Tajemna przemoc - Irena Krzywicka - E-Book

Tajemna przemoc E-Book

Irena Krzywicka

0,0

Beschreibung

Nic bardziej przejmującego od historii pisanych przez życie. Nic bardziej toksycznego jak uczucie, które staje się obsesją. Miłość rozwija i uskrzydla, ale źle poprowadzona, zaczyna sączyć trujący jad w serca uwikłanych w nią osób. Czy matka, która poświęca życie dla córki, może liczyć na spłatę nieproszonego długu? Czy dobroczyńcy wolno stawiać twarde granice wobec kobiety potrzebującej wsparcia? Czy małżeństwo z miłości, które pozwala schorowanemu starcowi poczuć się młodo, jest na pewno uczciwym układem? Irena Krzywicka w przenikliwych nowelach uderza w społeczne konwenanse, które niejednokrotnie stanowią przykrywkę dla zupełnie przemocowych zachowań. Mimo upływu lat opowieści wytrawnej znawczyni ludzkiej psychologii nie tracą swojego wywrotowego potencjału! Pochłaniają Cię reportaże Justyny Kopińskiej? Musisz sięgnąć po tę książkę!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 150

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Irena Krzywicka

Tajemna przemoc

 

Saga

Tajemna przemoc

 

Copyright ©1947, 2025 Irena Krzywicka i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788726774320 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

DRAPIEŻNA MATKA

Antonina Rzeczycka po rozejściu się z mężem postanowiła całkowicie poświęcić się wychowaniu córki, Elżbiety. Miała wówczas lat trzydzieści. Antonina machnęła ręką na alimenty, które mąż, hulaka i karciarz, wypłacał jej bardzo nieregularnie. Nauczyła się trykotarstwa, kupiła maszynę pończoszniczą i napisała po pewnym czasie list do Rzeczyckiego, że nie życzy sobie pobierać od niego żadnych zasiłków i że córkę wychowa sama. Były mąż przyjął skwapliwie to oświadczenie i odtąd nie poświecił ani pieniędzmi, ani tym bardziej swoją obecnością. Wypadł dosłownie z życia obu kobiet jak przedmiot wyrzucony przez okno. Antonina oblała wprawdzie łzami dzień, w którym powiedziano jej, iż ożenił się powtórnie, ale ukryła te łzy jak wstydliwą tajemnicę. Postanowiła przecież, że będzie żyła odtąd dla dziecka, było by więc jej niegodne, gdyby się roztkliwiała nad sprawą przecierpianą już i przepadłą.

Elżbieta w chwili rozejścia się rodziców miała lat pięć. Było to dziecko jasnowłose, łagodne i wątłe. Najzupełniej niepodobne do matki, wysokiej, chudej, śniadej, o zaciśniętych ustach i surowym wzroku. W Antoninie Rzeczyckiej było coś onieśmielającego, toteż, mimo iż uchodziła za ładną i dzielną, mało miała przyjaciół, a mężczyźni, choć pojawiali się od czasu do czasu, rychło znikali z jej pola widzenia. Nie dopuszczała do oświadczyn albo przerywała je sucho: „Żyję tylko dla mego dziecka“ — mówiła — „i nie zamierzam dawać mu ojczyma“. „Jesteś widocznie typem matki, nie kochanki“ — wzdychały przyjaciółki i wyciągały ją na zwierzenia: ile razy się kochała, czy pożycie z mężem sprawiało jej przyjemność i czy nie ciążył jej post seksualny? Antonina nie cierpiała tego rodzaju rozmów, toteż zapewniła raz na zawsze swoje otoczenie, że kochała się tylko raz, że stosunek z mężczyzną nie wydaje jej się niczym „nadzwyczajnym“ i że żadnej tęsknoty za tego rodzaju przeżyciami nie odczuwa. Po czym już naprawdę nie było celu mówić na te tematy.

Jeżeli nie była typem kochanki, to matką istotnie była nadzwyczajną. Od otwarcia do zmrużenia powiek myślała tylko o córce. Pochylona nad maszyną trykotarską, widziała wciąż przed sobą maleńką postać, obmyślała jej sukienki i zabawy, roiła godzinami o lalce, jaką jej kupi za uciułane pieniądze i o książeczce, którą jej będzie wieczorem przed zaśnięciem czytała. Wszystko, co dotyczyło dziecka, przejmowało ją uczuciem szczęścia i entuzjazmu. Choć miała posługaczkę, wszystko dla małej przygotowywała sama. Smarowała bułeczki, skrobała kotleciki, obierała jarzynki z czułością, jakby czując, że staną się za chwilę substancją cielesną jej dziecka. Kiedy szła z Elżbietą na spacer, miała uczucie, że wszyscy się za małą oglądają. Dziecko było milutkie, więc zdarzało się to dość często. Matka spuszczała wówczas oczy, czerwieniała i rzucała bystre, błyskawiczne spojrzenie na córkę chcąc ją zobaczyć spojrzeniem tamtego człowieka i jednocześnie sprawdzić czy wszystko jest w porządku. Kiedy przegląd wypadał niepomyślnie, obciągała gorączkowo jej sukienkę, poprawiała lok, albo śliniła koniec chusteczki i zmywała jakieś niedostrzegalne sadze z policzka lub z noska małej. Elżbieta nię znosiła tych przejawów próżności matczynej, ale nie ośmielała się protestować. Po chwili bowiem twarz matki promieniała wzmożonym szczęściem, co nie uchodziło przed wzrokiem dziecka.

Antonina posuwała jak najdalej dbałość o zdrowie i higienę Elżbiety, dbałość czasem przesadną. Mała jadła, szłą do łóżeczka i siadała na nocniczku z uderzeniem właściwej godziny. Matka zajadle myła ją, czyściła jej zęby i szczotkowała włosy, na co Elżbieta reagowała nierzadko wrzaskiem i gorzkimi łzami. Ale zaraz potem następowały pieszczoty, słodkie słowa i pocałunki, od których tajało serce, a świat wydawał się bezpieczny i ciepły. Ale Antonina nie ograniczała się do dbałości o ciało córki. Przeżywała z nią razem wszystko, uczestniczyła w każdym dżiecinnym przeżyciu. Po skończonej pracy zabierała się do zabawy z dzieckiem odkładając sprzątanie i gospodarskie zajęcia na wieczór. Zresztą, ponieważ wszystko poza córką wydawało się Antoninie niezajmujące, gospodarstwo było dość zapuszczone, a ona sama zaniedbana. Tylko Elżbieta miała wciąż nowe sukienki, tylko ona lśniła czystością i wdziękiem. Matka wyglądała przy niej jak zabiedzona posługaczka.

Nie tylko jednak bawiła się z Elżbietą. Najbardziej lubiła — była bowiem kobietą inteligentną — czytać dziecku, objaśniać przeczytane, słuchać jego uwag i zapytań. Douczała się pośpiesznie wieczorami, kiedy mała poczęła dorastać, aby sprostać lawinie pytań. Antonina czytała dobrze, zwłaszcza wiersze, drzemała w niej niewyżyta recytatorka, toteż głośne czytanie przepełniało ją rozkoszą. Grzmiała, gruchała, lamentowała słodko i rytmicznie spoglądając od czasu do czasu na zasłuchaną twarzyczkę dziecka. Pławiły się obie w poezji, najpierw w dziecinnej, potem w romantycznej, wreszcie sięgnęły po poezję najnowszą. Elżbieta mogła słuchać matki godzinami i często zasypiała rozkosznie pod rytm wierszy i matczynego głosu. Kiedy chorowała, głośne czytanie przechodziło w orgię, trwało całymi dniami. Milkła maszyna pończosznicza, zakazywano wstępu rzadkim gościom, istniały tylko óne: matka i córka. To były istotnie, mimo choroby, najpiękniejsze ich chwile.

Antonina bowiem potrafiła pozyskać wzajemność swego dziecka, co, jak wiadomo, nie jest rzeczą łatwą. Dla Elżbiety matka była szczytem mądrości, dobroci i sprawiedliwości. Jej sądy były dla niej bezapelacyjne: o ludziach, o książkach, o życiu. Antonina nigdy zresztą nie narzucała ich małej, tłumaczyła jej wszystko, dyskutowała jak z równą sobie. Żądała tylko jednego: absolutnej szczerości, absolutnej prawdy. Małej zresztą nie przyszło by na myśl skłamać przed matką.

Bardzo wcześnie, kiedy Elżbieta miała zaledwie kilka lat, matka doszła do wniosku, że córka jej będzie miała talent Wahała się tylko jaki. Dziewczynka lubiła bardzo rysować kredkami i miała zręczne rączki. Z tego wynikało — że malarski. Ale znów, mając lat pięć, ułożyła dość szczególny, nie pozbawiony rytmu wiersz:

Ja się ciebie pytam, pytam,

Gdzieś podziała tytoń, tytoń!

Położyłam na półeczce,

Tam gdzie leżą rękawiczki!

Z tego by wynikało, że talent będzie poetycki. Antonina wahała się pewien czas, po czym orzekła, że Elżbieta będzie miała obydwa. Wobec tego, że od sądu matki nie było odwołania, Elżbieta przyjęła to orzeczenie jako rzecz naturalną. Od tej chwili ich współżycie duchowe jeszcze się wzmogło i przesyciło entuzjazmem. Matka poczęła oprawiać starannie wszystkie rysuneczki córki i przepisywać w wielu egzemplarzach jej utwory. Nie posiadała żadnego krytycyzmu w stosunku do utworów dziecka. Wszystko podobało się jej szalenie. Elżbieta była skromną dziewczynką, zawstydzały ją trochę zachwyty matki i w gruncie rzeczy ich nie lubiła. Cierpiała okropnie, kiedy Antonina karmiła wszystkich znajomych tymi utworami. Zdobyła się nawet na protest. Ale kiedy zobaczyła zdumioną twarz matki, kiedy poczuła jak wielką radość jej odbiera nie pozwalając na ten ekshibicjonizm (nie znając słowa, tak to właśnie odczuwała) — zgodziła się na wszystko. Po pewnym czasie, nie będąc nigdy zarozumiałą, znalazła upodobanie w pochwałach uprzejmych gości.

Zresztą jej mózg, podgrzewany nieustannie przez obcowanie wyłącznie z dorosłą osobą, użyźniany nieustanną lekturą, odizolowany od świata, wykiełkował i wybujał z ponadnormalną szybkością, niby nasienie w inspekcie. Jej wrodzone zdolności zostały pobudzone sztucznie i zmuszone niejako do owocowania grubo wcześniej, niżby to nastąpiło w normalnych warunkach. Jak na dziecko, robiła rzeczy istotnie zastanawiające. Jako dziesięcioletnia dziewczynka pisała zupełnie poprawne wiersze, przezwyciężyła Konopnicką, kropiła po raz drugi Słowackiego, a mając lat trzynaście znalazła się już w sferze wpływów Tuwima. To samo było z malarstwem. Mając lat dziewięć zilustrowała całego Don Kichota, mając lat czternaście osiągnęła zdumiewające rezultaty w maleńkich barwnych miniaturkach, przedstawiających stylizowane scenki ludowe. Uprawiała też malarstwo abstrakcyjne, jako że matka bynajmniej nie była zacofana, przeciwnie, usiłowała podążyć z duchem czasu. Antonina, która ongi miała też ambicje artystyczne, ale skończyła na trykotażach, przeżywała wraz z córką wszystkie upojenia twórcze. Obmyślała z nią razem tematy do wierszy i obrazków, pozowała jej cierpliwie nachylona nad maszyną trykotarską starając się wykonywać tylko najniezbędniejsze ruchy, kupowała zimą drogie kwiaty, kiedy dziewczyna pragnęła je malować. W szkole Elżbieta uczyła się poprawnie, lecz średnio. Każdy jednak wątpliwy stopień matka przyjmowała z ironicznym uśmiechem, z uśmiechem wyższości i politowania dla słabej inteligencji nauczyciela, który oczywiście, nie mógł się poznać na niepospolitym umyśle Elżbiety. Tłumaczyła córce, że wielcy artyści zwykle uczyli się licho i nie byli zrozumiani przez otoczenie. Mała bez trudu dała się przekonać. Usilnie pouczana przez matkę o swej wyższości, poczęła boczyć się na koleżanki, milczeć wyniośle i uśmiechać ironicznie, co wzbudziło antypatię całej klasy.

Cóż to jednak znaczyło wobec wieczorów, które spędzały razem. Elżbieta była dość wątła, więc matka kazała jej kłaść się wcześnie do łóżka, siadała przy niej, podsuwała jej słodycze, konfitury czy cukierki i reperując lub szyjąc zaczynała wielogodzinną rozmowę o wszystkim, a najwięcej o przyszłości.

— Kiedy skończysz szkołę — mówiła matka — chociaż iluż wielkich ludzi nie kończyło wcale szkół... Ale ty im możesz pokazać, że i to potrafisz! Na pewno dostaniesz jakieś stypendium. A jeżeli nie, to przecież skądś się pieniądze znajdą. W najgorszym razie będziemy oszczędzały i uzbieramy. Pojedziemy za granicę. Myślę, że do Paryża. Jak sądzisz?

— Może lepiej do Włoch — odpowiadała Elżbieta ssąc cukierek. — Albo lepiej i do Francji, i do Włoch.

— W takim razie trzeba będzie się uczyć włoskiego. Jutro kupię samouczek.

— Daj spokój, mamo, mam dużo roboty z matematyką. Jutro klasówka, nie mam pojęcia czy ją zrobię.

— Głupstwo, co to ma za znaczenie. Byleś uzyskała promocję. Artyści nigdy nie mają zdolności do matematyki. Włoski jest ważniejszy. Pomyśl, będziemy czytały Danta w oryginale.

— Już po polsku jest dosyć nudny — mruknęła Elżbieta.

— Moja córka powiada, że Dante jest nudny! Elżbieto?!

— Mamusiu, powiedz mi — zapytała dziewczynka — dlaczego ty robisz te trykotaże, zamiast znaleźć sobie jakąś pracę bardziej zajmującą. Jesteś przecież taka mądra.

Matka uśmiechnęła się i odparła bez namysłu:

— Żeby być więcej z tobą, najdroższa. Posada, jakakolwiek by ona była, trzymałaby mnie poza domem. Nie mogłabym się zająć tobą rano, przed pójściem do szkoły i potem wracałabym później do ciebie. Wszystko, có wiem, co umiem, musi być tylko dla ciebie. Tylko twoje życie jest ważne. Moje się nie liczy. Ty będziesz wielką artystką, a ja ci to muszę ułatwić. Trykotażami zarabiam zresztą lepiej niż na posadzie. Jestem może inteligentna, ale nic specjalnego nie umiem. Byłabym może i ja czymś, gdybym miała taką matkę, jaką ja jestem dla ciebie. Ale moja matka nie rozumiała, na czym właściwie jej obowiązki polegały. Matka powinna zupełnie zatracić się w dziecku, żyć tylko dla niego, być wszystkim, wszystkim dla niego, jak i ono jest dla niej wszystkim.

Słysząc takie słowa Elżbieta odczuwała wielką błogość, ale zarazem pewien lęk, którego nie umiała sobie wytłumaczyć. To całkowite oddanie matki wydawało, jej się czymś wspaniałym, ale czasem zaczynała wątpić. Nie o matce, o sobie.

— A co będzie, mamusiu — zapytała kiedyś nieśmiało — jeżeli ja nie będę wielką artystką? Jeżeli nie będę miała dużego talentu?

Matka krzyknęła prawie na nią:

— Nie wolno ci tak mówić! Skąd ci takie rzeczy przychodzą do głowy? Można być skromnym, ale nie do tego stopnia. Wiesz dobrze o tym, że masz talent. Biedziński, ten malarz, sam to powiedział. I w twoim wieku, w twoim wieku już ci wydrukowano wiersz! To cię powinno przekonać, jeżeli ci słowa własnej matki nie wystarczają. Zaczynasz zdaje się uważać, że ja cię nie znam.

— Nie. Skądże, mamusiu — wyszeptała spłoszona Elżbieta.

Takie nagłe wybuchy matki przerażały ją nieco. Matka była najlepsza, najsłodsza, kiedy wszystko szło po jej myśli, ale stawała się niemal groźna, gdy coś ją uraziło. Bywała też ironiczna i jadowita, kiedy w najmniejszej choćby sprawie nie spotykała w oczach córki zwykłego wyrazu zachwytu. Uwielbiając — chciała być uwiolbianą. Córka jej miała być wielkim człowiekiem. Ale ona miała byc niepospolitą matką wielkiego człowieka — tą, która sama nie błyszcząc żadnym specjalnym talentem, przekazuje talent. W tym okresie życia zdziwiłaby się nieomal, gdyby jej ktoś przypomniał, że ojciec dął również swoje własne cechy dziecku. Uważała je za swoje, wyłącznie swoje i jeżeli nie głośno, aby się nie ośmieszać, to w głębi duszy uważała, że udział męża w stworzeniu Elżbiety był żaden, że tylko ona tu jest autorką. Córka była nie tylko jej dzieckiem, była jej dziełem. Nie tylko ją urodziła, ale tworzyłaz z dnia na dzień. Otrzymawszy szlachetny materiał w swoje ręce, starała się ulepić z niego doskonały kształt. Jaki ma być ten kształt, postanowiła z góry i nie przyszło jej na myśl sprawdzić, w jakiej mierze przystaje on do córki. Była pewna, że się nie myliła: Elżbieta naprawdę była niezwykle uzdolniona, wszyscy znajomi dziwili się — i słusznie — jej dziecięcej twórczości.

Elżbieta byłą wątła i zagrożona gruźlicą. Był to stan wymarzony, w pewnej mierze, dla nazbyt namiętnie kochającej matki. Nie stwarzając atmosfery prawdziwego niebezpieczeństwa dawał jej jeszcze jedną okazję do przesadnej dbałości i do ciągłego wtrącania się w każdym momencie życia dziecka. „Nie biegaj!“ — wołała — „nie męcz się“, „nie baw się z dziećmi“, „nie przezięb się“, „nie idź na wycieczkę, to nie dla ciebie“, „nie tańcz“. Ciągłe zakazy, które nieznośnie ciążyły Elżbiecie, wynikały z troski o jej zdrowie i dziewczynka musiała uznać ich słuszność, nawet, kiedy w głębi duszy przypisywała je dokuczliwości matki. Te zakazy jednak podobały się Antoninie jeszcze z innych względów, nie tylko zdrowotnych. Izolowały małą od innych dzieci. Podobnie jak choroby, a może jeszcze więcej bała się ludzi, całego obcego świata, który mógłby zabrać jej dziecko. Choćby tylko częściowo, tylko na chwilę.

Z biegiem lat ten lęk rósł. Jasne było bowiem, że w miarę dorastania Elżbiety świat zacznie wyciągać po nią głodne macki. Najpierw była to koleżanka szkolna, która zaczęła Elżbietę zapraszać do siebie. Już godziny, które Elżbieta spędzała w szkole, były dla Antoniny dość ciężkie. Chwile, kiedy szła do przyjaciółki, wydawały się matce nie do zniesienia. Jak to, po to tyle starań, tyle wyrzeczeń się, żeby teraz lada smarkata miała ją pozbawiać obecności dziecka? Najgorsze zaś było to, że Elżbieta, pomimo swych wyniosłych tonów, stęskniona za rówieśnicami, z entuzjazmem powitała tę nową przyjaźń. Nie dość, że aż nazbyt często biegała do Marty, jeszcze po powrocie zanudzała matkę jej osobą. Antonina bezradna wobec tej nowej istoty, która wtargnęła do ich życia, bała się spłoszyć córkę nieostrożnym słowem, bała się, że jeżeli okaże jej swe niezadowolenie — mała wybierze tamtą. Obrała więc inną drogę. Zaczęła Martę usilnie zapraszać do sielbie, karmić ją cukierkami i ciastkami kiedy przychodziła, niemal jej schlebiać. Przynajmniej miała wtedy Elżbietę przy sobie. Mogła obserwować obie dziewczynki, mogła odparować ciosy, które jej groziły od tamtej.

— Nie, Elżbietko — mówiła do córki — nie możesz ciągle biegać do Marty. Jej ojciec zajmuje duże stanowisko. Będzie wyglądało, że się im podlizujesz. Bądź trudna, każ się prosić, nie leć na pierwsze skinienie. Zresztą, czy wam nie lepiej u nas? Masz wtedy od razu i mnie, i ją. I ja bym też chciała się zaprzyjaźnić z twoją małą przyjaciółką. Jeżeli ty ją lubisz i ja ją powinnam polubić.

— Tak, mamusiu, naturalnie, mamusiu — odpowiadała Elżbieta i posłusznie zapraszała Martę do siebie. Ale, dziwna rzecz, to, co powinno było być największą radością: obecność matki i przyjaciółki równocześnie, to jakoś nie wychodziło. Marta była dziwnie skrępowana wobec ciągle obserwujących ją oczu pani Rzeczyckiej, w których instynktownie nie czuła przyjaźni. A co gorsza Elżbieta też nie czuła się swobodnie. Bała się śmiać długo i niemądrze z przyjaciółką, bo nigdy nie robiła tego z matką, bała się okazać dziewczynce trochę czułości, bo instynktownie wiedziała, że matce będzie to niemiłe. I wreszcie bała się nieświadomie rozmowy, która następowała nieuchronnie po wizytach Marty:

— Wiesz — mówiła wtedy matka siadając jak zwykle przy łóżku Elżbiety, chrupiącej cukierki. Nadchodziła godzina wieczorna, najmilsza ze wszystkich, ale teraz Elżbieta wyczekiwała jej z niechęcią. — Wiesz, obserwowałam twoją Martusię. To bardzo miła dziewczynka, dobrze wychowana i wcale niebrzydka.

— Mamusiu, Marta uchodzi za najładniejszą w klasie — wołała z pensjonarskim entuzjazmem Elżbieta.

— Nie przesadzaj, najdroższa. Jest zaledwie przystojna. Ma niezbyt mądry wyraz twarzy. To nie jej wina naturalnie. I te włosy. Nie wiadomo, co to za kolor. Oddam dziesięć takich piękności za twoje oczy, twoje spojrzenie. Ale ostatecznie, to nieważne. Tylko widzisz czy ona jest aby szczera? Mnie się wydaje obłudna.

— Ależ, mamusiu, skądże — odpowiadała z przykrością Elżbieta.

— Wierz memu doświadczeniu, moje dziecko. Ten jej ciągły uśmiech nie budzi mego zaufania. No i jako inteligencja, sama rozumiesz, że to zupełne zero. Z tego już chyba zdajesz sobie sprawę. Przyjaźń z nią może cię tylko obniżyć. Czy naprawdę rozmowa z Martą wydaje ci się zajmującą.

— Mamusiu, to moja najlepsza przyjaciółka — odpowiadała ze łzami w głosie Elżbieta.

Antonina czuła, że zraniła córkę i wpadała w chwilowy popłoch.

— Ależ, moja droga, ja nic złego przecież nie mówię. Ona może nie być zbyt mądra, ale mieć najlepsze serce. Tego co prawda też nie jestem pewna. Ale ty za to masz takie dobre, szlachetne serduszko, że zawsze wszystkich widzisz w najlepszym świetle. To dobrze, Elżbietko, to bardzo ładnie. Tylko nie chciałabym, żebyś była zbyt łatwowierna. Ale Marta bardzo mi się podoba, naprawdę bardzo.

Następiła chwila milczenia, po czym Antonina roześmiała się nagle:

— Gdyby nie ten jej chód. Czyś ty zauważyła, jak ona chodzi? Jak kura. Wysuwa naprzód szyję i podskakuje. Ot tak!

A że miała duże zdolności naśladowcze, przemaszerowała przez pokój podskakując tak zabawnie, że obie z córką poczęły pokładać się ze śmiechu.

Takich rozmów nie tylko o Marcie, ale o każdym znajomym było więcej, i Elżbieta, wierząca ślepo matce, zaczęła tracić chęć do ludzi, zaczęła widzieć z zatrważającą jasnością ich śmiesznostki i przywary, nie ufać nikomu i czuć się nieskończenie wyższą od innych. Nie pokłóciła się z Martą, ale przyjaźń ich jakoś zgasła i zwiędła, nie podsycana ufnością i szczerością, niezbędną każdemu uczuciu. Elżbieta coraz bardziej kochała matkę. Uważała ją, jak i siebie, za istotę wybraną i nieraz z najwyższym przerażeniem myślała, co ona pocznie, kiedy matki zabraknie, jak będze przeraźliwie bezradna i samotna. Ich miłość wzajemna była tak wyłączna, że odsuwały się od wszystkich innych przywiązań, ochłodziły nawet stosunki z Różą, niezamężną siostrą Antoniny, do której były w zasadzie bardzo przywiązane. Ale Róża, dzielna i energiczna kobieta, kierowniczka szkoły, krytykowała je bezlitośnie.

— Cóż to ża towarzystwo wzajemnej adoracji — wołała głośno umacniając okulary na nosie i rozsadzając ściany cichego mieszkanka swym donośnym głosem. — Przestańcie marynować się we własnym sosie. Na świecie istnieje coś więcej poza wami dwiema. Antośka, odetnij wreszcie tę pępowinę, na której wciąż wisi Elżbieta. Zrobisz z niej potwora. Czy ona nie ma żadnych koleżanek, przyjaciółek?

— Żadna z nich jej nie dorasta — tłumaczyła rozdrażniona Antonina.

— To ci się tylko tak zdaje. Albo ty znasz kogokolwiek poza Elżbietą, czy masz jakie kryteria porównawcze? Rzuć wreszcie te trykotaże! Z twoją inteligencją możesz robić coś bardziej zajmującego. A tak, pleśniejesz zupełnie. Odchodzisz od życia i za parę lat będziesz cudaczną staruchą, z której własna córka śmiać się będzie. Elżbieta kończy szkoły. Daj jej odetchnąć od swojej osoby. Znajdź sobie trochę innej treści w życiu. I pozwól jej żyć po swojemu.

Trudno było pogodzić się z podobnymi słowami, toteż Antonina zalewała się łzami albo wybuchała pasją.

— Wszystkie twoje nauki moralne może miałyby sens w zastosowaniu do dziecka przeciętnego. Ale tak, jak żona wielkiego człowieka ma pewne posłannictwo do spełnienia, tak samo i matka. Moim obowiązkiem jest żyć tylko dla Elżbiety. I jedyną moją nagrodą jest to, że za życie, pełne poświęceń, mam miłość dziecka.

— Strzeż się, — odpowiadała Róża, — nie obciążaj za bardzo Elżbiety. Nie ma cięższego rachunku do zapłacenia niż rachunek z poświęceń, które w dodatku są najczęściej niepotrzebne.

Kilka takich rozmów poróżniło wreszcie obie siostry, ale zostawiło osad pewnych skrupułów w Antoninie, która wreszcie poczęła namawiać córkę, aby nie żyła w takim odosobnieniu, aby spotykała się z młodzieżą i żyła bardziej czynnym życiem. Zbiegło się to zresztą z maturą Elżbiety i zapisaniem się jej do Akademii Sztuk Pięknych. Był to najcięższy rok w życiu Antoniny, cięższy niż ten, kiedy rozeszła się z mężem, cięższy bodaj nawet od okresu choroby Elżbiety, kiedy dziewczynka była bliska śmierci. Pępowina duchowa, jak to nazywała Róża, zaczęła się nadrywać i każde szarpnięcie wywoływało, w matce ból nie do zniesienia.

Przede wszystkim Akademia zajmowała, dziewczynie o wiele więcej czasu niż gimnazjum. Antonina już nie tylko dniami, ale wieczorami często przesiadywała sama. Elżbietę pochłonął wir wykładów, wystaw, spacerów z kolegami przy księżycu, dysput młodzieńczych. Przemiana nastąpiła nagle. Wyniosła, trochę senna, małomówna dziewczyna, przeobraziła się w ciągu kilku tygodni zetknąwszy się ze swobodną, trochę rozhukaną młodzieżą, poznawszy pierwszych młodych mężczyzn w swoim życiu. Buchnęła z niej niespodziewana wesołość, wyzwoliła się potrzeba ruchu, bezładnej rozmowy, nawet pewnego zamętu. Elżbieta — cudowne dziecko, Elżbieta — wyniośle zamyślona, Elżbieta — spędzająca całe dnie nad obrazkiem czy wierszem, upodobniła się w zdumiewający sposób do innych młodych dziewcząt, krzykliwych, chichoczących, podnieconych nie wiadomo z jakiego powodu. Antonina nie poznawała córki. Martwiła się, gorszyła, zaczęła wreszcie traktować te objawy jak pewnego rodzaju chorobę. Należało mieć cierpliwość i przeczekać. To musiał być tylko okres przejściowy.

Gdybyż tylko nie tracić kontaktu. Wieczorne rozmowy w łóżku. Tak, ale Elżbieta słuchała słów matki najwyraźniej myśląc o czym innym albo była śpiąca. I coraz częściej miseczka ze słodyczami stała na nocnym stoliku nietknięta, a matce głowa opadała na piersi w nagłej drzemce, bo dziewczyna coraz częściej spędzała wieczory poza domem. Zegar wydzwaniał godziny, Antonina budziła się z biciem serca, w pokoju robiło się coraz chłodniej. Elżbieta nie wracała.

To było niedopuszczalne. Matka poczęła sobie robić wyrzuty, że się starzeje, że nie bierze dostatecznego udziału w życiu córki, że to już nie jest potulne dziecko, wracające posłusznie ze szkoły do domu, ale dorosła dziewczyna, na którą czyhają różne, niesprecyzowane bliżej niebezpieczeństwa. Należało działać. Tak, jeżeli nie chce na zawsze wypaść z życia Elżbiety, musi jej towarzyszyc wszędzie.

Tak więc w dżdżyste popołudnia listopadowe poczęła wyczekiwać przed Akademią na córkę. Wiatr siekł, na Wybrzeżu Kościuszkowskim było pusto, mrożące uczucie samotności, niepotrzebności, przejmowało ją drobnym dreszczem. Otwierały się drzwi uczelni, wybiegała roześmiana Elżbieta z gromadą młodzieży. Spostrzegała matkę i milkła. Nie wiedziała dlaczego, bo wciąż ją kochała i zawsze rada była ją widzieć. Czegoś się wstydziła, czy kolegów przed matką, czy matki przed kolegami. Nie lubiła łączyc tych dwóch światów. Ale nie było rady. Żal jej było matki przemokniętej a uśmiechającej się do tej całej gromady, która była jej obca i — Elżbieta czuła to instynktownie — wroga. Przedstawiała matce kolegów i koleżanki, i szli razem. Rozmowa się nie kleiła. Dla tych młodych Antonina była niezajmującą, natrętną, starszą panią, dla niej stanowili oni tylko i wyłącznie gromadę dzikusów, którzy pochłoną jej córkę. Ale nie zamierzała im ustąpić placu. Nie mogąc ich usunąć zamierzała trwać. Jakżeż mogła nagle wyrzec się tego, co było treścią najgłębszą jej życia.

Chodziła z Elżbietą na wszystkie zebrania studenckie, na zabawy i dyskusje. Usiłowała zaskarbić sobie sympatię tej młodzieży, ale zbywano ją czymkolwiek. Poczęła więc płacić za nich w kawiarniach i zapraszać do domu, ale połączone to było ze zbyt wielkimi kosztami. Usiłowała więc wypróbowanym sposobem zniechęcać Elżbietę do kolegów, co zawsze jeszcze dawało pewne rezultaty. Poczęła ją więc zniechęcać do samej uczelni.