Pustelnia parmeńska - Stendhal - E-Book

Pustelnia parmeńska E-Book

- Stendhal

0,0

Beschreibung

Burzliwe losy Fabrycy'ego del Dongo, który mimo że młody, piękny i bogaty, przeżywa tragiczny konflikt. Jego ojciec nie potrafi zaakceptować uwielbienia, jakim syn darzy postać Napoleona - do tego stopnia, że wyrzeka się swojego potomka. Fabrycy rekompensuje sobie brak ojcowskiego zaangażowania poprzez wikłanie się w coraz to nowe relacje romantyczne i erotyczne. Kłopoty wytrawnego uwodziciela rozpoczynają się wtedy, gdy dopada go uczucie szczerej miłości. Wymyślne intrygi, skomplikowane charakterologicznie postaci i zaskakujące zwroty akcji! Nic dziwnego, że w 1948 r. powieść została przeniesiona na srebrny ekran przez Christiana-Jaque'a. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 541

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Stendhal

Pustelnia parmeńska

Tłumaczenie Tadeusz Boy-Żeleński

Saga

Pustelnia parmeńska

 

Tłumaczenie Tadeusz Boy-Żeleński

 

Tytuł oryginału La Chartreuse de Parme

 

Język oryginału francuski

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

 

Copyright © 1839, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728367780 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

PRZEDMOWA

Opowiadanie to skreślono w zimie r. 1830, o trzysta mil od Paryża. Wiele lat wprzódy, gdy nasze armie przebiegały Europę, traf pomieścił mnie na kwaterze w domu pewnego kanonika: było to w Padwie, szczęśliwym mieście, gdzie, jak w Wenecji, zabawa jest najważniejszą ze spraw i nie zostawia czasu na gorszenie się sąsiadem. Pobyt przeciągnął się dość długo, mieliśmy czas zaprzyjaźnić się z kanonikiem.

Przejeżdżając przez Padwę z końcem r. 1830, pobiegłem do domostwa zacnego księdza: nie żył już, wiedziałem o tym, ale chciałem raz jeszcze zobaczyć salon, gdzie spędziliśmy tyle miłych wieczorów, tak często później wspominanych z żalem. Zastałem bratanka kanonika, oraz jego żonę; przyjęli mnie jak starzy przyjaciele. Nadeszło jeszcze kilka osób, zebranie przeciągnęło się. Gospodarz kazał przynieść z kawiarni Pedroti doskonały zambajon (poncz). Głównie zabawiła nas do tak późna historia księżnej Sanseverina. Ktoś o niej natrącił, a bratanek kanonika opowiedział rzecz na moją cześć w całości.

— W kraju do którego się udaję — rzekłem do moich przyjaciół — nie znajdę takiego domu jak ten; toteż, aby zapełnić długie wieczorne godziny, ułożę powiastkę z życia uroczej księżnej Sanseverina. Będę naśladował waszego dawnego bajarza Bandella, biskupa z Agen, który miałby sobie za zbrodnię pominąć prawdziwe okoliczności swojej historii, lub dodać jakie nowe.

— W takim razie — rzekł bratanek — pożyczę panu zapisków mego wuja, który, pod paragrafem Parma, wspomina niektóre intrygi tego dworu w czasie gdy trzęsła nim księżna Sanseverina; ale strzeż się pan! historia ta nie jest zbyt moralna, i obecnie, kiedy wy, we Francji, macie ambicje ewangelicznej czystości, może ściągnąć na pana wprost morderczą reputację.

Ogłaszam tę powiastkę, nic nie zmieniając w rękopisie z roku 1830, co może mieć dwie ujemne strony:

Pierwsza, dla czytelników: bohaterowie jej, jako Włosi, mniej go może zainteresują, ile że charakter tego kraju dość jest różny od Francji. Włosi są szczerzy, dobrzy ludzie, bez fałszywego wstydu mówią co myślą; próżności ulegają jedynie chwilami, wówczas staje się ona namiętnością i przybiera miano puntiglio. Wreszcie, ubóstwo nie jest u nich śmieszne.

Druga ujemna strona odnosi się do autora. Wyznaję, że miałem tę odwagę, aby zostawić działającym osobom wszystkie brutalności ich charakteru; ale, w zamian, oświadczam głośno, iż nie szczędzę najmoralniejszej wzgardy wielu ich postępkom. Na co im było dawać wysoką moralność i wdzięk charakterów francuskich, które kochają pieniądz ponad wszystko i nie dopuszczają się grzechów z miłości lub nienawiści? Włosi grający rolę w tym opowiadaniu są bardzo odmienni. Zresztą, mam wrażenie, że, za każdym razem kiedy się posuwamy o dwieście mil z południa na północ, nastręcza się nowy krajobraz jak i nowa powieść. Urocza bratanica kanonika znała a nawet bardzo kochała księżnę Sanseverina, i prosi mnie abym nie zmieniał nic w jej przygodach, zaiste bardzo nagannych.

 

23  styczeń 1839.

MEDIOLAN W ROKU 1796 

15 maja r. 1796 generał Bonaparte wszedł do Mediolanu, na czele młodej armii, która świeżo przebyła most Lodi i pokazała światu, że, po tylu wiekach, Cezar i Aleksander zyskali następcę.

Cudy odwagi i geniuszu, których świadkami były Włochy, rozbudziły w ciągu kilku miesięcy uśpiony lud; jeszcze na tydzień przed przybyciem Francuzów, mediolańczycy widzieli w nich jedynie zgraję bandytów, pierzchających stale przed wojskami Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości: tak przynajmniej głosiła trzy razy na tydzień miejscowa gazeta, świstek drukowany na brudnym papierze.

W średnich wiekach, mediolańczycy byli dzielni jak Francuzi z czasu Rewolucji i osiągnęli tyle, że cesarze niemieccy zrównali z ziemią ich miasto. Od czasu jak się stali wiernymi poddanymi, głównym ich zajęciem było drukować sonety na różowych jedwabnych chusteczkach, z okazji małżeństwa córek jakiej szlachetnej lub zamożnej rodziny. W parę lat po tej wielkiej epoce swego życia, młoda dziewczyna brała sobie służkę: niekiedy, nazwisko takiego galanta, wybranego przez rodzinę męża, widniało na honorowym miejscu w kontrakcie ślubnym.

Cóż za przeskok od tego leniwego życia do gwałtownych wzruszeń, jakie dało niespodziane przybycie armii francuskiej! Niebawem wyłoniły się nowe obyczaje i namiętności. Z dniem 15 maja r. 1796 cały naród spostrzegł, iż wszystko, co dotąd czcił, było nad wyraz śmieszne, nieraz wstrętne. Wymarsz ostatniego austriackiego pułku zaznaczył upadek dawnych pojęć: narażanie życia stało się rzeczą modną. Zrozumiano, iż, aby być szczęśliwym po wiekach obłudy i gnuśności, trzeba ukochać coś mocno i umieć, w potrzebie, stawić życie na kartę. W atmosferze będącej puścizną zazdrosnego despotyzmu Karola V i Franciszka II, Lombardowie żyli w mrokach głębokiej nocy; teraz, obalili swoje bożyszcze i nagle znaleźli się w potokach światła. Od pięćdziesięciu lat, w miarę jak we Francji wschodził dzień Encyklopedii i Woltera, mnichy wmawiały poczciwym mediolańczykom, że nauka czytania lub czego bądź na świecie, to trud bardzo zbyteczny, i że, płacąc regularnie dziesięcinę proboszczowi i opowiadając mu sumiennie swoje grzeszki, ma się mniej więcej zapewnione przyzwoite miejsce w raju. Aby wypruć z tego ludu, tak groźnego niegdyś, wszelki nerw, Austria sprzedała mu tanio przywilej uwalniający od dawania rekruta.

W r. 1796, armia mediolańska składała się z dwudziestu czterech drabów w czerwonych mundurach, którzy, wraz z czterema wspaniałymi węgierskimi pułkami, strzegli miasta. Obyczaje były mocno rozwiązłe, ale namiętności nader rzadkie. Nie licząc przykrości opowiadania wszystkiego spowiednikowi, mediolańczycy z roku 1790 nie umieli niczego pragnąć gwałtownie. Poczciwy ludek mediolański był jeszcze skrępowany monarchicznymi pętami, które bywały dość uciążliwe. Tak na przykład, arcyksiąże, który rezydował w Mediolanie i władał w imieniu cesarza, swego kuzyna, wpadł na zyskowny pomysł handlu zbożem. Wskutek tego, zabroniono chłopom sprzedawać zboże, póki Jego Wysokość nie napełni swoich spichrzów.

W maju r. 1796, w trzy dni po wejściu Francuzów, młody miniaturzysta, nieco szalona pałka, zowiący się Gros (nazwisko później sławne), który przybył wraz z armią, usłyszawszy w modnej wówczas kawiarni Servi o działalności arcyksięcia, będącego w dodatku olbrzymim brzuchaczem, wziął spis lodów, wydrukowany na ćwiartce lichego żółtego papieru, aby, na odwrotnej stronie, narysować grubego arcyksięcia: żołnierz francuski kłuje go bagnetem w brzuch, i, zamiast krwi, sypie się zeń nieprawdopodobna ilość zboża. Wszelki żart, karykatura, były czymś zupełnie nieznanym w tym kraju czujnego despotyzmu. Rysunek zostawiony przez Grosa na stoliku kawiarni wydał się cudem, który zstąpił z nieba: odbito go w nocy, a następnego dnia sprzedano dwadzieścia tysięcy egzemplarzy.

Tegoż samego dnia, ogłoszono afiszami kontrybucję wojenną sześciu milionów, na potrzeby armii francuskiej, której, po sześciu wygranych bitwach i zdobyciu dwudziestu prowincyj, brakło jedynie butów, spodni, odzieży i kapeluszy.

Ci nędzarze Francuzi wnieśli z sobą do Lombardii tyle szczęścia i radości życia, że jedynie księża i paru magnatów odczuli ciężar tej sześciomilionowej kontrybucji, po której niebawem przyszły inne. Żołnierze francuscy śmiali się i śpiewali cały dzień; żaden z nich nie miał dwudziestu pięciu lat, wódz ich zaś, który miał lat dwadzieścia siedem, uchodził za najstarszego w armii. Ta wesołość, młodość, beztroska były jakby ucieszną odpowiedzią na wściekłe nawoływania mnichów, którzy, od pół roku, głosili z ambony, że Francuzi to są potwory, obowiązane, pod karą śmierci, palić wszystko i ścinać głowę każdemu kto się nawinie: w tym celu, każdy pułk kroczy z gilotyną na czele.

Po wsiach widziało się na progu chaty francuskiego żołnierza kołyszącego niemowlę gospodyni domu, prawie zaś co wieczór, dobosz jakiś, grający na skrzypcach, improwizował balik. Ponieważ kadryl zbyt był uczony i zawiły aby żołnierze (nie umiejący go zresztą) mogli go nauczyć swoje tancerki, częściej one uczyły młodych Francuzów monferyna, skoczki i innych tańców włoskich.

Oficerów pomieszczono, o ile się dało, w domach bogatych; mocno potrzebowali się skrzepić! Tak np, pewien porucznik imieniem Robert otrzymał kwaterę w pałacu margrabiny del Dongo. Oficer ten, niedawny rekrut, posiadał w tej chwili za cały majątek talara otrzymanego pod Placencją. Po Lodi, zabrał dorodnemu austriackiemu oficerowi zabitemu przez kulę wspaniałe nankinowe spodnie, zupełnie nowe. Nigdy odzież nie zjawiła się równie w porę! Oficerskie szlify miał wełniane, na rękawach mundur przyszyty był do podszewki aby strzępy nie odpadały; ale najsmutniejsze było to, iż podeszwy u butów były sporządzone z kawałków kapelusza, również zgarniętego na polu bitwy, za mostem Lodi. Te improwizowane podeszwy związane były na butach za pomocą bardzo widocznych sznurków, tak, iż kiedy marszałek dworu zjawił się w pokoju porucznika Roberta aby go zaprosić w imieniu margrabiny na obiad, pogrążył go, zaiste, w okrutnym kłopocie. Dwie godziny, które zostawały do tego nieszczęsnego obiadu, spędził wraz ze swym forysicem na cerowaniu munduru, oraz czernieniu atramentem nieszczęsnych sznurków u trzewików. Wreszcie nadszedł straszliwy moment. „W życiu nie byłem równie zakłopotany — mówił mi porucznik; — te panie myślały, że im napędzę strachu, a ja byłem bardziej drżący od nich. Patrzałem na swoje trzewiki i nie wiedziałem jak stąpać z wdziękiem. Margrabina del Dongo — dodał — była wówczas w całym blasku piękności: pamiętasz te cudne oczy o anielskiej słodyczy, te piękne ciemnoblond włosy, rysujące owal jej uroczej twarzy. W pokoju moim była na ścianie Herodiada Leonarda da Vinci; można by myśleć, że to jej portret. Bóg dał, iż, oszołomiony tą nadprzyrodzoną pięknością, zapomniałem o swoim stroju. Od dwóch lat widziałem w górzystych okolicach Genui same szpetne i nędzne postacie: ośmieliłem się wyrazić jej w kilku słowach swój zachwyt.

„Ale nie byłem tak niemądry, aby długo brnąć w komplementach. Klecąc dworne frazesy, widziałem w marmurowej jadalni tuzin lokajów, ubranych w sposób, będący, w moich ówczesnych pojęciach, szczytem wspaniałości. Wyobraź sobie, hultaje mieli trzewiki, nie tylko całe, ale do tego ze srebrnymi sprzączkami! Widziałem spod oka jak wytrzeszczają gały na moje ubranie, może i na buty, co mnie doprowadziło do rozpaczy. Mogłem jednym słowem nagnać pietra tym trutniom, ale jak ich przywołać do porządku, nie przestraszając pań? bo margrabina, aby sobie dodać odwagi — nieraz mówiła mi to później — sprowadziła z klasztoru siostrę męża, Ginę del Dongo, pensjonarkę, która została później ową uroczą hrabiną Pietranera. Nikt nie dorównał jej wdziękiem i weselem w pomyślności, jak nikt nie przewyższył jej hartem i pogodą w złej doli. Gina mogła mieć wówczas trzynaście lat, ale wyglądała na ośmnaście. Żywa i szczera, jak ją znasz, tak się bała aby nie parsknąć śmiechem na widok mego stroju, że nie miała odwagi jeść. Margrabina, przeciwnie, zasypywała mnie wymuszonymi uprzejmościami; widziała doskonale w moich oczach zniecierpliwienie. Słowem, grałem głupią rolę, łykałem wstyd, rzecz podobno niemożliwa dla Francuza. Wreszcie, myśl zesłana z nieba rozświeciła mój mózg: zacząłem opowiadać paniom o naszej nędzy, wszystko cośmy wycierpieli od dwóch lat w pogórzu genueńskim, gdzie nas trzymali starzy głupi generałowie. Mówiłem, jak nam dawano asygnaty nie mające obiegu i trzy uncje chleba dziennie. Nie upłynęły dwie minuty, jak dobra margrabina miała łzy w oczach, a Gina spoważniała.

— Jak to, panie poruczniku — mówiła — trzy uncje chleba!

— Tak, pani, ale dostawa zawodziła trzy razy na tydzień, że zaś wieśniacy, u których staliśmy kwaterą, byli jeszcze biedniejsi od nas, dawaliśmy im nieco naszego chleba.

„Po obiedzie, przeprowadziłem margrabinę do drzwi, następnie zaś, wróciwszy szybko, dałem lokajowi usługującemu mi przy stole ową jedyną sztukę srebra, na której budowałem tyle zamków na lodzie.

„W tydzień później — ciągnął Robert — skoro już się upewniono że Francuzi nie gilotynują nikogo, margrabia del Dongo wrócił ze swego zamku Grianta nad jeziorem Como, dokąd się mężnie schronił za zbliżeniem armii, zostawiając losom wojny młodą i piękną żonę wraz z siostrą. Nienawiść, jaką ten magnat czuł do nas, była równa jego strachowi, to znaczy niezmierzona; uciesznie było widzieć tę dużą, bladą facjatę świętoszka, kiedy się silił wobec mnie na uprzejmość. Nazajutrz po jego powrocie, otrzymałem trzy łokcie sukna i dwieście franków z owej sześciomilionowej kontrybucji: oporządziłem się nieco i stałem się nadwornym rycerzem tych pań, bo nastała epoka balów“.

Historia porucznika Roberta, to, w przybliżeniu, dzieje wszystkich Francuzów; zamiast drwić z nędzy tych dzielnych żołnierzy, ulitowano się ich i pokochano.

Ten okres nieopisanego szczęścia i upojenia trwał ledwie dwa lata; szaleństwo było tak powszechne, że nie podobna byłoby mi dać pojęcie o nim inaczej niż za pomocą tej głębokiej historycznej refleksji: lud ten nudził się od dwustu lat.

Rozkosz, przyrodzona południowym krajom, władała niegdyś na dworze Viscontich i Sforzów, słynnych diuków mediolańskich. Ale od r. 1624, kiedy Hiszpanie zawładnęli Mediolanem jako panowie milczący, podejrzliwi, dumni i wciąż lękający się buntu, wesołość pierzchła. Ludność, przejmując obyczaje swych panów, raczej myślała o tym aby pomścić sztyletem najlżejszą zniewagę, niż aby się cieszyć życiem i chwilą.

Szalona radość, wesele, rozkosz, zapomnienie wszelkich smutków a nawet rozsądku doszły — od 15 maja 1796, daty wejścia Francuzów do Mediolanu, aż do kwietnia 1799, kiedy ich wypędzono w następstwie bitwy pod Cassano — do tego, że można by przytoczyć starych kupców-milionerów, starych lichwiarzy, rejentów, którzy, przez ten okres, zapomnieli o kwaśnej minie i o ciułaniu grosza.

Co najwyżej można by wymienić kilka magnackich rodzin, które usunęły się do swoich pałaców na wsi, jak gdyby dąsając się na powszechną wesołość i rozkwit serc. Trzeba przyznać, że szlachetne te i bogate rodziny wyróżniono w przykry sposób w rozdziale kontrybucji ściąganej na rzecz armii francuskiej.

Margrabia del Dongo oburzony tym weselem, schronił się, jeden z pierwszych, do swego wspaniałego zamku Grianta, za Como dokąd też panie zabrały z sobą porucznika Roberta. Zamek ten, o położeniu jedynym może w świecie, wznosi się na płaskowyżu, na sto pięćdziesiąt stóp nad cudnym jeziorem; była to niegdyś warownia. Rodzina del Dongo zbudowała go w czternastym wieku, jak o tym świadczyły herby gęsto wyryte na marmurach; są tam jeszcze mosty zwodzone i głębokie rowy, co prawda bez wody; dlatego zamek ów był tak drogi podejrzliwemu margrabiemu. Otoczony paroma tuzinami sług, w których oddanie wierzył, zapewne dlatego, że nie odzywał się do nich inaczej niż z obelgą na ustach, czuł się tam mniej spłoszony, niż w Mediolanie.

Strach ten nie był zupełnie bezpodstawny: margrabia utrzymywał żywą korespondencję z pewnym szpiegiem, pomieszczonym przez Austrię na granicy szwajcarskiej, o trzy mile od Grianta, dla ułatwienia ucieczki jeńcom; rzecz, która mogłaby się bardzo nie podobać generałom francuskim.

Margrabia zostawił młodą żonę w Mediolanie: zawiadowała tam sprawami rodzinnymi, miała poruczone bronić się przed kontrybucjami nałożonymi na casa del Dongo, jak mówią w tym kraju; starała się je zmniejszyć, co zniewalało ją do stykania się z magnatami którzy zgodzili się przyjąć funkcje publiczne, a nawet z paroma wpływowymi osobistościami z nieszlachty. Właśnie zaszedł w rodzinie ważny wypadek. Margrabia ułożył małżeństwo siostry swej Giny z bogatym i wysoko położonym jegomością; ale oblubieniec pudrował się: co sprawiło, że Gina przyjmowała go wybuchem śmiechu, niebawem zaś popełniła to szaleństwo, że zaślubiła hrabiego Pietranera. Był to, trzeba przyznać, wyborny szlachcic, bardzo urodziwy, ale zrujnowany od dwóch pokoleń i, na domiar nieszczęścia, gorący zwolennik nowych idei. Pietranera był podporucznikiem w legii włoskiej, co dopełniało rozpaczy margrabiego.

Po tych dwóch latach szczęścia i szału, Dyrektoriat paryski, jak władca pewny swego panowania, okazał śmiertelną nienawiść do wszystkiego co nie było miernotą. Nieudolni generałowie, których wysyłał do armii włoskiej, przegrali szereg bitew na tych samych równinach werońskich, które dwa lata wprzód, były świadkiem cudów Arcole i Lonato. Austriacy zbliżyli się do Mediolanu; porucznik Robert, mianowany majorem i ranny pod Cassano, po raz ostatni zamieszkał u przyjaciółki swej margrabiny del Dongo. Pożegnanie było smutne; Robert odjechał z hrabią Pietranera, który towarzyszył Francuzom w ich odwrocie pod Novi. Młoda hrabina, której brat odmówił wypłaty ojcowizny, jechała za armią na wózku.

Wówczas zaczęła się epoka reakcji i powrotu do dawnych pojęć, którą mediolańczycy nazywają i tredici mesi (trzynaście miesięcy), ponieważ, w istocie, na ich szczęście, powrót ten do głupoty trwał tylko trzynaście miesięcy, do Marengo. Wszystko co było stare, nabożne, markotne, zjawiło się znów u steru i objęło rządy: niebawem, ludzie którzy pozostali wierni „uczciwym zasadom“, otrąbili po kraju, że Napoleona powiesili w Egipcie Mamelucy, jak na to z tylu tytułów zasługiwał.

Między tymi, którzy zaszyli się w swoich zamkach a teraz wrócili dyszący zemstą, margrabia del Dongo wyróżniał się swą zajadłością: zacietrzewienie to wysunęło go na czoło stronnictwa. Ci panowie, bardzo zacni ludzie kiedy się nie bali, ale drżący wciąż ze strachu, zdołali opętać austriackiego generała. Poczciwina dał w siebie wmówić, że surowość jest wysoką polityczną mądrością i kazał uwięzić pięćdziesięciu patriotów: byli to najtężsi ludzie ówczesnych Włoch.

Niebawem wywieziono ich do Cattaro, i wtrącono do podziemnych grot, gdzie wilgoć, a zwłaszcza brak chleba, uporały się rychło z łajdakami!

Margrabia del Dongo otrzymał wysokie stanowisko, że zaś do innych zalet łączył brudne skąpstwo, chwalił się publicznie, że nie posyła ani talara siostrze, hrabinie Pietranera, która, wciąż szalenie zakochana, nie chciała opuścić męża i przymierała z nim głodem we Francji. Dobra margrabina była w rozpaczy; wreszcie udało się jej wykraść kilka brylancików ze swoich kosztowności, które mąż odbierał jej co wieczór, aby je zamknąć pod łóżkiem w żelaznej kasie: margrabina wniosła mężowi osiemset tysięcy franków posagu, a dostawała osiemdziesiąt franków miesięcznie na osobiste wydatki. Przez trzynaście miesięcy, które Francuzi byli poza Mediolanem, owa tak lękliwa kobieta znalazła pozory aby nie zdejmować czarnej sukni.

Musimy wyznać, iż, za przykładem wielu poważnych autorów, zaczęliśmy historię naszego bohatera na rok przed jego urodzeniem. Główną tą osobą jest, w istocie, nie kto inny, niż Fabricio Valserra, marchesino del Dongo, jak mówią w Mediolanie. Raczył właśnie przyjść na świat w chwili gdy wypędzano Francuzów, i był, dzięki trafowi urodzenie, drugim synem margrabiego del Dongo, owego magnata, którego bladą twarz, obleśny uśmiech i bezgraniczną nienawiść do nowych prądów już znacie. Cały majątek rodzinny przepisano na starszego syna, Ascania del Dongo, który był godnym wizerunkiem ojca. Miał osiem lat, a Fabricio dwa, kiedy nagle ów generał Bonaparte, o którym wszyscy dobrze urodzeni ludzie sądzili, ze wisi od dawna, zeszedł z góry św. Bernarda. Wszedł do Mediolanu: chwila ta jest czymś jedynym w historii: wyobraźcie sobie lud oszalały miłością! W kilka dni potem, Napoleon wygrał bitwę pod Marengo. Reszty nie trzeba mówić. Upojenie mediolańczyków doszło szczytu; ale tym razem kojarzyło się z myślą o zemście: nauczono ten dobry lud nienawiści. Niebawem sprowadzono garstkę owych patriotów, którzy zdołali przetrwać pobyt w grotach Cattaro; powrót ich był narodowym świętem. Ich blade twarze, wielkie zdziwione oczy, wychudłe członki, stanowiły kontrast z buchającą ze wszystkich stron radością. Przybycie ich było sygnałem odjazdu dla najbardziej skompromitowanych rodzin. Margrabia del Dongo uciekł jeden z pierwszych do zamku w Grianta. Naczelnicy wielkich rodów dyszeli nienawiścią i strachem; natomiast żony ich i córki pamiętały uciechy pierwszego pobytu Francuzów i żałowały Mediolanu oraz wesołych balów, które tuż po Marengo zaczęły się w Casa Tanzi. Wkrótce po zwycięstwie, generał francuski utrzymujący ład w Lombardii spostrzegł, że wszyscy wieśniacy i wieśniaczki, zamiast być olśnieni zdumiewającym zwycięstwem pod Marengo, które zmieniło losy Wloch i odzyskało trzynaście fortec w jednym dniu, pamiętają jedynie proroctwo św. Giovity, pierwszego patrona Brescji. Wedle tych świętych słów, pomyślność Francuzów i Napoleona miała się skończyć ściśle w trzynaście tygodni po Marengo. Pewnym usprawiedliwieniem dla margrabiego del Dongo i całej zgrai dąsających się szlachciurów jest to, że szczerze, bez obłudy, wierzyli w proroctwo. Wszyscy ci ludzie nie przeczytali w życiu ani czterech książek; gotowali się otwarcie wrócić do Mediolanu po trzynastu tygodniach; ale każdy dzień znaczył się nowym postępem sprawy Francuzów. Wróciwszy do Paryża, Napoleon ocalił roztropnymi dekretami Rewolucję wewnątrz kraju, jak ją ocalił pod Marengo przeciw cudzoziemcom. Wówczas, szlachta lombardzka, zaszyta w swoich zamkach, doszła do przekonania, że źle pojęła zrazu przepowiednię świętego patrona: miał na myśli nie trzynaście tygodni, ale trzynaście miesięcy. Trzynaście miesięcy upłynęło, a powodzenie Francuzów zdawało się rosnąć z każdym dniem.

Prześliznijmy się po dziesięciu latach postępu i szczęścia, od 1800 do 1810. Fabricio przebył je w zamku Grianta, bijąc się na kułaki z wiejskimi chłopakami i nie ucząc się niczego, nawet czytać. Później posłano go do kolegium oo. jezuitów w Mediolanie. Stary margrabia życzył sobie aby go uczono łaciny, nie na owych starych autorach bających wciąż o republice, ale na wspaniałej książce, zdobnej przeszło stu rycinami, arcydziele mistrzów XVII w.; była to łacińska genealogia Valserrów, margrabiów del Dongo, wydana w r. 1650 przez Fabrycego del Dongo, arcybiskupa parmeńskiego. Ponieważ wielkość Valserrów urosła przeważnie z wojenki, ryciny przedstawiały mnogo bitew; raz po raz widziało się jakiegoś bohatera tego nazwiska, tęgo kropiącego mieczem. Książka ta podobała się wielce chłopcu. Matka, która go ubóstwiała, uzyskiwała, od czasu do czasu, pozwolenie odwiedzania go w Mediolanie; ale mąż nie dawał jej nigdy grosza na te podróże: pożyczała jej bratowa, owa miła hrabina Pietranera. Po powrocie Francuzów, hrabina stała się jedną z najświetniejszych dam na dworze księcia Eugeniusza, wicekróla Italii.

Kiedy Fabricio odbył pierwszą komunię, hrabina uzyskała od margrabiego, wciąż dobrowolnego wygnańca, aby jej wolno było czasem zabierać go z kolegium. Wydawał się jej oryginalny i inteligentny; był nieco poważny, ale przy tym ładny chłopiec, wcale na miejscu w salonie modnej kobiety; zresztą straszliwy nieuk, ledwie umiejący pisać. Hrabina, biorąca każdą rzecz bardzo gorąco, przyrzekła swoje poparcie przełożonemu zakładu, jeżeli bratanek jej Fabricio będzie robił zadziwiające postępy i z końcem roku otrzyma wiele nagród. Aby mu ułatwić ich zdobycie, posyłała po niego w sobotę wieczór, i często oddawała go jego mistrzom aż we środę lub czwartek. Jezuici, mimo iż darzeni sympatią przez księcia-wicekróla, byli wygnani z Włoch mocą praw krajowych; toteż przełożony kolegium, sprytny człowiek, zdawał sobie sprawę z korzyści, jakie mógł wyciągnąć ze swoich stosunków z kobietą wszechmocną na dworze. Ani mu w głowie było żalić się na swobody Fabrycego, który, mimo iż większy nieuk niż kiedykolwiek, otrzymał z końcem roku pięć pierwszych nagród. Za tę cenę, świetna hrabina Pietranera, w towarzystwie męża, dywizjonera gwardii, oraz kilku dostojników dworu, zaszczyciła swą obecnością ceremonię rozdawania nagród u oo. jezuitów. Ksiądz-prefekt otrzymał od swych przełożonych wyrazy uznania.

Hrabina prowadziła bratanka na świetne zabawy, wypełniające zbyt krótkie panowanie miłego księcia Eugeniusza. Zrobiła go na własną rękę oficerem huzarów, i Fabrycy, mając dwanaście lat, nosił ten mundur. Jednego dnia, hrabina, zachwycona jego zgrabną figurką, poprosiła dlań księcia o miejsce pazia, co oznaczałoby pojednanie del Dongów z nowym rządem. Nazajutrz musiała użyć wszystkich swoich wpływów, aby wicekról raczył nie pamiętać o tej prośbie, której brakowało jedynie pozwolenia ojca przyszłego pazia; tego pozwolenia ojciec odmówił z publicznym rozgłosem. Po tym szaleństwie, margrabia, oburzony i wściekły, znalazł pozór aby odwołać młodego Fabrycego do Grianta. Hrabina gardziła bratem z całej duszy; uważała go za mantykę i głupca, przy tym za człowieka który byłby zły, gdyby miał władzę po temu. Ale przepadała za Fabrycym; po dziesięciu latach zerwanych stosunków, napisała do margrabiego z prośbą o zostawienie jej bratanka: list został bez odpowiedzi.

Wracając do tego olbrzymiego pałacu, zbudowanego przez najbardziej wojowniczych przodków, Fabrycy nie umiał nic prócz musztry i jazdy konnej. Często hrabia Pietranera, równie rozkochany w dzieciaku jak jego żona, sadzał go na koniu i brał z sobą na paradę.

Wróciwszy do Grianta, Fabrycy, z oczami jeszcze czerwonymi od łez wylanych przy rozstaniu z salonami ciotki, znalazł jedynie namiętne pieszczoty matki i sióstr. Margrabia siedział zamknięty w swoim gabinecie ze starszym synem, marchesino Askaniem. Sporządzali szyfrowane listy, które miały zaszczyt wędrować do Wiednia; ojciec i syn zjawiali się jedynie w godzinach posiłku. Margrabia powtarzał ostentacyjnie, że uczy swego spadkobiercę prowadzenia rachunków z poszczególnych majątków. W rzeczywistości, margrabia nadto był zazdrosny o swoją władzę aby wtajemniczać w te rzeczy syna, niewątpliwego dziedzica majoratu. Używał go do szyfrowania depesz długich na piętnaście lub dwadzieścia stronic, które, parę razy na tydzień, wyprawiał do Szwajcarii, skąd kierowano je do Wiednia. Margrabia silił się przedstawiać swoim prawym władcom wewnętrzny stan Włoch, którego sam nie znał; mimo to listy jego miały powodzenie. Oto jak. Za pośrednictwem tajnego agenta, margrabia kazał liczyć na gościńcu liczbę żołnierzy jakiegoś francuskiego lub włoskiego pułku, który zmieniał garnizon, i, zdając sprawę dworowi wiedeńskiemu, nieodmiennie uszczuplał liczbę żołnierzy o jedną czwartą. Listy te, niezdarne zresztą, miały tę zaletę, że przeczyły innym, prawdziwym, i tym samym podobały się monarsze. Toteż, na krótko przed przybyciem Fabrycego, margrabia otrzymał wysoki order: był to już piąty, zdobiący jego szambelański mundur. Co prawda, ku swemu strapieniu, nie śmiał włożyć tego munduru poza swoim gabinetem; ale nie pozwalał sobie nigdy podyktować depeszy nie przywdziawszy tego haftowanego kostiumu, strojnego wszystkimi orderami. Inaczej miałby uczucie, że dopuszcza się nieuszanowania.

Matka oczarowana była synem. Ale zachowała zwyczaj pisywania parę razy do roku do generała hrabiego d‘A...; było to obecne nazwisko porucznika Roberta. Margrabina nie umiała kłamać tym których kochała: wzięła na egzamin syna i przeraziła się jego nieuctwem.

Jeżeli mnie uderzają luki jego wykształcenia, myślała, mnie która nie umiem nic, Robert, taki uczony, załamałby ręce nad tym wychowaniem: dziś trzeba wiele nauki. Niemniejszym zdumieniem przejęło ją, że Fabrycy wziął serio wszystkie pojęcia religijne, którymi go karmiono u jezuitów. Mimo że sama bardzo pobożna, zlękła się fanatyzmu dziecka. Jeżeli margrabia zrozumie jak można wyzyskać ten system wychowania, wydrze mi miłość syna. Płakała długo i czułość jej dla Fabrycego wzrosła jeszcze.

Życie w tym zamku, zaludnionym paroma dziesiątkami służby, było bardzo smutne; toteż Fabrycy spędzał dnie na polowaniu, lub w łódce na jeziorze. Niebawem zawiązał stosunki z woźnicami i stajennymi; wszyscy byli fanatycznymi stronnikami Francuzów i drwili sobie otwarcie z lokajów-bigotów pełniących służbę przy osobie margrabiego lub jego starszego syna. Główny powód do śmiechu z tych poważnych osobistości było to, że się pudrowali na wzór swoich panów.

II 

. . . wówczas gdy Wesper zacienia nam oczy,

Upojony przyszłością, w niebiosów roztoczy

Wzrok topię, w której jasno kreśli ręka boża

Wszelakiego stworzenia ścieżki i bezdroża.

ON bowiem, z wyżyn swoich patrząc na nas ludzi,

Czasem wskazywać drogę litośnie się trudzi,

Gwiazdami niebieskimi — to litery jego —

Wróżąc nam przyszły obrót dobrego i złego;

Lecz ludzie, przytłoczeni i ziemią, i zgonem,

Nie czytają, tym pismem gardząc poświęconem.

Ronsard.

Margrabia czul niepokonany wstręt do oświaty. Myślenie, powiadał, zgubiło Włochy. Nie wiedział, jak pogodzić ten święty wstręt do nauki z kształceniem Fabrycego, tak świetnie zaczętym u jezuitów. Aby możliwie ograniczyć niebezpieczeństwo, polecił zacnemu księdzu Blanes, proboszczowi w Grianta, aby ćwiczył dalej Fabrycego w łacinie. Trzeba by na to aby sam proboszcz znał ten język; otóż, miał go w głębokiej wzgardzie; wiedza jego ograniczyła się do recytowania modlitw, których sens umiał mniej więcej wyłożyć swoim owieczkom. Mimo to, proboszcz budził szacunek a nawet lęk w całej okolicy; zawsze powiadał, że słynne proroctwo św. Giovity, patrona Brescji, nie ziści się w trzynastu tygodniach ani nawet w trzynastu miesiącach. W gronie przyjaciół dodawał, że tę cyfrę trzynaście należy wykładać w sposób który zdziwiłby wielu ludzi, gdyby wolno było go wyjawić (1813).

Ksiądz Blanes osobistość odznaczająca się uczonością i cnotami iście pierwotnymi, niegłupi przy tym człowiek, spędzał noce na dzwonnicy; miał ćwieka astrologii. Spędziwszy dzień na obliczaniu położenia gwiazd, część nocy obracał na śledzenie ich na niebie. Ubogi księżyna nie miał innego przyrządu prócz długiej tekturowej rury. Można sobie wyobrazić, jaką wzgardę dla nauki języków żywił człowiek, który trawił życie na dochodzeniu ścisłej epoki upadku mocarstw oraz wstrząśnień zmieniających postać świata. — Czegóż więcej dowiedziałem się o koniu — powiadał do Fabrycego — przez to, że mnie nauczono, iż po łacinie nazywa się equus?

Wieśniacy bali się księdza Blanes jako czarnoksiężnika: on zaś dzięki strachowi jaki budziły jego posiedzenia na dzwonnicy bezpieczny był od kradzieży. Okoliczni księża, zazdrośni o jego wpływ, nienawidzili go; margrabia del Dongo gardził nim po prostu, bo za wiele mędrkował jak na człowieka niskiego stanu. Fabrycy ubóstwiał go: z miłości dla niego spędzał całe wieczory na olbrzymich dodawaniach i mnożeniach. Następnie szedł z nim na dzwonnicę: była to wielka łaska, której ksiądz Blanes nie użyczał nikomu; ale lubił chłopca za jego prostotę. „Jeżeli się nie zrobisz obłudnikiem — powiadał — może wyrośniesz na człowieka“.

Parę razy na rok, Fabrycy, nieustraszony i zapamiętały w zabawach, omal nie utonął w jeziorze. Był wodzem wszystkich wypraw, jakie podejmowały urwisy z Grianty i Kadenabij. Malcy postarali się o parę kluczyków i, kiedy noc była bardzo ciemna, silili się otworzyć z kłódek łańcuszki, którymi łodzie były przymocowane do nadbrzeżnych drzew lub kamieni. Trzeba wiedzieć, że na Como rybacy zakładają martwe wędki w znacznej odległości od brzegu. Górny koniec sznurka przywiązany jest do deseczki z korkiem, giętka zaś gałązka leszczyny, umocowana na tej deseczce, opatrzona jest dzwonkiem, który dzwoni, skoro ryba, chwyciwszy się na haczyk, szarpie sznurek.

Głównym celem tych nocnych wypraw, którymi dowodził Fabrycy, była inspekcja automatycznych wędek, zanim rybacy usłyszą sygnał. Wybierali na te niebezpieczne wyprawy porę burzliwą i puszczali się nad ranem, na godzinę przed świtem. Siadając do łódki, malcy mieli uczucie, że narażają się na największe niebezpieczeństwo, i to była piękna strona ich czynu; naśladując swych ojców, odmawiali Zdrowaś. Otóż, zdarzało się często, iż, w chwili wyjazdu, tuż po odmówieniu pacierza, Fabrycy widział jakiś znak. Był to nawyk wyniesiony ze studiów astronomicznych księdza Blanes, w którego przepowiednie zresztą nie wierzył. W młodej jego wyobraźni, znaki te zwiastowały z pewnością powodzenie albo niepowodzenie; że zaś umiał zdobyć wpływ na towarzyszy, niebawem cała gromada nawykła do tych wróżb, tak iż kiedy, w chwili odjazdu, ujrzeli na brzegu księdza, lub kiedy po lewej ręce wzbił się w powietrze kruk, czym prędzej zakładali kłódkę z powrotem i biegli do domu spać. Tak więc, ksiądz Blanes nie udzielił Fabrycemu swojej dość trudnej wiedzy, ale bezwiednie zaszczepił mu nieograniczoną wiarę w znaki zdolne przepowiedzieć przyszłość.

Margrabia czuł, że jakaś katastrofa jego szyfrowanej korespondencji może go zdać na łaskę siostry: toteż co roku, koło św. Anieli — imię hrabiny Pietranera — Fabrycemu wolno było spędzić tydzień w Mediolanie. Cały rok żył oczekiwaniem lub wspomnieniem tego tygodnia. W tej uroczystej chwili, margrabia wręczał synowi, na koszty tej politycznej podróży, cztery talary i, wedle zwyczaju, nie dawał nic żonie, która towarzyszyła chłopcu. Ale, w wilię wyjazdu, kucharz, sześciu lokajów i woźnica z dwoma końmi wyruszali z Como, i codziennie w Mediolanie margrabina miała na swoje rozkazy powóz oraz obiad na dwanaście osób.

Te dąsy na nowy porządek rzeczy, jakie uprawiał margrabia del Dongo, były z pewnością bardzo niezabawne, ale miały tę zaletę, iż niepomiernie bogaciły rodziny, które raczyły się na nie skazać. Margrabia, który miał przeszło dwieście tysięcy funtów renty, nie wydawał ani czwartej części: żył nadzieją. Przez trzynaście lat, od r. 1800 do 1813, wierzył niezłomnie, że Napoleon padnie przed upływem pół roku. Można sobie wyobrazić jego upojenie, kiedy, z początkiem r. 1813, dowiedział się o klęsce nad Berezyną! Zdobycie Paryża i upadek Napoleona omal nie przyprawiły go o utratę zmysłów; odtąd pozwalał sobie na giubiańskie wycieczki przeciw żonie i siostrze. Wreszcie, po czternastu latach oczekiwania, doznał tej niewymownej radości, iż ujrzał austriackie wojska wkraczające do Mediolanu. W myśl rozkazów otrzymanych z Wiednia, generał austriacki powitał margrabiego del Dongo z oznakami wysokiego szacunku; ofiarowano mu skwapliwie jedno z naczelnych stanowisk w rządzie, co przyjął niby zapłatę długu. Starszy syn otrzymał stopień porucznika w jednym z najpiękniejszych pułków cesarskich; ale młodszy nie chciał za nic przyjąć ofiarowanej mu rangi kadeta. Tryumf ten, którym margrabia sycił się z rzadką arogancją, trwał ledwie kilka miesięcy i skończył się upokarzającą klęską. Margrabia nigdy nie odznaczał się bystrością, czternaście zaś lat na wsi, w otoczeniu służby, rejenta i lekarza, w połączeniu ze zgryźliwą starością, która położyła na nim swoją rękę, uczyniła zeń człowieka zupełnie nieudolnego. Otóż, pod rządem austriackim, nie podobna utrzymać się na wybitnym stanowisku bez owego talentu, którego wymaga powolna i zawiła ale bardzo racjonalna gospodarka tej starej monarchii. Bąki, jakie strzelał margrabia del Dongo, gorszyły urzędników, a nawet tamowały bieg spraw. Jego ultra-monarchiczne odezwania się drażniły ludność, którą rząd pragnął trzymać w sennej obojętności. Jednego dnia, margrabia dowiedział się, że J. C. Mość raczyła miłościwie przyjąć jego dymisję z urzędu, równocześnie zaś nadała mu miejsce drugiego wielkiego majordoma królestwa lombardzko - weneckiego. Ta okrutna niesprawiedliwość oburzyła go do żywego; on, który tak nienawidził wolności prasy, wydrukował w gazecie list do przyjaciela. Wreszcie napisał do cesarza, że ministrowie go zdradzają i że są prostymi jakobinami. To uczyniwszy, wrócił smutnie do zamku Grianta. Miał jedną pociechę. Po upadku Napoleona, pewne osobistości w Mediolanie kazały zamordować na ulicy hrabiego Prina, eks-ministra króla włoskiego, człowieka wysokiej wartości. Hrabia Pietranera naraził życie aby ocalić ministra, którego zatłuczono parasolami i którego kaźń trwała pięć godzin. Pewien ksiądz, spowiednik margrabiego del Dongo, mógł ocalić hrabiego Prina, gdyby mu był otworzył furtę kościoła San Giovanni, koło której wleczono nieszczęsnego ministra, porzuconego na chwilę w rynsztoku; ale z urąganiem odmówił otwarcia bramy. Otóż, w pół roku później, margrabia miał to zadowolenie, że uzyskał dla księdza piękny awans.

Nienawidził hrabiego Pietranera, swego szwagra, który, nie mając ani pięćdziesięciu ludwików renty, ośmielał się być szczęśliwy, pozwalał sobie dochowywać wiary temu co kochał całe życie, i miał to zuchwalstwo aby głosić zasady sprawiedliwości bez względu na osobę, co, w oczach margrabiego, było bezwstydnym jakobinizmem. Hrabia nie zgodził się wejść w służbę austriacką; wyzyskano tę odmowę i, w parę miesięcy po śmierci hrabiego Prina, te same osobistości uzyskały, że generała Pietranera wtrącono do więzienia. Na to, hrabina, jego żona, uzyskała paszport i zażądała pocztowych koni, aby jechać do Wiednia i powiedzieć prawdę cesarzowi. Mordercy hrabiego Prina zlękli się; jeden z nich, krewny pani Pietranera, przyniósł jej o północy, na godzinę przed jej wyjazdem do Wiednia, rozkaz uwolnienia dla męża. Nazajutrz, generał austriacki wezwał hrabiego Pietranera, przyjął go z honorami i zapewnił, że emerytura jego będzie uregulowana niebawem w sposób najprzyzwoitszy. Dzielny generał Bubna, człowiek rozumny i zacny, wstydził się wyraźnie zamordowania Priny i uwięzienia hrabiego.

Po tej burzy, zażegnanej przez niezłomny charkter hrabiny, małżonkowie żyli jako tako z pensji, którą, dzięki poleceniu generała Bubna, rychło wyznaczono.

Szczęściem, hrabina była od kilku lat w bliskiej przyjaźni z młodym człowiekiem bardzo bogatym; ten, będąc również serdecznym przyjacielem hrabiego, oddał im na usługi najpiękniejszy angielski zaprząg w Mediolanie, lożę w la Scala i pałac na wsi. Ale hrabia był to człowiek świadom swej wartości, o duszy gorącej, dzielny, unosił się łatwo i wówczas pozwalał sobie na niebaczne słowa. Jednego dnia, kiedy polował z paroma młodymi ludźmi, jeden z nich, który służył swego czasu pod innymi sztandarami, pozwolił sobie na żarciki z żołnierzy republiki cisalpińskiej; hrabia dał mu w twarz, przyszło natychmiast do pojedynku, i hrabia, który był sam wśród tych młodych ludzi, padł. Wiele było gadania o tym pojedynku dziwnego nabożeństwa; tak, iż osoby, które w nim brały udział, uznały za właściwe wyjechać do Szwajcarii.

Hrabina nie znała owego głupiego hartu zwanego rezygnacją, hartu głupca, który daje się powiesić nie pisnąwszy słowa. Rozjuszona śmiercią męża, żądała, aby Limercati, ów bogaty młody człowiek, jej przyjaciel, puścił się również do Szwajcarii i aby spoliczkował mordercę hrabiego Pietranera lub wygarnął doń z karabinu.

Limercati uznał ten projekt za szczyt niedorzeczności, hrabina zaś spostrzegła, że wzgarda zabiła w niej miłość. Zdwoiła swą zalotność wobec Limercatiego; chciała rozpłomienić jego namiętność, następnie zaś rzucić go i pogrążyć w rozpaczy. Aby ten plan zemsty uczynić zrozumiałym we Francji, powiem, iż w Mediolanie, kraju bardzo odległym od nas, ludzie wpadają jeszcze w rozpacz z miłości. Hrabina, która, mimo swej żałoby, zaćmiewała wciąż urodą wszystkie rywalki, zaczęła kokietować kwiat młodzieży mediolańskiej; jeden z tych młodzieńców, hr. N . . ., który zawsze utrzymywał, że Limercati jest nieco przyciężki dla tak uroczej kobiety, zakochał się w hrabinie do szaleństwa. Wówczas napisała do dawnego kochanka:

Chce pan raz w życiu znaleźć się w kropce? Wyobraź pan sobie, że go nigdy nie znałam.

Pozostaję — może z odrobiną wzgardy — uniżoną pańską sługą.

Gina Pietranera.

Przeczytawszy ten bilecik, Limercati wyjechał na wieś: miłość jego wzmogła się do szaleństwa, chciał sobie palnąć w łeb, rzecz niesłychana w tym kraju, który wierzył w piekło. Nazajutrz, napisał do hrabiny, ofiarując jej swą rękę, wraz z dwustoma tysiącami renty. Odesłała mu list nierozpieczętowany, przez grooma hrabiego N . . . Po czym Limercati spędził trzy lata na wsi, wracając co dwa miesiące do Mediolanu, ale nie mając odwagi tam zostać, zanudzając przyjaciół swą namiętną miłością do hrabiny, oraz szczegółowym opisem łask, jakimi go darzyła niegdyś. W początkach dodawał jeszcze, że hrabia N . . . to jej zguba, i że taki związek przynosi jej hańbę.

Fakt jest, że hrabina nie kochała hrabiego N . . . i oznajmiła mu to, skoro była zupełnie pewna rozpaczy Limercatiego. Hrabia, człowiek wytrawny, błagał ją, aby nie rozgłaszała tej smutnej nowiny: — Jeżeli będziesz pani tak łaskawą — rzekł — aby mnie przyjmować nadal z pozorami wszystkich względów jakie się ma dla swego kochanka, zdołam się może przyzwoicie ulokować w jakim sercu.

Po tym heroicznym oświadczeniu, hrabina nie chciała już koni, ani loży hrabiego N.— Ale od piętnastu lat przywykła do najwykwintniejszego życia: stała w obliczu problemu trudnego, lub, aby rzec lepiej, niemożliwego do rozwiązania: żyć w Mediolanie z tysiąca pięciuset franków! Opuściła pałac, najęła dwa pokoiki na piątym piętrze, odprawiła służbę, nawet pokojówkę, której miejsce zajęła biedna staruszka dochodząca do sprzątania. Ofiara ta była w gruncie mniej bohaterska i mniej ciężka niż nam się zdaje: w Mediolanie ubóstwo nie jest śmieszne i dlatego nie straszy widmem najgorszego z nieszczęść. Po kilku miesiącach tego szlachetnego ubóstwa, oblegana listami Limercatiego, a nawet hrabiego N . . ., który też ofiarował jej swą rękę, stało się, iż margrabia del Dongo, zazwyczaj ohydnie skąpy, pomyślał, że jego nieprzyjaciele mogliby czerpać złośliwy tryumf z nędzy jego siostry. Jak to! córka del Dongów skazana na to, by żyć z pensyjki wiedeńskiego dworu — tego dworu tak niewdzięcznego!

Napisał do hrabiny, że mieszkanie i przyjęcie godne jego siostry czekają ją w zamku Grianta. Gorąca dusza hrabiny chwyciła się z zapałem myśli o tym nowym życiu; dwadzieścia lat nie gościła w tym czcigodnym zamku, wznoszącym się majestatycznie wśród starych kasztanów sadzonych za czasów Sforzów. Tam, mówiła sobie, znajdę spokój; a w moim wieku czy to nie jest szczęście? (Ponieważ miała trzydzieści jeden lat, sądziła, że czas jej usunąć się od świata). Nad tym uroczym jeziorem, nad którym się urodziłam, czeka mnie wreszcie szczęśliwe i spokojne życie.

Nie wiem, czy się myliła, ale to pewne, że ta płomienna dusza, która tak lekko odrzuciła dwie olbrzymie fortuny, wniosła szczęście do zamku Grianta. Bratanice jej szalały z uciechy. — Wróciłaś mi piękne dni młodości — powtarzała margrabina ściskając ją; — w wilię twego przyjazdu miałam sto lat. Hrabina zaczęła zwiedzać z Fabrycym czarowne okolice Grianty, sławione przez podróżników: willę Melzi po drugiej stronie jeziora, na wprost zamku; święty gaj Sfondrata, oraz śmiało zarysowany cypel, który rozdziela dwie odnogi jeziora, ową rozkoszną odnogę od Como, oraz tę drugą, surowszą, która ściele się ku Lecco: wspaniały i uroczy widok, któremu słynna zatoka neapolitańska dorównywa, ale go nie przewyższa. Hrabina odnajdywała z upojeniem wspomnienia swej młodości i porównywała je z obecnymi wrażeniami. Jeziora Como nie otaczają, mówiła sobie, jak jeziora genewskiego, owe wielkie płaty ziemi uprawnej wedle najlepszych metod, co tak bardzo przypomina pieniądz i spekulacje. Tu, na wszystkie strony, widzę pagórki porosłe kępami drzew; ręka ludzka nie zepsuła ich jeszcze i nie nagięła do celów dochodowych. Wśród tych pagórków, zbiegających ku jezioru tak malowniczymi płaszczyznami, mogę wskrzesić wszystkie opisy Tassa i Ariosta. Wszystko jest szlachetne i czułe, wszystko mówi o miłości, nic nie przypomina brzydoty cywilizacji. Wioski na stokach wybrzeża kryją się wśród wielkich drzew, ponad które wznoszą się urocze zarysy kościelnych wieżyc. Jeśli jakieś niewielkie pólko przetnie od czasu do czasu bukiety kasztanów i dzikich wiśni, oko widzi na nim z lubością rośliny bujniejsze, szczęśliwsze niż gdzie indziej. Za tymi pagórkami, na których wznoszą się pustelnie kuszące do tego aby je zamieszkać, zdumione oko widzi szczyty Alp, zawsze pokryte śniegiem, a surowa ich powaga przypomina nam niedole życia w sam raz na tyle aby spotęgować obecną rozkosz. Odległy dźwięk dzwonu jakiejś wioszczyny ukrytej wśród drzew mile wzrusza wyobraźnię; dźwięki te, biegnąc po wodzie, łagodnieją, przybierają odcień słodkiej melancholii i rezygnacji i zdają się mówić człowiekowi: „Życie ucieka, nie bądźże tak oporny wobec szczęścia, które się nastręcza, śpiesz się spijać je“. Wymowa tych czarownych miejsc, które nie mają równych sobie w świecie, wróciła hrabinie serce szesnastoletniej dziewczyny. Nie pojmowała, jak mogła spędzić tyle lat bez widoku jeziora. Czyżby, powiadała sobie, szczęście kryło się w zaraniu starości? Kupiła łódkę, którą Fabrycy, margrabina i ona sama ozdobili własnymi rękami, nie było tam bowiem pieniędzy na nic, mimo wspaniałej stopy życia. Od czasu niełaski, margrabia del Dongo zdwoił arystokratyczny przepych. I tak, aby zyskać dziesięć piędzi gruntu nad jeziorem, koło słynnej alei jaworowej, obok Cadenabia, kazał zbudować groblę, której koszt dochodził osiemdziesięciu tysięcy. Na końcu grobli wznosiła się, wedle rysunków sławnego Cagnola, kaplica cała z olbrzymich złomów granitu, w kaplicy zaś, Marchesi, modny rzeźbiarz mediolański, budował margrabiemu grób, którego płaskorzeźby miały wyobrażać bohaterskie czyny jego przodków.

Starszy brat Fabrycego, marchesino Askanio, chciał też towarzyszyć paniom w tych wycieczkach; ale ciotka pryskała mu wodą pudrowane włosy i codziennie nowym żarcikiem chłostała jego powagę. Wreszcie uwolnił od widoku swej dużej wypełzłej twarzy wesołą gromadkę, która nie ważyła się śmiać w jego obecności. Uważali go za szpiega margrabiego, trzeba się zaś było liczyć z tym despotą, wciąż wściekłym od czasu swej przymusowej dymisji.

Askaniusz przysiągł się zemścić na Fabrycym.

Raz, podczas burzy, gromadka znalazła się w niebezpieczeństwie; mimo że było krucho z pieniędzmi, opłacili hojnie przewoźnika, aby nic nie mówił margrabiemu, który i tak bardzo był nierad z tego, że córki jego biorą udział w tych wyprawach. Zdarzyła się druga burza; na tym pięknym jeziorze szaleją straszne i nieprzewidziane nawałnice; huragany zrywają się nagle z dwóch przeciwległych przesmyków górskich i mocują się z sobą na jeziorze. Hrabina chciała wylądować wśród burzy i grzmotów; obiecywała sobie, że na samotnej skale wśród jeziora, będzie miała niezwykłe widowisko, otoczona łamiącymi się falami; ale, wyskakując z łódki, wpadła w wodę. Fabrycy skoczył aby ją ratować i oboje znaleźli się dość daleko od łodzi. Bez wątpienia, topić się to nie jest nic przyjemnego; ale bądź co bądź nuda, mocno zdziwiona, pierzchła z tego feudalnego zamku. Hrabina zapaliła się do naiwnego charakteru i do astronomii księdza Blanes. Trochę pieniędzy, które jej zostało po nabyciu łódki, użyto na przygodne kupno teleskopu: codziennie, z bratanicami i z Fabrycym, sadowiła się na platformie gotyckiej wieży zamkowej. Fabrycy roztaczał swoją wiedzę i spędzali tam wesoło kilka godzin, z dala od szpiegów.

Trzeba przyznać, że bywały dnie, w których hrabina nie odzywała się do nikogo; przechadzała się pod wyniosłymi kasztanami w posępnej zadumie; była zbyt inteligentna, aby nie odczuwać niekiedy braku wymiany myśli. Ale nazajutrz śmiała się znów jak wprzódy; to lamenty bratowej osmucały tę wrażliwą duszę.

— Czy całą młodość strawimy w tym smutnym zamku? — wykrzykiwała margrabina.

Przed przybyciem szwagierki, nie miała nawet odwagi na takie żale.

Tak spędzono zimę z r. 1814 na 1815. Dwa razy, mimo swego ubóstwa, hrabina bawiła po kilka dni w Mediolanie; znęcił ją cudowny balet Vigana w la Scala, a margrabia nie bronił żonie towarzyszyć jej. Podjęła przy sposobności kwartał szczupłej pensyjki, i biedna wdowa po generale pożyczała po parę cekinów przebogatej margrabinie del Dongo. Cudowne były te wycieczki; zapraszało się na obiad starych przyjaciół i szukało się pociechy śmiejąc się ze wszystkiego jak istne dzieci. Ta włoska wesołość, pełna gwaru i swobody, pozwalała zatrzeć w pamięci posępny smutek, który fizjonomie margrabiego i starszego syna roztaczały w Grianta. Fabrycy, zaledwie szesnastoletni, doskonale reprezentował głowę domu.

Siódmego marca r. 1815 obie panie dopiero co wróciły z przemiłej wycieczki do Mediolanu; przechadzały się w pięknej alei jaworowej, świeżo przedłużonej po sam brzeg jeziora. Od Como zbliżyła się łódka, dając szczególne znaki. Agent margrabiego wyskoczył na brzeg: Napoleon wylądował w zatoce Juan. Europa, poczciwinka, zdumiała się tym wydarzeniem, które nie zdziwiło margrabiego del Dongo; napisał do swego władcy list pełen wylewów serca, ofiarował mu swoje talenty oraz kilka milionów, powtarzając, że jego ministrowie to jakobini działający w zmowie z paryskimi menerami.

Osmego marca o szóstej rano, margrabia, ustrojony we wszystkie ordery, przepisywał, pod dyktandem starszego syna, brulion trzeciej już depeszy; kreślił ją pięknym i starannym pismem na papierze ozdobionym maleńkim portrecikiem władcy. W tej samej chwili Fabrycy kazał się oznajmić hrabinie Pietranera.

— Jadę — rzekł — śpieszę do cesarza, który jest też królem Włoch; on tak kochał twego męża, ciociu! Jadę przez Szwajcarię. Tej nocy, w Menagio, mój przyjaciel Vasi, ten co ma sklep z barometrami, dał mi swój paszport; teraz ty mi daj kilka napoleonów, bo ja mam tyko dwa; ale, jeżeli trzeba, pójdę pieszo.

Hrabina płakała z radości i lęku. — Wielki Boże! Czemuż ci to przyszło do głowy! — wykrzyknęła, ściskając ręce Fabrycego.

Wstała, wydobyła z szafy z bielizną starannie ukrytą sakiewkę naszywaną perełkami: było to wszystko, co posiadała na świecie.

— Weź — rzekła; — ale, na imię Boga, nie narażaj się na śmierć. Cóż zostanie nieszczęśliwej matce i mnie, gdyby ciebie brakło? Co się tyczy zwycięstwa Napoleona, to niemożliwe, moje biedne dziecko: nasi panowie potrafią go zgładzić. Czyś nie słyszał przed tygodniem, w Mediolanie, historii dwudziestu trzech projektów zamordowania go, tak doskonale obmyślonych, że uniknął ich jedynie cudem? a wówczas był wszechmocny! Widzisz, że naszym wrogom nie zbywa na dobrych chęciach aby go zgubić: od jego upadku Francja była niczym.

Hrabina mówiła o losie Napoleona z najwyższym wzruszeniem. — Pozwalając ci śpieszyć doń, poświęcam mu wszystko, co mam najdroższego na świecie — mówiła. Oczy Fabrycego zwilgły, rozpłakał się ściskając hrabinę, ale ani na chwilę nie zachwiał się w zamiarze. Z zapałem tłumaczył drogiej przyjaciółce racje, które go skłaniały, a które my pozwolilmy sobie uważać za nader pocieszne.

— Wczoraj wieczór, siedm minut przed szóstą, przechadzaliśmy się, jak wiesz, nad jeziorem w alei jaworowej. Wówczas zauważyłem z dala statek z Como, niosący tę wielką nowinę. Gdy tak patrzyłem na ów statek nie myśląc o cesarzu i jedynie zazdroszcząc losu tym, którzy mogą podróżować, ogarnęło mnie głębokie wzruszenie. Statek przybił do lądu, agent szepnął coś cicho do ojca, który zbladł i wziął nas na stronę, aby nam oznajmić straszną nowinę. Obróciłem się ku jezioru, aby ukryć łzy radości, którymi spłynęły moje oczy. Naraz, na olbrzymiej wysokości, po prawej ręce, ujrzałem orła, ptaka Napoleona: płynął majestatycznie, obracając się w stronę Szwajcarii a tym samym Paryża. I ja powiedziałem sobie, przebędę Szwajcarię z szybkością orła aby ofiarować temu wielkiemu człowiekowi niewiele wprawdzie, ale wszystko co mogę, pomoc mego wątłego ramienia. Chciał nam dać ojczyznę i kochał mego wuja. W jednej chwili, nim orzeł znikł mi z oczu, łzy moje przestały płynąć; dowodem zaś że owa myśl przyszła mi z góry, jest to, iż ledwo powziąłem ten zamiar, znalazłem w głowie środki uskutecznienia go. W mgnieniu oka, wszystkie smutki, które, jak wiesz, trują moje życie, zwłaszcza w niedzielę, pierzchły, jak gdyby rozpędzone tchnieniem bożym. Ujrzałem obraz Italii podnoszącej się z błota, w którym grążą ją Niemcy; wyciągała obolałe, jeszcze na wpół zakute w kajdany ramiona ku swemu królowi i wybawcy. A ja, powiadałem sobie, nieznany syn tej nieszczęsnej matki, pójdę, pójdę umrzeć lub zwyciężyć z tym człowiekiem naznaczonym przez los, z tym, który nas chciał obmyć ze wzgardy, jaką nas obrzucają nawet najbardziej niewolne i spodlone ludy Europy.

— Znasz — dodał ciszej, zbliżając się do hrabiny i wlepiając w nią oczy, z których strzelały płomienie — znasz młody kasztan, który matka moja, w rok mego urodzenia, sama zasadziła u źródełka w lesie, o dwie mile stąd; chciałem go odwiedzić, nim cokolwiek postanowię. Wiosna ledwo się zaczyna, mówiłem sobie; jeżeli drzewo już puszcza listki, to będzie znak. I mnie trzeba wyjść z odrętwienia, w którym schnę w tym smutnym i zimnym zamku. Nie uważasz, że te stare sczerniałe mury, dziś symbol a niegdyś narzędzie despotyzmu, są wiernym obrazem smutnej zimy? Są dla mnie tym, czym zima dla mego drzewa.

Czy uwierzyłabyś, Gino? Wczoraj wieczór, o wpół do ósmej, przybyłem pod mój kasztan; miał małe listki, już dosyć rozwinięte! Ucałowałem je delikatnie. Skopałem z szacunkiem ziemię dokoła ukochanego drzewa. Natychmiast, ożywiony świeżym zapałem, przebyłem górę, dotarłem do Menagio: trzeba mi było zdobyć paszport do Szwajcarii. Czas leciał, była pierwsza po północy, kiedym się znalazł pod domem Vasiego. Myślałem, że trzeba mi będzie długo się dobijać nim go zbudzę; ale nie spał, siedział w pokoju z trzema przyjaciółmi. Na moje pierwsze słowo, krzyknął: — Idziesz do Napoleona! — i rzucił mi się na szyję. Tamci również uścisnęli mnie z zapałem. — Czemuż jestem żonaty! — wzdychał jeden.

Pani Pietranera zamyśliła się; uważała, że trzeba się zdobyć na jakieś perswazje. Gdyby Fabrycy miał bodaj trochę doświadczenia, zrozumiałby, że hrabina sama nie wierzy w argumenty które wytacza. Ale, w braku doświadczenia, miał decyzję; ani słuchał tych argumentów! W końcu, hrabina ograniczyła się do prośby, aby bodaj uwiadomił matkę o swym zamiarze.

— Powie siostrom, i te baby zdradzą mnie ani wiedząc kiedy! — wykrzyknął Fabrycy z odcieniem heroicznej dumy.

— Mówże z większym szacunkiem — rzekła hrabina, uśmiechając się przez łzy — o płci, której będziesz zawdzięczał swój los; bo mężczyźni nigdy nie będą cię lubili: za wiele masz ognia dla poziomych dusz.

Margrabina rozpłakała się na wiadomość o dzikim projekcie syna; nie odczuła jego heroizmu i czyniła co mogła, aby go zatrzymać. Skoro pojęła, że nic w świecie, z wyjątkiem murów więzienia, nie zdołałoby go wstrzymać, oddała mu tę trochę pieniędzy, które posiadała; potem przypomniała sobie, że właśnie ma kilka niedużych diamentów, wartości może dziesięciu tysięcy franków, które margrabia powierzył jej aby je dała oprawić w Mediolanie. Siostry weszły w chwili gdy hrabina zaszywała te brylanciki w podróżne suknie naszego bohatera; nie chciał przyjąć od niebożątek ich paru biednych napoleonów. Siostry były tak zachwycone projektem, ściskały Fabrycego z tak hałaśliwą radością, że chwycił parę diamentów, jeszcze nie zaszytych, i chciał natychmiast jechać.

— Zdradzicie mnie bezwiednie — rzekł. — Skoro mam tyle pieniędzy, nie ma co zabierać rzeczy, dostanę wszystkiego.— Uścisnął drogie istoty i puścił się natychmiast w podróż, nie wstępując nawet do swego pokoju. Szedł tak szybko, wciąż bojąc się konnej pogoni, że wieczorem jeszcze znalazł się w Lugano. Dzięki niebu, był na ziemi szwajcarskiej i nie obawiał się już, iż zapłaceni przez ojca żandarmi mogą go ująć na pustym gościńcu. Stamtąd napisał do ojca list: słabostka młokosa, która spotęgowała wściekłość margrabiego. Fabrycy najął konia, przebył św. Gotarda i, jadąc bardzo śpiesznie, wszedł w granice Francji przez Pontarlier. Cesarz był w Paryżu. Tu zaczęły się niedole Fabrycego; wyruszył z niezłomnym postanowieniem mówienia z cesarzem; nie przyszło mu do głowy, że to może być rzeczą trudną. W Mediolanie widywał dziesięć razy na dzień księcia Eugeniusza i mógł z nim mówić. W Paryżu co rano chodził na dziedziniec Tuileryj przyglądać się rewiom cesarskim; ale ani razu nie mógł się zbliżyć do cesarza. Bohater nasz sądził, że wszyscy Francuzi są, jak on, głęboko wzruszeni niebezpieczeństwem grożącym ojczyźnie. W gospodzie, w której stanął, przy stole, nie robił tajemnicy ze swych projektów i ze swego zapału; spotkał tam młodych ludzi nader miłych, jeszcze większych entuzjastów od niego, którzy, w krótkim przeciągu czasu, zdołali go okraść do ostatniego szeląga. Szczęściem, przez czystą skromność, nie wspomniał im o diamentach, które miał od matki. Rano, po hulance, w czasie której okradziono go ostatecznie, kupił dwa piękne konie, zgodził za służącego eks-żołnierza, obecnie stajennego u koniarza i, pełen wzgardy dla paryskich pyskaczy, puścił się do armii. Nie wiedział nic, prócz tego, że gromadzi się w okolicy Maubeuge. Skoro znalazł się na granicy, wzdrygnął się na myśl, że miałby się grzać przy ogniu w gospodzie, gdy żołnierze są w biwakach. Mimo perswazyj służącego, który miał zapasik zdrowego rozsądku, wmieszał się nierozważnie między pierwsze biwaki, na drodze do Belgii. Ledwie dotarł do batalionu obozującego tuż koło gościńca, żołnierze zaczęli się przyglądać temu młodemu cywilowi, którego strój w niczym nie przypominał uniformu. Noc zapadała, był bardzo zimny wiatr. Fabrycy zbliżył się do ognia i poprosił o użyczenie mu miejsca, ofiarując zapłatę.

Żołnierze spojrzeli po sobie zdziwieni, zwłaszcza pomysłem zapłaty, i zrobili mu poczciwie miejsce; służący pomógł mu się rozłożyć. Ale kiedy, w godzinę później, adiutant przechodził koło biwaku, żołnierze opowiedzieli mu o zjawieniu się cudzoziemca, licho mówiącego po francusku. Adiutant zaczął wypytywać Fabrycego, który zaczął prawić o swoim entuzjazmie dla cesarza z bardzo podejrzanym akcentem; na co podoficer ów zaprosił go, aby się z nim udał do pułkownika, stojącego kwaterą w sąsiedniej wiosce. Służący Fabrycego zbliżył się z dwoma końmi. Widok ich tak zainteresował adiutanta, że zmienił zamiar i wziął na spytki służącego. Ten, stary żołnierz, zgadując od razu plan interlokutora, napomknął o wysokich stosunkach swego pana, wyrażając przekonanie, że nikt chyba nie ma zamiaru zwędzić mu jego pięknych koni. Natychmiast żołnierz, przywołany przez adiutanta, wziął go za kołnierz, drugi zaopiekował się końmi, po czym, z surową miną, adiutant kazał Fabrycemu iść za sobą bez repliki.

Przeprowadziwszy go tak dobrą milę, pieszo, w ciemości, którą nieprzeliczone ognie biwaków czyniły tym grubszą, adiutant oddał Fabrycego oficerowi żandarmerii; ten, z poważną miną, zażądał odeń papierów. Fabrycy pokazał paszport, w którym figurował jako handlarz barometrów, podróżujący z towarem.

 

— Cóż za głupcy! — wykrzyknął oficer — to już za gruby kawał!

 

Zadał parę pytań naszemu bohaterowi, który zaczął mówić o cesarzu i o wolności z najwyższym zapałem; na co oficer żandarmerii parsknął serdecznym śmiechem.

 

— Do paralusza! nie jesteś sprytny! — krzyknął. — To już zanadto śmieszne, żeby nam tu nasyłać takich smarkaczy. — I, mimo zapewnień Fabrycego, który dowodził na wszystkie sposoby, że w istocie nie jest handlarzem barometrów, oficer odesłał go do więzienia w B . . ., w sąsiednim miasteczku, dokąd nasz bohater przybył o trzeciej rano, dławiąc się z wściekłości i upadając ze znużenia.

 

Fabrycy, zdumiony, wściekły, nie rozumiejąc absolutnie nic, spędził trzydzieści trzy długich dni w nędznym więzieniu; pisał list po liście do komendanta placu, żona zaś dozorcy, hoża trzydziestosześcioletnia Flamandka podejmowała się doręczać te listy. Ale ponieważ nie miała wcale ochoty narażać tak ładnego chłopca na rozstrzelanie, ponieważ przy tym płacił dobrze, bez ceremonii rzucała listy w ogień. Wieczorem, bardzo późno, słuchała cierpliwie skarg więźnia; powiedziała mężowi, że smarkacz ma pieniądze, wskutek czego roztropny dozorca zostawił jej zupełną swobodę. Skorzystała z pozwolenia i zarobiła kilka napoleonów, adiutant bowiem zabrał tylko konie, oficer zaś żandarmerii nie skonfiskował zgoła nic. Pewnego czerwcowego popołudnia, Fabrycy usłyszał odległą kanonadę. Biją się wreszcie! Serce zadygotało mu z niecierpliwości. Usłyszał zgiełk w mieście: w istocie dokonywano znacznych przesunięć, trzy dywizje przechodziły przez B . . . Kiedy, koło jedenastej wieczór, żona dozorcy przyszła dzielić jego niedole, Fabrycy był jeszcze czulszy niż zwykle; po czym ściskając ją za ręce, rzekł:

— Wypuść mnie stąd; przysięgam na honor, że wrócę do więzienia, jak tylko skończą się bić.

— Ot, bajdurzysz! Masz gronie? — Wydawał się niespokojny, nie rozumiał słowa gronie. Dozorczyni widząc ten gest, osądziła że źródło wyschło i zamiast, jak zamierzała, mówić o dukatach, wspomniała jedynie o frankach.

— Słuchaj — rzekła — jeżeli możesz wyłożyć jakie sto franków, przymknę dubeltowym napoleonem każde oko kaprala, który ma w nocy zmieniać wartę. Nie zobaczy, jak czmychniesz z więzienia: jeżeli jego pułk ma odmaszerować jutro, przyjmie.

Dobili targu. Żona dozorcy zgodziła się nawet ukryć Fabrycego w swoim pokoju, skąd rano będzie się mógł łatwiej wymknąć.

Nazajutrz, przed świtem, roztkliwiona kobieta rzekła do Fabrycego:

— Mój chłopcze, za młody jesteś na takie szpetne rzemiosło: wierzaj mi, nie rób tego więcej.

— Jak to! — powtarzał Fabrycy; — więc zbrodnią jest bronić ojczyzny?

— Dajmy już pokój. Pamiętaj zawsze, że ja ci ocaliłam życie: sprawa była zupełnie jasna, czekała cię kulka w łeb. Ale nie mów o tym nikomu, bobyśmy oboje z mężem stracili miejsce; zwłaszcza nie powtarzaj już tych bredni o mediolańskim szlachcicu przebranym za handlarza barometrów: to za głupie. Słuchaj mnie dobrze; dam ci mundur huzara, który przedwczoraj umarł w więzieniu; gadaj jak najmniej, a gdyby cię kwatermistrz albo oficer zagadnęli w ten sposób że byłbyś zmuszony odpowiedzieć, mów, żeś leżał chory u chłopa, który cię zgarnął przez litość drżącego z febry w przydrożnym rowie. Jeżeli im to jeszcze nie wystarczy, dodaj że idziesz do swego pułku. Przytrzymają cię może dla twego akcentu; wówczas powiedz, że jesteś z Piemontu, rekrut, który został we Francji od zeszłego roku, etc.

Pierwszy raz, po trzydziestu trzech dniach wściekłości, Fabrycy zrozumiał zagadkę. Brano go za szpiega. Rozgadał się z żoną dozorcy która tego rana była bardzo czuła; podczas gdy, uzbrojona igłą, naprawiała mundur huzara, opowiedział zdumionej kobiecie swą historię. Uwierzyła przez chwilę; miał tak naiwny wyraz i tak mu było ładnie za huzara!

— Skoro masz taką ochotę się bić — rzekła wreszcie wpół przekonana — trzebaż było, przybywszy do Paryża, zaciągnąć się do pułku. Zapłaciłbyś butelkę wina kwatermistrzowi, i po wszystkim!

Dała mu wiele dobrych rad na przyszłość; wreszcie, o świcie, wyprawiła Fabrycego, kazawszy sobie przysiąc po sto razy, że nigdy, co bądź by się stało, nie wymieni jej. Skoro Fabrycy opuścił miasteczko, wędrując raźno z huzarską szablą pod pachą, przyszedł mu skrupuł. — Otom jest w ubraniu i z marszrutą huzara zmarłego w więzieniu, gdzie się podobno znalazł za kradzież krowy i srebrnego nakrycia! Wszedłem w jego osobowość . . . i to mimo woli, nie przeczuwając czegoś podobnego! To pachnie więzieniem! . . . Wróżba jest jasna: czeka mnie dużo złego w więzieniu.

Nie minęła godzina, jak Fabrycy rozstał się ze swą wybawczynią, kiedy puścił się tak gwałtowny deszcz, iż świeżo upieczony huzar ledwie mógł iść w grubych buciorach nie na jego miarę. Spotkał wieśniaka na lichym koniu; kupił konia, porozumiewając się na migi; dozorczyni zaleciła mu jak najmniej się odzywać, z przyczyny akcentu.

Tego dnia, armia, wygrawszy bitwę pod Ligny, maszerowała na Brukselę; było to w przeddzień Waterloo. Około południa, wśród ciągłej ulewy, Fabrycy usłyszał huk armat; szczęście to sprawiło, iż zapomniał o chwilach rozpaczy, jakie przeżył w niezasłużonym więzieniu. Jechał tak do późnej nocy, że zaś nabrał nieco rozsądku, poszukał kwatery w chałupie bardzo odległej od gościńca. Wieśniak lamentował i twierdził, że mu wszystko zabrano; Fabrycy dał mu talara; dostał owsa. — Koń mój nie jest zbyt urodziwy — myślał — ale to nic, mógłby wpaść w oko jakiemu adiutantowi; — za czym ułożył się w stajni koło niego. Nazajutrz na godzinę przed świtem, był na gościńcu i, klepiąc konia po szyi, zdołał go skłonić do truchta. Koło piątej, usłyszał kanonadę: była to przygrywka do Waterloo.

III 

Niebawem Fabrycy trafił na markietanki, a serdeczna wdzięczność jaką czuł dla dozorczyni w B . . . sprawiła, że zwrócił się do nich; spytał jednej, gdzie znajduje się czwarty pułk huzarów, jego pułk.

— Nie masz się co tak śpieszyć, żołnierzyku — rzekła markietanka, wzruszona bladością i ładnymi oczami Fabrycego. — Nie masz dość tęgiej garści na dzisiejszą młockę. Gdybyś jeszcze miał fuzję, nie mówię: mógłbyś z niej wygarnąć niegorzej od innych.

Rada ta podrażniła Fabrycego; ale daremnie zacinał konia, nie mógł wyprzedzić wózka markietanki. Od czasu do czasu, huk stawał się jakby bliższy i utrudniał porozumienie, Fabrycy bowiem był w takim upojeniu, że nawiązał rozmowę. Każde słowo markietanki zdwajało jego szczęście. Z wyjątkiem prawdziwego nazwiska i ucieczki z więzienia, opowiedział wszystko tej kobiecie, która zdawała się tak poczciwa. Była zdumiona; nie umiała zrozumieć tego, co jej opowiadał piękny żołnierzyk.

— Haha! domyślam się — wykrzyknęła z tryumfem — jesteś młody cywil, zakochany w żonie jakiego kapitana z czwartego pułku huzarów. Twoja łubka sprawiła ci ten uniform, i gonisz za nią. To pewna, jak Bóg na niebie, żeś nigdy nie był żołnierzem, ale widać jesteś dzielny chłopak i, skoro twój pułk jest w ogniu, chcesz się tam pokazać, aby nie uchodzić za kapłona.

Fabrycy zgodził się na wszystko; był to jedyny sposób uzyskania wskazówek. — Nie znam zupełnie obyczaju tych Francuzów, myślał — jeżeli mną ktoś nie pokieruje, znowu się dostanę do więzienia i skradną mi konia.

— Najpierw, mój mały — rzekła markietanka coraz życzliwiej usposobiona — przyznaj, że nie masz dwudziestu lat: najwyżej siedemnaście.

Była to prawda; Fabrycy przyznał ją chętnie.

— Zatem nie jesteś nawet rekrutem; jedynie dla pięknych oczu damulki idziesz kark kręcić. Dalipan! niezły ma gust. Jeśli masz jeszcze trochę tych dusiów, któreś od niej dostał, trzeba, po pierwsze, abyś sobie kupił innego konia: patrz, jak twoja szkapa nastawia uszu, kiedy armata huknie trochę bliżej: to chłopski koń, który cię przyprawi o śmierć, skoro się znajdziesz w szeregu. Ten biały dym, który tu widzisz, o, nad płotem, to ogień rotowy, malcze! Przygotuj się na tęgiego pietra, gdy zaczną gwizdać kule. Radziłabym ci też zjeść coś, póki jeszcze czas.

Fabrycy usłuchał rady i, podając markietance napoleona, poprosił aby sobie wzięła należność.

— To litość bierze! — krzyknęła kobieta — biedny malec nawet nie umie się rozpłacić! Wart byłbyś, abym, schowawszy napoleona, podcięła batem moją Kokotkę; zjadłaby diabła twoja szkapa nim by ją dogoniła. Cóż byś zrobił, niedojdo, gdybym tak dala nogę? Dowiedz się, że gdy armaty grają, nie pokazuje się nigdy złota. — Ot — rzekła — masz tu osiemnaście franków pięćdziesiąt centymów: śniadanie kosztowało cię trzydzieści su. Teraz znajdziemy niebawem jakie konie na sprzedaż. Jeżeli konik mały, dasz za niego dziesięć franków, w żadnym zaś razie nie więcej niż dwadzieścia, choćby to był koń samego świętego Jerzego.

Gawędę przerwała kobieta, która szła przez pola i przecięła im drogę.

— Hop, hop, hej! — krzyknęła do markietanki; — hej, Małgoś! Szósty szwoleżerów jest na prawo!

— Musimy się rozstać, mały — rzekła markietanka do naszego bohatera; — ale, doprawdy, żal mi cię; udałeś mi się, psiakość! Nic nie wiesz, nic nie umiesz, zmiotą cię jak Bóg na niebie! Chodź do szóstego szwoleżerów ze mną.

— Wiem dobrze, że nic nie umiem — rzekł Fabrycy — ale chcę się bić i mam zamiar iść tam aż do tego białego dymu.

— Patrz, jak ten koń strzyże uszami! Skoro znajdziecie się tam, ta chabeta weźmie na kieł, puści się galopa i Bóg wie dokąd cię zaniesie. Chcesz dobrej rady? Skoro dojdziesz tam gdzie się biją, podnieś jaką fuzję i ładownicę, stań w szeregu z żołnierzami i rób wszystko jak oni. Ale, Boże drogi, ja idę o zakład, że ty nie potrafisz nawet odgryźć ładunku.

Fabrycy, bardzo dotknięty, wyznał wszelako nowej przyjaciółce, że zgadła.

— Biedny mały, zabiją go od razu, jak mi Bóg miły! Musisz iść ze mną — rzekła markietanka stanowczo.

— Ja chcę się bić.

— Będziesz, będziesz się bił; nie bój się; szósty szwoleżerów to chwaty; jest dziś zresztą robota dla wszystkich.

— A kiedyż zajdziemy do pułku?

— Za kwadrans najdalej.

— Pod opieką tej zacnej kobiety — pomyślał Fabrycy — mimo mej nieświadomości nie wezmą mie za szpiega, i będę się mógł bić. W tej chwili armaty zagrały mocniej, jeden strzał następował po drugim. — Istny różaniec — rzekł Fabrycy.

— Można już rozróżnić salwy — rzekła markietanka, podcinając konika wyraźnie podnieconego bitwą.

Skręciła na prawo i puściła się na przełaj przez łąki; błota było na pół łokcia; wózek omal nie ugrzązł, Fabrycy musiał go popychać. Koń upadł mu dwa razy; niebawem droga stała się suchsza, biegnąc jedynie ścieżką wśród murawy. Nim Fabrycy ujechał pięćset metrów, koń zatrzymał się; trup leżał w poprzek ścieżki, przyprawiając o wzdrygnięcie jeźdźca i wierzchowca.

Twarz Fabrycego, zazwyczaj blada, przybrała odcień zielony; markietanka, przyjrzawszy się trupowi, mruknęła do siebie: „To nie z naszej dywizji“. Następnie spojrzawszy na naszego bohatera, parsknęła śmiechem.

— Haha! malcze! — wykrzyknęła — nie cacy?

Fabrycy stał zdrętwiały. Najbardziej uderzyły go straszliwie brudne nogi trupa, którego już obdarto z trzewików, zostawiając mu jedynie nędzne spodnie splamione krwią.

— Chodź no — rzekła markietanka — zejdź z konia, musisz się przyzwyczaić. O, patrz! — wykrzyknęła — dostał w samą głowę.

Kula, wszedłszy w okolicy nosa, wyszła przeciwną skronią, zniekształcając ohydnie trupa; jedno oko miał otwarte.

— Złaźże, malcze, i weź go za rękę, zobaczymy czy cię uściśnie.

Bez wahania, mimo iż wpół omdlały ze wstrętu, Fabrycy zeskoczył z konia, ujął trupa za rękę i wstrząsnął się mocno; po czym stał chwilę jak martwy: czuł, że nie ma siły wsiąść z powrotem na konia. Najbardziej przejmowało go wstrętem to otwarte oko.

— Markietanka pomyśli, że jestem tchórz — myślał zgnębiony. — Ale nie podobna mu było uczynić kroku; upadłby. Była to straszna chwila; Fabrycy czuł, że bliski jest wymiotów. Markietanka spostrzegła to, skoczyła żwawo i podała mu, bez słowa, kieliszek wódki, którą wypił jednym haustem; po czym mógł wsiąść na konia i jechał dalej w milczeniu. Markietanka spoglądała nań od czasu do czasu spod oka.

— Będziesz się bił jutro, mały — rzekła wreszcie — dziś zostaniesz ze mną. Sam widzisz, że musisz nawyknąć.

— Właśnie, że nie; ja chcę się bić zaraz! — wykrzyknął nasz bohater z ponurą zawziętością, która spodobała się markietance. Huk stawał się coraz mocniejszy i jakby bliższy. Strzały zlewały się w jeden basowy pomruk; nie było żadnej pauzy między jednym strzałem a drugim, a, na tle tego ciągłego basu, przypominającego łoskot dalekiego strumienia, można było rozróżnić salwy karabinowe.

W tej chwili, droga zapuściła się w mały gaik. Markietanka ujrzała kilku naszych, biegnących pędem w jej stronę; zeskoczyła lekko z wózka i ukryła się o kilkanaście kroków od drogi. Zaszyła się w jamę powstałą po wyrwie wielkiego drzewa. — Pokaże się — pomyślał Fabrycy — czy jestem tchórz! — Stanął koło opuszczonego wózka i wydobył szablę. Żołnierze nie zwrócili nań uwagi i przebiegli pod samym lasem, na lewo od drogi.

— To nasi — rzekła spokojnie markietanka, wracając zdyszana do wózka. — Gdyby twój koń zdolny był galopować, posłałabym cię naprzód aż na skraj lasu, zobaczyć czy jest kto na równinie.

Fabrycy nie dał sobie dwa razy powtarzać, ułamał witkę topolową, odarł ją z liści i zaczął okładać konia co sił; szkapa puściła się chwilę galopem, po czym wróciła do truchcika. Markietanka wypuściła konia galopem. — Czekaj no, czekaj! — krzyczała za Fabrycym. Niebawem, znaleźli się oboje w otwartym polu. Dotarłszy na skraj łąki, usłyszeli straszliwy hałas, armaty i karabiny grały ze wszystkich stron, na prawo, na lewo, z tyłu. Ponieważ lasek z którego wyjechali, rósł na wzgórku na jakie dziesięć stóp nad równiną, ujrzeli dość wyraźnie kawałek bitwy: ale właściwie na łączce nie było nikogo. Łąkę tę odcinał, o jakie tysiąc kroków, długi rząd bujnych wierzb; nad tymi wierzbami widać było biały dym, który niekiedy wzbijał się krętą smugą ku niebu.

— Gdybym tylko wiedziała, gdzie jest mój pułk — mówiła markietanka skłopotana. — Nie możemy jechać przez tę łąkę. Słuchaj, ty — rzekła do Fabrycego — jeżeli natkniesz się na wroga, bierz go od razu sztychem, nie baw się w rąbaninę.

W tej chwili, markietanka spostrzegła czterech żołnierzy, o których mówiliśmy wyżej: wychylili się z lasu na równinę na lewo od drogi. Jeden był konno.

— To coś dla ciebie — rzekła do Fabrycego. — Hej tam! — krzyknął do tego, który był na koniu, chodź no się napić kieliszek wódki.

Żołnierze zbliżyli się.

— Gdzie jest szósty szwoleżerów!? — krzyknęła.

— Tam, o pięć minut, nad kanałem za wierzbami; ubili im pułkownika Macon.

— Chcesz pięć franków za konia?

— Pięć franków! żartujcie zdrowo, mateczko, oficerski koń! Nie minie kwadrans, jak go sprzedam za pięć napoleonów.

— Daj mi jednego napoleona — rzekła markietanka do Fabrycego. Następnie, zbliżywszy się do żołnierza na koniu, rzekła: — Złaź prędko, masz tu napoleona.

Żołnierz zesiadł. Fabrycy wesoło skoczył na siodło, markietanka zdejmowała zawiniątko przypięte do siodła szkapy.

— Nuże, pomóżcie mi! — rzekła do żołnierzy: — pozwalacie się trudzić damie?

Ale ledwie nowy wierzchowiec poczuł tobołek, zaczął stawać dęba; Fabrycy, mimo że jeździł bardzo dobrze, musiał dołożyć wszelkich starań aby go opanować.

— Dobry znak — rzekła markietanka — jaśnie pan nie przyzwyczajony do tłumoków.

— Generalski koń! — wykrzyknął żołnierz, który go sprzedał — wart dziesięć napoleonów, jak bułka za grosz.

— Ma pan jeszcze dwadzieścia franków — rzekł Fabrycy, nie posiadając się z radości, że ma pod sobą tak dziarskie zwierzę.

W tej chwili kula wpadła między wierzby, biorąc je z ukosa: Fabrycy ujrzał jak gałązki, ścięte niby kosą, rozsypały się na obie strony.

— Oho, koncercik się przybliża — rzekł żołnierz, biorąc dwadzieścia franków. (Mogło być około drugiej).

Fabrycy był jeszcze pod wrażeniem niezwykłego widowiska, kiedy gromadka generałów, wiodąc za sobą jakich dwudziestu huzarów, przebyła w galopie skraj rozległej łąki; koń Fabrycego zarżał, wspiął się kilka razy, po czym gwałtownie szarpnął uzdę.

— Niech i tak będzie! — pomyślał Fabrycy.

Koń, puszczony wolno, ruszył z kopyta i dognał eskortę towarzyszącą generałom. Fabrycy naliczył cztery pióropusze. W kwadrans potem, ze słów huzara jadącego tuż obok, Fabrycy odgadł, że jednym z generałów jest słynny marszałek Ney. Szczęście jego nie miało granic, ale nie mógł zgadnąć który: dałby wszystko, aby się dowiedzieć; ale przypomniał sobie, że nie trzeba się odzywać. Eskorta zatrzymała się przed szerokim rowem pełnym wody z wczorajszego deszczu; rów otoczony był wielkimi drzewami i zamykał od lewej strony łąkę, na której Fabrycy kupił konia. Prawie wszyscy huzarzy zsiedli; brzeg był stromy i śliski, a powierzchnia wody o kilka stóp poniżej łąki. Fabrycy upojony radością, więcej myślał o marszałku Neyu i o sławie, niż o swoim koniu, który, mocno podniecony, wjechał w kanał bryzgając wodą. Jeden z generałów, ochlastany od stóp do głów, zaklął wściekły: „Bydlę zas...e!“ Fabrycy uczuł się głęboko dotknięty tą zniewagą. — Czy mogę zażądać satysfakcji? — myślał. Na razie, chcąc dowieść, że nie jest tak niezgrabny, postanowił wjechać na przeciwległy brzeg; ale brzeg był stromy i wysoki na jakie sześć stóp. Trzeba było dać za wygraną; za czym, puścił się wpław wzdłuż kanału, przy czym koń miał wody po uszy. Wreszcie napotkał łagodniejszy spadek, widocznie dla pojenia koni; w ten sposób, dostał się bez trudu na drugą stronę. Znalazłszy się tam pierwszy z całego oddziału, jechał dumnie brzegiem, gdy huzarzy szamotali się jeszcze w kanale, dosyć zakłopotani swą pozycją, bo w wielu miejscach woda była na pięć stóp. Niektóre konie, przestraszone, próbowały płynąć, chlapiąc straszliwie dokoła. Wachmistrz zauważył manewr tego smarkacza, tak mało wyglądającego na żołnierza.

— Siadać, jest pój na lewo! — zawołał. Niebawem wszyscy dostali się na ląd.

Na drugim brzegu, Fabrycy znalazł się sam z generałami; huk armat zdwoił się; ledwie tedy usłyszał owego obryzganego przezeń generała, który krzyknął mu w ucho:

— Skąd wziąłeś tego konia?

Fabrycy był tak zmieszany, że odpowiedział po włosku:

— L‘ho comprato poco fa. (Kupiłem go przed chwilą).

— Co ty gadasz? — krzyknął generał.

Ale huk zrobił się w tej chwili taki, że Fabrycy nie mógł mu odpowiedzieć. Musimy przyznać, że bohater nasz był w tej chwili bardzo mało bohaterski. Strach wszelako zajmował u niego dopiero drugie miejsce; raził go przede wszystkim łoskot, od którego pękały mu bębenki. Eskorta puściła się galopem, jechali szmatem zoranego pola, ciągnącego się za kanałem. Pole było zasłane trupami.

— Raki! raki! — krzyczeli radośnie huzarzy. Zrazu Fabrycy nie zrozumiał; wreszcie spostrzegł, że w istocie prawie wszystkie trupy miały czerwone mundury. Jedno przejęło go dreszczem: zauważył, iż wielu nieszczęśliwych czerwonych żyło jeszcze; krzyczeli o pomoc, ale nikt nie zważał na to. Bohater nasz pełen ludzkości, dokładał wysiłków, aby koń jego nie nastąpił na żadnego z czerwonych. Eskorta zatrzymała się; Fabrycy, który nie dość pamiętał o żołnierskich obowiązkach, galopował ciągle wpatrzony w jakiegoś rannego.

— Zatrzymasz ty się, smarkaczu! — wrzasnął za nim wachmistrz. Fabrycy spostrzegł, iż wyprzedził o dwadzieścia kroków generałów i to właśnie z tej strony, w którą wycelowali lornety. Wracając aby zająć miejsce za innymi huzarami, którzy zostali o kilka kroków, ujrzał najwyższego z generałów, jak przemawiał do drugiego, również generała, rozkazującym tonem, niemal łając; klął przy tym obficie. Fabrycy nie mógł powstrzymać ciekawości; mimo rady, jaką mu dała poczciwa żona dozorcy, aby się jak najmniej odzywał, obmyślił bardzo poprawne francuskie zdanie i zagadnął sąsiada:

— Kto jest ten generał, który tak psioczy na drugiego?

— Któż ma być? marszałek.

— Co za marszałek?

— Ney, ciemięgo. A gdzieżeś ty służył dotąd?

Fabrycemu, mimo że był tak drażliwy, nie postało w głowie się obrazić; pogrążony w dziecinnym podziwie, przyglądał się temu sławnemu księciu Moskwy, chwatowi nad chwaty.

Znowu puścili się galopem. W kilka chwil później, Fabrycy ujrzał, na dwadzieścia kroków przed sobą, orną ziemię, ruszającą się w osobliwy sposób. Bruzdy były pełne wody, wilgotna zaś ziemia, tworząca zagony wśród tych bruzd, leciała raz po raz na parę stóp w górę czarnymi grudkami. Fabrycy zauważył mimochodem to zjawisko, po czym myśl jego znów utonęła w dumaniach o sławie marszałka. Usłyszał za sobą krzyk: to dwaj huzarzy padli ugodzeni kulami; kiedy się obejrzał, byli już dwadzieścia kroków za eskortą. Ujrzał rzecz straszną: zakrwawionego konia, który się miotał na roli, plącząc nogi we własnych wnętrznościach: chciał gnać za innymi. Krew spływała do błota.

— Ha! jestem nareszcie w ogniu! — powiadał sobie. — Widziałem ogień! — powtarzał z zadowoleniem. — Jestem prawdziwy żołnierz.

W tej chwili eskorta pędziła co koń wyskoczy; bohater nasz zrozumiał, że to kule rozpryskują ziemię ze wszystkich stron. Daremnie rozglądał się skąd te kule, widział biały dym baterii w ogromnej odległości; ale, w ciągłym i jednostajnym warczeniu armat, zdawało mu się, że słyszy o wiele bliższe strzały: nic nie rozumiał.

W tej chwili generałowie wraz z eskortą zjechali w dróżkę, pełną wody.

Marszałek zatrzymał się i znów wymierzył lornetę. Tym razem Fabrycy mógł mu się przyjrzeć do woli; był to jasny blondyn z dużą czerwoną twarzą. — Nie mamy takich twarzy we Włoszech — pomyślał. — Ja, taki blady, z ciemnymi włosami, nigdy nie będę doń podobny — dodał ze smutkiem, Dla Fabrycego, słowa te znaczyły: „Nigdy nie będę bohaterem“. Popatrzył na huzarów: z wyjątkiem jednego, wszyscy mieli płowe wąsy. Gdy Fabrycy przyglądał się huzarom z eskorty, oni też patrzyli na niego. Zarumienił się; aby ukryć zmieszanie, zwrócił głowę w stronę nieprzyjaciela. Były to długie szeregi czerwonych ludzi, ale — co go mocno zdziwiło — zdali mu się bardzo mali. Długie ich linie — pułki czy dywizje — widziały mu się nie wyższe niż płoty. Szereg czerwonych jeźdźców przybliżał się ku dróżce, którą marszałek i eskorta posuwali się powoli, chlupiąc w błocie. Dym nie pozwalał nic rozróżniać przed sobą; od czasu do czasu, na tej białej mgle, odcinały się sylwetki ludzi w galopie.

Nagle, od strony nieprzyjaciela, Fabrycy spostrzegł czterech ludzi nadjeżdżających pędem. — Aha! atakują nas — pomyślał; naraz ujrzał, iż dwaj z tych ludzi rozmawiają z marszałkiem. Jeden generał ze świty puścił się galopem w stronę nieprzyjaciela, wraz z dwoma huzarami z eskorty i czterema przybyłymi. Po przebyciu małego kanału, Fabrycy znalazł się obok wachmistrza, który wyglądał bardzo dobrodusznie. — Muszę doń zagadać — pomyślał; może przestaną się na mnie gapić. — Długo ważył słowa.

— Proszę pana, pierwszy raz widzę bitwę — rzekł wreszcie; ale czy to prawdziwa bitwa?

— Coś niby. Ale kto ty jesteś?

— Jestem bratem żony kapitana.

— A jakże się ten kapitan nazywa?

Bohater nasz zmieszał się strasznie; nie przewidział tego pytania. Szczęściem, marszałek i eskorta znów ruszyli galopem.— Jakie francuskie nazwisko powiedzieć? — myślał. W końcu przypomniał sobie nazwisko oberżysty, u którego mieszkał w Paryżu; przysunął się z koniem do wachmistrza i krzyknął z całych sił:

— Kapitan Meunier!

Tamten, nie dosłyszawszy z powodu huku armat, odparł: — A, kapitan Teulier? Poległ, ubito go. — Brawo! — pomyślał Fabrycy, trzeba udać zasmuconego. — Och, mój Boże! — krzyknął i przybrał stroskaną minę. Wypadli z bocznej dróżki na łąkę; jechali pędem, kule świstały znowu, marszałek skierował się ku dywizji kawalerii. Eskorta znalazła się wśród trupów i rannych; ale widok ten nie robił już takiego wrażenia na naszym bohaterze; miał inne rzeczy na głowie.

Gdy eskorta się zatrzymała, ujrzał wózek markietanki; sympatia do tego czcigodnego korpusu przeważyła wszystko, puścił się wprost ku niej.

— Stójże, psia. . .! — wrzasnął za nim wachmistrz.

— Co on mi może tu zrobić — pomyślał Fabrycy. I dalej galopował w stronę markietanki. Spinając konia, miał nadzieję, że to jest owa poczciwa kobiecina, którą poznał dziś rano, koń i wózek były zupełnie podobne, ale właścicielka była zgoła inna; bohaterowi naszemu wydawało się, że ma bardzo srogą minę. Podjeżdżając, Fabrycy usłyszał jak mówi: „A taki był piękny mężczyzna!“ Świeżo upieczonego żołnierza czekało tam szpetne widowisko: ucinano nogę wyżej kolana młodemu kirasjerowi, ładnemu i rosłemu chłopcu. Fabrycy zamknął oczy i wypił duszkiem cztery kieliszki wódki.

— Dobrze ciągniesz, smyku! — krzyknęła markietanka. Wódka natchnęła go myślą: trzeba mi kupić sobie życzliwość kolegów z eskorty.

— Ale czy ty wiesz — odparła — że w taki dzień jak dziś, to kosztuje dziesięć franków?

Dognał eskortę w galopie.

— Haha! przynosisz nam kropelki — zawołał wachmistrz; — po to tak zmykałeś! Dawaj.

Butelka poszła w kolej; ostatni wypiwszy, rzucił ją w górę. — Dziękuję, kamracie — krzyknął do Fabrycego. Wszystkie oczy spojrzały nań przyjaźnie. Spojrzenia te zdjęły Fabrycemu stufuntowy ciężar z serca: było to jedno z owych zbyt delikatnych serc, które potrzebują życzliwości. Wreszcie pozyskał sobie kolegów, jest jakiś węzeł między nimi! Fabrycy odetchnął głęboko, po czym swobodnym głosem rzekł do wachmistrza:

— Jeżeli kapitan Teulier zginął, gdzie ja będę mógł odnaleźć siostrę?

Uważał się za młodego Machiawela, że tak gładko powiedział Teulier zamiast Meunier.

— Dowiesz się wieczorem — odparł wachmistrz.