coś się zmieniło od tamtej pory? Na przestrzeni niespełna miesiąca?

Kompletnie zapomniał, że na trzydniowej wycieczce w Zakopanym trochę za dużo gadał. Miała rację. Faktycznie wspomniał o tym, że nie chce żadnego czworonoga w kawalerce i nie rozumie ludzi, którzy trzymają zwierzaki na tak małej powierzchni. By to jasna cholera wzięła, zaklął w duchu.

– Proszę dokończyć zajęcia, a potem zapraszam do mojego gabinetu – oznajmiła beznamiętnie Stein. – Pozostałe lekcje poprowadzi za pana stażysta Gugulski.

– Rozumiem – odparł niezręcznie. – Przyjdę na przerwie. Przepraszam.

Odwrócił wzrok od przełożonej i ze spuszczoną głową wkroczył do sali. Panowała w niej nieprzyjemna cisza, tak gęsta, że można byłoby ją kroić nożem. Tym razem 3B nie pajacowała jak zwykle. Żałował. Hałas w tej sytuacji, to najlepsze co mogło go spotkać. Czułby się bardziej komfortowo i nie miał przeświadczenia, że cała uwaga uczniów skupiła się na nim. Usiadł za biurkiem i kazał otworzyć podręcznik na stronie sto ósmej. "DNA, testy na ojcostwo, kryminologia, Park Jurajski".

Ciekawy podrozdział, pomyślał, zapominając na moment o byciu przyłapanym na gorącym uczynku. Przed oczami mignęły mu wspomnienia z laboratorium Uniwersytetu Śląskiego, kiedy studiował biotechnologię. Ale to zleciało…

– Panie profesorze, panie profesorze… – Nawoływanie Łukasza Wodniaka wyrwało go z zadumy. – Gracjan zjarał Marcie dredy.

Po chwili w sali zaśmierdziało siarką. Pokrzywdzona rzuciła się z pazurami na ucznia romskiego pochodzenia, siedzącego w ławce za nią. Zakotłowało się. Pospadały książki, przewróciły się krzesła, a oni szarpali się i przepychali niby zapaśnicy na macie. Reszta klasy wszczęła głośny doping; „Mar-ta, Mar-ta…”. Nim Kowalski zdążył podejść, Szymiak strzeliła Gracjana pięścią prosto w nos. Niezwykle celnie. Osiłek zalał się krwią, a jego zidiociałe spojrzenie pełne niedowierzania przeniosło się na dłoń, którą właśnie się obtarł.

– Tyyy… suko!

– Dość tego! – wrzasnął Jan. – Gracjan natychmiast do pani higienistki. Bartek idź z nim.

– Nie pójdę z tym brudasem! – Oburzył się wywołany przez belfra licealista, na co Rom zmierzył chłopaka nienawistnym spojrzeniem.

– Uspokójcie się! – Podniosła głos Magda, jedna ze szkolnych prymusek. – Ja z nim pójdę, panie profesorze.

– To dobry pomysł, tylko wracaj zaraz jak...

– Nie potrzebuję obstawy konfidentów! – zacharczał Gracjan. – Sześćdziesiona!

– Milcz Wańko! – Zirytował się nauczyciel. – Wiesz, że niewiele ci brakuje, żebyś wyleciał z liceum. Naprawdę potrzebujesz kolejnych problemów? Jeżeli pójdziesz bez awanturowania się i wrócisz na pozostałe zajęcia, to może Marta będzie na tyle łaskawa i nie nagłośnimy tej sprawy. Ostatnia szansa, zrozumiałeś?! MIGIEM NA DÓŁ!

Gracjan Wańko omiótł salę wzrokiem. Takim, który zabijałby, gdyby tylko istniała sposobność. Podobno oczy są zwierciadłem duszy, jego musiały widzieć zbyt wiele, bo skrywały nieprzenikniony mrok. Dryblas wraz z prymuską kroczyli milcząco w kierunku wyjścia, chłopak obejrzał się i posłał Marcie Szymiak szyderczy uśmiech, po czym zamknął za sobą drzwi z hukiem.

Jan Kowalski wziął głęboki oddech dla uspokojenia i moment później zapytał:

– Marta nic ci nie jest?

– W sumie oprócz nadpalonego dreda to nic – odburknęła dziewczyna, żując ostentacyjnie gumę. – Nie wybaczę temu skur…

– MARTA hamuj się! Już wystarczy. – Belfer podniósł dłoń, próbując ją zastopować. – Mam dzisiaj naprawdę ciężki dzień i proszę was o zachowywanie się jak na osiemnastolatków przystało. Możemy się tak umówić? – Spojrzał po klasie. Pojedyncze osoby potakiwały. – Dokończymy teraz lekcję, a na godzinie wychowawczej porozmawiamy o tej sytuacji. Z mojej strony chciałem przeprosić was za spóźnienie, ale o tym też później. Zajmijmy się DNA i…

– Będziesz mogła sprawdzić czy twój stary, to twój stary. – Szydercze śmiechy doleciały do uszu Kowalskiego. To Maciek Polak nie szczędził docinek byłej dziewczynie. Cicha i spokojna uczennica opuściła głowę, a łzy pokapały na zeszyt.

Przecież w takich warunkach nie da się kurwa pracować, stwierdził niemo Kowalski, doznając coraz większej frustracji. Zbierał się, żeby wygłosić jakąś moralizatorską mowę, ale przerwał mu dzwonek.

– Już? – Zdziwił się na głos. Ucieszył się jednak, że ominął go wychowawczy obowiązek. – W takim razie na zadanie domowe po prostu przeczytajcie ten podrozdział. Nie jest to coś nieosiągalnego, więc mam nadzieję, że wszyscy przygotują się na następną lekcję. I… Szłapa czy ja powiedziałem do widzenia?! Czemu wstajesz i się zbierasz?

– Dzwonek był – odpowiedział największy licealny leser.

– Dzwonek jest dla nauczyciela i to nauczyciel kończy zajęcia. – Jan zacisnął zęby i próbował nie pokazać po sobie zdenerwowania, jednak zbyt wiele rzeczy tego dnia poszło nie po jego myśli. – Teraz możecie wyjść. DO WIDZENIA!

– Do widzenia! – huknęła grupa, chowając książki, szurając krzesłami czy też przepychając się w nierównej walce o pierwszeństwo na korytarzu.

Ostatni uczeń wyszedł. Kowalski został sam. Miał chwilę, żeby ochłonąć i przygotować się mentalnie na konfrontację z Katarzyną Stein. Czy coś jeszcze może pójść nie tak? Roztrząsał, usiadłszy na krześle. Masował skronie, próbując choć odrobinę odprężyć się, ale widmo zbliżającej się rozmowy stresowało go. Domyślał się, że nie będzie to przyjemna pogawędka, szczególnie, że nie pierwszy raz spóźnił się w ostatnim czasie.

– Nie tak to sobie wszystko wyobrażałem – zamruczał pod nosem.

Reminiscencja z jakim entuzjazmem zaczynał pracę w szkole wypłynęła właśnie na wierzch oceanu świadomości. Kiedyś wydawało mu się, że zmieni świat, rozpali chęć do nauki wśród największych leni, i że relacje między nim, uczniami oraz kadrą staną się wzorowe. Zderzył się z brutalną rzeczywistością. Po latach wiedział, że była to jedynie utopia i typowo życzeniowe myślenie.

– Czas na mnie. – Oderwał wzrok od tarczy pozłacanego zegarka. – Jeszcze by tego brakowało, żebym… Steinowa by mnie zabiła…

Pośpiesznie spakował Biologię Campbella do teczki, uchylił okno, żeby sala się przewietrzyła i wyszedł na korytarz. Nie było tak gwarno jak za lat jego młodości. Spora grupa licealistów zapatrzona w smartfony podpierała parapety. Ci bardziej żywiołowi musieli wyjść na zewnątrz, w końcu piękna czerwcowa pogoda zachęcała do zaczerpnięcia świeżego powietrza lub puszczenia dymka za rogiem Kopernika.

Zombiacy, skonkludował, przyglądając się niemrawym uczniom. Kujoni ryjący na kolejne zajęcia, komórkowcy nierozstający się z ekranem, grupki ameb niepotrafiące się komunikować i całe grono mniej lub bardziej dysfunkcyjnych odludków.

Przecisnął się przez nich i stanął przed białymi, metalowymi drzwiami opatrzonymi etykietą SEKRETARIAT. Wziął głęboki oddech. Zapukał.

– Cześć, Janku – przywitała go sympatyczna blondynka, kiedy zaglądnął do środka. Półszeptem dodała: – Ma tam jeszcze kogoś.

Kiedy wstała i podeszła pod zamknięte drzwi drugiego pomieszczenia, czterdziestolatek zaoponował prędko:

– Może jej nie przeszkadzaj? Monia poczekam. Naprawdę…

– Dzisiaj już nic bardziej nie popsuje jej humoru – odpowiedziała, a na jej twarzy pojawił się grymas smutku.

Sekretarka zastukała delikatnie palcami o odrzwia i zerknęła do wnętrza gabinetu. Dobył się stamtąd jakiś pomruk i niezbyt życzliwe: „za chwilę”. Kowalski chciał, aby ten dzień się skończył. Najchętniej wziąłby nogi za pas, ale wiedział, że musi wypić piwo, które sam sobie nawarzył. Coraz mocniej kołatało mu serce.

Usiadł na niebieskim, biurowym krześle, odruchowo co rusz spoglądał na zegarek i machinalnie poprawiał włosy. Taki nerwowy tik. Zadzwonił dzwonek, aczkolwiek zgodnie z zapewnieniem Katarzyny Stein jego zajęcia miał poprowadzić stażysta, więc czekał dalej.

Ponury poranek umiliło mu jedynie pochylenie się Moniki nad stosem papierów. Jej duży dekolt falował kusząco. Jan jak i pozostali mężczyźni w szkole przypięli jej łatkę seksbomby. Całkiem zasłużoną. Miała nogi długie niczym wieża Eiffla, nosiła francuza splecionego z karmelowych włosów, a swoimi wymiarami mogłaby spokojnie wygrywać konkursy piękności. Niejednokrotnie dywagowano nad tym, czy w łóżku lubi język francuski, bo wymawiane przez nią z takim akcentem „r” pobudzało najskrytsze fantazje.

A do tego ta twarz aniołka, nie przestawał tonąć w marzeniach. Wielkie, chabrowe oczy…

Prawie wszyscy faceci w placówce ubolewali nad tym, że ma już męża. No może oprócz Patryka, nauczyciela plastyki, który wydawał się kochać inaczej.

– W czymś ci pomóc Janku?

– Yyy, yhm… – Biolog zmieszał się i zarumienił. Zrozumiał, że przyglądał się sekretarce zdecydowanie za długo. – Puścisz mi kawę?

– Jasne. Trzeba było tak od razu – odparła ze słodyczą w głosie. Podeszła do ekspresu i opróżniła pojemnik pełen fusów. – Z mlekiem?

– Małą czarną.

– Już się robi!

Zapachniało świeżo mielonymi ziarnami, ale zanim zdążyła mu podać filiżankę, z gabinetu wyszedł szpakowaty mężczyzna około pięćdziesiątki w staromodnej prążkowanej marynarce. Jego stylowe zacofanie objawiało się też spodniami na kantkę i tandetnymi okularami na nosie. Flegmatycznym krokiem podszedł do wyjścia, po czym ukłonił się na pożegnanie. Zza ściany eksplodował głos Katarzyny Stein:

– Zapraszam, panie Kowalski!

Gdy Monika pytającym wzrokiem spojrzała na przygotowane espresso, pokręcił przecząco głową. Wstał, przełknął ślinę i przebył te kilka kroków dzielących go od pomieszczenia, w którym urzędowała niekwestionowana władczyni Kopernika. Zamknął za sobą drzwi.

– Proszę usiąść. – Wskazała gestem dłoni krzesło, nie spuszczając wzroku z nauczyciela. – Czy ma pan coś jeszcze na swoje usprawiedliwienie? Coś innego niż choroba psa?

– Właściwie to nie…

– Więc w czym tkwi problem?

– Nie potrafię pozbierać się po rozstaniu – wydukał Jan, a jego oczy zrobiły się wilgotne. Opuścił głowę by zamaskować chwilę słabości.

– Z tego co wiem, to minęło już półtora roku, prawda? – skomentowała łagodniejszym tonem Stein. – Jest pan przystojnym i inteligentnym facetem… Może pora definitywnie odciąć się od przeszłości? No i na pewno nie zaszkodziłaby wizyta u specjalisty.

– Dziękuję, pani dyrektor – odparł łamiącym się głosem. – Najwidoczniej najwyższy czas.

– Za niedługo wakacje, będzie miał pan masę wolnego na przepracowanie traum, odpoczynek i poszukanie nowej pracy.

Nauczyciel przez moment sądził, że się przesłyszał.

– O czym pani w ogóle mówi? – spytał skonsternowany. – Nowej pracy?!

– Z całą sympatią, ale nie przedłużę panu umowy. Nie mogę jako dyrektor pozwolić na niekompetencję swoich pedagogów i notorycznie powtarzające się zachowania szkodzące wizerunkowi szkoły.

Kowalski patrzył na Katarzynę Stein jakby dostał obuchem w głowę.

– Otrzymałam kilka skarg od rodziców, ponadto wyniki próbnych matur z biologii nie były zachwycające. Przykro mi to mówić, ale przed momentem wyszedł stąd pana następca. Prowadziłam rekrutację od miesiąca, a dzisiejszy incydent stanowił tylko kropkę nad „i”. Z pierwotnie planowanej jednej czwartej etatu pan Zalewski dostanie pełny wymiar godzin.

– Ale…

– Poniekąd pojmuję pana zdziwienie, ALE nie miałam innego wyjścia. – Stein wróciła do służbowego, bezemocjonalnego tonu. – Obiecuję na pocieszenie, że nie nabrużdżę w papierach, a powody mojego postępowania zostaną między nami… Z czystą kartą może pan iść dalej, choć mimo wszystko polecam popracować nad sobą przez wakacje. Powodzenia!

– Słucham?! – wydukał Kowalski. – Że co?! Przez ten rok rzetelnie wypełniałem powierzone mi zadania. Miałem gorszy okres, to prawda, ale żeby… To świństwo, pani dyrektor.

– Moje prawo – odparła Stein. – W szkole podobnie jak w korporacji liczy się wynik, a bez niego… sam pan rozumie.

– Nie rozumiem! – Drżący wcześniej głos Jana zmienił się w krzyk. Emocje grały w nim bardziej gromko niż orkiestra ludowa podczas otwarcia muzeum w Wilamowicach. – Wychowawstwo w tak trudnej klasie, wyniki z matur może i nie najlepsze, jednak wciąż dobre na tle innych liceów… Poza tymi kilkoma spóźnieniami nie mam sobie nic do zarzucenia!

– Pan może i nie, ale ja i rodzice mamy nieco odmienne zdanie. – Głos Katarzyny Stein zabrzmiał chłodno. – Nie ma powodów, żeby robić tutaj szopkę, naprawdę będzie lepiej jak pan już wyjdzie. To ja pana zatrudniłam na czas określony i mam pełne prawo podjąć taką decyzję. Proszę sobie załatwić L4, bo nie będę miała ochoty oglądać pana przez te ostatnie tygodnie roku szkolnego i zapewne vice versa.

– Łajdactwo! – warknął Kowalski, po czym zerwał się z krzesła i wymaszerował z gabinetu.

Słysząc w sekretariacie nikłe: „trzymaj się”, przemógł się i przez ściśnięte gardło jęknął:

– Ty również, Monia. Pa.

***

Nawet nie wiedział, kiedy znalazł się w połowie Grunwaldzkiej. Gonitwa myśli i nerwy sprawiły, że doznał wrażenia jakby się tu teleportował. Dopiero teraz nieco się uspokoił. Na tyle, iż zauważył czerwone światło i zatrzymał się przed przejściem dla pieszych. Nie miał pojęcia czy przez poprzednie przeszedł przepisowo, ale miał to głęboko gdzieś. Wszystko miał gdzieś. Chciał jak najszybciej odebrać przesyłkę z paczkomatu i zaszyć się w kawalerce. Z dala od ludzi. Potem przypomniał sobie, że wcześniejsze zebry są bez sygnalizacji. Ależ jestem rozkojarzony, zauważył z niepokojem.

– Co za wstrętna baba – prychnął, nie potrafiąc pogodzić się z tym, co spotkało go parę minut wcześniej. Skręcił w Wita Stwosza. – Potraktowała mnie jak śmiecia. Jak pierwszego lepszego uczniaka i to na chwilę przed końcem roku szkolnego. Idealny początek wakacji!

Podszedł do białej ściany ze skrytkami, wyciągnął telefon i zirytował się jeszcze bardziej. Przywalił dłonią o metalowe drzwiczki.

– To już jest groteska! – Wybuchnął tak niespodziewanie, że wzbudził tym uwagę przechodniów. – Czy coś jeszcze może pójść NIE TAK? No pewnie, że może! Jak widać… Szlag by to trafił! Ależ lipna ta bateria…

Rozglądnął się i spostrzegł sklep z rodzaju szwarc, mydło i powidło, w którym miał nadzieję dostać to, czego potrzebował. Chociaż tyle, stwierdził w gniewie. Udał się w kierunku budynku. Adrenalina buzowała w jego żyłach, a zęby zgrzytały.

– Dzień dobry, czym mogę służyć? – spytał sędziwy, łysawy mężczyzna przypominający Piotra Fronczewskiego.

– Potrzebuję odebrać paczkę, a telefon mi się rozładował… – Kowalski próbował studzić emocje. – Byłaby szansa podpiąć na moment?

– Wejście ce?

– Tak, ce.

– No pewnie. Nie ma problemu – odparł sprzedawca, wskazując na listwę przy biurku. – A jeżeli pan takich nie ma, to polecam. Stuwatówki ładują do pełna w półgodziny. Hit sezonu.

– Kupiłem ostatnio siedemdziesiątkę. Błyskawica, ale ledwie dochodzi jedenasta, a tu zero procent – oznajmił, spoglądając z rozdrażnieniem wpierw na telefon, a potem na stary telewizor. Nagle zapomniał na chwilę o złości i otaczającym go świecie. – To na żywo leci?

– Na żywo – potwierdził ekspedient, słuchając z Kowalskim komunikatu o zaginięciu siedemnastoletniej bielszczanki. – Nie ma co się tym stresować, pewnie do chłopaka poszła na noc. Wie pan jak to jest… Wakacje się zbliżają, to i dzieciakom coraz więcej głupot w głowie.

Jan na myśl o wakacjach poczuł się fatalnie. Tak bardzo, że późniejszy wywód mężczyzny o akumulatorach, chińskiej tandecie i krótkiej żywotności dzisiejszej elektroniki docierał do niego niby przez dźwiękochłonną barierę. Zdał sobie sprawę, iż zamiast sielankowego odpoczynku, będzie zmuszony szukać pracy i denerwować się przez większość tego czasu.

– Coś pan taki nieobecny? – zagadnął sklepikarz. – Nie ma co za dużo myśleć! Z myślenia same problemy. Kocha to poczeka. O patrz pan, dwadzieścia procent, starczy?

– Już?! – Zdziwił się. – Rzeczywiście ekspres! Wystarczy. Po ile te ładowarki?

– Dla pana po osiemdziesiąt – oświadczył niskim tonem sprzedawca. Na jego obliczu malowała się radość, chyba nie często ktoś tu kupował.

– Biorę. Najwyżej swoją sprezentuję ojcu – odrzekł belfer, zastanawiając się jednocześnie czy „Franek Kimono” nie miał przypadkiem brata bliźniaka.

– Tylko proszę uważać, żeby telefon nie był za długo podpięty. Przez to może się skrócić żywotność baterii. Najlepiej ładować do dziewięćdziesięciu procent.

– Zapamiętam. – Zapłaciwszy kartą, wsunął pudełko do teczki. – Dziękuję za przysługę.

– To ja dziękuję. Do widzenia i dobrego dnia życzę.

Mój akurat nie może być już dobry, skwitował w myślach, wychodząc z badziewiaka i kierując się do urządzenia InPostu. Przetarł pot z czoła i przeszedł na drugą stronę ulicy. Po drodze wstukał pin w smartfonie, uruchomił aplikację i zdalnie otworzył skrytkę. Wyciągnął ofoliowaną na biało paczkę, a że nie miał co do niej zastrzeżeń, trzasnął drzwiczkami kończąc procedurę. Nie chowając komórki, wybrał numer do ośrodka zdrowia i umówił się na teleporadę. Chciał jak najszybciej załatwić L4 i nie zaprzątać sobie głowy jakimikolwiek formalnościami więcej.

Udał się w kierunku Piastowskiej, gdzie w jednym z apartamentowców znajdowało się jego mieszkanie. Choć nazywanie tej nieznacznie odnowionej kamienicy apartamentowcem, stanowiło sporą przesadę ze strony właściciela.

Wyjątkowo duży ruch dzisiaj, orzekł w duchu. Pewnie ma to związek z ostatnimi ulewami i podtopieniami. Sporo zakładów stoi w wodzie. Przynajmniej nie jestem jedynym pechowcem…

Obok niego przejechał radiowóz i straż na sygnale. Gdy czekał na zielone światło uświadomił sobie, że zapomniał zabrać rower spod szkoły. Zamroczyło mnie, za dużo tego wszystkiego, skonkludował. Nie mam ochoty tam wracać, pójdę jutro. Zaraz z rana. Na tyle wcześnie, żebym nie musiał mijać się z nikim z pracy. Wolę unikać niekomfortowych spotkań. Na pewno lada moment moje „zwolnienie” stanie się perełką wśród żądnych sensacji nauczycielek, znudzonych codzienną rutyną… Oczywiście tych, które minęły się z powołaniem.

– Zaraz – powiedział do siebie. – Ależ jestem zakręcony… Przecież przebiłem dętkę i zostawiłem górala w piwnicy! Chociaż jeden problem mniej…

Wszedł do kamienicy, przedreptał korytarzem do końca i przekręcił klucz w drzwiach mieszkania numer jeden. Władował się do środka i odetchnął z ulgą.

– Nareszcie!

***

Kowalski rozłożył się na wersalce ze szklanką szkockiej w ręku. Opadająca adrenalina i zjazd energetyczny odebrały mu resztki optymizmu. Powoli docierało do niego w jak patowej sytuacji się znalazł. Sączył bursztynowy trunek, rozmyślając o rosnącej racie kredytu i zapowiadanych przez ministra edukacji cięciach w budżecie. Przyszły rok szkolny wyglądał nieciekawie.

– Na bank będą tworzyć liczniejsze klasy. – Zeźlił się na głos, stukając paznokciami o szkło. – A to może oznaczać tylko jedno… Zwolnienia, nie zaś nowe etaty.

Zastanawiał się czy Steinowa dotrzyma słowa i nie puści złej famy o nim. W innym przypadku wieszczył KATASTROFĘ! Świadomość, że będzie musiał szukać wolnego wakatu pogrążyła go w beznadziei.

W państwówce raczej nie mam szans, roztrząsał ze zrezygnowaniem, może i by były jakieś godziny, ale w podstawówce. A ja nie chcę wracać do dzieciaków. To regres jak cholera. Nie odnajdę się tam po dekadzie pracy w średniej. No way! Trzeba było siedzieć w tym zakichanym Zespole Szkół Elektronicznych, a nie unosić się ambicją i przenosić.

Jak na ironię w lecącej playliście rozbrzmiała piosenka narodowego wieszcza: „jak do tego doszło, nie wiem…”. Jan pogłośnił radio i zaklął gromko kilka razy zagłuszany przez muzykę. Potem opuścił zewnętrzne rolety, żeby sąsiedzi nie widzieli go w bokserkach i po krótkiej przerwie na nalanie drugiej porcji alkoholu, wrócił na kanapę.

– Dałem ciała jak gówniarz! Sam jestem temu winien. – Wziął łyk i popatrzył na mieniący się płyn. Postarzana żarówka kraftowej lampy odbijała się w nim przyjemną barwą przypominającą ogień w kominku. – Powinienem pilnować obowiązków, a nie wiecznie zajmować się serialami tudzież innymi głupotami. Doprowadziłem do tego na własne życzenie!

Choć wewnętrznie wzbraniał się, aby zrobić cokolwiek konstruktywnego, to ostatkami woli przemógł się. Włączył laptopa. Po paru sekundach kliknął ikonę wyszukiwarki, oparł się pokusie, aby przeczytać newsy o wczorajszej powodzi stulecia, za to wstukał „praca nauczyciel Bielsko”. Wszedł w pierwszy link od góry i rozpoczął skrolowanie.

Nauczyciel oligofrenopedagog Korepetytor angielskiego Pomoc nauczyciela Nauczyciel Wychowania Przedszkolnego Bibliotekarz Nauczyciel języka migowego

– Że co?! – Zdziwił się, nie przestając sunąć palcem po pokrętle myszki. – Nawet tak niszowy specjalista znajdzie zatrudnienie, a ja nie?!

Nauczyciel edukacji wczesnoszkolnej

Nauczyciel…

Przez parę następnych stron wyniki powtarzały się. Pojawiły się oferty dla matematyka oraz historyka w klasach IV-VIII, natomiast w liceum był wyłącznie etat dla fizyka. Jan z narastającym niepokojem zawęził skalę poszukiwań i edytował wpis, dodając frazę „biolog”. Znalazł stronę dla korepetytorów, lecz jeżeli chodziło o pracę stricte nauczyciela nie wyświetlało się nic. Totalne zero. Po zwiększeniu promienia interesujących go ofert, wyskoczyło mu ogłoszenie wystawione przez Niepubliczną Szkołę Podstawową w Kozach.

Lepsze to niż nic, stwierdził niemo, wzruszając ramionami. Choć nie jestem przekonany do prywatnych placówek, zawsze to jakaś opcja. Jeżeli niczego innego nie znajdę, będę dojeżdżał te dziesięć kilometrów. Ale chyba jeszcze się coś pojawi? Powinno… – Sam temu nie dowierzał. Zamknął stanowczym ruchem ręki laptopa i przyjął ochoczo następną dawkę leku oznaczonego etykietą „Glenfiddich 12YO”. Pociągnął sporo. Procenty zaczęły szumieć w głowie, rozluźniając go nieco. Chwycił za pilot i odpalił telewizor.

– O proszę, tego mi trzeba było…

Automatycznie wczytała się kontynuacja PSYCHOPATII, odcinek dziewiąty opatrzony tytułem: Amy Billig. Muzyka na wejściu spowodowała, że czterdziestolatka przeszły ciarki. Naszły go wątpliwości czy to dobry pomysł po tak ciężkim dniu chłonąć dołujące treści. Nie mógł się jednak powstrzymać. Dopił ostatnie krople, po czym jął oglądać w pełnym skupieniu. Był zahipnotyzowany. Napięcie narastało z każdą sekundą, Hitchcock by się nie powstydził.

– Ale ryje banię – stęknął i pierwszy raz od początku serialu zmrużył oczy, żeby nie widzieć wyraźnie tego, co dzieje się na ekranie. – Ten jest zdecydowanie najbardziej odjechany. Mistrzostwo świata! Kto to wymyślił?! – Zerknął pośpiesznie na kuchenny zegar. – Pięć minut do końca, muszę wytrzymać.

Sceny przeskakiwały stroboskopowo. Migawka na matkę roznoszącą ulotki ze zdjęciem uśmiechniętej nastolatki i kolejna z surowej piwnicy, w której gwałcona była jej córka. Kadr ze starszą Billig rozpytującą o Amy, a zaraz potem zamaskowany mężczyzna wpychający zakrwawione narzędzie między nogi przykutej łańcuchami do ściany nieszczęśniczki. Nagranie znów powróciło do poszukiwań i wywiadu z pełną nadziei kobietą o lekko roztrzęsionym głosie, po czym wrzask, jęk i zawodzenie gdzieś pod ziemią. Słoneczny, piękny dzień kontra półmrok, brud i poobdzierane z tynku pomieszczenie. Ta zwariowana kakofonia i dysonans poznawczy trwały do pięćdziesiątej minuty, żeby później nagle się urwać.

Jan Kowalski nie przestawał gapić się w czarny ekran. Przez paręnaście sekund dało się słyszeć przerywany szloch dziewczyny. Historia Amy Billig skończyła się bez standardowej planszy ze szczegółami zbrodni, pojawiającej się po każdym odcinku.

Nauczyciel po kilku głębszych oddechach i nieznacznym uspokojeniu się, postanowił poszukać informacji na własną rękę. Podniósł smartfon i zgooglował archiwalne dane. Wyskoczyły mu artykuły po angielsku. Nie znał tego wręcz obowiązkowego języka perfekcyjnie, ale na tyle, aby zrozumieć co czyta. Sprawa nigdy nie została wyjaśniona. Domniemywano, że za uprowadzeniem nastolatki stał gang motocyklowy z Florydy, którego członkowie sprzedawali dziewczynę między sobą jak maskotkę. Inna wersja wskazywała na Henry’ego Blaira, alkoholika z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi. Ten przez lata nękał matkę siedemnastolatki seriami telefonów i zanim został namierzony stwierdził, że Amy jest wykorzystywana przez krąg dewiantów seksualnych. Sektę. Po zatrzymaniu przez policję zeznał, że całą historię wymyślił, i że nie ma nic wspólnego z zaginięciem Billig. Minęło pięćdziesiąt lat od tego incydentu i do tej pory nie odnaleziono ani żywej Amy, ani jej szczątków. Wyjaśnienia prawdopodobnie już nigdy nie poznamy.

Belfer postanowił, że wystarczy na dziś. Ostatni, dziesiąty odcinek machnę kiedy indziej.

Była szesnasta, a on nie miał zamiaru przesiedzieć całego popołudnia w czterech ścianach.

– Świeże powietrze dobrze mi zrobi – rzucił, podchodząc do szafki z ubraniami.

Po założeniu sztruksowych spodni, lnianej koszuli i mokasynów opuścił kawalerkę. Skierował się w stronę Parku Słowackiego. Lubił to miejsce. Dawało wytchnienie od ulicznego zgiełku i pozwalało odpocząć w cieniu starych dębów. Za każdym razem zachwycał się ich rozłożystymi koronami. Z resztą cała szata roślinna od leszczyn i lip, przez olbrzymie klony, kończąc na drzewie, na które właśnie patrzył, uprzyjemniały pobyt tutaj. To ostatnie wyglądało jak przerośnięty rozmaryn.

– Wstyd! – Wyraził na głos swoje rozczarowanie. – Jako biolog powinienem wiedzieć co rośnie obok szkoły. Nawet, jeśli to już nie jest moja szkoła… Iglicznia? Rokitnik? Chyba nie… Koniecznie muszę to później sprawdzić.

Zmarkotniał na myśl o byłym miejscu pracy, ale nie chciał popadać w melancholię i fokusować się na statusie bezrobotnego. Wstał i ruszył dalej by zająć czymś głowę. Obiecał sobie, że postara się codziennie uskuteczniać spacery. Postanowił także poprzeglądać oferty pracy kiedy wróci i dla uspokojenia sumienia wysłać CV do podstawówki w Kozach. Był to kompromis z dręczącymi go wyrzutami.

Krocząc obserwował przechodniów. Podsłuchiwał grupki dzieciaków bujające się do niezrozumiałej dla niego muzyki, zerknął w kierunku sikającego na drzewo psa, a potem przeniósł wzrok na młodą matkę poprawiającą dziecko w wózku. Przystanął koło niej by nacieszyć oko pobliską fontanną. Przypominała wielkiego dmuchawca. Słońce podświetlało rozpylaną przez nią mgiełkę. Złote refleksy miały w sobie coś urzekającego, nie dziwił się, że zakochani wystawali przed nią tak jak teraz. Para całowała się. Jan przypomniał sobie jak z Gosią…

– Dość! – zamruczał pod nosem. – Nie ma co do tego wracać. Było minęło.

Podreptał dalej, żeby sentymenty nie wzięły góry i nie zasiały spustoszenia w jego sercu. Zszedł po schodach w niższe partie parku, zmierzając pod Becek 1  . Przed budynkiem krzątało się sporo ludzi, jednak uwagę belfra przykuły dwie kobiety. Na oko dwudziestokilkulatki. Obie były kanonami piękna o podręcznikowych kształtach. Jedna miała kwiecistą sukienkę, na którą opadały miedziane loki, a druga, ciemna szatynka, prezentowała się gustownie w grafitowym kombinezonie. Onieśmielony czterdziestolatek przeniósł wzrok na elewację BCKu, żeby nie wyjść na natręta czy jak to mówiła młodzież stulejarza. To zapamiętał z licealnego korytarza i choć był bumerem, to jednak całkiem uważnym obserwatorem i słuchaczem.

Mijając kobiety, skupił spojrzenie na skrzypcach, które nieco surrealistycznie zdobiły fasadę budynku. Nagle usłyszał: „dzień dobry”. Niespecjalnie zdziwiony odruchowo odpowiedział, ale nie zatrzymał się. Taka nauczycielska przypadłość, gdy w szkole co rusz przechodzi obok chmara dzieciaków, a i na ulicy można spotkać swoich podopiecznych.

– Pan profesor nas nie poznaje? – Pytanie doleciało do jego uszu trzy kroki dalej. – Halooo, halooo.

– Nie ładnie tak z pana strony – oznajmił z przekąsem drugi kobiecy głos.

Zaskoczony tym razem Jan, zatrzymał się i obrócił. Przyjrzał dokładniej damom, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– Hania? – zapytał z niedowierzaniem, na co szatynka pokiwała głową. – No proszę, ale niespodzianka! Mój pierwszy rocznik w technikum na Słowackiego i… koleżanka z równoległej klasy…

– Monika – podpowiedziała ślicznotka w kwiecistej sukience.

– Czas leci – palnął lekko zmieszany i dodał sztampowo: – Co u was słychać dziewczyny? Czym się zajmujecie?

– Obecnie rozrywką. Właśnie idziemy na stand-up, a tak na co dzień… – Hanna zawiesiła głos, bo cała trójka zauważyła, że przez tłum przeciska się gwiazda wieczoru. Marek Budziszyn. – Na co dzień w Nemaku, siedzę w biurze.

– Pięknie! Zawsze miałaś głowę na karku i analityczny umysł – skomplementował Jan, po czym skierował wzrok na jej towarzyszkę. – A pani?

– Możemy przejść na ty? – Odgarnęła z czoła burzę kasztanowych loków i spojrzała pogodnie na pedagoga.

– Janek.

– Monika, miło mi – powiedziała, uścisnąwszy wyciągniętą dłoń. – W laboratorium medycznym. Gdybyś potrzebował kiedyś upuścić trochę krwi… Polecam się!

– Taki wampir dwudziestego pierwszego wieku. – Spróbował zażartować, ale po wypowiedzeniu tej frazy zadźwięczała mu w uszach przeterminowanym sucharem.

– W sumie to tak. – Kobieta roześmiała się. – Wampir z Cichej. Dobry tytuł na reportaż lub książkę.

– Jakiś autor z pewnością by podłapał – wtrącił z głupkowatą miną.

– Podrzucę Mrozowi lub Piekiełce – odparła Monika. – Przy okazji pochwalę się, że tego drugiego znam osobiście i wiem, że byłaby potencjalna szansa na zainspirowanie… Choć podobno woli teraz współpracować z koronnymi… – Mrugnęła okiem do koleżanki. – Paweł „Wu” też by nie pogardził.

Obie zachichotały.

– Dobra dziewczyny, nie zawracam wam głowy – konstatował Jan, przecierając lepkie od potu czoło. – Wy przyszłyście się pobawić, pochillować, a nie męczyć ze starym belfrem.

– Jakim tam znowu starym?! – Parsknęły równocześnie. – Gdybyśmy się męczyły, to Monika już dawno ciągnęłaby mnie do toalety – poinformowała Hanna, posyłając wymowne spojrzenie przyjaciółce. Jan nie zauważył tego popchnięty przez napierający tłum. Otwarto centrum kultury. – A tak w ogóle to chyba będziemy miały miejsce dla pana, ekhm… Ciebie.

– Jak to? – zapytał zdumiony, marszcząc nieco komicznie brwi.

– Bo miał iść z nami kolega… – Pośpieszyła z wyjaśnieniem Monika. – Ale w drodze z Krakowa zaliczył stłuczkę i dzwonił nam przed chwilą, że nie zdąży. Więc… Głupio, żeby bilet przepadł.

– No cóż. – Mężczyzna udał, że ciężko wzdycha i poważnie się namyśla, aby parę sekund później całkiem już na luzie rzucić: – Taka okazja nie zdarza się zbyt często. Ba! To jak dar z niebios… Wiecie; wieczór, towarzystwo dwóch pięknych kobiet i do tego zaproszenie na spektakl. Czy mógłbym odmówić?

– Raczej nie. – Wybuchła śmiechem Hanna.

– Ile za tę wejściówkę dziewczyny?

– Cała przyjemność po naszej stronie – powiedziała wymijająco Monika, bawiąc się lokami. – Cieszymy się, że nie przepadnie! Serio.

– Hmm, to może wybierzemy się na jakieś jedzenie później? Naprawdę chciałbym się odwdzięczyć.

– Muszę wracać zaraz po stand-up’ie. – Zmarkotniała szatynka. – Młoda mama. Dziecko, obowiązki i te sprawy, ale Monika…

– Chętnie – uleciało z malinowych ust – chętnie bym poszła, ale od trzech tygodni załatwiałam montera, żeby mi sieć ogarnął w nowym mieszkaniu i jego jedyny wolny termin to dzisiejszy wieczór. Następnym razem z przyjemnością!

– Trzymam za słowo – powiedział, choć chętnie potrzymałbym za coś innego, myśli Kowalskiego zbłądziły, kiedy spojrzał na jej tyłek. Zastanawiał się czy ot tak dały mu kosza czy też ich wymówki są szczere. – Trochę się poluzowało, idziemy?

– Idziemy! – zgodziły się jednocześnie.

Ustawili się w długiej kolejce. Zanosiło się na to, że sala będzie wypełniona po brzegi. W końcu to Marek Budziszyn, który spadł jak grom z jasnego nieba na polską scenę kabaretową i bynajmniej nie zamierzał z niej schodzić. Każdy kolejny miesiąc przynosił mu nowe rzesze fanów, choć też sporo sceptyków nie tolerujących jego wulgarnego języka.

Kowalski ucieszył się z propozycji dziewczyn, potrzebował wyluzowania. Szczególnie dzisiaj. Wiedział, że odciąży głowę i choć na chwilę zapomni o problemach. Istnieje szansa, że ten dzień skończy się całkiem przyjemnie, wydał cichy werdykt zerkając na towarzyszki. Ależ z nich są laski…

Cofnął się myślami do przeszłości. Jakież to były wspaniałe roczniki, pełne normalności, a ja tryskałem radością. Ech, te czasy już nie wrócą…

***

Padł strzał. Ostatni z serii. Starszy aspirant Andrzej Niemodliński opuścił niżej trzymanego w ręku Mossberga 715T. Lubił ten sportowy karabin i wizyty w klubie. Odprężały go. Przynajmniej częściowo, bo nadal wkurwiał się, że w Bielsku-Białej nie ma policyjnej strzelnicy. Że musi opłacać szlifowanie swoich umiejętności z własnej kieszeni. Bądź co bądź cholernie istotnych w wykonywanym zawodzie.

– Fajnie, że mają chociaż rabat dla służb mundurowych – palnął, jednak nie słyszał słów, bo wygłuszały je ochronniki ciasno przylegające do uszu.

Po chwili sprawdził tarczę. Powiedzieć, że jego męska duma została połechtana, to jak nie powiedzieć nic. Ona eksplodowała. Poprawił bowiem znacząco wyniki od ostatniego razu. Gdyby nie pobyt tutaj, nie miał pojęcia jak rozładowałby przebierające w nim emocje. Szczególnie frustrację na idiotyczne, spowalniające wszystko procedury i coraz gorszą atmosferę w pracy.

PESEL też nie pomaga, skonkludował, odkładając zabezpieczony karabin na stolik. Niby tylko czterdzieści dwa lata, a czuję się jakbym miał z sześćdziesiąt parę. Zdziadziałem. Do tego ta sprawa Majchrowskiej… Gdzież ta gówniara mogła się podziać?! Zapadła się pod ziemię czy jak? Że też mi to kuźwa przydzielono…

***

Siedzieli w pierwszym rzędzie, a wysoki facet w czarnej koszuli i opiętych spodniach brylował na estradzie. Widać było, że scena to miejsce dla niego i odnajduje się tam lepiej niż jeleń na rykowisku. Był z resztą podobnie głośny. Pewnym krokiem przechadzał się raz w jedną, raz w drugą stronę, sypiąc dowcipami. Takimi, po których Kowalskiemu więdły uszy.

Czasami nawet z pozoru przeciętne wstawki po odpowiednio długiej pauzie i kilku dziwnych minach Marka Budziszyna kończyły się salwą śmiechu. Komik zrobił sobie przerwę na łyk wody. Podszedł do czarnego hokera, na którym stała podłużna szklanka mineralnej z cytryną. Pociągnął powoli. Jego zawadiackie spojrzenie padło tym razem na osobę siedzącą najbliżej, a był nią nie kto inny jak JAN KOWALSKI.

Pedagog poczuł się nieswojo, odruchowo zaplótł ręce na piersiach i założył nogę za nogę. Po kliku sekundach przeniósł wzrok na Monikę licząc na to, że showman nie wywoła go do tablicy. Próbował zrobić wszystko, żeby nie rzucać się w oczy i nie dać po sobie poznać zmieszania.

– Pierwszy raz na stand-up’ie? – Ironiczne pytanie zadudniło z głośników. – Ale ja bardzo proszę się teraz nie odwracać… – Nastała chwila ciszy. – Halo, halo! Kolega już chyba napierdolony? – Sala zarechotała. Być może to ta specyficzna intonacja tak działała na publikę. – Pani szturchnie tego pana. Ojciec? Dziadek? Nauczyciel? Naprawdę czy jaja sobie robisz? Nauczyciel, aha. Zaliczył ci czy cię?

Wibrujące „uuu…” wypełniło wnętrze Beceku. Tłum bawił się w najlepsze, za to Jan gorączkowo myślał jak wyjść z twarzą z niezręcznej sytuacji. Rozbolała go niespodziewanie głowa. Miał nadzieję, że to będzie krótka piłka i szybka zmiana tematu, ale Budziszyn wydawał się rozkręcać.

– A pani też jest z tym panem? – Spojrzał ze sceny na Hannę, obok której było jedno wolne miejsce. – Poważnie?! Serio, serio? Nieee… No kurwa naprawdę nie! Co ja w życiu zrobiłem źle? Dwie takie zgrabne, fajne, mhm, a gość ma już dobrze po pięćdziesiątce…

– Czterdziestce – zamruczał belfer.

– Cud. Odezwał się – huknął do mikrofonu stand-up’er, co nie mogło obyć się bez owacji. – Człowiek słowo klucz. CZTERDZIESTCE, kurła. – Gwiazdor wykręcił twarz w prześmiewczym grymasie, czym doprowadził aulę do dzikiej ekscytacji. – Proszę, proszę… Ależ się koleżanka ożywiła… Oj, widzę, że coś jest na rzeczy. Uprawiacie seks? W trójkącie?! Pani i pani, i ten pan? Nie? Profesor kręci głową. Pewnie jeszcze przed chwilą nie wiedziały o swoim istnieniu. Pierdolony alwaro. Tę w jednym pokoju, poczekaj idę po gumkę i w międzyczasie tę w drugim, zapomniałem wiagry, z powrotem w pierwszym… Nieźle to sobie wymyśliłeś. Czego uczysz? Czekaj, czekaj, zgadnę! Logistyki?

– Biologii.

– Słowo klucz, nie zmienia strategii. Jebnę jeden wyraz może się odpierdoli. – Showman zaśmiał się ze swoich docinek. – Będę wracał do ciebie. Soróweczka. Gratuluję pierwszy rząd. Trzeba cię jeszcze jakoś przekonać, że będzie fajnie?

– Może będzie – rzucił tym razem głośniej Kowalski – ale jak wrócisz do scenariusza.

– Ooo… Rozkręca się jebany! Czujecie ten ton? One na to na pewno lecą. DYKTATOR. Dzisiaj będzie na pantofelka, a jutro pierdolniemy sobie węgorzyka. W piątek…, ty z przodu, a ty… co czułeś przychodząc tutaj? Naprawdę myślałeś sobie; siądę jak gdyby nigdy nic i będzie w dechę? Czy jak to tam się mówi po pięćdziesiątce „klawo”? Weź przestań! W pierwszym rzędzie?!

Nauczyciel próbował coś sensownego sklecić w ramach riposty, ale zagłuszyła go wrzawa. Pomyślał, że jest w jakimś Truman Show. Cały dzisiejszy dzień wyglądał jak jeden wielki żart, jakby ktoś tam na górze robił sobie z niego jaja. Z tej bezradności sam zaczął się nerwowo śmiać. Surrealistyczna groteska. Mieszanka irytacji, skompromitowania i smutku przelewała się przez jego przeciążony nadmiarem bodźców mózg. To jest zamach na mój hipokamp, stwierdził ponuro podczas gonitwy myśli. Siedział zgaszony z przyklejonym uśmiechem.

– Dobra! Okej! Wystarczy! Profesorkowi już spierdoliłem seks tego wieczoru, misja wykonana. Nic tak nie cieszy jak cudze nieszczęście – zażartował artysta. – Możemy iść dalej, żeby nie było, że tylko szyję. Wracamy do scenariusza! I jak jechałem tym ferrari…

Kowalski odetchnął z ulgą. Bywał na kabaretach, ale nie miał okazji uczestniczyć w stand up’ie. Ponownie uświadomił sobie, że jest bumerem zacofanym o dobrą dekadę. Budziszyn zaprzestał przytyków w jego stronę, co niezmiernie go ucieszyło. Chwila spokoju i masaż skroni uśmierzył uczucie jakby mu ktoś miażdżył czaszkę w imadle.

Marek Budziszyn skinął na Jana, kiedy ludzie zbierali się do wyjścia. Spytał czy może poprosić go na słówko. Zbity z tropu nauczyciel, niepewnie ruszył w stronę komika. Jego umysł zapłonął od podejrzliwości. Dywagował czy to nie finałowa część programu i czy celebryta nie chce go totalnie ośmieszyć: Dokończyć dzieła zniszczenia.

– Mam nadzieję, że nie wziął pan tego zbyt osobiście? – zapytał gwiazdor, przybliżywszy się do Kowalskiego. – Taki urok tej branży i muszę od czasu do czasu rzucić mięsem, i kogoś przycisnąć. Nawiązuję do podwalin polskiego stand-up’u. Prapoczątku. Agresywna interakcja to igrzyska dla tłumu. Stety lub nie, za to mi płacą.

– Nie ukrywam, że w pierwszym momencie mnie to zażenowało – odparł belfer. – Bardzo. Ale potem naprawdę nieźle się bawiłem.

– Cieszę się. – Budziszyn poklepał interlokutora po ramieniu. – A teraz na poważnie… To rzeczywiście pana uczennice?

– Tak się składa.

– Gratuluję gustu. – Showman pokiwał z uznaniem głową i puścił oko do Jana. – A może mieliby państwo ochotę na afterparty? Jakiegoś drinka, kolację?

– Że co?! – wypalił ze zdziwieniem czterdziestolatek. – Eee…

– Stand-up’er też człowiek. Zjeść i napić się musi, zostaję w Bielsku do jutra i nie mam pomysłu na wieczór.

– Spytam dziewczyn, ale chyba miały inne plany.

– Rozumiem.

– Chwileczkę, zaraz wracam.

***

Powrót do dziecka mógł poczekać, podłączenie internetu również. W końcu kolacja z Markiem Budziszynem to sytuacja wyjątkowa. Dziewczyny szybko załatwiły sobie zastępstwo w jednej i drugiej kwestii. Kowalski był zdegustowany tym, że jemu odmówiły, wystarczyło zaś znane nazwisko i diametralnie zmieniły się priorytety.

Sława i kasa, odwieczne prawidło atrakcyjności, ocenił w myślach po zamówieniu tagliatelle z kurkami w sosie maślanym. Jak one się do niego przymilają i trzepoczą tymi rzęsami. Co za kokietki… Panie Marku to, panie Marku tamto, widać, że jemu jest z tym dobrze. Napuszony niczym paw, arogant z przerośniętym ego. Choć to wszystko przecież biologia, powinienem zrozumieć… Gra godowa, warunkowanie, behawioryzm. Jeszcze sobie bezczelnie powie, że jakby światło padało inaczej i dostrzegłby ze sceny, że jestem rudy, to by mi nie odpuścił do końca występu…

– Haluuu, tuuu ziemia – szepnął Budziszyn, aby zaraz głośniej dodać: – Uwaga, uwaga kolega Jan buja w obłokach. Podejście do lądowania za…

– Moment roz... – Jan chciał się usprawiedliwić i pozostać miłym. Wyuczona grzeczność, której czasem serdecznie nienawidził. Nie dokończył jednak zdania, ponieważ Hanna obcesowo mu przerwała, wchodząc w słowo:

– Panie Marku proszę kontynuować, bo to szalenie ciekawy temat z tymi kamperami i małomiasteczkową trasą po Chorwacji. Często pan tam bywa?

Belfer zdenerwował się, czerwieniejąc na twarzy. Traktowanie go jak powietrza z wyjątkami na sporadyczne kąśliwe uwagi było nie do zniesienia.

– Przejdźmy na ty – zaproponował showman, wyciągając dłoń w kierunku rozanielonej szatynki. – Marek.

– Hania.

– Monika.

Wreszcie dupku, skwitował niemo czterdziestolatek, podając rękę z udawanym uśmiechem i wymieniając się uprzejmościami. W środku płonął gniewem.

Na całe szczęście nadeszły posiłki. Dosłownie i w przenośni. Jan Kowalski ucieszył się, że nie będzie musiał sztucznie podtrzymywać rozmowy i słuchać tych umizgów. Pachniało wybornie, a po chwili przekonał się, że smakowało równie wspaniale. Kurki rozpływały się w jego ustach, a przyjemnie tłusty sos z dodatkiem drobno posiekanej pietruszki i zmiażdżonego ząbka czosnku głaskał podniebienie. Jan zapatrzył się w talerz, próbując gorączkowo wymyślić powód, dla którego mógłby czym prędzej uciec z tego miejsca. Najlepiej zaraz po kolacji. Litania tandetnych pochlebstw znów rozbrzmiała nad stołem. Budziszyn komplementował urodę dziewczyn, a one jego poczucie humoru. Jan obawiał się, że za moment od tych banałów zwróci jedzenie. Każda kolejna sekunda pogarszała sprawę.

– Bardzo was przepraszam, ale muszę już iść – zaczął, choć niespecjalnie zwrócił tym uwagę podekscytowanego towarzystwa. Zrezygnował z dalszego tłumaczenia się. Wstał i zasunął za sobą krzesło.

– Janku nie zostaniesz z nami? – zagadnął Marek jakby z powinności.

– Obowiązki – skwitował krótko, po czym skinął głową w stronę byłych uczennic i zazgrzytał na zębach: – Do widzenia. Żegnam.

– No to cześć! – rzucił lekceważąco artysta, a szczebiotki zamamrotały coś niewyraźnie.

Wychodząc doleciało do jego uszu nikłe: „ciekawe co go ugryzło?”. Przyśpieszył, przekroczył próg i trzasnął drzwiami. Dopiero wtedy odetchnął z nieskrywaną ulgą. Koniec tej żenady, pomyślał. Skołatane nerwy stały się paliwem rakietowym dla tempa marszu. Minęło kilka minut, a belfer nie zwolnił ani odrobinę. Pokonał stopnie schodów w Parku Słowackiego i niechcący wpadł na mężczyznę w długim czarnym płaszczu.

– Przepraszam – mruknął, przyglądając się poszkodowanemu, czy aby nic mu się nie stało. Ten pośpiesznie i bez słowa zbiegł w dół, a Kowalski patrzył skonsternowany. Coś mu w nim nie pasowało. Wyglądał dziwnie, a nieprzyjemne chrząknięcie, gdy się zderzyli przywodziło na myśl bardziej odgłos zwierzęcia niż człowieka.

Ten płaszcz, orzekł w duchu. Co prawda nie ma najcieplejszej nocy, ale ubierać jesienny prochowiec? I krótkie spodenki?! Ekscentryczne zestawienie… To na bank jakiś ekshibicjonista!

Jan stał i przyglądał się oddalającemu mężczyźnie.