Rozplatając warkocz papuszy - Leszek Mieszczak - E-Book

Rozplatając warkocz papuszy E-Book

Leszek Mieszczak

0,0
5,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Leszek Mieszczak zaprasza czytelników w niezwykłą podróż do przeszłości, aby odkryć teraźniejszość i przyszłość. Akcja powieści rozpoczyna się i kończy w hospicjum. Klamrowa konstrukcja ukazuje krąg życia. W międzyczasie poznajemy losy głównego bohatera, jego przygody i wszystkie niezwykłe zdarzenia, jakich doświadczył na przestrzeni lat. Wszystko zaczęło się od znalezionej na polu cygańskiej lalki… Ta niezwykła pacynka wywołała ciąg zdarzeń, dzięki którym główny bohater nie tylko przeżył kilka ciekawych przygód, ale przede wszystkim wyruszył na wędrówkę, w której odnalazł własne przeznaczenie, sięgnął do przeszłości dalszej, niż brał to pod uwagę, jako coś możliwego. Mimo wielu niesamowitych zdarzeń wręcz magicznych i niewyobrażalnych, całe jego życie pozostaje głęboko zawierzone Bogu… To on daje mu siłę, jest wsparciem i źródłem energii i wiedzy.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Leszek Mieszczak

 

 

Rozplatając warkocz papuszy

 

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2020

Leszek Mieszczak „Rozplatając warkocz papuszy”

 

Copyright © by Leszek Mieszczak, 2020

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Korekta: „Dobry Duszek”, Marianna Umerle

Skład: „Dobry Duszek”

Projekt okładki: Jakub Kleczkowski

Skład epub i mobi: Adam Brychcy

ISBN: 978-83-8119-596-6

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Książkę dedykuję mojej mamie i jej marzeniuo życzliwym i pełnym miłości świecie.

Podziękowanie

Kiedy stajemy pod murem, za którym wiemy, że znajdują się nasze marzenia, często bezradnie rozkładamy ręce i przestajemy marzyć, uznając je za niemożliwe do realizacji. Aby przedostać się na drugą stronę, potrzebna jest ogromna determinacja, wsparta jedynie przez prawdziwych przyjaciół i osoby, którym marzenia innych nie są obojętne. Dziękuję rodzinie, NIEzwyczajnym – wspaniałej grupie przyjaciół z Bronowa, Osiedla Karpackiego, Mazańcowic, Wapienicy, Straconki, Piotrowi Wysockiemu oraz osobom, bez których moje myśli nie przyjęłyby postaci słów. Dzięki Wam dotknę cząstki materialnej nieśmiertelności, będę żył w Was i każdym, kto przeczyta powieść Rozplatając warkocz papuszy. Moje słowa nigdy nie należały do mnie, należą do stworzonego świata i do tego, który je przeczyta i zachowa w sercu.

Piosenka

Po wielu latach,a może już niedługo, wcześniej,twe ręce moją pieśń odnajdą.Skąd wzięła się?Czy w dzień, czy we śnie?I wspomnisz, i pomyślisz o mnie –czy bajką było to,czy prawdą?I o moich piosenkachi wszystkimzapomnisz.

Bronisława Wajs, 1952

Hospicjum – rozrachunek z życiem

Znalazłem się w hospicjum. Momentami żałowałem, że wszystko mija bezpowrotnie. Czasem, ale tylko czasem, żałość zmieniała się w radość i zadowolenie. Potrzeba odkrycia następnego etapu życia, gdy obecne już się wypaliło, budziła we mnie sporo różnych emocji. Minione wydarzenia były mi tylko potrzebne, aby mimo wszystko iść do przodu. Tego, co przeminęło, nikt mi przecież nie odbierze, ani nie zmieni. Upojony tą myślą uspokajałem się wewnętrznie. Nie liczyłem też dni, jakie mi pozostały do sfinalizowania mojego układu, którego zawarcie mieściło się poza strefą materialnego świata. Pozbawiony chęci do walki przez Narodowy Fundusz Zdrowia, miałem po prostu dosyć wszystkiego. Życie i tak potoczy się dalej, ze mną czy beze mnie. Miliardy ludzkich istnień odeszły i miliardy przyjdą. Mój układ o życie dopełniał się powoli i z uporem, brnąc ciągle do przodu, do punktu ostatecznego.

Leżałem podpięty do kroplówki, patrząc w sufit, jakbym w nim spodziewał się odnaleźć cząstkę wybawienia od swojego zła, mojej ciemnej strony. Ponad nim mieściło się gwieździste, bezkresne niebo, które musiałem sobie wyobrazić. Latem często kładłem się na soczystej trawie, mierząc spojrzeniem niezbadany, odległy świat. Snułem marzenia o locie na kresy jego stworzenia, pokonując czas i przestrzeń, i własne ograniczenia myślowe. Wszystko minęło, jak za pstryknięciem palców, likwidując teraźniejszość i zastępując ją mętnym czasem przyszłym, a tak właściwie – jutrzejszym... Dziwne słowo, zwłaszcza kiedy traci swój sens. „Jak to będzie, gdy przyjdzie pora i bicie serca zacznie ustawać? Może będę się czepiał jeszcze jednego oddechu, jeszcze jednego spojrzenia, wzrokiem szukając szczegółu, który mnie zatrzyma przy życiu, wydrze z rąk śmierci fizycznej?” – Z każdą kroplą przetaczanej kroplówki czułem się lepiej. Wiedziałem, że to złudzenie, ale sprawiało mi przyjemność i dostarczało sporo nowych sił. Sięgnąłem po gazetę, ciągnąc za sobą przeźroczystą rurkę pełną płynu przedłużającego nadzieję. „Co nowego na świecie?” – Smartfon leżał na szafeczce, ale ja wolałem słowo pisane na papierze. Byłem jakby uzależniony od tych białych stron i czarnego druku. To był mój świat, miałem go w sercu. Polityka przestała mnie zajmować, nie czułem żądnej ekscytacji kolejnymi kłótniami partyjnymi. Dla mnie teraz liczył się Bóg, mój stwórca i Pan, który powołał mnie do życia, oraz jego stworzenie – człowiek, którego znaczenie dla świata niweluje wszystkie inne pomniejsze rzeczy. „Chore ambicje polityków są jak rak, który dzieli, a raczej mnoży komórki i przybiera na sile, niszcząc demokrację, lub inaczej, ubogacając w mroczną naturę lustrzane odbicie dobra. Czy coś takiego jak naród w ogóle istnieje? Wszyscy jesteśmy jednością związaną sznurem ciągnącym się od wirtualnego edenu, bez względu na rasę, wygląd, a zło prześlizgujące się między rękami Boga, rozrywa ten sznur, dzieląc na moje, nasze, a w końcu niczyje, przynosząc zniszczenie, zgliszcza i utratę wiary. W obliczu śmierci wszystko staje się mniej ważne, bo jeśli liczylibyśmy tylko na materię, która jest krucha i płynna, to przed nami jawi się pustka, a my stalibyśmy się niczym i nikim, tylko materią zmieniającą stany. Po skonsumowaniu przez robale i bakterie, dołączylibyśmy do ogniw pokarmowych tego świata”.

Nad ranem znów nadszedł ból rozrywający wnętrzności, zaciemniający mój umysł. „Czy wszystko w życiu zrobiłem dobrze?” – mędrkowałem, chociaż nie było mi do śmiechu. Chciałem uciec od cierpienia. „Jeśli wiara jest nadzieją, którą dopełnia miłość, za granicą mojego ciała odnajdę świat utracony wczoraj, zaledwie wczoraj”. – Tak dawno podjąłem decyzję, wybrałem miejsce, terminarz spotkań i przyszedłem na ten świat z myślą, która już w momencie narodzin została wymazana. Nie byłem rodzynkiem i o wszystko musiałem walczyć tymi dłońmi, na które teraz patrzyłem. „Myślenie okazuje się nie mieć już przyszłości w tym wymiarze, jednak bez przerwy myślę, jakby było mi mało. Tęsknię za bliskimi. Boję się, gdy przychodzą, nie wiedząc, jak mają się zachować, patrząc w moje gasnące oczy. Tęsknię za górami, gdzie wiatr szalejący nagina przestrzeń w przeciwległą stronę”. – Znów spojrzałem na gazetę. Odpychała moje myśli, już nie chciało mi się jej czytać. Za oknem pojaśniało. Przychodził kolejny dzień, oddalając wczorajsze chwile w niebyt. Niedawno skończyłem ostatni cykl wierszy. „Niedawno? To już miesiąc temu”. – Prawdziwe przejście, o którym kiedyś pisałem, stało się aktualne jak dziś.

Zrobiło mi się zimno. Nacisnąłem guzik sygnalizatora, czekając, aż do sali weszła pielęgniarka.

– Co się dzieje? – zapytała zatroskana.

– Jest mi zimno – odparłem. – I ten ból...

Dotknęła mojego czoła zimną dłonią i wyciągając elektroniczny termometr, przyłożyła go do skroni.

– Co my tu mamy? – szepnęła, spoglądając na wskaźnik. – Nic dziwnego, ma pan podwyższoną temperaturę. Zaraz coś poradzimy.

Zniknęła za drzwiami, ale tylko na chwilę. Wróciła z kocem i strzykawką w drugiej ręce. Podeszła do kroplówki, wprowadzając płyn do plastikowego worka, po czym zarzuciła koc na kołdrę.

– Teraz będzie lepiej, panie Bronku.

Znów zostałem sam ze swoimi myślami i narastającym bólem. Był znośny, jak wszystko w moim życiu. „Kiedy jest dobrze, nie zdajemy sobie sprawy, że to, co mamy i dostajemy, otrzymujemy tylko raz, raz jedyny i niepowtarzalny. Zło, jakie wyrządziliśmy, będzie się ciągnęło za nami jak smród”. – Pomyślałem, że szczęśliwy ten, kto wszystko naprawił. „A dobro? Dobro niweluje zło, ta anihilacja przywołuje wizję wagi, na której zawisa wszystko, co dobre, i wszystko, co złe. Nijakość jest jak szlam wylewany poza brzeg szalek unoszących nasze czyny, czyni płytkim świat, po którym płynęliśmy jak samotne łódki, poddając się nieustannej walce z własnym sumieniem. Czy była miłość, wiara i nadzieja?”.

Czy już mam spojrzeć na przebytą drogę? Czy czekać do ostatniej chwili, jak w moim wierszu:

Ja, Judasz,Obwiązałem szyjęI przywiązaniem do życiaZawieszam sięNa włosach brodySięgającej nieba.Nie mogę zostaćI nie mogę się wrócić,Zamarłem w bezruchuI czekam,Aż włos się urwieI spadnę na zapachŚwieżej trawy.I nie spadamDo końca świata,Może wszechrzeczy…

Poza, jaką przyjąłem kilka minut temu, stawała się już niewygodna. Próbowałem się obrócić. Po chwili udało mi się położyć na lewym boku. Ulga przyszła sama i radość, że nie musiałem nikogo wołać do pomocy. Bezsenność, jaka mnie nawiedzała od kilku dni, była nie do zniesienia. Z towarzyszącym jej bólem stawała się mieszanką nader trudną do strawienia.

„Więc tak wygląda kolejny dzień utargowany u Boga. Co mnie jeszcze czeka? Za chwilę pewnie zjawi się ksiądz. Sympatyczny poniekąd człowiek. Stara się nam zaszczepić wiarę w sens cierpienia, z jakim przyszło nam się zmierzyć. Człowiek w obliczu ostateczności dojrzewa zwyczajnie niczym banan. Nabiera koloru, smaku. Szkoda, że już nikt nie chce po niego sięgnąć. Zaczyna z czasem cuchnąć, jak zepsuta żywność. Z tej sytuacji tylko ZUS jest szczęśliwy, bo nie będzie ci musiał wypłacać emerytury, natomiast pieniądze składane przez lata zasilą budżet innych”. – Do mojego myślenia wkradł się wyraźnie sarkazm.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – odezwał się głos w otwartych drzwiach sali.

Obróciłem lekko głowę.

– Niech będzie pochwalony kolejny dzień na chwałę Pana – szepnąłem.

– Więc mamy zdrowe podejście do życia.

– I do umierania – dodałem.

– I do umierania – powtórzył ksiądz z nieco mniejszym entuzjazmem. – Jak się dzisiaj czujemy, panie Bronku?

– Dobrze – wydobyłem z siebie westchnienie.

– Prawda czy fałsz?

Nie mogąc doczekać się odpowiedzi, przybliżył się do łóżka, siadając na krześle.

– Czytałem wczoraj ostatni tomik pańskiej poezji. Jak zwykle stawia się pan w pozycji wyższej od Boga.

– Sam mnie tam postawił – szybko zripostowałem. – Wkrótce zagram z nim w szachy, o ile mnie wpuści do swojego domu.

– Dlaczego miałby nie wpuścić? – zapytał.

– Jak to Bóg, często zmienia decyzje. Raz jest pokój, raz wojna, raz jest dobrym ojcem, a raz karzącym mieczem. Tak to już jest z tym naszym Panem.

– Nie jest tak źle – zaprzeczył moim słowom. – Jego decyzji nie możemy ogarnąć, sam pan wie. Musimy zaufać Jego miłosierdziu.

– Wiem, wiem. Już to przerabiałem.

– Dzisiaj jest się na wozie, jutro pod wozem.

– Tak, jeśli założyć, że będzie jutro. Czy może mnie ksiądz zabrać na taras? Za chwilę wstanie słońce. Chciałbym je zobaczyć.

– Zapytam siostry.

– Zaraz musi ksiądz pytać – wymamrotałem, z dużą dozą wyrzutu patrząc na jego twarz, którą wykrzywił grymas.

Chwilę rozważał w swoich myślach, czy ma to zrobić, czy nie. Po wahaniu wydał z siebie głos:

– Zaraz poszukam wózka.

Po chwili siedziałem na tarasie przykryty kocem. Cudowny poranek wprawiał w zachwyt i utwierdzał, że Bóg istnieje i maczał palce przy stworzeniu świata. „Dlaczego jednak tak zepsuł człowieka? A może myśmy tak się sami zdewastowali?”. – Owe słowa mi nie pasowały do widoku roztaczającego się przed moimi oczami… Anioł musiał chyba przysiąść z zachwytu obok mnie, bo wyraźnie poczułem powiew wiatru, wszakże żaden liść na pobliskim drzewie ani nie drgnął. Było mi dobrze. Nawet ból zniknął gdzieś daleko za mną lub we mnie tylko cicho przycupnął. Może zdjęto ze mnie jarzmo, pozwalając na niewielką chwilę radości. Tarcza słoneczna powoli wyłaniała się zza górzystego pagórka porośniętego sosnowym lasem. Odetchnąłem całą piersią. Piękna, czerwono-pomarańczowa kula wychodziła z ukrycia. „Czy na tamtym świecie są takie piękne chwile? Czy ta jest tą jedyną, niepowtarzalną, która już nie wróci?”.

Ksiądz stał tuż za mną, bojąc się, co się stanie, jak siostry lub lekarz się dowiedzą. Poklepałem dłonią jego rękę zaciśniętą na ramieniu wózka. Zrozumiał mój gest, pewnie dodał mu otuchy, bo pchnął mnie na sam skraj tarasu. Widok stąd był jeszcze lepszy. Zrobiło mi się żal tego dnia, niemniej przypomniałem sobie moją rozmowę z wnukami. Mieli być dzisiaj po dwunastej. Mój plan A miał dopiero nastąpić. Cieszyłem się, zwłaszcza że pogoda, jaką zesłał mi Bóg, radowała moje serce.

– Możemy już wracać – wykrztusiłem, lekko pokasłując.

– I warto było? – zapytał ksiądz, słysząc narastający kaszel.

– Oj, warto – westchnąłem, nabierając szybko kolejny raz powietrza.

W drodze powrotnej do pokoju nikt nas nie zauważył. Wyraźnie podniesiony na duchu ksiądz odsapnął.

– Muszę zobaczyć jeszcze innych chorych – oznajmił, jakby szukając ucieczki przed kolejną moją perwersją, a może zdawał sobie sprawę, że i tak mi już nic nie zaszkodzi, ale nie chciał maczać swoich wielebnych palców w łamaniu przepisów obowiązujących w tym hospicjum.

Ledwo przeniosłem karykaturę mojego ciała na łóżko. Pomógł mi jeszcze zawiesić kroplówkę i kierując się do drzwi, wyszeptał:

– Szczęść Boże.

„Może i szczęść” – pomyślałem. – „Przyda mi się dzisiaj”.

O czternastej do sali weszło dwóch pielęgniarzy w zielonych fartuchach.

– Cześć, dziadku! – usłyszałem, jak mówią równocześnie. – Zabieramy cię. Wszystko jest gotowe.

– A pielęgniarka? – w moim głosie pobrzmiewało pytanie.

– Jest nowa, tak jak dowiedzieliśmy się wczoraj. Przynieśliśmy skierowanie na tomografię od doktora Krauza. Podróbka wygląda jak oryginał.

– Nic nie powiedziała – wtrącił Mateusz. – Jak mówiłeś, nawet nie zadzwoniła, aby potwierdzić skierowanie.

– To dobrze, chłopaki. Wózek jest na korytarzu albo w sali obok. – Mamy nosze za drzwiami, na kółkach, jak pogotowiu – pochwalił się Dawid.

– No to do dzieła – rzuciłem.

W parę sekund nosze wjechały do sali.

– Dzielne chłopaki – pochwaliłem ich operatywność, a oni, widząc uśmiech na mojej twarzy, jeszcze bardziej się rozochocili, jakby uczestniczyli w dobrej zabawie.

Z przełożeniem mojego ciała też szybko sobie poradzili. Leżałem przykryty kocem, trzymając w ręku kolejną kroplówkę. Na korytarzu natknęliśmy się na pielęgniarkę. Zatrzymała nas i jeszcze raz spojrzała na dokument skierowania.

– Doktor wczoraj mi nic nie mówił, ale skoro macie skierowanie z jego podpisem... Może zapomniał mi przekazać. – Jeszcze raz spojrzała na wykaz lekarskich zaleceń i pokiwała głową.

– Za godzinę będziemy z powrotem – oznajmienie Mateusza zawisło w powietrzu.

Patrzyła jeszcze za nami, dopóki drzwi od windy się nie zasunęły. Wszyscy parsknęliśmy śmiechem, aż się zakrztusiłem.

Na dworze powitało mnie słońce i przyjemny wiatr. Spojrzałem przed siebie.

– Jesteście szaleni! – wykrzyknąłem na widok prawdziwej karetki stojącej tuż przed wejściem.

– Nic specjalnego, dziadku. Wszystko da się załatwić, a miało być profesjonalnie, więc tak jest – z nutą pyszności chwalił się Mateusz.

– Karetka była w naszym serwisie do naprawy i zostaje do jutra, a my tylko ją próbujemy – wtrącił Dawid.

Chłopaki zapakowali mnie do środka i ruszyliśmy ulicami Bielska. Godziny szczytu dawały o sobie znać, wyraźnie ograniczając możliwości szybkiego przemieszczenia się w rejon ulicy Górskiej i Straconki. Koło stacji paliwowej skręcili w lewo i moim oczom ukazała się ulica, której istnienie zawsze przyprawiało mnie o dreszcz emocji. Przemierzałem ją setki razy autobusem, pieszo, na rowerze. „Pamiętam, jak powstawała, jak młode nasadzone drzewa zostały połamane przez wandali aż do samych Leszczyn, a pięknie ciągnący się Potok Straconka został zamknięty w kamienne mury niczym złoczyńca”. – Bulwary zmieniły się nie do poznania, aczkolwiek gdzieś tam w umyśle miałem zapisany obraz z mojej młodości. Serce biło mi mocno. Pokasływałem, a łzy napływały mi do oczu. Ambulans mknął i mijał rejon Partyzanta. Usłyszałem w podświadomości głos konduktorki ogłaszającej pasażerom ten przystanek. W mojej wyobraźni jej postać siedziała w obudowanym kokpicie, do którego tłoczyli się ludzie, chcąc kupić bilet. Zastanawiałem się, kiedy ten czas minął. Przy piekarni chłopcy zwolnili, jadąc za nauką jazdy. Potem stara kapliczka w stylu późnobarokowym z 1830 roku. Powstała na szlaku wiodącym do Lipnika. Kilka metrów dalej, po lewej stronie, stał jeszcze domek mojego pradziadka, Jana Chrobaka, do którego często wędrowałem po mleko kamieńcami. Wreszcie kościółek, kiedyś maleńki jednonawowy. Czytałem kronikę jego powstania, tutaj zostałem przyniesiony i ochrzczony… Jak bardzo dawno temu, nie wiedziałem. Dawno… Za młodu był wyjątkowo monumentalny, cichy, pełen modlitwy. Półmrok stworzony przez otaczające go drzewa uspokajał mnie i tworzył prawdziwą bliskość z Bogiem. Biegałem na majówki, nabożeństwa czerwcowe. Klimat ten trwał we mnie do dzisiaj. Spoglądałem na rzeźbę Madonny z Dzieciątkiem, nie wiedząc, że pochodziła z XV-XVI wieku, że była cennym dziełem przekazanym z przeszłości w moją rzeczywistość. „Co ja przekażę moim następcom?”. Oto jechałem z moimi wnukami, jakby na ostatnią wycieczkę mieszczącą się w planach, które się dopełniały we mnie i na moich oczach. „Pewnie płakałem oblany święconą wodą w dniu chrztu. A pierwsza komunia? Krótkie spodnie i poranny chłód i drżenie serca na widok Jezusa zamkniętego w małym białym opłatku”.

Kościół został za nami, tak jak stare przedszkole i remiza, i budynek Gromadzkiej Rady Narodowej. Droga wiła się dalej między domami. Jeszcze czułem wyboistość kostki, która spoczywała pod warstwą asfaltu, obijającej się o gumowe opony roweru. „Jeszcze chwila, a zobaczę stary dom, tak jak koperty z napisem: Państwo Chrobakowie, Straconka 115, powiat Bielsko-Biała, województwo Stalinogród”. Stał na swoim miejscu, tylko tabliczka na drewnianych balach zmieniła numer na 177, ulica Górska. Jak wiele wspomnień zawarło się w drewnianych ścianach: ciepło, zimno, dobro, zło. Wszystko było pełne i dosłowne, ważne i jedyne. Wszystko minęło i trwało jeszcze tylko w mojej pamięci. Dom został z tyłu jak wszystko. „Mam nadzieję, że tam wszystko istnieje naraz, bez tego wstrętnego czasu”.

Minęliśmy nieistniejącą leśniczówkę i przystanek, który kiedyś był tym ostatnim. Tutaj nawracał autobus nr 55, później jedenastka. Zapora, niegdyś wielka i pełna wody, z pływającymi dzikimi kaczkami, wydawała się mała i zasobna w wodę prawie jak większa kałuża. Droga dalej wiła się między zboczami gór, wspinając się na przełęcz Przegibek. Wreszcie zatrzymaliśmy się może około stu metrów przed parkingiem. Dawid odwrócił się w moją stronę.

– Dziadku, dojechaliśmy. – W jego głosie słychać było troskę. – Wysiadamy?

– Jasne, chłopaki. Otwierajcie drzwi i pomóżcie mi wyjść.

Szybko wyskoczyli z pojazdu. Dawid otworzyli boczne drzwi. Mateusz wszedł do środka i wydostał na zewnątrz przymocowany do ściany karetki wózek inwalidzki. Potem obaj przenieśli mnie i usadowili na nim. Świeże powietrze otwarło mi na nowo płuca, wzmacniając dawką energii cały niedotleniony organizm.

– Podwieźcie mnie do balustrady – poprosiłem.

W tym miejscu las był wyjątkowo przerzedzony i można było sięgnąć wzrokiem na przepiękną zieloną dolinę poprzetykaną ciemnymi, a czasem czerwonymi dachami domów, poszatkowanych ogrodami i drogą wijącą się między nimi. Daleko widniała dopiero co mijana wieża kościoła, a jeszcze dalej rozpościerała się cudowna panorama Bielska-Białej z jednym tylko kominem elektrociepłowni. Kiedyś sterczały dwa, niczym wieże triangulacyjne, wskazując drogę z każdego punktu miasta. Wszystko się zmieniło, jak zresztą całe moje życie razem ze światem, który otaczał szczelnie moje drogi, jakie pokonywałem na tej umiłowanej ziemi. Byłem szczęśliwy, mogąc patrzeć przed siebie i zamiast ponurych ścian hospicjum widziałem wreszcie życie. Napawałem się dumą. Przywędrowała do moich myśli zaraz potem, gdy przypomniałem sobie czas, w którym tu wiele razy przychodziłem, często przyjeżdżałem na rowerze, samochodem, pielgrzymując do tego miejsca, by zobaczyć mój mały świat, tak jak mój pradziadek Jan, dziadek Antoni, czy mój tata. Pewnego razu byliśmy w tym miejscu w trójkę jednocześnie. Czas przeszły, teraźniejszy i przyszły stanęły obok siebie, łącząc się w jednym punkcie przestrzeni. Trzymałem za ręce mojego ojca i mojego dziadka. Patrzyliśmy razem przed siebie i każdy widział coś innego. Cudownie uzupełnialiśmy się nawzajem, tak jak tego chciał stwórca, nasz Stwórca. Nie mogłem zawrócić czasu, a tak bym chciał znów stać tutaj z nimi. „A może stoją tu ze mną i z moimi wnukami, może na ich twarzach jest uśmiech szczęścia, może czekali tu na mnie od tylu lat, a ja nigdy nie miałem dla nich czasu?”. Cudowne słońce kąpało swoim światłem każde napotkane drzewo, każdy krzew, każdego człowieka. Wszystko się wypełniało zarysem prawdziwego raju, być może utraconego w pogoni za złudzeniem. Liście poddawały się pieszczotom promieni, a ludzie? Ludzie znów się spieszyli, bo jeszcze zakupy, bo jeszcze to, bo tamto. Sedno istnienia gubiło się, przepływając przez palce jak strumień zimnej górskiej wody. Nie było mi żal uciekających chwil, ostatnich spojrzeń. Jeszcze tylko ten ptak śpiewający na cześć swojej wybranki odegra swoją rolę do końca: „Jeszcze tylko kilka słów napisanych na białym papierze i słowa zastygną w moich ustach, jeszcze tylko kilkaset spojrzeń i życie znów się otworzy na nowy, nieznany mi wymiar. Czy będzie bolało? Jak przez te drzwi przejść, mój aniele? Czy kiedy zamknę oczy, zobaczę cię, jak stoisz obok mnie i wyciągasz swoją dłoń, aby mnie zaprowadzić tam, gdzie inni już na mnie czekają?”.

– Dziadku, musimy wracać – do moich uszu dobiegł miły głos wnuczusia.

– Wiem, wraca ból i kaszel. Jeszcze raz spojrzę i jedziemy. Nie naciskał więcej, stojąc tuż za mną. Wiedziałem, jak mocno przeżywa moją chorobę. Odkąd pojawili się w moim życiu, stali się promyczkiem przysłanym z góry, pozwalającym znieść wszystko, co doskwierało duszy i ciału.

– Jedziemy, chłopaki – wykrztusiłem z siebie.

Droga w dół mijała szybko. Spoglądałem na przydrożne zatoczki, szukając wspomnień coraz bardziej oddalających się i umykających w niepamięć. Znów przystanek, stary dom, ożywający jak za machnięciem różdżki, i szkoła pełna gwaru. Właśnie tu zatrzymały się moje myśli: „Jak to było?”.

Spotkanie z tajemnicą

2 września 1967 roku

Pogoda była znośna. Ustawili nas w pary, zostawiając przybyłych z nami rodziców gdzieś w tłumie obok. Dobieraliśmy się w pary zupełnie przypadkowo, według nieznanego mi klucza. Stanąłem obok chłopaka równego wzrostem. Był trochę przerażony zgiełkiem i zamieszaniem wokół niego, lecz jakiś zarys uśmiechu zaczął pojawiać się na jego ustach. Ten uśmiech upewnił mnie, że dokonałem dobrego wyboru.

– Pójdziecie zaraz do klasy z waszą panią – usłyszałem głos mamy, ale rozkojarzony nie mogłem szybko zlokalizować miejsca, skąd do mnie dotarł.

Wyciągnąłem dłoń do chłopczyka stojącego obok, zagarniając jego rękę. Spojrzeliśmy na siebie z lekkim niedowierzaniem i ruszyliśmy za parą znajdującą się przed nami. Po kilkunastu krokach marszu wydostaliśmy się z tłumu i skierowaliśmy w stronę schodów do nowej szkoły. Teraz dopiero zobaczyłem na początku kolumny wysoką panią górującą nad wszystkim wokoło. Trzymała za rękę dziewczynkę z pierwszej pary i pokonywała kolejne schody, docierając do drzwi wejściowych. Potem zrobiło się ciemno, a raczej szaro. Krótki zaciemniony korytarz szybko się skończył i znów zaczęły się schody, które doprowadziły nas na pierwsze piętro. W końcu pani zatrzymała się przed dużymi drzwiami.

– Słuchajcie, tutaj jest wejście do naszej klasy. Przed wejściem są wieszaki, na których będziemy wieszać swoje ubrania i zmieniać swoje buty, a teraz wchodzimy do klasy.

Wzmógł się chwilowo gwar, jakby w ulu nagle zaroiło się od brzęczących trutni jak przy pasiece wujka. Wepchałem się do środka, trochę obeznany z przedszkolnego życie w starszakach. To wchodzenie nie zajęło nam zbyt dużo czasu. Dopadłem pierwszej lepszej ławki, zanim usłyszałem głos naszej pani.

– Proszę siadać – rozkazała bardzo spokojnym, stanowczym głosem. – I tak później usadowię was inaczej.

– Chodź, siadaj tutaj – zaproponowałem koledze, zaczepiając go wyciągniętą dłonią, kiedy przechodził obok ławki, w której zdążyłem się już rozsiąść.

Cały ten zgiełk był mi znany już z przedszkola i nie reagowałem na niego w żaden sposób. Cały niepokój i stres gdzieś odpłynął.

Zielony blat, lekko wysłużony, był wyjątkowo przyjemny, ale siedzenie znajdowało się zbyt nisko. Zaraz sięgnęliśmy dłońmi do szklanego naczynia, zagłębionego w środkowej części ławki. Potem nasze głowy zderzyły się, zaglądając pod ławkę, aby sprawdzić, jak głęboko jest osadzony w desce. Pod blatem była półka i nie bardzo można było cokolwiek zobaczyć. Wszystko nas ciekawiło i intrygowało, jak każda nowość, z którą mieliśmy styczność po raz pierwszy życiu. – Proszę o spokój. – Podniesiony o kilka tonów głos naszej pani uciszył rozgadane nasze gębusie.

Podparłem dłońmi brodę i przeniosłem się myślami do przydomowego ogródka. O tej porze musiało być w nim fajnie. Soczysta trawa, jabłka na drzewach kusiły swoim kolorem. Pomyślałem o moim piesku, którego musiałem dzisiaj zostawić samego w domu. No, niezupełnie tak było, ale jeśli nie był ze mną, to uważałem, że był sam i że bardzo było mu smutno bez mojego towarzystwa. Tata pewnie przywiązał go znów do budy, a Szarik tak tego nie znosił, próbując zawsze ściągać łapami pasek zaciśnięty wokół szyi. Łańcuch i pasek oddzielały go od wolnych harców, jakie lubił wyczyniać w przydomowym ogródku. „Może mu pomogę…” – Wstałem szybko, aby pobiec do niego, gdy nagle uświadomiłem sobie, gdzie jestem i co wokół mnie się dzieje.

– A ty dokąd? – zatrzymały mnie głośne słowa pani. Usiadłem z powrotem w ławce i spojrzałem przestraszony na nauczycielkę, myśląc już o karze za moje zachowanie, lecz nic takiego nie nastąpiło.

– Będę czytała wasze nazwiska, a każdy wyczytany wstanie i potwierdzi swoją obecność słowem „jestem”.

Pani czytała, ale nazwiska i imiona pojawiały się i znikały bez głębszego znaczenia. Nie łączyłem ich jeszcze z żadnym wizerunkiem osoby, do której należały. W końcu usłyszałem swoje i zgodnie z prośbą wstałem i odpowiedziałem słynne:

– Jestem.

Tak rozpocząłem mój pierwszy dzień w szkole, ale nie o tym myślałem. Zaledwie wczoraj w naszej wiosce odbył się odpust parafialny, który kończył okres letni, a wprowadzał czas nauki w tutejszej szkole. Po budach i straganach ustawionych wzdłuż drogi nie zostało już żadnego śladu oprócz niesprzątniętych śmieci. Na placu koło przedszkola właśnie trwała rozbiórka dwóch karuzeli i likwidacja strzelnicy, na którą przychodziłem ze starszym bratem.

Po inauguracji szkolnej nauki wróciłem z mamą do domu. Przebrałem się szybko i pobiegłem oglądać, jak toczyły się prace przy demontażu tych urządzeń. Było mi okropnie żal, że wszystko się skończyło i cały rok trzeba będzie czekać na powrót tych magicznych dni, chociaż do końca nie zdawałem sobie sprawy, jak długi jest ten rok, który był przede mną.

Kiedy znalazłem się już na placu, ostatnie ciągniki odjeżdżały, wspinając się na wzniesienie obok restauracji i kierując w stronę miasta. Spojrzałem na ogródek przy przedszkolu i ustawione tam drabinki, konie, na małą karuzelę i piaskownicę, w której nie tak dawno bawiłem się, spoglądając na cygański tabor rozkładający się po drugiej stronie potoku Straconka. Zawróciłem i pobiegłem na drewniany mostek, w stronę placu, gdzie stały wozy i namioty. Pole było puste i porośnięte krzewami i trawą, ale pomyślałem, że może coś tam jeszcze zostało. Przeszukiwałem uparcie kawałek po kawałku wszystkie miejsca, rozgarniając nogą trawę w różnych kierunkach, gdzie moja intuicja podpowiadała możliwość znalezienia czegokolwiek. Nie wiedziałem, dlaczego to robiłem, co mnie pchało do tego. Centrum tej chęci umiejscowione było gdzieś w przestrzeni, poza mną. Bezskutecznie zmieniałem miejsca poszukiwań, zataczając coraz szersze kręgi, aż wreszcie natknąłem się na, jak mi się wydawało, strzępek materiału. Kiedy się nachyliłem, zobaczyłem zaczepioną na ostrych kolcach ostrężyn szmacianą lalkę. Przycupnąłem, odczepiając delikatnie zagłębione w ubranku ciernie. Po chwili trzymałem swoją zdobycz w dłoni. Była zniszczona przebywaniem na otwartej przestrzeni, poddana deszczowym nawałnicom, wyglądała, jakby miała zaraz rozpaść się na drobne strzępy. Oczy z guzików były już wyblakłe, ale wpatrywały się we mnie jak w wybawcę. Przez chwilę poczułem się jak bohater ratujący królewnę z rąk wstrętnej czarownicy. Serce zabiło mocniej, pełne radości ze znaleziska. Udało mi się coś w końcu znaleźć. Podniosłem brązową pelerynkę założoną przez otwór na ramiona lalki i zobaczyłem zawinięty wokół szyi łańcuszek z wisiorkiem. Wszystko wydawało się zaśniedziałe i szare, a nawet rdzawe. Zrobiło mi się żal dziewczynki, do której mogła należeć szmacianka. Oczami wyobraźni zobaczyłem jej śniadą twarz z ciemnymi jak kruk włosami i błyszczącymi zapłakanymi oczami, jak tuliła się do poduszki, nie mogąc zapomnieć o swojej ukochanej towarzyszce zabaw. Zaświtała mi myśl, aby ją oddać do rąk właścicielki. Okres, jaki minął od ich wyjazdu, zdawał mi się bardzo odległy w czasie. Nie umiałem jeszcze przemieszczać się w takim wymiarze, dokonując trafnych ocen. Nie było mi to zupełnie potrzebne do tej pory.

Teraz, nagle poczułem potrzebę umiejscowienia tego okresu w skali mijającego czasu. Zobaczyłem zieleń drzew tak świeżą, jakby dopiero się narodziła, usłyszałem śpiew przemądrzałych ptaków i zrozumiałem, że była to najzwyklejsza wiosna, o której mówiliśmy w przedszkolu. Przytuliłem lalkę do swojej piersi, jakbym chciał ją uspokoić i ruszyłem kamieńcami w stronę domu. Wąska droga ciągnęła się wzdłuż rzeki, której wartki nurt wyżłobił w ziemi głębokie koryto. Po jakimś czasie zamieniała się w ścieżkę okrążającą zbudowany z kamienia wodospad. Woda w tym miejscu huczała tak mocno, że nie słyszałem swoich myśli. Przyspieszyłem kroku i szybko przedostałem się za jej mury, za którymi panowała już względna cisza. Stąd do następnego wodospadu, przy którym mieszkałem, było już niedaleko. Po drodze w większych głębinach rzeki wzrokiem szukałem czarnych grzbietów pstrągów, czmychających z pluskiem na widok nadchodzącego człowieka. Rozejrzałem się jeszcze za grzybami opodal rozłożystej brzozy sięgającej chyba może nieba, albo tak mi się tylko wydawało, kiedy pod nią stawałem. Z okna pokoju nie wyglądała już tak okazale. Pod jej rozłożystymi gałęziami całe lato rosły prawdziwki. Ilekroć zamarzyłem o jajecznicy z grzybami, one tam już na mnie czekały. Babcia z dziadkiem byli zawsze zdziwieni, skąd przynosiłem tak piękne okazy. Nie zdradziłem nikomu miejsca, dopóki dziadek sam nie zorientował się, skąd mogą pochodzić. Pewnego dnia przypadkiem postanowił uwiązać na długim łańcuchu właśnie w tym miejscu swoją kozę i odnalazł cztery piękne okazy.

Wreszcie dotarłem do domu i wpadając na werandę, głośno zawołałem:

– Wróciłem!

Znalazłem schowany klucz do mieszkania, był jak zwykle pod papierem na szafie. Przekręciłem go w zamku i wszedłem w kuchni. Napiłem się zimnej herbaty z metalowego garnuszka i skoczyłem na leżankę ustawioną pod oknem. Tata miał tego dnia drugą zmianę, a mama pojechała do miasta. Brat poszedł do kolegów i nie wiedziałem, kiedy wróci. Wyciągnąłem szmacianą lalkę, ustawiłem przed sobą. Mimo zniszczenia wyglądała całkiem miło i ciepło. Nie była mokra. Od kilku dni deszcz nie padał i zdążyła wyschnąć. Odsunąłem brązową pelerynkę i ściągnąłem łańcuszek z wisiorkiem.

– Ciekawe, z czego jest zrobiony – szepnąłem półgłosem. Małymi palcami przesunąłem po ogniwkach, powoli dochodząc do wisiorka. Coś tam było wyryte. Przypominało litery z dziadkowych gazet, ale wówczas nie umiałem jeszcze tego rozszyfrować. Po dogłębnym przeglądzie schowałem go do kieszeni, zwracając się do lalki, jakby mogła mnie usłyszeć i zrozumieć:

– Czy pomożesz mi znaleźć swoją panią? Może jest księżniczką? Byłoby fajnie. Wiem, jest biedną Cyganką, ale mogę sobie pomarzyć.

Milczała, niewzruszona, jakby była zaklęta i tylko czekała na odpowiednio wypowiedziane regułki magicznych słów.

– Nie martw się – oznajmiłem lalce. – Znajdziemy ją. Teraz muszę cię schować, żeby nikt cię nie znalazł. Mam takie miejsce na strychu. Żeby nie było ci smutno, mój miś będzie ci towarzyszył. To naprawdę wspaniały przyjaciel. Zobaczysz.

Zabrałem misia, lalkę i pobiegłem po schodach na strych. Całe poddasze zawalone było sianem i słomą pod sam szczyt dachu. Było już po żniwach. Przystawiłem drabinę i dostałem się do małego okienka pod samym szczytem. Po drodze złapałem w dłonie drewnianą skrzynkę i ułożyłem w niej znalezioną zgubę.

– Nic się nie martw, znajdziemy twoją mamę – zapewniałem szeptem.

Schodząc z powrotem do mieszkania, natknąłem się na babcię Emilię, która żywo zapytała:

– Co robiłeś na strychu?

– Nic – odparłem bez wahania.

– Mama za chwilę przyjedzie z miasta, nigdzie nie idź – powiedziała babcia.

– Wiem – oznajmiłem pospiesznie. – A tata?

– Tata przyjedzie później.

Po jej słowach wybiegłem z domu w stronę przystanku autobusowego, jakbym nagle zapomniał o jej słowach. Po drodze spotkałem Romka. Chciałem od razu się pochwalić znaleziskiem młodszemu koledze, ale zawołała go mama i musiał iść do domu.

Po jakimś czasie usłyszałem znajomy warkot nadjeżdżającego autobusu. Nawrócił, zatrzymując się na przystanku, po czym kierowca otworzył z sykiem drzwi. Uśmiechnąłem się do siebie, widząc na stopniach swoją mamę z siatką z zakupami. Oboje wróciliśmy do domu w dobrych nastrojach. Na szafie wisiał już szkolny mundurek z białym jak śnieg kołnierzykiem.

– Tornister masz już spakowany. Koniec zabaw. Rano idziesz z bratem do szkoły.

– Dobrze, mamo. Czy pamiętasz Cyganów koło przedszkola? – zapytałem głośniej, podskakując z psem przy oknie w kuchni.

– Dlaczego pytasz?

– Chciałem wiedzieć, gdzie zniknęli.

– Nie wiem – odpowiedziała szybko bez namysłu i dodała: – Co to za pytania?

Włożyłem rękę do kieszeni, ale kiedy poczułem zimno łańcuszka, wypuściłem go z dłoni, milczeniem odpowiadając na pytanie mamy. – Poszukaj brata, niech tu zaraz przyjdzie. Powiedz, że go potrzebuję.

W nocy nie mogłem zasnąć, ale nie dlatego, że musiałem rano wstać, założyć tornister na plecy i pomaszerować do szkoły. To wszystko było dla mnie mało ważne. Myślałem o dziewczynce, która zgubiła swoją lalkę. Czułem, jak biła od zguby jakaś emanująca energia jej właścicielki. Zawsze wydawało mi się, że widziałem więcej niż inni i często nie mogłem sobie z tym poradzić. Miałem dopiero siedem lat i niewielkie pojęcie o tym, czy to, co widziałem i czułem, było takie same jak to, co widzieli inni. Nie rozprawiałem w myślach o tym, przyjmując za pewnik, że inni czuli i widzieli tak samo. Czasem nachodziły mnie takie rozterki, ale nie mówiłem o tym nikomu, skrywając wszystko w swoim sercu, podpierając się przy tym swoim niewielkim umysłem, może wrażliwym i nieśmiałym, bojącym się śmieszności jak ognia.

3 września

Obudziłem się i spojrzałem, czy ktoś ze mną jeszcze leży. Obok nie było nikogo. Zwróciłem wzrok na drugie łóżko, brat spał w najlepsze. Z kuchni dobiegał szumiący, pełen trzasków dźwięk radia. Tato słuchał jak zwykle Radia Wolna Europa, ale odbiór był bardzo słaby, ledwo można było wyłuskiwać pojedyncze, zrozumiałe wyrazy z wszechobecnego, nieznośnego dla uszu bełkotu. Obróciłem się na drugi bok i pomyślałem o małej szmacianej lalce znalezionej poprzedniego dnia. Układałem sobie w głowie plan działania, kiedy do pokoju wszedł tata.

– Wstajemy! Chłopaki, pobudka!

– To już? – z grymasem odezwał się mój brat.

– Już! – kategorycznie odpowiedział tata.

Cóż było zrobić? Niechętnie wygramoliliśmy się z ciepłych łóżek, układając pierzyny. Trochę byłem zdziwiony tak wczesnym wstawaniem. Po letnich harcach zalegałem w łóżku przed południem, aż słońce zaglądnęło do okna naszego pokoju. Teraz to była zupełnie niedogodna zmiana. Całkowicie zapomniałem, że tego dnia musiałem iść do szkoły razem ze swoim bratem. W kuchni paliło się w piecu, a ciepła, nagrzana blacha uprzyjemniała i łagodziła skutki wczesnego wstawania. Na stole stały już garnuszki ze zbożową kawą i kromki chleba z kiełbasą. Na leżance poukładane były nasze ubrania. Pewnie mama, zanim wyszła, zadbała o wszystko.

– Myć się i ubierać – nakazał stanowczo tata, nalewając ciepłej wody do miednicy, która spoczywała w drewnianym stołku, w wyciętym na nią otworze.

Z porannych czynności ta wydawała mi się najgorsza do przebrnięcia. Po jej wykonaniu senność odchodziła całkowicie w niepamięć. Ubieranie się przychodziło już z większą dozą entuzjazmu, ponieważ łączyło się z zakładaniem mundurka z kołnierzem. Czułem się wyjątkowo ważnym chłopcem. Jedzenie nie szło mi najlepiej, zresztą jak zwykle, ale zarzucenie tornistra na plecy kończyło poranne wstawanie i podnosiło rangę tegoż dnia. Brat był także gotowy.

– Pilnuj go – zwrócił się tata do niego. – Z Panem Bogiem.

– Z Panem Bogiem – prawie razem odpowiedzieliśmy, kierując się w stronę drzwi.

Na dworze było przyjemnie. Obeszliśmy dom i otwierając drewnianą furtkę, znaleźliśmy się na drodze prowadzącej do szkoły. Wybrukowana kostka ciągnęła się w dół, wzdłuż przydrożnych płotów, do remizy strażackiej, za którą znajdowało się skrzyżowanie. Po lewej stronie stał uwielbiany przez nas kiosk z ekspozycją zabawek. Tego dnia jednak nie było czasu na zbaczanie z drogi. Przeszliśmy obok płotu kościoła, wchodząc na schody w stronę drzwi. Przeżegnaliśmy się święconą wodą z kamiennych naczyń, kreśląc znak krzyża i weszliśmy do przedsionka, klękając na kolana. Po odwiedzeniu Boga w jego świątyni, skierowaliśmy się już bezpośrednio w stronę szkoły.

– Wiesz, gdzie masz iść? – zapytał brat.

– Tam, gdzie byłem wczoraj! – odparłem oburzony dziwnym pytaniem.

Tutaj nasze drogi się rozchodziły. Coraz więcej dzieci napływało strumieniem, kierując się do wejścia. Spojrzałem za bratem, który spotkał kolegę i zniknął za drzwiami drugiej szkoły. Budynek, do którego wchodziłem, znajdował się po prawej stronie od bramy. Przed klasą zrobiło się krótkie spiętrzenie maluchów. Nieopisany gwar panował nad wszystkim. Mnie to pasowało. Z niektórymi uczniami przyszli jeszcze rodzice. Cały galimatias trwał do pierwszego dzwonka. Głośny sygnał uciął nagle cały rozgardiasz, zmuszając ostatnich maruderów do pospiesznego wejścia do klasy. Usiadłem razem z wczorajszym kolegą i czekałem na rozpoczęcie lekcji. Na początek pooglądaliśmy swoje tornistry i wyposażenie piórników. Nie obeszło się bez sprawdzenia, czy kałamarze były pełne. Były pełne, a włożony do nich ołówek pokazał faktyczny stan niebieskiego płynu. Nagle drzwi otwarły się ponownie i do klasy weszła nasza pani. Stała na korytarzu jeszcze parę minut temu, przyjmując swoich nowych wychowanków i żegnając niektórych gorliwych rodziców już na schodach, cały czas uśmiechając się serdecznie. Wreszcie stanęła za stolikiem i donośnym głosem przywitała, od teraz już swoje, dzieci, jak prawdziwa matka.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry – wycedziliśmy nierówno, ale miło.

Na takie przywitanie pani zareagowała serdecznym uśmiechem i już tym ujęła nas wszystkich, tych zestresowanych i tych, którym pozornie wszystko wydawało się obojętne. Rozpoczynaliśmy nowy okres w swoim życiu, a wychowawczyni zaczęła odgrywać w nim znaczącą rolę.

Trzy godziny lekcyjne przeleciały jak błyskawica. Do domu wracałem ze swoją kuzynką, Urszulą. Droga powrotna wydłużała się, zwłaszcza gdy oboje zaglądaliśmy na podwórka mijanych domów, a potem wstąpiliśmy do sklepu pana Władka. Jak zwykle naszą uwagę zwróciła półka z wyłożonymi słodyczami, a zaczepieni pytaniem sprzedawcy, wybiegliśmy na zewnątrz. Dalsza droga właściwie się już kończyła. Oboje dotarliśmy do mojego domu. U Ulki w domu nie było nikogo, więc musiała zostać u babci Emilii do czasu, aż jej tata lub mama wrócą z pracy. Tym razem przywitała nas moja mama. Miała dzisiaj trzecią zmianę, a jej słowa nasycone troską i ciekawością o pierwszy dzień w szkole zamieniały się w niekończące pytania. Nie w głowie była mi relacja z nauki. Ula coś tam zaczęła odpowiadać, lecz ja szybko skwitowałem pytanie jednym słowem:

– Dobrze. – Odstawiłem tornister i przebrałem się w stare ubranie, po czym wybiegłem na dwór. Na zewnątrz usiadłem na ławce, spoglądając na rozłożysty jawor. Po chwili dołączyła do mnie Ulka.

– Powiem ci coś, ale nikomu ani słowa – zacząłem, przykładając palec do ust. – Przysięgasz?

– Przysięgam – odparła z napięciem w głosie.

– Znalazłem wczoraj lalkę od Cyganów. Byłem w ich obozowisku naprzeciw przedszkola. Chcesz ją zobaczyć? – Spojrzałem w jej oczy.

– Pokaż – poprosiła.

– To wyjątkowa lalka – tłumaczyłem. – Ma w sobie jakąś duszę. – A jeśli przyjdą tu po nią? Wiesz, jacy są Cyganie – wyrzuciła z siebie z przestrachem w oczach.

– Nie wiem, jacy są, ale jeśli przyjdą, to im dam. Czego się boisz? Ty jej nie znalazłaś! – oburzyłem się, widząc jej trwogę. – Chcesz ją zobaczyć, czy nie?

– Chcę.

– Chodź ze mną, musimy po cichu dostać się na strych.

Na palcach przeszliśmy obok drzwi do pokoju babci, po schodach, a później po drabinie wspięliśmy się na poddasze.

– Czekaj tu, a ja wejdę do mojej kryjówki.

Wdrapałem się pod strzechę i po chwili wróciłem z lalką w dłoniach. Ulka spojrzała na nią.

– Phi, taka brzydka – skwitowała bez namysłu.

– Co ty gadasz, niczego nie widzisz? – zaprotestowałem.

– Brzydka kukła – jeszcze raz osądziła.

– Dla ciebie może kukła, ale dla kogoś była cudowna i jedyna – zaprotestowałem, nie zgadzając się z taką oceną. – W takim razie schowam ją z powrotem i więcej nic ci nie pokażę – zdecydowałem szybko.

Zeszliśmy ze strychu i od razu natknęliśmy się na babcię.

– Co tam robiliście na strychu? – zapytała, jak zwykle zaciekawiona.

– Nic – szybko odparowałem, robiąc do tego głupią minę.

– No dobra, dzieci. Uleczka, na obiad.

– Ja idę na dwór – poinformowałem spiesznie i zniknąłem za otwartymi drzwiami.