Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Bo w beskidzkich lasach kryją się nie tylko anioły... Jaczemir to prosty wyrobnik, który na skutek fatalnego zbiegu okoliczności został wciągnięty w świat skomplikowanych intryg i śmiertelnych niebezpieczeństw. Tym razem nieopatrznie ściągnął na siebie uwagę czarnoksiężnika Natana Rubensteina. Mag jest znany ze swojej bezwzględności i brutalności, dlatego Jaczemirowi nie pozostaje nic innego, jak brać nogi za pas! Bohater ewakuuje się przez pasmo Beskidu Małego, a w swojej ucieczce zahaczy również o ziemie Księstwa Cieszyńskiego i Oświęcimskiego. Po drodze zaliczy konfrontacje z wampirami, wiedźmami, aniołami, a nawet z... Koziołkiem Matołkiem. Kontynuacja historii znanej z powieści "Kanthy. Od wszelakich złych przygód..." to pozycja obowiązkowa dla miłośników średniowiecznej historii, Beskidu oraz klimatu "Władcy Pierścieni".
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 457
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Przemysław Samuel Gąsiorek
Saga
Beskidy w mrokach dziejów
Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shutterstock
Copyright © 2024 Przemysław Samuel Gąsiorek i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727215600
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Beskidzie, malowany wiatrami dom,
Beskidzie, tutaj słowa inaczej brzmią,
Kiedy krzyczę w jesienną ciszę,
Kiedy wiatrem szeleszczą liście,
Kiedy wolność się tuli w ciepło moich rąk...
Andrzej Wierzbicki, Beskid
Rok 1437
Huk wystrzału odbił się echem od okolicznych gór. Odezwały się rusznice. Zadymiło. Zaśmierdziało prochem. Gigersdorfczycy pogalopowali w stronę husytów.
Zawisza Bury nie dał się zaskoczyć. Stary dowódca zjadł zęby na najróżniejszych fortelach. Opóźniona salwa nie była dlań niczym nowym. Wiedział, że pierwsze spudłowane strzały stanowią zachętę, mają ukazać pozorną nieudolność, a zarazem utwierdzić wroga, że szarża na wprost jest wyśmienitym pomysłem. Szlachcic herbu Gąsiorek dostrzegł jednak zawczasu białą brzozę i świeżo rozkopaną ziemię – postawiony naprędce punkt orientacyjny dla kanonierów. Nim jego konnica go minęła, padł rozkaz rozjazdu. Jeden tuzin pocwałował w lewo, drugi w prawo. Kamienna kula przecięła pustą przestrzeń i przeorała przedpole wsi Lipowa. Mniejsze ołowiane pociski świsnęły w powietrzu. Żaden z gigersdorfczyków nie padł martwy.
Oskrzydlali właśnie jedną z wielu husyckich band, która nie oddała życia pod Lipanami 1 , a zadomowiła się na rubieżach Księstwa Oswyanczynskiego. Tu grabiła wioski, a niejednokrotnie puszczała je z dymem, toteż nocami łuny pożarów rozświetlały okolicę.
Tymczasem do zmierzchu było daleko, ledwo minęło południe i gorąc dawał się we znaki. Częściowo przez spocone dłonie, a poniekąd z przerażenia rusznikarze nie zdołali ponownie załadować luf. Porzucili samopały i schowali się za plecami swych pobratymców.
W ostatnim momencie Zawisza zmienił szyk i ominął formację z nastroszonymi glewiami. Rycerze z powrotem zjechali się razem. W szeregach wroga zapanował chaos, bo husyci nie nadążyli za zmianą. Konnica natarła. Zawrzało. Zakotłowało. Przeszło sześćdziesiątka sierotek 2 mimo zaskoczenia nie dawała za wygraną. Po pierwszym szoku przyszło opamiętanie.
– Ne z takových opresyj odcházeli jsme živí! – ryknął na poły po czesku, na poły po polsku Zdeněk Hrozný. – Mlát' té papežské psy!
Jego język był pomieszany jak armia pełna pograniczników. Jak ich uzbrojenie. W ruch poszły cepy, widły, nabijane kolcami wekiery, ostre puginały, włócznie zwane czeskimi łyżkami i pawęże, którymi starano się odpychać przeciwników i parować ciosy. Wszystko na nic, bo oddział Zawiszy był karny, zorganizowany i nad wyraz skuteczny w czynieniu pogromów. Miecze cięły z jednej na drugą, a wierzchowce tratowały tych, co uniknęli ciosu. W końcu rozbójnicy rzucili się do ucieczki. Tylko Zdeněk Hrozný z Hranic został, chcąc zachować honor. Ocalił honor, ale stracił głowę. Roztrzaskały ją rumaki pędzące za pierzchającą hołotą.
– Nikogo przy życiu! – ponaglił swych rycerzy Zawisza. – Jeden przetrwa, a herezja rozpleni się jak chwasty! Za nimi!
Uciekinierzy pędzili przez Dolinę Zimnika w stronę lasu. Co chwilę rozlegał się wrzask i któryś z nich padał martwy od miecza. Wydawało się, że ponieśli sromotną porażkę. Jednak ni stąd, ni zowąd rozległa się salwa. Dowódca Bury ryknął, by stać. Jeźdźcy zatrzymali się w różnych odstępach i rozejrzeli ze zdziwieniem. Kilku z nich spadło z koni.
– To pułapka!!! – wrzasnął z francuskim akcentem Dagon, krzyżowiec z Langwedocji.
– Cóż, do diabła?! – charknął postrzelony Jurko, giermek Siemomysła bez Ziemi. Splunął krwią. Ćmiło mu przed oczami.
– Odwrót!!! Od… – Zawisza nie dokończył. Kula ugodziła go w bok. Runął.
Rok 1414
Aksamitne niebo rozświetlały miriady skrzących się kropek. Większość jednolicie białych, garść chwiejnie żółtych i kilka chybotliwie zielonkawych, momentami migoczących czerwienią. Ich blask oświetlał miedzę oraz jeźdźca pędzącego wśród wysokich traw.
Naraz koń zwolnił. W końcu zatrzymał się.
Dopiero teraz, gdy napięcie nieco opadło, Jar poczuł zmęczenie. Puścił grzywę zwierzęcia i pozwolił odpocząć ramionom. Jazda na oklep nie należała do łatwych. Gdyby w młodości nie zaznał jej na tarpanach, teraz nie miałby szans ujechać nawet kawałka, a co dopiero czterech mil! Zeskoczył z hucuła, po czym uderzył go płazem miecza w przysadzisty zad tak, aby zabolało. Wierzchowiec pognał przed siebie i zniknął w szarzyźnie nocy. Może zmyli pogoń, pomyślał, szukając w tym pocieszenia. Oby. Niech gna jak najdalej! Ja zaś… Spojrzał w stronę Bujakovskiego Gronia. W las! W las i pod tę górę. Poprawił miecz u pasa i wziął głęboki oddech. Pachnące łąką powietrze wypełniło jego płuca.
Naraz, gdy tak stał samotnie pośród morza traw, uświadomił sobie, w co się wpakował. Jak wielkie zagrożenie ściągnął na siebie przez zbytnią dociekliwość. Cały czas miał nieodparte wrażenie, że na skraju widnokręgu i mroku kryją się wysłannicy Rubensteina, toteż nieustannie spoglądał za siebie. To jednak tylko jego umysł płatał mu figle. Nie był to jednak czas na rozterki. Musiał skupić się na szybkim oddaleniu od Kanthy. Jeśli ktoś go dostrzeże, Natan od razu wyśle pościg w te okolice. Póki zaś sądzi, że pognał do Bielycz, ma przewagę. Nie wolno mu jej zmarnować.
Ruszył energicznie łagodną stromizną. Cieszył się, że cięższe podejście jeszcze daleko przed nim. Zdąży chwilę odpocząć po tej szalonej jeździe. Musiał nadłożyć drogi, aby ominąć Wołek 3 , który pilnowali książęcy strażnicy. Gdyby go pojmali, niechybnie odesłaliby do Kanthy, a to byłoby równoznaczne ze śmiercią. Musiał zatem obejść twierdzę i zagłębić się w Bujakovską Puszczę. Przełknął ślinę, gdy przypomniał sobie, jak go niegdyś przed nią przestrzegano. Nie miał jednak innego wyjścia. Ocaliłeś mnie, Panie Boże, to teraz prowadź, rzekł w duchu. A może wymaga zbyt wiele i nadużył już nadprzyrodzonej opieki? Miał niepokojące przeczucie, że tak właśnie jest. Wszak jako człowiek ma wolną wolę. Gdy znów zaglądnie w wilczą paszczę, nie może być zdziwiony, że kły go zranią. Niebianin nie będzie go przecież nieustannie niańczył. Spodziewał się, że kolejne potknięcie okaże się ostatnim. Czuł to tak samo, jak śmiertelnie chorzy przewidują, że zbliża się ich koniec.
Doszedł do miejsca, gdzie kończyła się swojska i bezpieczna łąka, grająca świerszczami polnymi, a zaczynał las, pohukujący sowami tudzież skrzypiący starymi gałęziami. Czekała go podróż w nieznane. Nigdy wcześniej nie zapuszczał się tutaj, ale tak jak w przypadku Burgwaldu i o tej kniei słyszał liczne legendy. Bynajmniej nie dawały one powodów do radości. Przyjemnie się ich słuchało w ciepłej karczmie, przy kuflu piwa z towarzyszami u boku, ale nikt nie chciał stać się ich bohaterami. Ci bowiem z reguły kończyli swój żywot w arcytragicznych okolicznościach…
Wlazł w młodnik i się zatrzymał. Nim wkroczył pośród starsze drzewa, sprawdził, czy ma dobrze zapięty pas, podwinął nogawice i przeżegnał się.
– W imię Boże – westchnął, czując coraz większy niepokój.
Powykręcane konary przysłaniały gwieździste niebo. Im dalej brnął, tym robiło się ciemniej. Z ledwością dostrzegał najbliższe pnie. Raz czy dwa wyrżnął głową o sterczące nisko gałęzie. Na domiar złego było grząsko i nierówno. Bez przerwy potykał się o korzenie albo zapadał w leśnym runie. Po dłuższej chwili marszu zmęczenie dało o sobie znać. Chłód kwietniowej nocy także. Droga mimo trudności zrobiła się monotonna, a panująca cisza koiła; strach go powoli opuszczał. Robił się senny i mozolnie stawiał każdy kolejny krok.
Naraz poczuł, że ma wodę w butach, a poszycie stało się mokre i zapadało się. Zrobił kolejny krok i woda sięgnęła mu do kolan. Grunt wciągał go nieśpiesznie, acz sukcesywnie, kawałek po kawałku. Jasna cholera, toż to mokradła! Zastygł w bezruchu po nerwowej próbie wydostania się, by nie zagłębić się jeszcze bardziej. Bał się ugrzęznąć na dobre. Gęsta breja sięgała mu już do połowy ud.
– Do czorta, ależ się wpakowałem! – zaklął, spoglądając bezradnie to na zanurzone nogi, to znowu przed siebie na ciemną taflę.
Przez chwilę wydawało mu się, że czyjeś błyszczące zielenią ślepia zerkają nań znad powierzchni moczarów. Nie wiedział, czy mu się przewidziało, czy rzeczywiście coś tam się czai. Sławetny Sprzyncok! – przypomniał sobie jedną z historii, sprawdzając grunt palcami u stóp. Sadzawka, w której utopiła się baba z wozem. Biedaczka po ćmoku pobłądziła i zjechała z polnej ścieżki. Przełknął głośno ślinę, gdy przed jego oczami stanął ponury obraz wychudzonej szkapy topiącej się w moczarach i kobieciny, która próbując ratować dobytek, sama skończyła jak jej kobyła. Martwa. Pamiętał, jak potem w karczmie się śmiano, że to tylko bajki. Że za płytko… Teraz zrozumiał jednak, że to mogła być prawda.
Rozglądnął się. Wszystko tonęło w mroku. Jedynie gruba gałąź nad nim świadczyła o tym, że istnieje coś więcej prócz tego bezmiaru nicości. Zbyt wysoko, stwierdził, nie mógł dosięgnąć jej ręką. Niech to diabli! – zirytował się, gdy po próbie wyciągnięcia stopy z błotnistego dna zanurzył się jeszcze głębiej. Mulista woda sięgała mu do pasa. Wystraszył się, że zaraz utonie. W akcie desperacji dobył rękojeści miecza i począł ją miarowo, nieśpiesznie ciągnąć ku górze. Ostrze wynurzało się mozolnie z bagna. Czuł dziwny, niezbyt wielki opór, jak podczas wyciągania noża z wieprzowej galarety, którą dane mu było przyrządzić na zaślubiny. To wspomnienie wywołało smutek. Stanął mu przed oczami obraz martwej i pokiereszowanej Kochny.
Nie mogę tu utonąć, pomyślał. Winnym ją pomścić! Obiecałem, że nie spocznę, dopóki nie zwycięży sprawiedliwość. I co? Miałbym złamać przysięgę?! – dodawał sobie animuszu. Wyciągnął oręż nad taflę z postanowieniem dotrzymania słowa. Obtarł ostrze rękawem, chwycił oburącz, po czym uniósł nad głowę i zaczął rąbać konar krótkimi ruchami. Po większym zamachu miecz utkwił w grubej gałęzi i Jar powoli się na nim podciągnął. Udało mu się wynurzyć o pół łokcia, nim zbrocze 4 wysunęło się z drzewa. Zyskał na czasie, to zaś pozwoliło mu uderzać dalej. Siekł na jodełkę, czyli pod kątem, raz z jednej, raz z drugiej strony. Odłupywał kolejne warstwy drzewa. Musiał zdążyć, nim breja wciągnie go po szyję, więc ponaglał się, wkładając całą siłę w tę pracę. Drzewo było grube i pot oblał mu czoło. Ramiona drżały ze zmęczenia, niewygodna pozycja i tempo niemiłosiernie wykańczały muskuły. Płonęły żarem. Gdy wciągnął mocniej powietrze, w jego nozdrza uderzył smród zgnilizny. Cała sadzawka fermentowała. Nie poczuł tego wcześniej, stwierdził zły na siebie. Może wówczas nie musiałby się babrać w tym szlamie! Rypnął z całych sił. Usłyszał trzask. Nadrąbany konar pękł. Był na tyle długi i rozgałęziony, że dosięgnął brzegu. Jaczemir wetknął miecz za kołnierz kaftana, bo zza pasa mógłby się wysunąć, chwycił odstające gałęzie i rozpoczął powolne podciąganie się. Wiedział, że musi pracować nieprzerwanie, bo inaczej ten kawałek drewna opadnie na dno. Mozolne ruchy i przestępowanie ze stopy na stopę, przyniosły skutek. Brnął w stronę mielizny. Miał szczęście. Konar okazał się na tyle solidny, że Jar mimo ciągnięcia nie przesunął go nawet o cal. Całe szczęście, bo inaczej wpakowałby go pod wodę i pozbawił jedynej podpory. Mokry, oblepiony mułem i okrutnie zdyszany wypełzł na runo leśne. Wstał, podparł dłonie na kolanach i łapał zachłannie powietrze.
– Jak dobrze… Żyję i nie skończę jako pokarm dla ryb. A przynajmniej nie tym razem – powiedział pod nosem, choć jego słowa wydawały się rozbrzmiewać donośnie, gdyż próżno poza nimi było uchwycić jakiś inny dźwięk.
Jednak nie przez przypadek okoliczni starcy przestrzegali przejezdnych: „Niech nigdy was, wędrowcze, nie zwiedzie pozorna cisza bujakovskiej kniei”. Miał dziwne wrażenie, że ktoś mu się przygląda. Przetarł oczy. Błyszczące punkty zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Omamy, stwierdził. Strach i zmęczenie robią swoje. To znów moja wyobraźnia, uspokajał się. Otarł resztki mułu garścią narwanych liści, sprawdził, czy mieszki trzymają się pasa, wyjął miecz spod kaftana, po czym wykoncypował, gdzie winien się udać. Ruszył powoli, rozmasowując obolałe przedramiona.
– Rzadko kto tu zachodzi, ale jak wpada do Sprzyncoka, to już nie wychodzi – usłyszał po kilku krokach piskliwy głos.
Ciarki przeszły mu po plecach.
– Kto to powiedział? – Cisza. Obrócił się. Było pusto. Musiałem dać się zwieść swej fantazji, odetchnął z ulgą. Ruszył ku wyjściu z doliny i wtedy ją zobaczył, oświetloną przez blask księżyca. Kobietę, a raczej porośnięte glonami truchło. – Chryste Panie… – wyrwało mu się. Osłupiały przyglądał się z niepokojem dziwacznej postaci, która wyrosła kilka kroków przed nim.
Jej łono trawiły larwy, a w otworze na udzie zaklinowała się wielgachna ropucha. Rozdziawiała pysk, patrząc bezradnie i tępo, jakby nie wiedziała, skąd się tam znalazła. Prawa łydka maszkary była obżarta do kości, paznokcie w stopach zaś liczyły dobre kilkanaście cali. Sama twarz wyglądała przy tych atrakcjach dość zwyczajnie. Była to twarz wiejskiej, prostej baby. Poza kilkoma brodawkami, niekompletnym uzębieniem, wystającymi kośćmi policzkowymi i włosami oblepionymi mułem sprawiała wrażenie niebrzydkiej. Ładny miała nos i lewe oko. Prawe kiedyś pewnie też było ładne, lecz teraz wyzierał stamtąd pusty oczodół. Z piersi i ramion wyrastały szczeżuje, formując coś na kształt pancerza. Napierśnik z muszli kończył się zaraz nad nadgryzionym w wielu miejscach brzuchem, pokrytym pijawkami i glonojadami. Jar wzdrygnął się z obrzydzenia.
– No, już wiecie kto? – dopytała ze zniecierpliwieniem. – Ja!
– Cóżeś za jedna? – zagadnął, zaniepokojony, bo potworzyca rozdziawiała coraz szerzej szczerbatą paszczę. Odruchowo cofnął się.
– Baba ze Sprzyncoka.
– I pewnie chciałabyś mi teraz wyjawić smutną historię, jak to pobłądziłaś i szkapa ci do uroczyska wlazła, a wraz z nią wóz i ty…?
– Brednie! – rozeźliła się, a z jej ust pociekła stróżka mętnej wody.
– Jak to brednie?! – Postanowił ciągnąć rozmowę, by dać sobie dodatkową chwilę na wymyślenie ucieczki. – To waćpanna nie utonęła w tej sadzawce?
– A i owszem. Utonęłam. Ale ganc inaczej – oznajmiła, łypiąc na zbłąkanego wędrowca.
– Nie mając w tej chwili lepszego zajęcia, chętnie posłucham. – Wyrobnik zaśmiał się, próbując zyskać na czasie, ale szybko zdał sobie sprawę, że nie był to najlepszy pomysł. Nieumarłej ani trochę nie było do śmiechu.
– Posłuchasz, posłuchasz i przestaniesz się naigrywać, durny pachołku, gdyż skończysz jak i ja. – Zagulgotała jak topiący się człowiek, który zamiast powietrza łapczywie wciąga wodę, by potem ostatkiem sił podjąć próbę wyrzucenia jej z ust. – Guchll, guchhhlll, gu…
Jaczemir wzdrygnął się i mimowolnie uniósł miecz.
– Srebrny? – zapytała z lekką obawą w głosie, a zarazem nutą ciekawości.
– Srebrny! – Wyrobnik uniósł głos, żeby zabrzmieć pewnie, wręcz wojowniczo.
– Niesrebrny. – Zarechotała, a z jej ust ponownie wypłynęła ciecz przypominająca flegmę. – Na srebrny nie byłoby cię stać. Biednie wyglądasz, parobku.
– Chcesz się przekonać?! – ryknął, ściskając mocniej rękojeść i przestępując krok do przodu.
– Chciałabym. – Zaśmiała się szyderczo.
Jar stracił rezon. Nie wiedział, czy szarpnąć za oręż, by ten błysnął groźnie w świetle księżyca, czy zachować bezpieczną odległość. Zamarkowanie ataku mogło dać mu przewagę. Odstraszyć. Zrodzić niepewność w jej umyśle. Jednak gdy ponownie usłyszał piskliwy skrzek, nie miał już wątpliwości. Ona wiedziała. Była pewna, że nie jest to miecz na potwory.
– To może jednak posłucham tej opowieści…
– I trzeba było tak od razu! Słuchaj i zawrzyj gębę!
Młodzieniec przyłożył palec do ust.
– Tedy, jak już wam napomknęłam, Anvar, Tatarzyn, który się we mnie kochał, wziął mnie na wóz i ruszyliśmy ze wsi Dwie Kozy w kierunku Bujakova. Choć wówczas jeszcze tej osady tutaj nie było. Dyć jedna chałupinka samotnie stała wśród łąk. Wraz z nami jechał brat Anvara Harun, drwal Semidrog i kołodziej Jędrzej. To właśnie po drewno do jego warsztatu wjechaliśmy tutaj, do Bujakovskiej Puszczy. Ongiś, gdy żyłam, zwano ją pradawną. Nikt nie śmiał zapuszczać się w jej głąb, karczowano zaś zawdy jeno na skraju…
Jar rozglądał się co jakiś czas, gdy utopka spuszczała zeń wzrok. Ucieczka nie wchodziła w grę. Było zbyt ciemno. Nie znał lasu, więc wiedział, że go dopadnie. Oprócz smrodu szlamu i zgnilizny poczuł swój własny – coraz intensywniejszy – zapach strachu. Co jest?! Przeżył wiedźmy, zaklęcia, zaprawionych w boju Wołosów, a miałby polec z ręki baby ze Sprzyncoka?! To by dostarczył uciechy gawędziarzom! Poprosił Boga, aby go oszczędził przed tym upokorzeniem. Włożył rękę za pazuchę kaftana i wymacał w rogu kieszeni kubraka małe zawiniątko.
– …Pierwszych podejrzeń nabrałam, gdy Anvar rzekł, że trzeba głębiej w las wjechać, że drzewa ze skraju puszczy nie nadają się na koła. Jędrzej przytaknął i orzekł, że drewno zbyt miękkie. Nie chciałam wyjść na tchórzliwą. Nie sprzeciwiałam się. I tak wiedziałam, że ujedziemy jeno kawałek, bo później las staje się gęsty. Dobrnęliśmy nad tę sadzawkę. Wówczas krystalicznie czystą, zamieszkałą przez raki i drobne rybki. Coś mi nie pasowało. Było to jedyne miejsce, w którym nie rosły drzewa. Anvar zarządził czas na odpoczynek i kąpiel. Zdziwiłam się. Ledwo ranek nastał, a już odpoczywać? Dziwne to zwyczaje myć się przed pracą! Odparłam, że jak im chęć na harce naszła, to niech idą. Ja nie dołączę. Pannie nie wypada wchodzić nagiej do wody, gdy mężowie w pobliżu, szczególnie gdy już przyrzeczona innemu. Jakież to szczęście, gdy się jest przyrzeczoną komuś, do kogo żywi się gorące uczucie. Odwzajemnione. Nie wyobrażałam sobie świata poza mym Ziemowitem.
Oczy Jaczemira mimowolnie napłynęły łzami. Poszybował myślami do chwil spędzonych z Kochną. Tych najpiękniejszych, zaraz po zaślubinach, gdy wszystkie problemy wydawały się błahe i gdy przebaczyli sobie wcześniejsze niesnaski. Najwspanialszych w jego życiu. Czas ten był błogą sielanką. Miał u swego boku cudowną kobietę, a także Dobiesława, najwierniejszego przyjaciela. Tymczasem powtórnie stracił wszystko. Został sierotą po dwakroć…
– …Jakież było moje zdumienie, gdy Anvar mnie za warkocz capnął i wyciągnął z wozu. Z tegoż zdziwienia ani słowa nie wydusiłam z siebie, póki mnie na brzeg sadzawki nie zaprowadził. Z bólu jeno jęczałam. Później wrzasnęłam: „Cóż czynisz?!”. A tenże do kumotrów ryknął: „Padoł żech wam, że to wiedźma! Czarami mnie do miłowania przymusiła, jako i Ziemowita. Jo żem widzioł, kaj ona łazi, cóż wyprawia i jak inkszych chopów bałamuci! Tukej unom utopimy. Zadość uczynimy! A rychło!!! Biermy unom za barchaty i ku dnie!”. Jak to posłyszałam, poczęłam się szamotać, wierzgać, krzyczeć i gryźć, ale dopadli mnie w czwórkę. Stłamsili i zaciągnęli do wody. Pytałam, cóż czynią, dopóki mnie w toń nie cisnęli i nie przyparli. Wszyscy jako jeden mąż.
– Potem zaciągnęli kobyłę z wozem do Sprzyncoka – powiedział chłopak – i także utopili. A później rozpowiadali, żeś pobłądziła i się utopiła, czyż nie?
– Tego to ja już nie wiem, bo ma duszyczka uszła ku niebiosom. Nie widziałam, cóż się dalej stało.
Jar zmierzył truposzkę spojrzeniem. Napawała go obrzydzeniem i przerażeniem. Nie czuł żalu. Jej opowieść wydawała się smutna, ale miał podejrzenie, że owo wspomnienie nie należy do interlokutorki. Ja to mam szczęście do nocnych rozmów ze straszydłami, niech gęś kopnie, jak nie Meluzyna, to utopka, pomyślał, robiąc krok do tyłu.
– Cóż robisz w tym podłym ciele? – zapytał.
Poczwara po raz kolejny zakrztusiła się flegmą.
– Uwięzionam... Za ziemskie przewiny…
– Taka pokuta?
– Owszem. Jakże bystry z ciebie młodzieniec! – Jej trupie usta wygięły się ledwo zauważalnie w szyderczym uśmiechu. – Tu oczyścić się winnam, aby Pana oglądać. Odpokutuję, nim do nieba wejdę.
– I będziesz nastawać na zgubę kolejnych wędrowców? I plugastwem się babrać? Jakiego pana chcesz oglądać? Bo na pewno nie tego, o którym mówisz – powiedział wyrobnik, nie bacząc na to, co się stanie. – Łżesz! Łżesz w żywe oczy! Bóg nie wyznaczyłby takiej pokuty! Albo byłaś najgorszą z najgorszych wiedźm i zamiast iść do piekła, gnijesz w tymże paskudztwie, albo…
– Zamknij się! – ryknęła, a jej niebieskie oko zamieniło się w bezbiałkowe, czarne ślepie.
– Tak też sądziłem – zatriumfował Jar. – Dziewczę może i było niewinne, ale ty nim nie jesteś. Jej dusza uleciała do nieba, acz ciało, które tu pozostało, przejął ktoś inny.
– Któż taki, głupcze?! Ty zakało nieumiejąca zakończyć swego marnego żywota. Bękarcie, który ściąga klątwę na swych bliskich! To przez ciebie giną niewinni. I nadal chcesz mędrkować?! Wydaje ci się, że znasz wolę Boga?! Toż to dopiero bluźnierstwo! – zawyła w dzikim szale, a z jej ust sączyła się piana niczym u wściekłego psa. Ropucha w udzie poczwary zdechła, larwy wylały się z łona, pijawki zaś wyschły, jakby je ktoś żywym ogniem raził. Upiorzyca oblizała się długaśnym zielonym jęzorem, szykując szpony do ataku.
– Twoje imię? – spytał Jaczemir, cofając się o krok.
– Twe niedoczekanie! – wrzasnęła i skoczyła w jego stronę.
– Łap! – Chłopak rzucił znienacka zawiniątko przed siebie.
Zaskoczona poczwara odruchowo wyciągnęła łapsko. Skóra osłaniająca pakunek odwinęła się w locie. Kawałek minerału zaiskrzył się na niebiesko. Dla maszkary było już za późno. Złapała przedmiot.
– Niee!!! – zaryczała, gdy jej cielsko raziła raz po raz moc wydobywająca się z kryształu mistrza Sędziwoja. – Nie!!!
Jaczemir poczuł swąd przypalających się włosów i mięsa. Ani myślał jednak przyglądać się bezczynnie zjawisku, wcielił w życie drugą część planu. Miał wyraźnie do czynienia z demonem, a nie z byle jakim wynaturzeniem. Nie wolno mu się pomylić ani przespać nadarzającej okazji. Nie znał co prawda imienia bestii, nie miał przy sobie wody święconej ani krucyfiksu, a tym bardziej srebrnego miecza, ale zawsze pozostawał stary, dobry kołek. A ten mógł naprędce wyciosać. Chwycił długi kostur sterczący z leśnego runa i kilkoma sprawnymi ruchami zaostrzył. Przypominał bardziej dzidę niż kołek, ale czyż istnieją prawidła mówiące o tym, kiedy zaczyna się dzida, a kończy kołek?
– Takiś sprytny?! – zawrzała gniewnie diablica, gdy zdołała puścić kamień z zaklętymi weń błyskawicami. – Poczekajże, życiowy pomyleńcu! Już ja ci pokażę, z kimże zadarłeś!!!
Jar nie miał zamiaru czekać. Natarł na utopkę, dzierżąc kij jak kopię. Skierował szpikulec w jej szyję, nieosłoniętą przez szczeżuje. Tym razem jednakże truposzka nie dała się zaskoczyć. Ustąpiła w bok. Śmiałek nie spodziewał się trafienia w pustą przestrzeń, więc zgubił rytm kroków i przewrócił się na twarz, łamiąc i wypuszczając z dłoni kostur. Zdążył obrócić się na plecy, nim potwora nań runęła. Szamotali się. Próbowała rozpłatać mu szyję, on zaś starał się zrzucić ją z siebie.
Jak na truchło sporo w niej siły, pomyślał, gdy nie ustępowała.
– Ze mną chciałeś się mierzyć, nędzny patałachu? Ze mną?! Twa lekkomyślność doprawdy mnie bawi – syknęła. – Cóż jeszcze wymyślisz? Może wezwiesz na pomoc swego skrzydlatego przydupasa?! – Wbiła szpony w ramię chłopaka.
Zawył krótko.
– Nie będę wyręczał się przyjacielem! – rzucił przez zaciśnięte zęby. – Nie będę marnował jego czasu na pierwszą lepszą nałożnicę czarta!
– Coś powiedział?! – wściekła się do reszty. – Tępy głupcze, ja jestem Asztarte. Zważaj, do kogo tę niemytą mordę rozwierasz!
– Śmiem się spierać, kto tu jest niemyty – wtrącił Jaczemir, próbując ją obalić.
– Zaraz skonasz za swą bezczelność – oznajmiła, kładąc nacisk na każde słowo. – I nie sądź, że trafisz do nieba. Tak ci się wydaje, prawda? To trzyma cię na duchu? Nic bardziej mylnego! Tam nie ma miejsca dla takich jak ty. Przypomnij sobie, ile zła uczyniłeś! Jeszcze się łudzisz, że trafisz przed Jego oblicze? Biedny, naiwny prosta… – Nie dokończyła. Jej czarne ślepie poczęło panicznie poruszać się w oczodole w każdym kierunku.
Jaczemirowi udało się dosięgnąć złamanego kija i wbić w gardło bestii. Poluzowała uścisk. Na tyle, że ją z siebie zrzucił i błyskawicznie stanął na nogi. Ona wiła się u jego stóp, charczała, a z jej ropiejącej rany wypływała brudna maź.
– Asztarte, odsyłam cię… – rzekł zimno.
– Nie, nieee, tylko nie to! – błagała. Na przemian pluła flegmą lub wzbraniała się przed tym, co chciał jej zrobić. – Przestań! Zlituj się nade mną! Jeno nie do piekła. Nie chcę tam! Wszędzie, jeno nie do piekła!
– Odsyłam cię pod krzyż Jezusa Chrystusa, naszego Zbawcy i Pana! – Jaczemir poczuł, że ktoś go natchnął, aby w ostatniej chwili zmienić wyrok i nie kazać odejść demonowi do miejsca wiecznego utrapienia.
Truchło utopki wiotczało. Nieczysta moc opuściła ją wraz z krótkotrwałym zielonym blaskiem. Stała się marnością nad marnościami. W tej ciemności stopiła się całkowicie z brunatną ściółką.
Jaczemir nie myślał tak dłużej stać i wpatrywać się bezczynnie w ziemię. Rana na ramieniu piekła i krwawiła. Żachnął się na to kolejne utrapienie. Nie miał jej jak odkazić. Do jej zasklepienia chciał użyć minerału, tenże jednak rozpłynął się w powietrzu. Obszedł pobliski brzeg, przeczesał krzaki i nic. Dopiero gdy schylił się nisko nad rozpadliną, coś zalśniło przez okamgnienie. Przykucnął, by wyciągnąć zgubę. Kryształ był rozpołowiony i od czasu do czasu delikatnie połyskiwał. Zmartwił się, że mroczne siły go zniszczyły. Przyłożył z wolna palec i natychmiast cofnął. Przeskoczyła iskra i łokieć nieprzyjemne zamrowił. Ucieszył się, że w krysztale zostało jeszcze trochę dawnej mocy. Ułożył z chrustu niewielki stos, pokruszył nad nim suche liście, odrobinę brzozowej kory i wepchnął kijem kryształ w środek. Pochylił się i począł miarowo dmuchać.
Zaiskrzyło się. Cicho trzasnęło i pojawiła się drobinka żaru. Potem następna. Nie minęły trzy pohukiwania sowy, a ogień żywo trawił patyki. Jar dorzucił kilka większych gałęzi i rozkoszował się ciepłem bijącym od paleniska. Wpierw zamierzał nagrzać ostrze i przypalić ranę, aby zatamować broczenie, ale wpadł na jeszcze lepszy pomysł, gdy w blasku płomieni dostrzegł hubę rosnącą na starej, butwiejącej topoli. Przypomniał sobie, jak niegdyś podczas przechadzki z babką Tatyjaną wywrócił się i szkaradnie rozciął udo. Ta urwała wtedy grzyb z pnia drzewa, wydłubała jego miąższ i wcisnęła w ranę. Pomogło.
– Warto spróbować – skwitował, po czym odciął hubę. Była dość miękka i dobrze się ugniatała, prawie jak chleb z pajęczyną.
Opatrzywszy skaleczenie, zauważył, że prócz hub rosną dookoła inne grzyby. Maślaki, borowiki, podgrzybki, a także smaczne smardze. Niejedno szlacheckie podniebienie nie pogardziłoby nimi, a co dopiero gardziel wygłodniałego wyrobnika. Pośpiesznie nabił stożkowe, mocno pofałdowane kapelusze na zaostrzony badyl i jął smażyć. Ślinka ciekła mu na sam aromat. Nie dał im zbytnio ostygnąć. Jadł, niemal parząc usta, i zachwycał się wybornym smakiem specyjału.
Po zagrzaniu się i posileniu walczył w myślach z pragnieniem położenia się i zaśnięcia. Nie mógł jednak zatrzymywać się na dłużej, choć bardzo chciał odpocząć. Był zbyt blisko Kanthy. Ten parszywiec zapewne już oprzytomniał, myślał. Niechybnie nie odpuścił i wysłał za nim pościg. Może nawet był gdzieś w pobliżu.
W górę! – ponaglił się. Zagasił ognisko wodą ze Sprzyncoka i ruszył śpiesznym krokiem w dalszą drogę. Jeśli znajdzie w miarę bezpieczne schronienie na szczycie, tam odpocznie. O ile znów go co nie spotka. Bagno, diablica, a dopiero co wlazł do tej przeklętej puszczy. Nie wróżyło to niczego dobrego. Musiał być bardzo czujny. Niestety, senność stawała się coraz silniejsza. Zdziwił się, kiedy jego powieki stały się ciężkie jak końskie podkowy. Psiakrew, co jest ze mną?! – zaniepokoił się. W niemalże jednym momencie stracił cały wigor, a umysł przykryła dziwna mgła.
– Co do… – Nie dokończył. Oparł się o pień drzewa i zasnął.
Nie wiedział, że woda ze Sprzyncoka ma pewną nietuzinkową właściwość: usypia tułaczy. Jad ze szponów utopki również działał nasennie. Nie od parady cenili go alchemicy, gdyż swą mocą ustępował jedynie melizanium. Chłopak nie miał zatem szans w tym nierównym pojedynku. W przeciwieństwie do wszelakiej maści stworzeń, które wcale nie wybierały się na spoczynek. Grasowały w najlepsze, a ich skowyt rozlegał się w całym lesie zaraz po nadejściu północy. Wtedy, gdy krwawy sierp zakrólował wysoko na niebie, rzucając złowieszczą poświatę. Czas łowów.
***
Curolas, Curodan i Curomurro po raz wtóry ujrzeli jeźdźca. Tym razem innego. Nie był sam. Dołączyło do niego dwóch kolejnych. Przez moment chłonęli oczami okolicę, nie schodząc z koni. Najwyraźniej nie znaleźli tego, czego szukali, bo pognali dalej. Ich kare ogiery zlały się z ciemną ścianą lasu, jedynie ich bujne grzywy i ogony jakby płonęły w czerwonym blasku księżyca. Znachor i jego bracia zastanawiali się, cóż wywołało takie poruszenie owej nocy.
***
Jaczemir z trudem rozwarł powieki. Kręciło mu się w głowie. W pierwszej chwili nie miał pojęcia, gdzie jest, powoli jednak wracała mu pamięć. W nikłym świetle poranka dostrzegł świeże ślady. Przypominały wilcze, ale były dwukrotnie większe. Zląkł się i pośpiesznie rozglądnął, czy jakiś drapieżnik nie czai się obok. Uspokoił się nieco, stwierdziwszy, że otacza go pusty las. Wstał i dokładniej przyjrzał się śladom. Odbite w błocie łapy wskazywały na co najmniej pięć osobników. Równa odległość, w prostej linii. Musiały więc przebiec wzgórze bez zatrzymywania się. Poczekał, aż słońce wzejdzie wyżej, aby prawidłowo ocenić kierunki. Gdy złocistopomarańczowa tarcza zamajaczyła zza drzew, ucieszył się: wielkie psowate pobiegły na wschód, on zaś udawał się na południe. Zebrał się i ruszył bez zwłoki.
– Spałem jak martwy… – zamruczał pod nosem. – I pewnie za takiego mnie uznały, drapieżniki zaś nie zwykły żywić się padliną. Temu ocalałem.
Minął wielki, płaski głaz podparty dwoma mniejszymi, które ledwie spod niego wystawały. Domyślił się, że przechodzi obok ważnego miejsca. Babka opowiadała mu o tak ułożonych skałach. Był to Ołtarz Przodków. Tonący teraz w mchu, służył wieki temu wyznawcom dawnych bogów do odprawiania rytuałów. Jedynie najwięksi plemienni śmiałkowie zapuszczali się tutaj, aby każdej wiosny i jesieni złożyć ofiary tudzież błagać o pomyślność dla swej osady. Ołtarz wyznaczał szczyt Bujakovskiego Gronia. Całe wzgórze porastał gęsty las, zasłaniając widok na okolice, co Jaczemirowi było na rękę. Gdyby ktoś go dostrzegł i zainteresował się, czego samotny wędrowiec szuka w tych stronach, niewątpliwie podzieliłby się tą informacją z resztą pospólstwa. Tak czy inaczej, chciał szybko opuścić to miejsce, zwłaszcza gdy napotkał odgryzioną racicę sarny.
Gdy schodził żwawym krokiem ze szczytu, coraz więcej promieni słonecznych przebijało się przez korony drzew. Dzień nastał na dobre. Puszcza wypełniła się świergotem ptaków i już nie przypominała złowieszczego miejsca, którym stawała się po zmroku. Wszelkie poczwary, zakończywszy nocny żer, musiały pochować się do swych legowisk czy nor. Nic niepokojącego nie było ani widać, ani słychać. Całkiem przyjemnie byłoby, skwitował w myślach, gdybym nie był ścigany. Zbiegł odrobinę niżej i wspiął się na kolejne przewyższenie, a po chwili stanął na górze.
Chrobacza Łąka 5 , najwyższa z polan, urzekała różnorodnością kwiecia i wszelkiego ziela. Ściągali na nią czarodzieje i znachorki z całej okolicy. Tu znajdowali komponenty potrzebne do swych wywarów i ziołowych mieszanek: arcydzięgiel, ostropest, krwawnik czy też macierzankę, melizanium bądź rdest, niczego nie brakowało na owej łące. Można też było nakryć na schadzce kochanków, którzy nie bali się bliskości lasu. Letnimi wieczorami chrobotało tu, chrzęściło i skrzypiało, aż przyjemnie było posłuchać. W trawie – na wykonanych przez matkę naturę instrumentach – koncertowały pasikoniki, świerszcze i chrząszcze kołatki. Jednak nie tylko dla uszu była to uczta, bowiem fruwające gromadki świetlików również zachwycały migotaniem. Ich chmary falowały w górę i dół, przełamując mrok nocy. Oczom wędrowców jawiło się to niby magia.
Tutejsi mieszkańcy wykorzystywali ten teren na pastwiska dla owiec, więc Jaczemir łatwo odnalazł wydeptany przez nich szlak. Górne połoniny zaraz przy puszczy świeciły pustkami, ale na niższych zauważył juhasów z trzódkami. Dawało mu to pewne poczucie bezpieczeństwa, choć jednocześnie musiał uważać, by go nie spostrzegli. Przykucnął na miedzy za kępką wysokiego trzcinnika, jedynego tutaj niewygryzionego przez owce, i obmyślał, co począć, spoglądając na osadę w dole. Zdolni mnie wziąć za zbója, a wtedy dadzą mi bobu, rozważał. Dobrze, że są zajęci strzyżeniem owieczek. W sumie ciekawym, czemu tak późno to czynią… I co to w ogóle za osada? Nigdy wcześniej nie dotarł w owe strony. Słyszał jedynie, że w Beskidach, które codziennie widywał z okna swej chaty, żyją pasterze. Nie miał jednak potrzeby się tutaj zapuszczać. Bo i po co? Nawet kupcy podążający na Węgry nie zajeżdżali aż tak wysoko. Obierali niżej położoną drogę, biegnącą wzdłuż rzeki Soły. Po prawdzie to pozostawiającą wiele do życzenia, ale lepszą niż górski szlak. Jedyną przejezdną dla wozu w tamtą stronę.
Muszę znaleźć inne zejście, skwitował w końcu, wodząc okiem po szerokiej panoramie. Tędy było za blisko do osady i pasterze mogliby go dostrzec. Gdy przeniósł wzrok z powrotem na łąkę, na jej skraju zauważył obniżenie terenu porośnięte wikliną, chaszczami i wysokim trawskiem. Strome i niedogodne. Idąc tamtędy, nie powinien nikogo napotkać. Poczłapał na w pół zgięty, aby nie zauważył go żaden z juhasów. Ci na szczęście byli pochłonięci strzyżeniem i gawędą.
Zbliżywszy się do przełęczy, usłyszał szum potoku. Wśród młodych wierzb i niezliczonych borowin wąskim korytem płynęła woda. Nabrał ją w dłonie i pił łapczywie, aż ugasił pragnienie. Po jadzie utopca suszyło go niemiłosiernie, gorzej niźli po destylacie Sędziwoja. Potem obmył ramiona i twarz. Poczuł się rześko, a dziwne otępienie ustąpiło. Miał świadomość, że czeka go jeszcze długa droga. Mimo zapału zmęczenie dawało mu się we znaki tudzież noc przespana na nierównym i kamienistym podłożu. Łamało go w plecach i kłuło w boku. Nie mógł jednak odpocząć. Musiał zdążyć przed zmierzchem.
Przeciągnął się, strzelił na kościach, po czym ruszył łagodnym zejściem wzdłuż strumienia, gdzie krzaki rosły rzadziej i pozwalały na swobodny marsz. Kamienie wokół zdobił gęsty mech, a mniejsze i większe uskoki skalne tworzyły niewielkie wodospady. Nic nie zakłócało jego wędrówki i nie zajmowało uwagi, pogrążył się więc w zadumie i melancholii. Nadal nie potrafił uporać się z przeszłością. Odebrano mu wszystko. Czasami czuł wyrzuty, że żyje. On zamiast Kochny. Będzie musiał nieść to brzemię do końca życia.
I znów stanął mu przed oczami obraz żony. Kochna trzymała w dłoni pęczek ziela zerwanego z umajonej łąki i zabierała się za plecenie wianka. Uśmiechała się beztrosko. Łza pociekła po policzku chłopaka. Tyleż miłości powinienem jej okazać, a brakło nawet czasu na zadość za zdradę. Tyleż uczynić, tyle powiedzieć… Czym zasłużył na tę samotność…? Przetarł oczy, próbując się uspokoić. Dobrze wiedział czym. Uległ grze, głupocie i chciwości, latawicy i chuciom ciała. Zacisnął pięści ze zdenerwowania. Jakiż był z niego mąż szlachetny? Jakiż chrześcijanin? Rację miała służka czarta! Wyrządził zbyt wiele zła. A jeszcze się łudził, że trafi przed oblicze Pana. Zwątpienie zasiane przez Asztarte narastało. Czuł się porzucony. Zapomniał o Bożej miłości i łasce przebaczenia. Czuł się jak próchniejący pień, na który o mało nie wpadł. Przeskoczył nad nim i kiedy miał ruszyć dalej, ku swemu zaskoczeniu usłyszał jęk.
– Panie, racz nie patrzeć – rozległo się błaganie zlęknionego dziewczęcia.
Nim pojął sens słów, spojrzał. Speszona dzierlatka spłonęła rumieńcem. Lniana koszula sięgająca kolan była mokra i opięta na jej filigranowym ciele. Na piersi, na których splotła z zawstydzenia ręce, opadały dwa jasne warkocze. Perłowe. Przewiązane kokardami z białego sukna.
– Nie spodziewałam się tutaj nikogo spotkać – przemogła swe zawstydzenie.
– Wybacz, lecz i ja sądziłem podobnie – odrzekł Jar, nie mogąc oderwać od niej wzroku. – Cóż panienka robi sama w tym obcochu 6 ?
Spojrzenie jej stalowoniebieskich oczu powędrowało ku płożącym się pędom jeżyn, gdyż ze speszenia bała się popatrzeć na chłopaka, jej przedramiona natomiast jeszcze bardziej przyległy do ciała.
– Pobiegłam chustę uprać, gdym spostrzegła, że brudna – rzekła z cicha drżącymi ustami. – Tutaj nigdy nikt nie przychodzi. Gdybym jeno wiedziała…
– Nie mogłaś wiedzieć – przerwał jej wyrobnik i z grzeczności skierował wzrok w inną stronę. – Sam zresztą nie wiedziałem, że tędy pójdę. Przypadek. Nie bój się! Bom ja ani nie rozbójnik, ani niecnych zamiarów nie mam. Nie chciałem cię speszyć, zaś jeślibym taki zamyślony nie szedł, wpierw bym panienkę ostrzegł.
– Choć tyle szczęścia. – Delikatny uśmiech zagościł na jej twarzy. – Błagam cię, panie, zostaw mnie tu samą. Odejdź i pozwól mi dokończyć, com zaczęła… – Uniosła wyżej wzorzystą, ociekającą wodą chustę.
Gdy odważyła się popatrzyć na chłopaka, obdarzył ją serdecznym spojrzeniem.
– Nie miałem zamiaru przystawać na dłużej. Bywaj! – rzucił pogodnie, po czym ruszył w dół strumienia.
Gdy uszedł kilka kroków, dobiegł go jej melodyjny głos:
– Dokąd to zmierzasz, nieznajomy?
Odwrócił się. Tym razem dzierlatka spoglądała mu prosto w oczy, a rumieniec ustąpił z jej lica.
– Proszę, zaspokój mą ciekawość, nim odejdziesz. Pierwszy raz widzę kogoś spoza wioski.
Nie odpowiedział od razu. Zachodził w głowę, cóż rzec, aby nie zdradzić zbyt wiele. Nic wszelako nie przychodziło mu na myśl, toteż odparł całkiem szczerze:
– Zdolnym wyjawić powód mej podróży, ale czy zachowasz go w tajemnicy? Jeśli nie… – popatrzył na nią srogo – winnym będę donieść twej matuli, że hasasz skąpo odziana po wiklinie i wystawiasz się na łakome spojrzenia chłopów. Bodaj i na coś gorszego! Czy przeszła ci ochota na wiedzę?
– Dochowam tajemnicy – odparła po chwili namysłu. – Masz moje słowo!
– Znaczy coś ono? – spytał, bacznie przyglądając się młódce, ale z każdym trzepotem jej długich rzęs coraz bardziej wyzbywał się nieufności. Nabrał podejrzeń do panien znad wody, jednakże z oblicza dziewczyny biła prawdziwa szczerość. Naturalny wdzięk, nie zaś żadne czary.
– Winnam się obrazić za to pytanie – powiedziała, tupiąc bosą stópką. – Wiedz, że słowo góralki jest jak jej zawziętość. A gdybyś i tej nie znał, to rzeknę, że jedno i drugie nigdy nie przemija!
– Wprawdzie nie wiem czemu, ale ci wierzę.
Jar opowiadał, a ona słuchała, nie przerywając. Wydawało mu się nawet, że chłonie historię z pewnym zachwytem. Mówił o wszystkim, chyba potrzebował zwierzenia się komuś. Wspomniał o pracy w folwarku, epizodzie z hazardem, lesie Burgwald i spotkaniu z upiorzycą Meluzyną, romansie z zielarką Zdzieszką i jej przemianie w czarownicę, wynalazkach mistrza Sędziwoja, poznaniu Dobiesława Puchały, zarazie, jaka nawiedziła miasto, ocaleniu partacza Wawrzyńca, a także o swej żonie Kochnie, która zginęła wraz z rodzicami podczas ataku rozbójników na Kanthy.
Dziewczyna, zapomniawszy się, podniosła ręce, aby poprawić rozplątujący się warkocz. Chłopak na moment zaniemówił. Jak na pannicę liczącą co najwyżej szesnaście wiosen skrywała pod splecionymi przedramionami w pełni kobiece kształty. Myśli Jaczemira nie były jednak zdrożne. Nie potrafił pomyśleć z uczuciem gorąca o innej kobiecie niż o nieżyjącej żonie. Młódka wszelako ponownie spłonęła rumieńcem, gdy dostrzegła spojrzenie wędrowca. Pośpiesznie się zasłoniła, a on uśmiechnął się tylko i dokończył opowieść.
– Przeto… jesteś zbiegiem?
– Tak, panienko. Zbiegiem w poważnych tarapatach. – Krzaki za nimi poruszyły się. – Ktoś idzie – wyszeptał i zastygł w bezruchu.
– Nie lękaj się, to zapewne ma matka – uspokoiła go. – Długo mnie nie było. Niechybnie się zmartwiła. – Ruszyła w stronę, z której dobiegał szelest. – Zatrzymam ją i… nie pisnę o tobie ani słówka.
– Dziękuję po stokroć. Bywaj, panienko!
– Jestem Hanna – rzuciła na pożegnanie. – A ty?
– Lepiej będzie, jeśli dla ciebie pozostanę nieznajomym.
Dziewczyna posmutniała, odwróciła się i zniknęła w zaroślach.
***
– Rabbi, jeszcze nie wrócili – powiedział zaniepokojony mężczyzna, którego twarz nikła pod czarnym kapturem.
– Zatem na co jeszcze czekasz?! – rozeźlił się Żyd, chwytając się blatu stołu. – Unverständlich7 … – Natan Rubenstein był wściekły i wycieńczony. Jego własne zaklęcie o mało go nie zabiło poprzedniego wieczora, a dzisiejszego ranka nadal nie było wieści od wysłańców. Wyrobnik rozpłynął się w powietrzu. – Na koń! I znajdź mi tego bękarta! – ryknął. – Już nie będzie miał tyle szczęścia, gdy stanie przede mną po raz wtóry! Ani radości w szybkiej śmierci. Genug!8 – Huknął kościstą dłonią w stół. – Byle żywego! Zrozumiałeś?!
– Tak, panie. – Mężczyzna schylił głowę. – Albo go żywego przywiozę, nim miną trzy ranki… Albo sam to życiem przypłacę!
– Rozumiesz wagę twych słów? – zapytał groźnie Natan.
Mężczyzna skinął potakująco.
– Nie zawiedź mnie!
Bezimienny cień zniknął w mroku, a po chwili dało się słyszeć rżenie poganianego konia.
***
Syn Mirczy, hospodara wołoskiego, siedział w swej komnacie na szczycie wieży. Było to najwyżej położone pomieszczenie w zamku i zarazem w całym Siedmiogrodzie. Wszyscy dworzanie dziwili się, czemu młody panicz nie przeznaczył go dla służby, a sam nie zamieszkał na jednej z dolnych kondygnacji wraz z resztą swego rodu, pokonywał przecież dzień w dzień dziesiątki schodów. Przypuszczali, że to dla widoków roztaczających się z okna na rozległy, górzysty teren, który porastał wiekowy las i spośród którego wyłaniała się urokliwa wioska Bran. Z tej wysokości chłopskie chaty wyglądały jak szczapki drewna, natomiast mieszkańcy przypominali mrówki. Urzekało też nierównomierne rozstawienie chałup oraz nieprzewidywalny ruch szarych kropek, inspirujący chaos.
Nic jednak nie dzieje się bez przyczyny. Potomek władcy był nieślubnym dzieckiem Mirczy i najwyższa komnata miała być dlań niczym karna cela. Jego istnienia nie dało się bowiem wymazać z kart historii, o czym marzyła Mara, żona hospodara. Można je było jednak uprzykrzyć.
Chłopak zaczynał się niecierpliwić. Służka nigdy się nie spóźniała. Dzwony już dawno wybiły południe, a jej nie było. Wstał z bogato rzeźbionego krzesła, dorzucił kilka spałków, by nie zgasło w kominku, i przeszedł po komnacie, gładząc szpiczastą brodę.
Doprawdy intrygujące, dumał. Co ją zatrzymało? Bezwiednie jego kościste palce powędrowały nieco wyżej. Zakręcił wąsa i wyjrzał przez otwór w murze na plac zamkowy, by zweryfikować przemierzającą go służbę. Niedbalstwo? Raczej nie. Zawsze przykłada się do swych obowiązków. Czasem aż nader! Irytujący perfekcjonizm. To coś innego… Narada u ojca? Być może. Chociaż Mihail i Dako nie wrócili, a bez nich nie ustalono by niczego ważnego. Wypadek? Niewykluczone. Wszak wypadki ostatnio chodzą po ludziach…
Usłyszał kołatanie do drzwi.
– Wejść! – rozkazał. Skrzyżował ręce na piersiach i zmarszczył surowo brwi.
Do środka wkroczyła kobieta odziana w czarną szatę. Na pierwszy rzut oka wyglądała na mniszkę. Panicz wiedział jednak, że nią nie jest, i że czekają go gorsze katusze niźli pouczenia, wywody i morały brata Gerharda. Znacznie gorsze niż klasztorna dyscyplina franciszkanów. Jako przyszły dyplomata i poseł na dwór króla Henryka uczył się języka Brytów, choć go nie cierpiał. Był zmuszony nakazem swego ojca.
– Panie, wybacz me…
– To niewybaczalne – przerwał oschle. Jako syn władcy musiał być stanowczy. Każdy winien znać swe miejsce w szeregu.
Osłupiała kobieta patrzyła nań, zawiedziona. Napawał się przez chwilę jej smutkiem.
– Pozwól mi się wytłumaczyć, panie – poprosiła żarliwie.
– Słucham! – pozwolił. Usiadł na krześle, lecz nie skinął, aby uczyniła to samo. Upajał się jej zmieszaniem. Tym razem to on miał władzę nad nią. Role się odwróciły.
Kobieta zaczęła wyjaśniać powód swego spóźnienia. Wzrok miała pokornie wbity w podłogę. Nie dbał o jej tłumaczenie. Słowa wydawały się zbędne. Wyłapał jedynie, że jej obowiązkiem było przywitać poselstwo z Królestwa Anglii.
– Tym razem ci daruję – odrzekł, gdy skończyła – acz następnym nie licz na mą łaskawość.
– Panie, to się już nie powtórzy – obiecała. Uniosła głowę i popatrzyła na niego wielkimi, niebieskimi oczyma.
Nie miał serca, by dalej wzbudzać w niej poczucie winy. Pozwolił jej usiąść. Wyciągnął arkusz papieru, kałamarz i był gotów, aby rozpocząć arcynudną lekcję.
***
Zdyszany Jar otarł pot z czoła i postanowił odpocząć. Żar południa dawał się mu we znaki. Mimo że był koniec kwietnia, piekło nie gorzej niż w środku lata. Nie był z tego rad.
Dotarł do rozlewiska u podnóża góry, porośniętego przez czosnek niedźwiedzi. Pamiętał, że Elżbieta, matka Kochny, często przyprawiała nim rozmaite dania. Zapragnął go skosztować, przypomnieć sobie jego smak. Był znacznie łagodniejszy od zwykłego czosnku. Wydłużone, owalne liście rośliny niczym u konwalii stanowiły pierwszy pokarm dla budzących się po śnie zimowym niedźwiedzi. Jaczemir wiedział o tym od myśliwego. Przeszły go ciarki. Świętej pamięci Kazimir… Panie, świeć nad jego duszą!
Rozejrzał się, czy przypadkiem jakiś niedźwiedź nie zbłądził w te strony. Omiótł wzrokiem okolicę poprzecinaną wąwozami, uskokami, nieckami, mniejszymi i większymi skarpami. Ulżyło mu, kiedy nie spostrzegł żadnego brunatnego pagórka sierści. Wtem uświadomił sobie, że pośród zielonego listowia coś sterczy. Zagięte, masywne, białe rogi. Znieruchomiał. To nie mogły być rogi turonia, tura ani diablaka… Ciekawość wzięła nad nim górę i mimowolnie zrobił trzy kroki, potem kolejne i jeszcze dwa…
Gdy zbliżył się dostatecznie, widok go kompletnie zaskoczył. W liściach leżało stworzenie przypominające po trosze kozła i po trosze człeka. Jakby tego było mało, całe białe, a jedyną pstrokatość stanowiły czerwone gacie sięgające kolan i skórzane kierpce na wielkich stopach. Tak intensywnie kraśne, że niewątpliwie barwione larwami czerwca. Obok leżał tobołek zawiązany na kiju. Rogacz beczał. Zupełnie po ludzku.
– Coście za jedni? – zapytał Jaczemir, otrząsnąwszy się po pierwszym zdumieniu.
– Koziołek.
– Koziołek?
– Koziołek Maaatołek, mee… – odparło stworzenie, pochlipując i wstając nieśpiesznie. Okazało się tylko nieco niższe od chłopaka, a mierząc wraz z rogami, przewyższało go.
– Niech mnie piorun trzaśnie, gadam z kozą – powiedział Jar i przetarł oczy z niedowierzania. – A mówili: „Nie pijcie Wawrzyńcowego samogonu”. Najlepsze w tym wszystkim, żem nic nie pił! Chyba że to ta woda ze Sprzyncoka!
– To nieee… samogon, panie. Ani żadna woda! – odparł dziwoląg z kozim akcentem. – Trzeźwyś i bynajmniej nie masz problemów ze słuchem. Faunem jestem. Faunem albinosem, a do tego nieszczęsnym tułaczem.
– Czy to się dzieje naprawdę? – Dwudziestolatek uszczypnął się w policzek. Może uciął sobie drzemkę pod jakimś drzewem i to mu się śni? Nie śnił. Poczuł pieczenie na twarzy i musiał pogodzić się, że rozmawia z wyjątkowo rzadko spotykanym stworem. „Spodziewaj się niespodziewanego”, przypomniał sobie powiedzenie babki. Zmierzył wzrokiem Matołka i zapytał o powód smutku.
– Wędrowałem do wsi Dwie Kozy – zaczął faun. – Obiecywali krainę mleeekiem i miodem płynącą. Wszak nazwa przecież zobowiązuje, czyż nie?! A tu żadnej kozy ani widu, ani słychu. Miałem być jak wezyr. Spółkować na prawo i lewo. Kozie Eldorado. A dałem się nabrać. Teeemu Maaatołek, meee…
– Kozie co?
– A tak mi się jakoś powiedziało.
– Nieważne. – Jar machnął ręką. Pierwszy raz usłyszał o Eldorado. – Nieroztropnyś – ocenił. Nie chciał rzec dosadniej, by bardziej kozła nie przygnębiać. – Nie wszystko złoto co się świeci tudzież nie na każdej Szewskiej szewca zastaniecie. Jako i w Kozach kóz ci brak. Barany, owce i dziegć owszem. Ale kozy, przykro mi, bracie.
– Be… be… to po cóż tak mylnie osadę nazywać? – Rozbeczał się na dobre, a z jego nozdrzy buchnęła para. Tupał i zapierał się rękoma pod boki.
Jaczemir zastanawiał się, czy przypadkiem za chwilę go nie pobodzie. Przezornie odsunął się i postanowił udobruchać stwora. Odchrząknął.
– Dwie Kozy według legendy. Ponoć jeno one się ostały, gdy tatarskie hordy najechały te ziemie wieki temu. Mieszkańców wiosek wyrżnęli do pnia aż pod sam Krakov.
– Głupieee, głupieee, meee… tak nazywać, tak mylić – zanosił się stwór. – Głupie ludzie…
– Nic na to nie poradzę. Ale nie martw się!
– Jakżeż mam się nie martwić – przerwał mu rozeźlony faun – kiedy w moich lędźwiach ogień płonie! Gorętszy niźli żar w kowalskim piecu. Waaam, człowieki, łatwo gadać, bo samice na każdym kroku. A faunicę to gdzieżeś widział?! Mówcież prędko!
– Po prawdzie to i fauna nigdym wcześniej nie widział – odparł chłopak. – Rozumiem jednak twój żal. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Szczęście w nieszczęściu, dobrze trafiłeś! Tu, między brodami, pełno pasterzy, a przeróżne zwierzęta gnali ze swego gospodarstwa. Zaznasz nie tylko kóz, ale i trochę egzotyki. A jakie przeciekawe i pokręcone poroże ma tutejsze bydło, będziesz zaskoczony tymże urodzajem. Wystarczy tylko dobrze się rozejrzeć.
– Nieee… kłamiesz, ludziu? – Koziołek Matołek wyraźnie się zainteresował. W bursztynowych ślepiach, jedynym barwnym miejscu w jego ciele, zapłonęła iskra nadziei. Odruchowo poprawił bródkę.
Jaczemir chciał mu doradzić, w jakim kierunku winien się udać, ale naraz zza leszczyny porastającej jedno ze wzniesień wybiegł chłop, trzęsąc widłami. Wyraźnie mocno wściekły i nie mniej rozpędzony.
– Kozojebca jeden! Nie będziesz mi tu kóz bałamucił! – ryknął, kierując się wprost na fauna.
Matołek natychmiast rzucił się do ucieczki przez pole niedźwiedziego czosnku. Gdy znalazł się w bezpiecznej odległości, zatrzymał się i rzucił wesoło:
– Mee! Mee! He, he! I tak mnie nie dogonisz, stary durniu! – Majtnął na lewo i prawo tobołkiem. – Szybkom się na waszych kózkach wyznał… Nic specjalnego!
– Poczekaj, capie ze spuchniętymi jajcami, już ja cię dorwę! – nie dawał za wygraną pasterz. Pędził co tchu za białym dziwadłem i po chwili obaj zniknęli w pobliskim gąszczu. – Urwę ci te jajca, a z dupy zrobię sito! – usłyszał jeszcze Jaczemir z oddali.
Dało się zauważyć, że wierzchołki czarnego bzu w zagajniku łopoczą, mimo że nie wiał nawet najdrobniejszy zefirek. Jar nie chciał być w skórze odmieńca.
Co tu się właściwie wydarzyło? – westchnął, ale w zasadzie był zadowolony. Przynajmniej ludzie będą mieli o czym gadać. Nikt nie zaprzątnie sobie głowy samotnym wędrowcem, gdy w okolicy grasuje taki dziwoląg.
W takiej sytuacji postanowił poszukać kogoś, kto wskazałby mu drogę do Gilowycz. Miejsca, do którego od początku zmierzał. Do tego momentu kontrolował kierunek, ale teraz potrzebował pomocy. Wiedział, że musi pytać o most, bo Soła płynęła w dole niezwykle wartko. Zagadnął o to napotkanego pasterza, którego chyba sama Opatrzność zesłała, gdyż był nim sędziwy i ledwo dowidzący człeczyna. Dziadyga nie za bardzo pojmował, z kim rozmawia, toteż Jar podał się za kupca. Musiał powtórzyć kilkukrotnie pytanie, bo starzec był również przygłuchy, ale swoje wiedział.
Twierdził, że most jest dopiero pod Zywyeczem na wysokości kościoła Świętej Trójcy w Czernychowie. A gdyby chciał się bliżej przez rzekę przeprawić, to miał zejść na wprost i pytać u podnóża góry o flisaka Falibora. Jaczemirowi nie było śpieszno do Czernychowa, nieraz bowiem słyszał, że w tamtejszej oberży Pod Rozprutym Odyńcem przesiadują zbiry. Tam też w dziwnych okolicznościach znikały kupieckie karawany. Ponoć krakovianie nadkładali drogi i jeździli na Węgry już jeno przez Teschin. Niejedna żona opłakiwała męża, co przypłacił przejazd przez Czernychow życiem. A niejedna matula, kiedy się dowiedziała, że jej synalek drogę obrał tym szlakiem, bledła i padała na klęczki. Powinien zatem unikać gościńca. Pozostawał mu Falibor i onego tratwa!
Jaczemir przeszedł w poprzek trakt, na którym próżno było szukać wozów kupieckich. Potem rozejrzał się, szukając duktu, który sprowadziłby go łagodnie w dół. Znalazłszy takowy, zszedł do brzegu Soły, gorliwie odmawiając pacierze i dziękując Bogu, że ludzie Natana go jeszcze nie dorwali. Tam począł rozglądać się za Faliborem. Po kwadransie poszukiwań napotkał rybaka, wyciągającego sieć z wody, a gdy ten go zauważył, zagadnął:
– Powiadają, że można tu spotkać Falibora.
Rybak podejrzliwie nań spojrzał. W milczeniu wyciągnął sieć na brzeg. Trzepotało w niej kilka karasi i brzan, a także całkiem dorodny szczupak. Jar spróbował ponownie:
– Panie…
– A kto pyta? – Krępy i spieczony przez słońce mężczyzna przyjrzał się bacznie przybyszowi.
– Obieżyświat – palnął wyrobnik i zaraz zdał sobie sprawę, że nie była to najmądrzejsza odpowiedź. – Eee… Obieżyświat, który swą przygodę z podróżowaniem dopiero zaczyna.
– Coś kręcisz, chłopcze – odparł szorstko miejscowy, zaczynając patroszenie ryb. – Gadaj lepiej prawdę, bo skończysz jak i one! – Wskazał nożem na rozprute brzany.
– To ja już może pójdę, nie chcę się nastręczać.
– Ktoś ty?! Mów, nim stracę cierpliwość!
– Fircyk, co zakochał się w pannie i miłością wiedziony do Szlemienia idzie – skłamał, wzdychając ciężko na pokaz. – Podobno stamtąd ci ona. Cudowna kruszynka. A serce nie sługa… niezdolnym o niej zapomnieć.
– Jak cię zwą? – spytał mężczyzna. Nie spuszczał z młodzieńca wzroku, zaciekawiony jego zachowaniem.
– Brunon, panie – wykrztusił Jar.
– Ani słowa prawdy nie powiedziałeś. – Rybak niespodziewanie wybuchnął śmiechem. – Z mieczem u pasa i w potarganych galotach za miłością ganiasz? Dobre sobie… – Pokiwał głową i na powrót sposępniał. – Do Niemczura całkiem nie jesteś podobny, by nosić ichsze imię! Zaś mało który Ślązak chce takowe nosić… Boć był taki Brunon, co krew miejscowych pijał i pakt z diabłem zawarł. Źle trafiłeś, jeśli chcesz mi tu ciemnotę wciskać. Spróbuj jeszcze raz mnie okłamać, a nie zdążysz dobyć miecza! To jak będzie, smarkaczu?
– Rację macie – przytaknął chłopak, w którego głowie narastał coraz większy zamęt. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Przecież nie wyjawię prawdy, myślał gorączkowo, a ten rybak nie jest w ciemię bity.
– Jakiś problem, Faliborze? – dobiegł ich głos zza węgła prostej, przybrzeżnej chałupy ku zaskoczeniu i zarazem uldze chłopaka.
Jak na złość był to pasterz, który ścigał fauna. Jaczemir poczuł nagle, że miast wybawienia popada w coraz większe tarapaty. Drugi mężczyzna, niemiłosiernie poharatany i z poprzetykaną patykami brodą, dobiegł do kamrata i zmierzył chłopaka spojrzeniem.
– Taki problem, Drogan, żeś zdradził me imię jakiemuś włóczędze – wycedził przez zaciśnięte zęby rybak. – On zaś się uporczywie prosi o solidne lanie!
Jar wpierw zdębiał, potem jednakże przypomniał sobie, że ma miecz u boku i nie z takimi drabami przyszło mu się mierzyć. Skarcił się za chwilę zwątpienia. Stanął w rozkroku, położył dłoń na rękojeści, a gdy wydawało mu się, że zaraz dojdzie do ataku, ponownie odezwał się pasterz:
– Wciórności! Toż to swój chłop! Pomógł mi. – Drogan wyszczerzył serdecznie zęby, a wyrobnik zdziwił się jeszcze bardziej. – Sam jeden próbował drogę temu przeklętemu kozojebcy zagrodzić. Wiedziałem, że gdzieś go już widziałem! I gdyby nie on, nie dorwałbym tegoż dupcyngiela. Po prawdzie nie dogoniłem, tfu… ale tak popędziłem, że nieprędko tu wróci! Ledwo co racic na skałach pod przełomem nie połamał! Wielka szkoda, że nie połamał. Tedy nie tylko nożyska miałby przetrącone, ale i kark. Tfu, jego kozia mać!
– Tak żem się właśnie dziwował, któż to taki raban przed południem robi – parsknął Falibor, uśmiechając się do znajomka. – Skoro ręczycie za tego wyrostka, trudno. Tym razem ujdzie mu płazem! – Flisak odstąpił i opuścił pięści. – A już żem się na uciechę szykował…
Jaczemir nie zdążył odetchnąć z ulgą, a to samo dręczące pytanie, które przed momentem zadał Falibor, padło z ust Drogana:
– Kim żeś właściwie jest, gieroju?
Wyrobnikowi wpadł do głowy pewien pomysł. Bardzo dziwny, ale sądził, że lepszy taki niż żaden. Wyprostował się i zadarł dumnie głowę.
– Rzeknę całą prawdę. Romuald Engelhardt z Krakova, inkwizytor, w służbie jego ekscelencji biskupa Piotra… – Uciął, gdy pojął, że nie wie, jak ówże się nazywa. Imię przejął od kupca, co w Kanthy na jarmarku co roku bywał, nazwisko od znienawidzonego Gotfryda. Choć na tyle mi się przydał, pomyślał. A to, że w Krakovie jest biskup imieniem Piotr, pamiętał z rozmowy, jaką ongiś odbył na moście, podając się strażnikowi za pomagiera Hynka z Karwiny.
Obaj mężczyźni zanieśli się śmiechem, lecz widząc powagę na obliczu młodzieńca, popatrzyli na siebie w osłupieniu. Jar próbował stać się jeszcze bardziej wiarygodny i uprzedził następne pytanie:
– Dziwujecie się zapewne – zaczął powoli i z pełnym dostojeństwem – gdzież me emblematy. Gdzie purpurowa szata, krucyfiks i brewiarz? Gdzie wyśmienite chodaki, rumak i pachołkowie niosący relikwie tudzież trąbiący me nadejście? – Uchwycił ich pełne ciekawości spojrzenia, a zarazem mimowolne potakiwanie. – Otóż nic z tych rzeczy, waszmościowie! Jestem tutaj… incognito. – Potrzebował chwili, aby przypomnieć sobie to trudne słowo, którego użył kiedyś Jan Kanty. – Przeto jestem, ale tak, jakby mnie nie było. W tajemnicy, ma się rozumieć. Pojmujecie? Wiesz teraz, rybaku, dlaczegóż tak cię zwodziłem? Było to kłamstwo w wyższej sprawie… – Trudził się, aby jego język brzmiał dworsko, by przypomnieć sobie zwroty, jakimi posługiwał się Dobiesław, Kanty, Zawisza bądź poeci, których spotykał od czasu do czasu w karczmie.
– Młodyś, panie – wybełkotał Falibor.
Jar dostrzegł, że flisak czuje się niepewnie, gdyż począł drapać się nerwowo po przedramieniu.
– I to również dla niepoznaki – odparł triumfalnie dwudziestolatek. – Jestem adeptem. Uczniem inkwizytorskiej sztuki, lecz nie byle jakim! Od razu powierzono mi znaczne zadanie, bo i ze znacznego rodu pochodzę, a mój wygląd zwodzi wrogów, jak i was zmylił. Wszak nie z wami mi jednak o tym dysputować! – Popatrzył na nich srogo. – I jeśli dowiem się, że komuś wyjawiliście me eksperiencje i profesyję, to… biada wam! Wrócę w te strony i niechybnie wyrównam rachunki!
Blady strach padł na Falibora i Drogana. Ten drugi jeszcze powątpiewał, ale przestał po dalszych słowach Jaczemira:
– Gdybyście nie byli pewni, z kim macie do czynienia, to pomyślcież… Po cóż bym się za tym diabelstwem po polach uganiał? A po to, aby je wyegzorcyzmować! Roi się u was od wszelakiej maści plugastwa! I bezeceństwa! Faun albinos, podwójne wynaturzenie, nie zaś on jeden tu taki. Widzę, że kręcicie głowami. – Wyrobnik czuł się coraz pewniej w swej roli. – Temuż takim ubłoconym, bo licho ze Sprzyncoka wygnałem. Służkę czarta, co nad sadzawką się zalęgła, o głowę skróciłem.
– Zaiste prawda to, Faliborze – rzekł z wyraźnym zdumieniem Drogan. – Mało kto wie o babie ze Sprzyncoka. Acz ja i owszem! Stary Wajdzik wspomniał mi onegdaj. Ponoć upiorna to mara. Zdolnym zatem uwierzyć w słowa chłopaka. A i jego miecz szlacheckie godło nosi!
Jaczemir zatoczył wymownie półkole ręką, jakby pragnąc powiedzieć: „otóż to!”.
– Tęgie z was głowy! A teraz prowadźcie mnie do barki, bo na drugi brzeg mi pilno. Czyńcie, co mówię, jeśli wam życie miłe! – rozkazał i wzrokiem dał im do zrozumienia, że nie lubi sprzeciwu. – Pod Koszarawą orkowie grasują, zaś wy tak się ociągacie?! Ruszajcież się, prostaki! Chyżo, bo i tak już zbyt wiele czasu straciłem – brnął i ku własnej uciesze zmiarkował, że popłoch wśród dwójki wieśniaków wzbudził. – Na świętego Egberta, mówcież którędy?!
– Panie, tędy! – wskazał prędko flisak i ruszył przed siebie. – Chodź za mną. Zaraz będziemy.
– Lepiej dla ciebie, żebyś prawdę rzekł – wycedził Jar, grożąc chłopu palcem.
Po chwili podążali wraz z Droganem śladem wystraszonego Falibora. Nie minęło sporo czasu, a znaleźli się przy zatoczce, gdzie wśród tataraku ukryta była drewniana tratwa. Flisak wytarmosił ją na głębszą wodę, wrzucił na jej pokład długi drąg i sam wgramolił się na bale.
– Podpłynę – wymamrotał służalczo, kierując tratwę w stronę nieporośniętego brzegu. Gdy dobił, ukłonił się i oznajmił: – Zapraszam waszą inkwizytorską mość. – Jaczemir wraz z Droganem wskoczyli na pokład. – Racz puścić, panie, w niepamięć wszystkie niedogodności i mą wcześniejszą dociekliwość.
– Zapomnę, jeśli niebawem znajdę się na drugim brzegu – zapewnił samozwańczy członek Świętego Oficjum. – I jeśli wskażesz mi, jakże do tej Koszarawy dotrzeć.
Falibor był nad wyraz sprawnym flisakiem. Minęło zaledwie kilka pacierzy, a dobili do przeciwległego brzegu. W trakcie spławu Jar zdradził mężczyznom, którędy przebył góry. Flisak pogratulował mu wyboru, gdyż kierunek na Kamienne, jak nazywali tę okolicę tutejsi, był dużo lepszy niż w stronę Magurki – w języku Wołosów oznaczającej mogiłę. I taką też była dla każdego obcego, który próbował się do niej zbliżyć. Podczas pożegnania chłopak dowiedział się, że winien kierować się na Żar, zaś potem na Przysłop i nadłożyć drogi, aby za wszelką cenę ominąć Kiczerę. Zaraz bowiem po Magurce stanowiła najbardziej oblegany przez hajduków szczyt. Zawitanie tam byłoby równoznaczne z poważnymi tarapatami. Najprawdopodobniej ze śmiercią.
Jaczemir podziękował, raz jeszcze pouczył, żeby mężczyźni dochowali tajemnicy związanej z jego przybyciem, i pobłogosławił im. W imię Pańskie się rozstali i wyrobnik znów został samotnym wędrowcem. Zastanawiał się, jakim cudem uwierzyli w jego opowieść. Wydawali się niegłupi, a przynajmniej Falibor.
Ulżyło mu, kiedy skrył się w gęstniejącym lesie. Miał nadzieję, że poza wioskowymi nikt inny go nie zauważył. Nie łudził się jednak, że owa dwójka będzie trzymała język za zębami. Najpóźniej za kilka dni gawiedź będzie gadać o niezwykle młodym inkwizytorze. Kiedy ta wieść dojdzie do uszu Rubensteina, w momencie pojmie, że o niego chodzi, i domyśli się, dokąd zmierza. Co jak co, ale nie można było temu parszywcowi odmówić sprytu.
Z zadumy wyrwało Jaczemira stąpnięcie bosą stopą na wyjątkowo ostry kamień. Nie przerwał jednak marszu. O górze Żar, na którą właśnie się wspinał, słyszał wiele legend, przypomniał je sobie, idąc wzdłuż potoku spływającego ze zbocza. Ta o smoku, który mieszkał ongiś na szczycie, musiała być prawdziwa, zauważył bowiem, że co rusz napotyka na taplające się w wodzie jaszczurki w czarno-żółte plamy. To pewnie onego karłowate bękarty, domyślał się. Bezskrzydłe pisklęta. Gdyby mu przyszło doradzać jakiemuś kartografowi, rzekłby mu, że z serca Żaru wypływa Smoczy Strumień. Wskazałby, gdzie ów umieścić na mapie. Nie wydawało mu się jednak, aby kiedykolwiek miał ku temu sposobność…
Wędrówkę utrudniały liczne powalone drzewa. Najwyraźniej od zachodu musiało często i srogo wiać. Teraz było wszelako spokojnie. Delikatny powiew wśród leśnych ostępów przynosił uczucie przyjemnego, wilgotnego chłodu. Odmianę od skwaru dnia, tam w dole, na otwartej polanie. Jar mijał kolejne uskoki, a pod jego stopami szeleściły zeschłe liście. Pamiątka po zeszłej jesieni.
Przyśpieszył kroku, mniemając, iż wysłano za nim pościg. Upłynęło dużo czasu, przebiegły czarnoksiężnik na pewno znalazł sposób, by go wytropić. Nie ociągał się więc i nie robił dłuższych przerw na odpoczynek. Po prawdzie prawie żadnych nie robił. Nie wiedział, gdzie są ludzie Natana tudzież bestie, których pieczary mijał po drodze, i wolał o tym nie myśleć zbyt wiele.
W końcu doszedł do drewnianej kładki zbitej nad strumieniem. Spajała wydeptany i szeroki szlak. Nie odważył się jednak nim podążyć. Posłuchał słów Falibora, by unikać w Beskidach kusząco łagodnych i przetartych ścieżek. „Tam zawdy zdolnyś się natknąć na zbójników”, rzekł mu flisak. Przeciął trakt i ponownie wszedł w gęstwinę. Tułaczkę prócz rześkiego powietrza umilały mu żółte jak wnętrza kwiatów rumianku motyle. Odbywały powietrzne tańce, dobierając się w pary. Samotnie fruwało też kilka brązowych, które chłopak znał jako pawie oczko. Nazywano je tak, bo ich skrzydła przypominały ubarwieniem ogon ptaka z Orientu, który trafiał na szlacheckie stoły. Gdzieś dzięcioł stukał w drzewo, gdzieś przebiegła sarna, a raz nawet spotkał niezwykle pulchnego żbika. Tenże, zapewne nie mogąc dorwać ptaka, połakomił się na mniej godną strawę. Przycupnął nad brzegiem potoku i kocią łapą dociskał do kamienia wielką żabę, skubiąc ją po trochu ostrymi jak igły zębami.
Obrzydliwe, pomyślał chłopak, widząc, jak wnętrzności kumaka wypływają z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą była głowa. Nagle zaniepokoił się, bo do jego uszu doleciały dziwne dźwięki. Wzdrygnął się, gdy moment później uchwycił płacz i przeraźliwe skomlenie. Odgłosy dobiegały gdzieś zza jego pleców. Niechybnie ze szlaku, który mijał kilkadziesiąt kroków wcześniej. Naprędce wskoczył za jeden z przewróconych buków i zerknął przez szparę w miejscu, gdzie pień nie przylegał równo do zbocza. Jego oczom ukazali się rozbójnicy. Pierwszy wywijał ciupagą i głośno się śmiał, dwóch trzymało na barkach drąg i przywiązaną do niego za pęciny sarnę, trzech kolejnych niosło przerzucone przez ramiona pękate worki, ostatni zaś prowadził uwiązaną na powrozie kobietę. Była posiniaczona, z rozbitą wargą i w podartej od góry do pasa sukni. Jedną pierś miała odsłoniętą, a że sznur spleciono wokół jej nadgarstków, nie mogła poprawić zsuniętego odzienia. Niemiłosiernie lamentowała, błagając o litość. O to, żeby puścili ją wolno. Jaczemirowi włosy stanęły dęba, gdy pomyślał, co z nią uczynią.
– Banda obrzydliwców – zamruczał gniewnie. Żal narastał w nim tym większy, że nie mógł jej pomóc. Zbójców było za dużo. Gdyby spróbował im przeszkodzić, zginęliby oboje. Wstrętne bydlaki! Z każdym jej jękiem wzbierało w nim poczucie winy.
Kompania zatrzymała się na odpoczynek i by ulżyć zwierzęcym żądzom. Powróz rozwiązał najniższy zbójnik, czym dał kobiecie nadzieję. Szybko, jak się okazało, złudną. Zdarł z niej bowiem suknię do reszty, po czym rozpiął swój wybijany mosiężnymi guzami trzos. Odrzucił go na bok, opuścił gacie i wyszczerzył szczerbatą gębę. Jar ze łzami w oczach patrzył na ofiarę i jej oprawców. Modlił się, by nie cierpiała długo, jednak słowa przychodziły mu z trudem, a wyrzuty sumienia rosły wraz z każdym jej wrzaskiem.
– …i nie zapomnijcie wypomnieć im przewin, gdy staną przed Waszym obliczem. Panie, czemuż na to pozwalasz? – załkał po cichu. – Czy i tak Kochnę przed śmiercią pohańbili?
Wtem zbyt mocno oparł nogę o głaz wsunięty między buczynę a leśne runo. Kamień poturlał się w dół. Z przerażeniem nasłuchiwał szumu zeschłych liści, a także huku odbijającego się otoczaka od miejsc, w których spod ściółki wyzierało skaliste podłoże. Zbir przerwał tarmoszenie młódki i spojrzał w górę. Szary, omszony odłam moment później pogruchotał mu łydkę. Zaskowytał niemiłosiernie. Nastało poruszenie wśród bandytów. Rozglądali się, co było powodem bólu kompana. Jaczemir próbował się ukryć, ale miecz uniemożliwił mu swobodne przykucnięcie. Padł na brzuch. Oprawcy, odtrąciwszy kobietę na bok, poderwali ciupagi. Dzierlatka jęła uciekać, zawodząc przejmująco niczym ranne zwierzę, lecz nie wydawali się już nią zainteresowani. Wskazali w jego kierunku.
Niech to szlag. Dostrzegli mnie!
– Wyłaź stamtąd, psi synu! Rychło, tchórzu! – krzyknęli.
Nie było na co czekać, gdyż już ruszyli w jego stronę. W podskokach i niebywale sprawnie przemierzali stromiznę. Jar zerwał się na równe nogi i z przerażeniem rzucił przed siebie. Miał nadzieję, że zdoła uciec. Tamci jednak wychowali się w górach. Mieli kondycję i znali teren jak własną kieszeń. Jemu brakowało obydwu. Jego jedyną myślą było: byle dalej, byle szybciej…
***
Natan już wiedział.
– Bujakovska Puszcza – powiedział, stojąc samotnie w swej kaplicy.
Symbol wszechwiedzącego oka płonął zielenią.
***
Czwartkowy wieczór upłynął Janowi szybko i jak zwykle pracowicie. Nareszcie spisał myśli, które kołatały mu się w głowie od dłuższego czasu i nie pozwalały odetchnąć. Pozornie bez związku, jakby pod naporem jakiejś siły, która nie pochodzi z człowieka, zaczęły układać się w jedną całość. Miał wrażenie, że znajduje się coraz bliżej odkrycia ważkiej prawdy. Ta miałaby przynieść mu wewnętrzny spokój i nadać właściwy bieg sprawom doczesnym. Zapamiętale skrobał łacińskie litery, a żar myśli płynących z głębi serca skutecznie odgrodził go od otaczającej rzeczywistości. Nie czuł przejmującego zimna ani nie zważał na ból w kościach zastałych w jednej pozycji już od dobrych kilku godzin.
– Mam to! – uradował się nieprzeciętnie, postawiwszy ostatnią kropkę.
Kiedy w końcu wstał i zaszurał po kamiennej podłodze ciężkim stołkiem, posłyszał skowyt psa. Wyjrzał przez okno izdebki i w świetle pochodni wetkniętej w mur dojrzał wychudzone ciało zwierzęcia. Nie byłby sobą, gdyby się nim nie zajął, tym bardziej że kundel udręczonym wzrokiem wpatrywał się wprost w okno, z którego sączyła się delikatna poświata.
Na podsumowanie mych wypocin przyjdzie czas, stwierdził, zarzucając na siebie wyświechtany płaszcz. Żwawo zbiegł na dół z odrobiną surowej kiełbasy, którą dostał od masarza z kamienicy obok. Dopiero teraz zauważył, że wieczór przeszedł niepostrzeżenie w noc. Lubił mrok i ciszę. Wciągnął nozdrzami orzeźwiające, chłodne powietrze. Gdyby miał na sobie grubszą kapotę, pewnie postałby jeszcze tak chwilę, wpatrując się w granatowy nieboskłon upstrzony srebrnymi gwiazdami. Pomny jednakże na niedawno zaleczony uporczywy kaszel, zostawił na bruku kiełbasę dla biednej psiny i zawrócił. Wchodząc do budynku, usłyszał za plecami głośne mlaskanie. Uśmiechnął się i wspiął raz-dwa po wąskich schodach do swego pokoju. Po krótkiej ablucji padł na posłanie.
Ze snu wyrwał go tubalny głos woźnicy i turkot kół wozu przejeżdżającego tuż pod oknami kamienicy w stronę Bramy Floriańskiej. Jan poderwał się, wciąż oszołomiony widokiem celi, gdyż do tej pory po przebudzeniu dziwił się, że nie jest w swym rodzinnym domu. Po chwili kolejny już raz podziękował Bogu, że może być właśnie tu. W ukochanym Krakovie, mieście królów i nauki. Mimo upływającego czasu nie wierzył w swe szczęście: tak bardzo pragnął zdobywać rzetelną wiedzę, a teraz miał ku temu sposobność!
Dziś czekało go wysłuchanie wykładów znanych profesorów, mężów znakomitych, na Wydziale Sztuk Wyzwolonych. Po zajęciach obiecał kilku żakom pomoc w zrozumieniu zawiłości retoryki. Już się cieszył na te dysputy, choć miał obawy, i to raczej uzasadnione, że Paweł i Maciej, zamiast czekać nań w bursie, pognają do gospody pograć w karty. Mieli tak ostatnio w zwyczaju. Pikieta 9 za sprawą francuskich bakałarzy stała się bardzo popularna w Krakovie. Nie dziwota, że sąd rektorski miał pełne ręce roboty, zajmując się wykroczeniami zafascynowanych urokami życia studentów.
Po wykładach Jan nie zastał w bursie kolegów, więc spacerował wzdłuż Wisły, żeby przewietrzyć umysł tudzież nabrać sił do dalszego zgłębiania wiedzy oraz pomagania wszystkim, którzy byli w potrzebie. Wystawił twarz do przebijającego się nieśmiało słońca i rozmyślał, co mogą znaczyć słowa Jezusa z Ewangelii św. Marka: „Czy po to wnosi się światło, by je umieścić pod korcem lub pod łożem? Czy nie po to, żeby je umieścić na świeczniku? Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw. Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha! I mówił im: «Baczcie na to, czego słuchacie. Taką samą miarą, jaką wy mierzycie, odmierzą wam i jeszcze wam dołożą. Bo kto ma, temu będzie dodane; a kto nie ma, pozbawią go nawet tego, co ma»”.
Począł dumać nad swymi relacjami we wspólnocie krakovskich żaków. Czy przynoszę ze sobą miłość, radość i dobro? Czy nie prowokuję niepokoju bądź złości? Cóż jest najciemniejszą stroną mego żywota? Co winnym poprawić? Wszak wszystko kiedyś zostanie odsłonięte. Wziął głęboki oddech i spojrzał w niebo. Co robię, aby uczynić świat choć trochę lepszym? Wracając do domu, powtarzał nieustannie: Jezu, przeniknij mnie światłem prawdy i uwolnij od najdrobniejszego zakłamania.
Jego bystrość i pokora pozwalały mu już na tym etapie życia zrozumieć, że to, czego słucha, czym żyje, powróci do niego w dwójnasób. Jeśli jest puste, będzie prowadziło do coraz większej pustki, jeśli zaś jest dobre, będzie coraz bogatszy wewnętrznie. Przejęty tą mądrością wypływającą prosto z serca, postanowił solennie, że częściej i serdeczniej będzie rozmawiał z Bogiem. Wokół siebie widział wielu młodych ludzi, którzy żyli według własnego konceptu, nie bacząc na konsekwencje. Krótkowzroczność innych nie tyle go przerażała, co napawała smutkiem. On tak nie chciał.
Cóż to za wolność, w której człowiek słucha tylko siebie? I pozornie wolno mu wszystko, rozważał. To raczej niewola, tym dotkliwsza, im słabiej uświadomiona. Prawdy nie tworzy człowiek, on ją odkrywa. Światło nie pochodzi od nas, ono jest darem Boga. Przyszły mu na myśl słowa z Księgi Powtórzonego Prawa: „Szema Jisrael”. Słuchaj, Izraelu. Żeby coś wiedzieć, trzeba słuchać! Żeby żyć prawdziwie, trzeba wziąć odpowiedzialność za swe czyny, uważał.
Przyspieszył kroku, gnany jakimś wewnętrznym imperatywem. Z ulgą dostrzegł ceglane ściany kościoła franciszkanów, wszedł w mrok wnętrza, by paść przed Światłem. Światłem Pana, które nie pochodziło z witraży bądź świec, a było prawdą objawioną mu przez samego Boga.
Już wiem! Załkał, a były to łzy wzruszenia. Już nie będę się bronił, nie będę odgradzał od Ciebie jak Krakov murami od wrogów. Bo Ty mnie wołałeś od dawna, a ja udawałem, że Cię nie słyszę. Jan w jednym momencie poczuł pełnię swojego powołania. Chcę służyć Ci, Boże, i żyć w prawdzie. Jezu, mój najwierniejszy przyjacielu i mistrzu. Amen.
W ciszy kościelnej wnęki usłyszał ponownie pełen miłości głos Boga i zapragnął oddać mu całe życie. Przepełniało go niewysłowione szczęście. Został na wieczorną mszę świętą i po raz pierwszy za ołtarzem zamiast sprawującego Eucharystię pulchnego, wesołego franciszkanina zobaczył siebie wtopionego w Chrystusa. Łzy z rozrzewnienia spłynęły mu po twarzy.
Po godzinach żarliwych modlitw żwawym krokiem ruszył w stronę bursy jakby niesiony na skrzydłach. Już nic nie miało być takie samo. Kiedy otwierał drzwi swojej izdebki, czuł, że ciężko będzie mu zasnąć. Stągiewka wody i kromka chleba zaspokoiły jego głód cielesny, a lektura żywotów świętych głód duchowy. Pewnie długo przewracałby się na twardym posłaniu, gdyby nie postanowił, że złoży ofiarę Bogu i całą noc poświęci na kontemplację. Wpierw czytał Biblię, zaś gdy dopaliła się świeca, położył się krzyżem na podłodze, dotykając twarzą starych desek. Czuł drżenie serca, fale niepojętego, przyjemnego gorąca, a od czasu do czasu słyszał pojedyncze słowa. Łacińskie i hebrajskie. Wiedział, że pochodzą od Pana. Nigdy w swym dotychczasowym życiu nie doświadczył tylu mistycznych wrażeń co owej nocy. Bóg powtarzał mu kilkukrotnie, aby spoglądał poza otaczający go świat. Nie wiązał się z nim ani nie darzył tęsknotą.
***
Staruszka dokładała właśnie drwa do paleniska, kiedy drzwi chaty rozwarły się z impetem i do środka wpadł zdyszany młodzieniec. Wyglądał na przerażonego.
– Babciu, ratuj! – błagał. – Ścigają mnie, pomóż! Ukryj gdzieś…!
– Pod podłogą jest piwniczka – odparła kobiecina po krótkiej chwili namysłu, po czym podniosła drewnianą klapę.
Jaczemir dopadł drabiny i zsunął się na dno. Śmierdziało stęchlizną, coś z pewnością gniło. Podejrzewał, że starowinka nie schodziła tutaj od wieków. Czuł się odrobinę spokojniejszy, gdy skrył się w znalezionej po omacku beczce i nakrył solidnym wiekiem. Nie mają pochodni, nie znajdą mnie, pocieszał się w duchu. Słyszał, jak zbójnicy wpadli do wnętrza chaty. Zamarł ze strachu. Ledwie co oddychał. Dyskutowali o czymś z gospodynią. Miał nadzieję, że go nie wyda. Inaczej marny jego los. Wszystko w rękach babuleńki.
Siedział tak dobre trzy pacierze, nim usłyszał czyjeś kroki. Zawiasy drewnianej klapy zaskrzypiały. Wstrzymał oddech. Każda chwila ciszy wydawała się wiecznością. Nasłuchiwał. Narastał w nim niepokój. Oczami wyobraźni widział, jak ci barbarzyńcy podnoszą wieko i wyciągają go za włosy, by poderżnąć gardło. Trząsł się, mimo że bardzo starał się przestać.
– Możesz wychodzić, skarbeńku! – usłyszał głos staruszki. Doznał nagłej ulgi. – Nie ociągajże się, poleźli w trzy diabły. Nuże wychodź!
– Nie wiem, jak babci dziękować… – wydyszał ściszonym głosem, zrzuciwszy wieko.
– Przestańże, wróbelku – odbąknęła kobiecina. – Każdy by tak! Trza pospołu przeciw tym psubratom. Wołoskie gaszki! Przyszła kryska na Madejka, przyjdzie i na Matyska.
– Aż dziw bierze, że i tobie krzywdy nie zrobili – rzekł Jar, wyskoczywszy z beczki, a gdy pojął, że mogło to zabrzmieć niegrzecznie i zostać opacznie zrozumiane, dodał: – Rzec chciałem, że całe szczęście! Zdrowia winszuję! Zdrowia i dołężności na lata.
Nestorka mogła tego nie usłyszeć, bo pokuśtykała gdzieś pośpiesznie. Gdy chłopak wyszedł po drabinie, zobaczył, że podeszła do kociołka, który stał na palenisku. Waliła drewnianą łychą w milczeniu tak zaciekle, że gar dźwięczał niby kościelny dzwon. Kiedy zbliżył się, by zapytać, czy jej nie pomóc, coś okropnie zaśmierdziało.