Tajemniczy włóczęga - Edgar Wallace - E-Book

Tajemniczy włóczęga E-Book

Edgar Wallace

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

October Jones to zbuntowana młoda kobieta, po śmierci ojca oddana na wychowanie wujowi. Zgodnie z testamentem w dniu 21. urodzin powinna wyjść za mąż - tylko wówczas jej opiekun dostanie swoją część spadku. Krnąbrna dziewczyna, postawiona pod ścianą, wygarnia swojemu narzeczonemu, że wszyscy faceci są nic nie warci i równie dobrze mogłaby wyjść za przypadkowego włóczęgę. Urażony mężczyzna postanawia zemścić się na wybrance - niefrasobliwe słowa dziewczyny staną się rzeczywistością. W 1936 r. powieść została zekranizowana jako komedia kryminalna "Strangers on Honeymoon" w reżyserii Alberta de Courville'a.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 194

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Edgar Wallace

Tajemniczy włóczęga

Tłumaczenie Anonymous

Saga

Tajemniczy włóczęga

 

Tłumaczenie Anonymous

 

Tytuł oryginału The Northing Tramp

 

Język oryginału angielski

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 1926, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728334317 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Mniej malowniczy, niż bywają niekiedy włóczędzy, zdawał się być natomiast z gatunku niebezpiecznych, gdy tak stał w lesie, bawiąc się nowiutkim rewolwerem automatycznym. Rzucał go w górę, chwytał w powietrzu, znów podrzucał, ważył na palcu wskazującym, to znów przesuwał w obu dłoniach, kierując lufą ku ziemi. Skoro znużyła go ta zabawa, wsunął pistolet do kieszeni podartych spodni, lecz nie na długo, bo po chwili wyjął go znów i rozpoczął na nowo igrać z nim, jak z cackiem kosztownem, od którego oderwać nie mógł oczu ani rąk.

— To niemożliwe! — mruknął parę razy do siebie, oddając się tym ewolucjom — to niemożliwe.

Był on niewątpliwie angielskim obdartusem, lecz co mógł robić angielski obdartus w miasteczku Littlebourg, w samym środku Stanu Nowojorskiego. Fakt ten domagał się wyjaśnień, których nikt narazie nie mógł udzielić. Człowiek ten w każdym razie nie miał w sobie nic sympatycznego na sposób nawet w jaki bywają sympatyczni niekiedy włóczędzy. Twarz miał opryszczoną, obrzmiałą, oko podbite, pięścią prawdopodobnie jakiegoś drugiego włóczęgi zbudzonego nie w porę. Mógł wprawdzie usprawiedliwić to opuchnięcie twarzy, rzekomą nieświadomością niebezpiecznych właściwości sumaku 1  ), lecz że nikt go o to nie pytał, więc i nie dawał wyjaśnień. Strój jego odpowiadał powierzchowności. Koszula straszliwie zasmolona nie miała kołnierzyka; łachman służący mu za kurtkę, posiadał dwie dziury w miejsce kieszeni. Na głowie miał stary kapelusz w kształcie melona, okrutnie pogięty, o skrzydłach ogryzionych przez szczury. Rewolwer wypadł mu nagle z rąk, uderzając z całym impetem o wielki palec jego stopy, wyłażący z buta, pomiędzy podeszwą a wierzchem. Syknął z bólu, pocierając stłuczony członek.

W tej chwili nowa osoba weszła do lasu.. Robin, bo tak się zwał obdartus, schował szybko pistolet do kieszeni spodni i wycofał się ze ścieżki w gąszcz, gdzie przykucnął pod drzewem. Ujrzał wtedy przez liście młodą dziewczynę, ładną, szczupłą i bardzo zgrabną.

„Jakaś miejscowa arystokratka“, pomyślał Robin.

Miała na sobie suknię jedwabną w paski, a w ręku trzymała laseczkę, którą posługiwała się bardzo zręcznie. Zatrzymała się prawie naprzeciw włóczęgi i zapaliła papierosa. Dla pozy, czy z upodobania? — zapytał siebie Robin. Nieopodal o jakie sto metrów stąd, ścieżka leśna łączyła się z szeroką ulicą miejską, zabudowaną dwoma rzędami wysokich domów, gdzie mieszkali z pewnością ludzie, skłonni gorszyć się widokiem młodej panny, palącej papierosa na ulicy.

Patrząc na skrzywioną minkę, z jaką dziewczyna oglądała cienki zwitek tytoniu, z którego dobywała się cienka niteczka dymu, musiał mniemać, że czyni to dla parady. Panienka jednak pociągnęła parę razy silniej, aż do pełnego rozzarzenia papierosa i odeszła. Uczuł do niej sympatję, jaką żywił wogóle do ludzi, którzy budzili zgorszenie w swoich bliźnich. On sam przecie tyle w życiu wywołał zgorszeń, a nie był bynajmniej na drodze skruchy. Ostrożnie wysunął się znów na ścieżkę. Czy zaczekać aż się całkiem ściemni, czy też odrazu przejść przez miasto? Musiała być jakaś droga na północ od młynów, lub też droga biegnąca na południe w pobliżu fabryki. A może przejść poprostu bezczelnie główną ulicę, ryzykując zaczepkę ze strony jakiegoś zbyt żarliwego żandarma, co spowodować może wygonienie go z miasta. Lecz nie; po krótkim namyśle zdecydował się na pierwszy plan. Spacer po głównej ulicy był zbyt niebezpieczny. Mógłby tam spotkać Rudobrodego lub małego tłustego człowieka, który biega tak zdumiewająco szybko i tak zdumiewająco zręcznie rzuca nożem.

Tymczasem nowy przechodzeń ukazał się na ścieżce, a szedł tak cicho na swych gumowych podeszwach, że Robin wprzód go dostrzegł, nim usłyszał jego kroki. Był to szczupły młodzian, odziany z niezwykłym wykwintem. Na głowie miał kapelusz z cienkiej słomki, opasany kolorową wstążką, naciśnięty zuchwale na prawe oko. Klamra od paska, który obciskał jego cienką, jak osa talję i przytrzymywał jego świetnie zaprasowane spodnie, była szczerozłota, koszula wspaniale zahaftowana. Wyglądał słowem, jak świeżo zdjęty z reklamowej ryciny popularnego „magazine“. Skoro zoczył łachmaniarza, siedzącego przy drodze, usta jego, które miał dość duże, sfałdowały się.

— Hallo!

— Lo! — odpowiedział obdartus.

— Daleko idziecie?

— Nie bardzo, prawdopodobnie do Kanady; wsiądę na statek w Ogdensburgu.

— A! doprawdy; a czy macie paszport i wszystko co trzeba.

Żart ten nie wywarł najmniejszego wrażenia na włóczędze.

— Przejdę, jak to mówią „na gębę“— odrzekł.

Młodzieniec zachichotał ze zrozumieniem i podał nędzarzowi srebrną papierośnicę, chcąc go poczęstować papierosem; zorjentował się jednak szybko, cofnąwszy papierośnicę i sam wyjął z niej papierosa, którego wręczył włóczędze. Robin rozumiał o co chodzi, że niby ręce ma niezbyt czyste. Przyjął papierosa, a dobywszy zapałki z poza podszewki kapelusza, zapalił i zaciągnął się z rozkoszą.

— Chcecie do Kanady? — zaczął elegant, to nie łatwo; żandarmi kanadyjscy wściekle zachłanni. Miałem znajomego, który przemycał alkohol, lecz musiał zaniechać, tak teraz srogo strzegą.

Lubował się sam swą łaskawością i tą poufałą kamraderją z prawdopodobnym kryminałistą. To świadczyło o jego szerokich poglądach. Nieraz już wdawał się w rozmowy z takimi obieżyświatami i nauczył się od nich masę rzeczy. Jedynie młodzian tak wytworny, jak on — mógł sobie pozwolić bez uchybienia na poufałość z prostakami. Niekoniecznie trzeba być wulgarnym, by rozmawiać z wulgarnym osobnikiem. Wyłożył ten punkt widzenia przygodnemu znajomemu.

— U nas starzy ludzie mają takie ciasne zaśniedziałe pojęcia; nie rozumieją nas młodych. A młode panny? Gimnazja przewracają im w głowach, nabierają uroszczeń. Nikt nie jest dla nich dość dobry, trzeba im Europy, a Europa goni tylko za ich złotem. Ja też mówię im: „Poznajcie wprzód Amerykę“.

Robin włóczęga puścił chmurę dymu aż po szczyt wysokiej sosny.

— Ktoś już powiedział to przed panem; tak mi się widzi.

Młodzieniec zwał się Samuel Wasser; ojciec jego był właścicielem największego magazynu w Littleburgu. Samuel wygłaszał mniemanie, że każdy człowiek żyć musi własnem życiem i usiłować stwierdzić, że młodzież nowoczesna nie ma nic wspólnego z zacofanemi pojęciami starszych pokoleń, które się już całkiem przeżyły.

— Zarobiłem siedem tysięcy dolarów przez jeden rok — rzekł chełpliwie. Wszedłem we spółkę z całą bandą energicznych działaczy zeszłej jesieni. A tylko policja kanadyjska jest zbyt gorliwa, a i Związkowa niemniej. Mimo to, siedem tysięcy dolarów, to nie fraszka.

Był jeszcze tak młody, że sprawiało mu dużą radość chełpienie się swem uzdolnieniem i talentami. Zadzwonił kluczykami, które miał w kieszeni, poprawił barwną krawatkę i obrzucił spojrzeniem, wyrażającem pogardę główną ulicą Littleburgu, poczem zapytał:

— Czy nie przechodziła tędy młoda osoba, w sukni paskowanej?

Robin skinął twierdząco głową.

— Żenię się dzisiejszego wieczora — oznajmił Samuel Wasser. Zmuszają mnie do zrobienia tego głupstwa; wszyscy się na mnie spiknęli, ojciec, wuj tak, że się nie mogę wycofać. A przecież człowiek młody powinien wprzód poznać życie; nie jestem naiwnym głupcem, co leci na każdą spódniczkę; mam wykształcenie, tak, i wiem, że są rzeczy inne, świat szerszy. Mówiąc to zakreślił rękami znaczące koła. — Słowem rozumiecie?

Robin rozumiał.

— Może to śmieszne, że mówię wam o tem, ale bo wy jesteście ze świata. Ludzie gardzą wami, a przecież wy widzicie wiele rzeczy, żyjecie wśród szerokich przestrzeni stworzonych przez Boga, gdzie ludzie są naprawdę ludźmi.

Robin dawno już nie postawił stopy w kinematografie, ale pamięć miał doskonałą i pamiętał podobnie brzmiący napis filmowy.

— Macie jeszcze jednego papierosa, albo dwa, a ja już idę.

Robin odprowadził wzrokiem rzeźką sylwetkę mimowolnego kandydata do małżeństwa i żałował, że nie poprosił go o dolara. Spojrzał później na zachód i dojrzał ponad lekką mgłą, przysłaniającą horyzont, skupienie chmur, mieszczące w sobie zapowiedź burzy.

— Burza nadchodzi — rzekł radośnie.

Rudobrody nie lubi deszczu, a mały człowiek, który rzuca nożami, niecierpi burzy.

II.

Pan Pfejfer był to duży, krzepki mężczyzna, obdarzony wybitnym zmysłem humoru. Odkąd jednak został notarjuszem, znalazł się w środowisku ludzi, którzy posiadali jeden uznany urzędowo żart publiczny, wygłaszany na zebraniach fermerów i drugi również opatentowany żart prywatny, cokolwiek drastyczny, wypowiadany w zadymionej atmosferze kawalerskich zebrań, gdzie od lat całych wzniecał konwulsyjne wybuchy śmiechu wśród wielu pokoleń ubawionych słuchaczy. Wobec tego indywidualny dowcip pana Pfejfera tkwił niejako zahamowany poza niewzruszoną maską jego rumianej twarzy. Mógłby naprzykład w tej chwili — wypełnić swe notarjalne biurko, echem dźwięcznego śmiechu, lecz nie uczynił tego i zachował twarz uroczystą, ponieważ osobnik siedzący naprzeciw niego, po drugiej stronie stołu zawalonego papierami, był ważną figurą, piastującą godność sędziego pokoju i prezesa związku miejscowych fermerów.

— Powiedz mi pan jasno, panie Pfejfer — mówił Andrzej Elmer, którego gruby głos brzmiał akcentem żywego wzruszenia. Więc nie dostanę tych pieniędzy, jeśli Oktobra nie wyjdzie zamąż w dniu dwudziestej pierwszej rocżnicy swych urodzin.

Pan Pfejfer skinął poważnie głową.

— Tak stoi w testamencie — rzekł, rozkładając tłustemi palcami pisany na maszynie dokument.

„Szwagrowi memu dwadzieścia tysięcy dolarów, a resztę mego mienia córce mojej Oktobrze Jones, w razie jeśli Oktobra wyjdzie zamąż przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia lub w dwudziestą pierwszą rocznicę swych urodzin“.

Andrzej Elmer podrapał się nerwowo w głowę.

— To ten notarjusz w Ogdenburgu tak to wypisał. Słowem dostanę dwadzieścia tysięcy dolarów, tak czy inaczej; a gdy Oktobra wyjdzie zamąż...

— Lecz któż jest właściwie odpowiedzialny za ten ciekawy testament.

Andrzej Elmer poruszył się niepewnie w krześle.

— To właściwie mój pomysł, Jenny spuszczała się całkiem na mnie w majątkowych sprawach.

Elmer był wysokim, chudym człowiekiem, o chudej kanciastej twarzy. Usta jego poruszały się ustawicznie, nie wydając głosu, jakby prowadził z sobą długie milczące rozmowy. W tej chwili górna jego warga podnosiła się i opadała tak szybko, że było to wysoce komicznem.

— Nie było żadnej racji do pisania takiego testamentu; pieniądze Jenny były wypożyczone na hipotekę i teraz właśnie przypada termin. Dyrektor banku w Ogdensburgu ułożył tak umyślnie, abym nie mógł dotknąć tych pieniędzy, przed zamężciem Oktobry. Co się tyczy reszty...

— Czy jest jaka reszta, panie Elmer?

Była pewna oschłość w tonie notarjusza, gdy zadał to pytanie; lecz Elmer nie zauważył w tem nic obrażającego.

— Dlaczegóżby nie? niewiele coprawda, lecz przecie Oktobra znajdzie zawsze kąt rodzinny, przy mnie i pani Elmer. Sam Bóg rozkazał przytulać sieroty. Przyczyniła nam wprawdzie niemało wydatków, szkoły, suknie, a teraz to wesele .Musiałem to wszystko wziąć w rachubę przy układaniu testamentu.

Pan Pfejfer odetchnął głęboko.

— Pański legat jest niepewny, jak również dziedzictwo Oktobry; a kiedyż ślub?

Na te słowa jakaś myśl jasna, niby promyk wiosenny, rozpogodziła kanciaste rysy pana Elmer.

— Dziś wieczór; dlatego właśnie przyjechałem do pana, pani Elmer mi to doradziła. „Za dolara“ mówi, notarjusz ci powie, co i jak — i będziesz raz wiedział, czego się trzymać. Ładniebym wyglądał, gdyby po ślubie Oktobry okazał się jakiś kruczek w testamencie.

— Oktobra ma poślubić Sama Wasser?

Pan Elmer skinął głową, a oczy jego pobiegły ku oknu, przez które widzieć mógł wózek swój dwukołowy i chudą jak szkielet szkapę, która go tu przywiozła. Szkieletowate to bydlę pożerało chciwie siano naładowane na wozie drabiniastym, ustawionym niebacznie przed jego pyskiem.

— Tak! Sam jest dzielny chłopak — rzekł Elmer. Żuł jakiś czas w milczeniu, poczem znów zaczął:

— Oktobra jest trochę narwana, nie co się tyczy Sama, ale tak wogóle. Uparta jak stara mulica, czasem poprostu zwarjowana. Wystaw pan sobie, potrafi bo skoczyć na obmurowanie studni i krzyczeć: „Skoro mnie tkniecie, rzucam się w wodę“. Zepsute jest to młode pokolenie przez wychowanie. Mój ojciec batożył nas bez różnicy, chłopców i dziewczęta. Powiedz pan sam, jestem czy nie jestem jej opiekunem? Pani Elmer nawet przyznaje, że Oktobrze przydałaby się rózga, lecz jakże tu oćwiczyć dziewczynę, która skacze na studnię i wrzeszczy: „jeśli mnie tkniesz, skoczę do środka!“ Przecież to byłoby samobójstwo, najgorszy występek, o którym nawet mówić jest zbrodnią; jest to przecież jak gdyby wyzwanie rzucone Opatrzności. Taką jest Oktobra. Zrobi każdą rzecz, lecz tylko tak, jak sobie sama umyśliła. Sam jest porządny, dobry chłopak. Stary Wasser ma prócz sklepu, parcelę budowlaną i dwa domy czynszowe w Ogdenburgu, a Samuel ma też trochę grosza. Nie mówię, żebym pochwalał zarobki osiągane kosztem zbydlęcenia ludzkości, jakie sprowadza przemycana wódka, lecz pieniądz sam w sobie jest dobrą rzeczą.

Notarjusz poddał milczącej analizie tę pobieżną charakterystykę, ujemnych cech Oktobry i cnót Samuela i wysnuł z niej wnioski, nie całkiem pomyślne dla zamierzonego związku.

— Tak panie! — ciągnął dalej pan Elmer. — Oktobra twarda jest jak krzemień i na serce jej nigdy nie spłynął strumień łaski, choć Bóg jeden wie, ileśmy modłów odprawili, aby Niebo zmieniło jej zły charakter, nie mówiąc już że wielebny pastor Stewens słał za nią osobne modły. Nic nie pomogło; ale bo też szatański duch przenika te dzisiejsze szkoły.

Nastało milczenie; pan Elmer żuł zawzięcie, a z ruchu jego warg przenikliwy pan Pfejfer wyczytał słowa: „Oktobra“, ciężki kłopot pieniądze“. Lecz wnet pan Elmer powrócił do mowy dostępnej uszom.

— Z Oktobrą, widzi pan, nigdy niewiadomo. Możesz jej pan naprzykład powiedzieć: Oktobro, dziś będzie na obiad pasztet z drobiu, ona mówi „dobrze“, a potem gdy jej podadzą przy obiedzie to danie, ona wtedy: „Dziękuję, nie jadam pasztetu z drobiu“. I tak we wszystkiem. Nigdy z nią niewiadomo, póki się jej nie poda pasztetu na półmisku.

Pan Elmer popadł znów w przeżuwające milczenie; myśl jego powracała widocznie do testamentu. Z ruchu warg jego pan Pfejfer wyczytał słowa: „Renta“, „piekielny charakter“ i tem podobne słowa.

— Zawiele sobie pozwala; choćby to chodzenie z papierosem w ustach po Main Street, mimo, że prosiłem ją tyle razy, a i pani Elmer zaklinała ją, nieledwie na klęczkach. Jednak dziś znów to zrobiła.

— Jaka w tem była myśl? — pozwolił sobie zapytać pan Pfejfer. — Chcę mówić o testamencie. Dlaczego tylko reszta? dlaczego „małżeństwo?“, dlaczego „przed dwudziestym pierwszym rokiem“.

Pan Elmer spojrzał na niego z urazą.

— Jenny wierzyła, że wczesne małżeństwo jest dla dziewczyny dobrą rzeczą. A psalmista mówi...

— Tak, tak! — przerwał trochę niecierpliwie pan Pfejfer — wszyscy wiemy, co psalmista mówi; lecz zdaniem mojem, król Dawid nigdy się nie nadawał na wychowawcę w szkółce niedzielnej. Zamiary pani Jones dla córki byłyby zrozumiałe, gdyby nie te zastrzeżenia. Wygląda to trochę na odszkodowanie dla pana za odebranie mu opieki nad Oktobrą.

Przenikliwe oczy notarjusza spojrzały w twarz pana Elmera, lecz ten godny i sumienny człowiek wolał odwrócić oczy w stronę okna. Jeśli zrozumiał propozycję, nie przyjął jej.

— Wygląda to — ciągnął dalej pan Pfejfer, jakby ten humbug z resztą mienia, które właściwie nie istnieje, było przynętą dla ewentualnego aspiranta do ręki panny Jones. „Resztę mego mienia“, to brzmi bardzo wspaniale, lecz o ile wiem panie Elmer, reszta ta składa się z dziesięciu morgów bagna i lichej chałupy, w której żaden żywy człowiek nie chciałby zamieszkać. Słowem warte to najwyżej 500 dolarów. Rzekłszy to przechylił głowę na bok i spojrzał pytająco.

— Dwa tysiące pięćset dolarów — mruknął pan Elmer; — sprowadzałem specjalistę z Ogdenburga dla oceny; mówił, że nowy kanał do jeziora przejdzie przez tą posiadłość. Ile jestem panu dłużny, panie Pfejfer?

Pierwszym odruchem notarjusza było odrzec: „Nic“, lecz rozmyślił się.

— Dziesięć dolarów — rzekł krótko, wywołując odruch odmowny swego klienta. Zapłacił jednak co do grosza, acz niechętnie, a gdy był już u drzwi, nowa myśl przyszła notarjuszowi.

— A cóż będzie panie Elmer, jeśli Sam nie zechce się żenić; w ostatnich czasach zaczął przybierać pewne tony i ma dużo więcej pieniędzy, niż mieć powinien.

Pan Elmer odchrząknął z niezadowoleniem.

— Zaproponował je; Sam jest chłopak energiczny. Zrobił pieniądze na poważnych transakcjach rolnych.

— Jakich? Znam na wylot wszystkie transakcje, dokonywane w okolicznych dobrach; nigdzie nie spotkałem nazwiska Sama Wassera.

Pan Elmer był już za drzwiami, odwrócił się jednak, by rzec:

— Myślę, że deszcz nie przeszkodzi nam zwieźć zboża. Być może, powierzę panu spisanie nowego kontraktu dzierżawnego z Orsonem Klark. — Rzuciwszy ten obiecujący projekt, wyszedł.

Pan Pfejfer widział go wsiadającego ciężko na wózek i odwiązującego lejce. Ostatnia uwaga notarjusza nie przeszła bez wrażenia, dotknął on drażliwego punktu, napędzając panu Elmerowi panicznego lęku, do którego nie brakło mu podstaw.

Dajcie psu niewłaściwe imię, a możecie go odrazu powiesić. Dajcie człowiekowi, mężczyźnie, a gorzej jeszcze kobiecie, imię, które nie jest Marja ani Janina, lecz czemś z zupełnie przeciwnego brzegu, a osoba tak nazwana, ściągnie na siebie niezawodnie wszystkie cechy i słabości, związane w nieuchwytny sposób z jej imieniem. Ci, którzy nazwali Oktobrę, panną Jones, byli już w krainie ziemi, choć jedno z nich żyło dość długo, by poznać swój błąd. Oktobra, pod wpływem subjektywnych i objektywnych przyczyn, próbowała nieraz i przy różnych okazjach wystylizować jakoś inaczej swoje miana. Podpisywała się jako Doris Mabel, Marja Wiktorja, Glorja Wenda, a w szkole przezwała się Wirginją Ginewrą. Wybrała to imię przed wyjazdem i wyznaczyła niem wszystkie kuferki i torby podróżne: W. G. I.

— Myślę, że powinnam pozbyć się i rodowego nazwiska Jones — rzekła w zamyśleniu, spoglądając niechętnie na swój inicjał J. To nazwisko brzęczy mi natrętnie w uszach — przywodzi na pamięć starego majtka o krzywych nogach.

— Obawiam się, że masz słuszność odrzekł jej ojciec.

Ojciec Oktobry był człowiekiem wysokim, o zapadłych policzkach i długiej brodzie. Dzieci nie lubił, Oktobra męczyła go. Miała zwyczaj, wykradać rzadkie książki z jego bibljoteki i zostawiać je pod stosem drzewa, lub w krzakach w ogrodzie, słowem w jakiembądź miejscu, gdzie ją deszcz zaskoczył.

— „Jones“. Nie jest to zbyt piękne nazwisko, czy nie mógłbyś go zmienić Daddy?

Pan Jones westchnął i potarł sobie nos, szyldkretowym nożykiem.

— Nazwisko to, zadowolniało ojca mego, dziada, pradziada i niezliczoną ilość ich przodków.

Ściągnęła brwi, usłyszawszy to.

— Kim był pierwszy Jones? rzekła, chciałabym znać biologiczny proces tego początku, myślę, że Jonesowie wyłonili się ze swej protoplazmy... i współcześni.

— Współcześnie poprawił ją pan Jones, oducz się tego przekręcania przysłówków.

— A co ojciec myśli o Wirginji? wszak to niebrzydkie imię.

Oktobra nie miała w sobie nic październikowego, bo październik jest czerwono bronzowym miesiącem, ona zaś miała oczy kwietniowe, a włosy, koloru żniw, pozatem była biało-różowa. Miała przytem osobliwy zwyczaj, wytrącający ludzi z równowagi, patrzenia im prosto w oczy. Określano to jako prowokacyjny cynizm, gdy w gruncie, było to tylko przejawem płomiennej ciekawości i chęci poznania. Co się tyczy jej moralnego charakteru? Panna Washburton Flemming dyrektorka przygotowawczej szkoły dla dziewcząt, pisała do jej ojca, co następuje:

„Chciałabym zwrócić uwagę szanownego pana, na pewien rys charakteru Oktobry, który może uszedł pańskiej uwagi. Jest nim intensywny romantyzm, połączony z egzaltacją, który zawieść ją kiedyś może na drogę pożałowania godną. Bardzo to jest smutne, że to drogie dziecko pozbawione było nieoszacowanego skarbu miłości matczynej. W każdym razie jest teraz cokolwiek więcej opanowana, niż w chwili, gdy oddano ją pod naszą opiekę; ale...“

— Ile tego jeszcze? sarknął pan Stedman Jones, a gdy rozwinąwszy list, obaczył trzy bite ćwiartki gęsto zapisane i dwie dodatkowe zawierające przypiski, upuścił list na podłogę. Nie interesowały go ani trochę romantyzm Oktobry czy jej egzaltacja. Mniemał, że nie poto wypłaca regularnie miesięczną należność za jej wychowanie i wszystkie zdumiewające „ekstra“ aby ludzie pisywali do niego tego rodzaju listy. Na szczęście nie potrzebował kupować jej sukien, bo miała po matce własny dochód, pochodzący z nieruchomości i kapitałów administrowanych przez wuja hreczkosieja, z którym spotkał się tylko dwa razy w życiu, to znaczy dwa razy tylko z nim się poróżnił. Stedman Jones był bibljofilem, autorem książki o średniowieczu francuskiem, a gdy Oktobra przyjeżdżała na wakacje, był w pogodnym nastroju tylko w ostatnim tygodniu jej pobytu poprzedzającym jej powrót do szkoły. Co do Oktobry nikt niestety nie chciał jej zwać Wirginją, Aliną, ani Ginewrą, jedyny rozsądny przydomek, jaki nadano jej z czasem, był Huit. W innych czasach byłaby może Joanną d‘Arc; sprawy bowiem zgóry przegrane, miały dla niej nieprzeparty powab. Była zkolei w wyobraźni, wojującą socjalistką, działaczką wszechświatową, anarchistką lub żarliwą chrześcijanką. Gdy ktoś stawał na drodze w jej pogoni za tęczowym ideałem, stawała się straszna. Śprzeciw się jej, to umocnisz ją tylko w jej postanowieniu, wzbroń jej czego, a poleci bosemi stopami po rozpalonej do czerwoności drodze, wiodącej do upatrzonego celu.

Ojciec jej umarł, w drugim roku jej pobytu na pensji w Mac Cubes. Dwa dni spędziła Oktobra, próbując się smucić, próbując przypomnieć sobie, coś, coby go jej zrobiło bliższym i drogim, trzeciego jednak dnia wyznała dyrektorce, która pocieszała ją konwencjonalnem odsyłaniem do źródła wszelkich pociech, że nie udało się jej wzbudzić w sobie żalu.

— Niema nic szczególnie drogocennego, w ojcach i matkach rzekła stanowczo ku rozpaczy czcigodnej lady. Daje się ludziom to tylko, co oni nam dają, i rodzice wtedy tylko są drodzy, gdy kochają swoje dzieci, w przeciwnym razie są to zwykli państwo Jones lub Hobson i nic więcej. Próbowałam się smucić z powodu daddy, lecz jedyna łza, którą wylałam, przyszła mi, gdym pomyślała, że jestem sierotą. Jest coś niezmiernie żałośnego w pojęciu sieroty. Panna Flemming, próbowała wygładzić tak niebezpieczne kanty.

— Twój ojciec moja droga, pracował na ciebie i dawał ci wygodne home, kupował wszystko, czego potrzebowałaś i płacił za ciebie szkołę.

— Wsadzonoby go do więzienia, gdyby tego nie robił. Bardzo mi przykro panno Flemming, lecz wyrobiłam sobie na ten temat własny punkt widzenia i nie widzę narazie innego.

Ojciec jej nie miał nigdy pieniędzy, nie mógł więc nic jej zostawić, dowiedziała się o tem od dużego niewyszukanego Andrzeja Elmer. Ojciec jej, miał tylko rentę dożywotnią, która skonała wraz z nim. Pan Elmer, którego słabo pamiętała, był jej wujem, to znaczy szwagrem jej matki i jedynym egzekutorem jej testamentu, przypadkowo zaś obecnie opiekunem jej i niechętnie goszczącym ją gospodarzem. To nagłe przesiedlenie z ruchliwego Mac Cubi, do zacisża spokojnej fermy „Czterech buków“, dało jej zrazu złudzenie zmiany na lepsze; było to jakby przejście ze wzburzonych wirów, na ciche wody, lecz już po upływie dwudziestu czterech godzin, ciche wody przybrały postać wód stojących, zamulonego stawu, porastającego zieloną pleśnią; pani zaś Adelajda Elmer była słabem odszkodowaniem, za przerwany kontakt ze światem. Oktobra nie zbuntowała się, bunt był normalnym stanem jej duszy, dzikość tygrysa nie wzmaga się przy zmianie klatki, lecz nowy dozorca, który znał dotąd tylko domowe koty, uczuł się znieważony, gdy powierzony mu drapieżnik szczerzył zęby zamiast mruczeć radośnie.

Mądra panna Flemming, przeplatając kolejno, krańcowy ateizm z żarliwą pobożnością, osiągnęła w ten sposób podziwu godzien poziom duchowej doskonałości, pani Elmer brakowało podobnych zalet. Była całkowicie po stronie niewzrusznego braku miłości, wytresowana w szkole do bezwzględnego posłuszeństwa rodzicom, ślepej wiary w doktryny i absolutnej niemocy dzieci wobec starszych. Wezwała dla poskromienia Oktobry wielebnego Stewensa, który nadszedł w pewną sobotę, niosąc w swych dużych rękach trzy małe książeczki, zawierające rady duchowne. Osobistość jego nie wywarła jednak żadnego wrażenia na Oktobrę, bo też coprawda, człowiek ten otrzymał wychowanie bardzo jednostronne, które pozostawiało w charakterze jego luki, które tylko wrodzona dobroć lub wielkie wyrobienie towarzyskie mogły wypełnić.

— Posiada on wszystkie trony i obrazy teologiczne, lecz niema dywanu i je palcami, orzekła w przenośni Oktobra. Lecz pani Elmer wzięła rzecz dosłownie i stężała z oburzenia.

— Nadzwyczaj porządny człowiek, a posługuje się widelcem i nożem, nie gorzej od ciebie, Oktobro — zawołała podniesionym głosem, przechodzącym w piskliwy falset w chwilach wzburzenia; nie słyszałam nigdy obrzydliwszego kłamstwa.

Oktobra nie przeczyła, nie wdawała się nigdy w polemiki tam, gdzie nie nastręczała się sposobność do walki o zwycięstwo. Skoro pan Elmer zaproponował jej trochę nieśmiało małżeństwo, przyjęła tę propozycję z niespodziewanym spokojem.

— Doprawdy? — spytała — a kogoście wyszukali?

Pan Elmer powściągnął w sobie, niezmyśloną ochotę skarcenia jej, za nieprzyzwoitą obojętność, jaką okazała.

— Mówiłem z Leonem Wasserem — zaczął.

Następnego dnia przedstawiano jej Samuela. Ten zachował się z doskonałą pewnością siebie i zabawiał ją we właściwym sobie stylu. Oktobra słuchała go ze spuszczonemi oczyma, a gdy odszedł spytała:

— Czy ten młody człowiek, zna coś lub kogoś prócz siebie.

Pan Elmer nie zrozumiał.

Samuel Wasser przynosił jej cukierki, kwiaty, smażone owoce i anegdoty, które ukazywały w bohaterskiem świetle jego dowcip i ciętość odpowiedzi. Opowiadania jego naszkicowane były słowami: „Wtedy ja rzekłem do Freda“, lub „Gdy Edy powiedział to do mnie, ja mu na to“, a kończyły się niezmiennie słowami: „Myślałem, że umrę ze śmiechu“. Oktobra spytała go wreszcie, czy widział kiedy kogo konającego w tych warunkach. Zmieszał się cokolwiek.

— No! właściwie nikt nie umarł, lecz przecie wierz, co przez to rozumiem.

Powrócił do domu w tym dniu, owiany chmurą zwątpień. Razu pewnego, gdy siedzieli we dwoje na ganku, w ciepłą noc czerwcową, stał się sentymentalnym i próbował ją pocałować. Było to jego prawem, jak się później tłumaczył. Nie było z tego powodu żadnej walki, ani ust, któreby szukając jej ust, napotkały uszko, a tylko Oktobra odsunęła go wysportowaną rączką, prosząc, żeby nie był głupi.

Nie wyznaczono dnia ślubu, aż nagle stary Elmer zapowiedział, że skutkiem klauzuli w testamencie, ślub ten ma się odbyć w dwudziestą pierwszą rocznicę urodzin narzeczonej. Wiadomość ta, która wstrząsnęłaby każdą inną dziewczyną, nie sprawiła wrażenia na Oktobrze. Skoro powiedziano jej to, na tydzień przed ślubem, rzekła tylko:

― O! czy tak?

Sam odbył naradę z ojcem, naskutek której zamówił wspaniały apartament, w hotelu romantycznie położonym, nad brzegiem Oswegatchie.

Tak stały rzeczy, gdy Elmer zasięgał porady notarjusza, który potwierdził najgorsze jego obawy. Gdy wyszedłszy z biura pana Pfejfera, wsiadł do swego bogeja, stary myszaty koń, ruszył z własnego popędu po znanej drodze. Wózek zataczał się co chwila w jedną to drugą stronę, jakby napotykając wciąż niewidzialne przeszkody, a pan Elmer podskakiwał w siedzeniu, lustrując bystrym wzrokiem ulice. Stary Wasser stał właśnie przed swym hurtownym magazynem, podczesując włochatą ręką swą szpakowatą czuprynę. Ośmioboczne okulary zsunęły mu się na koniec nosa, a długa jego szczęka miała wyraz bojowy. Drugą wolną ręką gestykulował wyraziście, podkreślając wypowiadane zdanie; naprzeciw niego stał Sam, w postawie uważnego słuchacza. Sam był poważny, lecz nie powagą młodzieńca, który jest przedmiotem surowych upomnień, lecz jak solidarny partner, podzielający opinje swego rozmówcy. Gestykulująca ręka starego Wassera opadała jak pięść, szukając celu dla wymierzenia ciosu, Sam skłonił się, przytakując. Pan Elmer chrząknął; robił to zwykle, gdy był czem zmieszany, potem zatrzymał bez trudu swą myszatą szkapę, przed drzwiami magazynu.

— Mówiłem właśnie Samowi — zaczął stary Wasser — że dzień dzisiejszy nie wygląda wcale na dzień weselny, całkiem jakby w czasie kampingu, przypomniał sobie człowiek nagle w godzinie obiadu, że to niedziela. Tak całkiem to nie wygląda na dzień ślubu mojego Sama.

Sam potrząsnął głową; on bo czuł się trochę inaczej, niż zwykle, był bowiem zdenerwowany, skłopotany i czuł się nieszczęśliwy.

— To powinno jakoś inaczej wyglądać — obstawał przy swojem Wasser senjor, zwracając się do człowieka w bogeju.— Powinno się czuć jakieś podniecenie, powinno być całkiem inaczej w takim dniu, jestem tego pewien.

Kiwali głowami obaj z synem.

— Nie rozumiem, co to ma do dnia — zaczął Elmer.

— Poczucie; chodzi o samopoczucie — odrzekł Wasser, uderzając się w piersi. Powinieneś mieć rozum Andrzeju, powinienbyś postawić się na mojem miejscu. Sam to mój syn jedyny, mamże pozwolić, by zmarnował sobie młode życie. A Oktobra? dziś w dzień swego ślubu chodziła po ulicy nie dalej jak przed godziną z papierosem w ustach; wszyscy to widzieli; każdy ją zauważył; stary doktór Winner i miss Selby i ludzie z Linsbourg house. A Sam? powiedz, co ci powiedziała dzisiejszego rana.

Sam wystąpił z pod ściany na pierwszy plan.

— Powiedziała mi, że w jej oczach jeden mężczyzna wart drugiego, że wyszłaby za pierwszego lepszego włóczęgę, jak wychodzi za mnie; że mnie nie kocha i nie ma żadnych predylekcji, lecz zgadza się, bo każda dziewczyna musi raz zacząć, więc może i ze mną.

Pan Elmer westchnął głęboko.

— Chciałbym, żeby zobaczyła włóczęgę, z którym rozmawiałem dziś przed paru godzinami; zmieniłaby, jak sądzę, zdanie — mówił Sam, zachęcony uwagą swych słuchaczy, co go robiło wymownym. — Odpowiedziałem jej, że nie takie słowa pragnąłbym słyszeć z ust dziewczyny, która nosi na palcu mój zaręczynowy pierścionek. Wówczas zdjęła z palca pierścionek i rzuciła nim we mnie. Powiedziała, że nie ma zamiaru stawiać granic swej... (jak to ona powiedziała) swej indywidualności, za pięćdziesiąt dolarów, wydanych w najgorszym smaku.

— Chr. chr... — chrząkał pan Elmer, podczas gdy twarz Samuela Wassera promieniała triumfem.

— Powiedziała — ciągnął dalej Sam — że może zmieni zdanie, lecz teraz nie jest pewna. To dotyczyło jej gadania, że jeden mężczyzna wart jest drugiego, z jej punktu widzenia.

— Sam ma pierścionek w kieszeni — oznajmił Wasser.

— Oktobra jest jeszcze młoda — rzekł szybko Andrzej Elmer. — One wszystkie są takie, dopóki się nie wyrobią. To całkiem naturalne. Mimó to zawsze mówiła dobrze o Samie, zanudzała mnie nim poprostu. Sam to, Sam tamto i tak od rana do nocy, lecz jest dumna i lubi ukrywać swoje uczucia.

— Żałuję, że nie ukryła tych, o których mówiła dziś ze mną — odrzekł Sam, nie całkiem przekonany, lecz jako mężczyzna i człowiek młody, skłonny uwierzyć w ukryte uwielbienie, którego był przedmiotem. Spojrzał na ojca; uśmiech znikł z twarzy pana Wassera, wyglądał teraz posępnie i nieswojo.

— Powinniśmy odroczyć to małżeństwo Andrzeju, niema powodu spieszyć się; dajmy młodym miesiąc czasu do namysłu. — Bronił się niezbyt natarczywie, bo Andrzej Elmer był w swojem prawie; miał ukryte powody, dla których pragnął tego małżeństwa, a w każdym razie był przeciwnikiem, którego nie należało lekceważyć.

— Nie czuję wcale atmosfery weselnej, Andrzeju! Żadnego ruchu, całkiem jak ślub sekretny — tak nie wypada.

Pan Elmer ujął lejce, mniemając, że nadszedł moment psychologiczny.