Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Czy strefa wykluczenia po wybuchu elektrowni jądrowej w Czarnobylu to na pewno bezpieczny obiekt zainteresowania dla młodego Amerykanina? Ben to prosty chłopak, który właśnie skończył politechnikę. Od zawsze wiedział, że chce być elektronikiem, i ten cel przyświecał wszystkim jego działaniom. Po śmierci matki całe mieszkanie przeistoczył w warsztat majsterkowicza. Zamiast ze znajomymi w barze, wieczory przesiadywał nad kolejnymi wynalazkami. Pewnego dnia życie sprezentowało mu aż trzy niespodzianki. Ben dostaje ofertę pracy w firmie konstruującej maszyny dla służb mundurowych, umawia się na randkę z dziewczyną, która od dawna mu się podobała, i kupuje przez internet stary notatnik odnaleziony w okolicach Czarnobyla. Jeszcze nie wie, że już niebawem wszystkie te elementy splotą się w mrożącą krew w żyłach historię. Trzymająca w napięciu akcja porwie miłośników powieści Maxa Czornyja.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 161
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Piotr Zmarzłowski
Saga
TEchnologia SNU
Redakcja i korekta: Marta Tomasiuk
Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shutterstock
Copyright © 2025 Piotr Zmarzłowski i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727247403
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Łomianki, maj 2024
Mimo usilnych starań zachodzącego słońca okolicę zdominowały szare, sprane kolory. Późnojesienna nijakość zdawała się wciskać w każdy, nawet najmniejszy kąt, wywołując stan niemal depresyjny u mieszkańców wielkiego miasta. Samochody toczyły się leniwie w niekończącym się korku, mijając idących chodnikami przechodniów okutanych w płaszcze i szaliki. Wszyscy pędzili przed siebie, zajęci własnymi problemami. Ten moment zawsze był trudny. Moment, kiedy natura przygotowywała się do zimowego snu, a wszelkie przejawy życia zamierały w oczekiwaniu na powrót życiodajnego światła i ciepłych promieni słońca. Odgłosy samochodów, autobusów, niezliczonych urządzeń wentylacyjnych, policyjnych syren i przelatujących po ciemniejącym niebie samolotów tworzyły wielkomiejski zgiełk. I tylko kolorowe reklamy w ogromnych witrynach sklepowych nadawały tej smutnej scenerii odrobinę kolorytu. Rozgrywało się tu jednak również coś, co znacząco odbiegało od przewidywalnej, pogrążonej w nudzie rzeczywistości.
Młody człowiek w wojskowej kurtce biegł chodnikiem, roztrącając zdziwionych przechodniów, którzy wygrażali pięściami, międląc pod nosem niesłyszalne przekleństwa. Chwilę później pojawiło się dwóch rosłych mężczyzn w płaszczach, najwyraźniej podążających śladem uciekiniera, który co jakiś czas nerwowo odwracał głowę, aby zlokalizować pościg. W ostatniej chwili skręcił w jedną z wąskich uliczek, modląc się w duchu, aby nie okazała się ślepym zaułkiem, a w konsekwencji – jego przyszłym grobem. Na szczęście ów betonowy wąwóz miał przejście, a w dodatku pojawiła się pewna alternatywa. Na tle szarych, brudnych ścian co kilkanaście metrów dało się zauważyć stare, zardzewiałe schody przeciwpożarowe. Mężczyzna spróbował odblokować pierwsze. Bezskutecznie. Kolejne również okazały się niedostępne. Wreszcie któryś z dawno nieużywanych mechanizmów pozwolił opuścić się skomplikowanej konstrukcji do poziomu chodnika. Trwało to wyjątkowo długo, ale w końcu – zanim zardzewiała stal zgrzytnęła na powierzchni asfaltu, mężczyzna złapał się pokrytej złuszczoną farbą poręczy i wskoczył na ażurowy podest.
Kiedy dotarł do poziomu pierwszego pomostu, schody ponownie ruszyły w mozolną podróż ku górze. On jednak już nie czekał. Podążał dalej w stronę dachu starego budynku. Znalazłszy się na wysokości attyki, jednym krokiem przesadził blaszany parapet wieńczący elewację i trafił do labiryntu pełnego kominów i urządzeń wentylacyjnych, zajmujących niemal całą powierzchnię dachu. Pomyślał, że teraz ma cień szansy, aby zniknąć z oczu swoim prześladowcom i zagłębił się w gąszcz technikaliów, starając się uważnie patrzeć pod nogi. Podłoże było bowiem pokryte przewodami i rurami, o które łatwo mógł się potknąć. Gdzieniegdzie jarzyły się szklane świetliki. W ciągu dnia miały za zadanie doprowadzać światło do zlokalizowanych poniżej wnętrz.
W starej zabudowie wiele budynków stało dość blisko siebie, więc uciekinier liczył, że uda mu się przeskoczyć na jakiś sąsiedni dach, a stamtąd wydostać się na inną ulicę. W filmach niejednokrotnie widział pościgi, które według statystyk w połowie przypadków kończyły się sukcesem ściganego, a w drugiej połowie – ścigających. „Pięćdziesiąt procent szans na powodzenie. Cóż, niewiele” – skonstatował gorzko. W pewnym momencie wydało mu się, że z jednej z licznych budek, wieńczących wewnętrzne klatki schodowe budynku, ktoś wyszedł. Kilka sekund później podejrzenie przybrało realną postać pistoletowej kuli, która odłupała kawałek tynku tuż obok głowy mężczyzny. Czasu na dywagacje już nie było. Ruszył dalej tak szybko, jak tylko potrafił. Pędził, co kilkanaście kroków potykając się o wystające żelastwa i przytrzymując zakurzonych, żyjących swoim elektrycznym życiem urządzeń.
Kolejne kule świsnęły pomiędzy gęstwiną kominów, krzesząc tym razem iskry na stalowych elementach nieznanego przeznaczenia. Uciekinier pędził, szukając jakiejkolwiek okazji do zmylenia przeciwników. Wreszcie dotarł do krańca dachu i gwałtownie zatrzymał się nad krawędzią wąskiej, ciemniej uliczki. Przed nim widniał drugi dach, lecz oddalony o dobre kilka metrów. Czy miał szansę przeskoczyć tę czeluść? Gdyby mu się udało, zapewne byłby uratowany, a przynajmniej zyskałby nową szansę. Teraz nie miał żadnej nadziei. Bez broni nie mógł nawet próbować stawić czoła napastnikom. Poza tym i tak nie potrafiłby z niej skorzystać. W tej sytuacji decyzja mogła być tylko jedna.
Cofnął się i wziął rozbieg. Gdzieś za plecami słyszał już nadciągających oprawców. Coś chyba krzyczeli, ale nie był w stanie zrozumieć słów. W każde odbicie nóg od bitumicznego podłoża wkładał taką dawkę energii, jakiej nawet nie mógł się spodziewać po swoim zmęczonym ucieczką ciele. Pędził ku swojemu przeznaczeniu, a szczelina między budynkami przybliżała się w nieprawdopodobnym tempie. Podczas szaleńczego biegu wyobrażał sobie, że za chwilę oderwie się od podłoża i poszybuje niczym ptak, uwalniając się od wszystkich dotychczasowych problemów. Wreszcie odbił się od blaszanego parapetu, który wydał chrzęszczący odgłos, dając sygnał do lotu na drugą stronę. Pełen nadziei i determinacji, wyciągając przed siebie ręce, uciekinier poszybował w nieznane. W ostatniej chwili usłyszał tylko krzyk znajdującego się niepokojąco blisko mężczyzny.
– Zabijesz się!
W sali było duszno i gwarno, a przy wejściu kłębił się tłum młodych, odświętnie ubranych ludzi. Kiedy od strony auli pojawili się nauczyciele, nastała cisza, przerywana tylko pojedynczymi skrzypnięciami zajmowanych przez studentów krzeseł. Starszy jegomość w garniturze podszedł do mównicy, kilka razy stuknął palcem w denko mikrofonu, uśmiechnął się trochę sztucznie i odchrząknął.
– Jest mi niezmiernie miło widzieć was wszystkich. Zwłaszcza naszych drogich absolwentów, którzy dotarli do końca edukacyjnej ścieżki na naszym wydziale. Wiem, że niecierpliwie czekacie na moment, kiedy to w waszych rękach znajdzie się upragniony dyplom ukończenia studiów, a przed swoim nazwiskiem zobaczycie tytuł inżyniera. Proszę jednak jeszcze o krótką chwilę cierpliwości i uwagi, gdyż chciałbym udzielić teraz głosu naszemu rektorowi.
Na mównicę wszedł mężczyzna o srebrnych włosach, ubrany w strój przypominający odzienie królów z filmów fantasy. Ben ziewnął, zakrywając dłonią usta. Nic tak bardzo go nie męczyło, jak oficjalne imprezy, a zwłaszcza przemówienia. Monotonny głos rozbrzmiewał z głośników umieszczonych w różnych punktach sali, całą mocą próbując uśpić zgromadzonych słuchaczy. Trwało to niestety dużo dłużej, niż obiecywał prelegent, więc ceremonia, na którą wszyscy czekali przez pięć lat edukacji, odbyła się niemal bez emocji. Znużeni absolwenci podchodzili kolejno do podium i przyjmowali od ciała pedagogicznego przypieczętowane uściskiem ręki gratulacje oraz małą książeczkę, będącą dowodem ukończenia szacownej uczelni.
Sama uczelnia nie należała ani do najlepszych, ani do najgorszych w kraju. Po prostu znajdowała się w mieście, w którym mieszkał Ben, dlatego wybór padł właśnie na nią. Elektronikiem zaś chciał być już od najmłodszych lat, kiedy to obserwował ojca, ślęczącego z lutownicą w oparach cyny i kalafonii.
Był to jednak wielki dzień, a równocześnie moment, w którym miało zmienić się całe jego życie. Co prawda dawał sobie jeszcze miesiąc na ochłonięcie po zakończeniu roku akademickiego, lecz później koniecznie musiał podjąć jakąś pracę. Niewielki spadek po zmarłej rok temu matce pozwalał mu do tej pory skupić się wyłącznie na nauce, ale świadomość, że każdy zasób kiedyś się skończy, nie pozostawiała wyboru. Teraz wracał na swoje miejsce z dyplomem, wpatrując się w dwie stroniczki w ciemnobrązowej, chyba skórzanej oprawie, na których eleganckim, technicznym pismem uwieczniono ważne informacje z tytułem inżyniera na czele. Ben zdawał sobie sprawę, że to dopiero początek, jednak od czegoś należało zacząć.
Uroczystość dobiegała końca i napięcie powoli opadało, co potwierdzały coraz głośniejsze rozmowy pomiędzy byłymi już studentami. Wreszcie młodzi ludzie tłumnie wylegli wprost na trawnik przed ceglanym budynkiem, w którym przez ostatnie lata spędzili mnóstwo czasu. Ktoś rzucił propozycję wypadu na piwo i po chwili cała grupa ruszyła do ulubionej knajpki, znajdującej się kilkaset metrów od ogrodzenia uczelni. W lokalu, który zajęli niemal w całości, powitał ich właściciel. Prawie każdego z przybyłych znał z imienia. Jedna kolejka. Druga. Niekończące się rozmowy, krzyki, śpiewy i snucie planów na przyszłość. „Tak to chyba zawsze wygląda” – pomyślał Ben.
Nagle poczuł wibracje telefonu. Przedarł się przez tłum i wyskoczył na zewnątrz. Mimo ulicznego gwaru było tu niemal cicho w porównaniu z wnętrzem lokalu. Telefon nadal dzwonił, a na ekranie wyświetlał się nieznajomy numer. Chłopak przesunął palcem po wyświetlaczu i przyłożył aparat do ucha.
– Halo? – powiedział, powstrzymując czkanie.
– Halo? Dzień dobry. Nazywam się Giles. Giles Kowalsky. Dzwonię z firmy Micro Avionics. Składał pan do nas aplikację o pracę.
Ben musiał uruchomić nieco zmętniały od alkoholu umysł. Tak! Rzeczywiście, nie dalej jak miesiąc temu wysłał odpowiedź na anons znaleziony w portalu społecznościowym. Spodobały mu się zdjęcia, znak firmowy, a także przedmiot działalności spółki, produkującej drony do zastosowań komercyjnych. Miał jednak wtedy na głowie pracę magisterską i egzaminy, więc zupełnie wyparł ten fakt z pamięci. A tu taka niespodzianka!
– Tak, rzeczywiście, pisałem do państwa, chociaż przyznaję, że wypadło mi to z głowy. Miałem obronę pracy magisterskiej i właśnie dostałem dyplom. Słucham pana…
– Aaaaa, to serdecznie gratuluję! Tak właśnie myślałem, dlatego czekałem z tym telefonem. Czy jest pan nadal zainteresowany podjęciem współpracy? – zapytał grzecznie rozmówca.
– Jak najbardziej!
– Doskonale, czy możemy zatem się umówić? Co by pan powiedział na jutro? – Propozycja kompletnie zaskoczyła Bena. Dorosłe życie wyciągnęło po niego ręce nadspodziewanie szybko!
– Yyy, no jasne. Możemy się umówić na jutro… – odparł mechanicznie.
– Co pan powie na jedenastą?
– Oczywiście, może być! A adres ten sam, co w dokumentach?
– Tak, to jest biuro. Fabrykę mamy trochę dalej. Jak już załatwimy formalności, to ją panu pokażę. To co, jesteśmy umówieni, Ben?
– Tak, oczywiście!
Kiedy chłopak, wciąż zaskoczony, wrócił do znajomych, nie omieszkał pochwalić się, że właśnie dostał pierwszą propozycję zatrudnienia. Mimo że nie wiedział, co z tego wyniknie, wyczuwał, że będzie to coś przełomowego. Wizja spotkania zweryfikowała plany upicia się wspólnie z wesołym towarzystwem. Zaliczył jeszcze jedną kolejkę i na tym poprzestał, choć koledzy usilnie namawiali go do zmiany zdania. A ponieważ w stanie dość trzeźwym trudno mu było wytrzymać z coraz bardziej pijaną ekipą, wymknął się z klubu pod pretekstem wizyty w toalecie. Trochę było mu żal opuszczać ludzi, z którymi spędził ostatnie lata, zwłaszcza że mogli się przecież szybko ponownie nie zobaczyć, a już z pewnością nie w takim gronie! Ben jednak był do bólu odpowiedzialny i poukładany, przez co zresztą wielokrotnie omijały go różne atrakcje. Z szaleństwem i improwizacją nie było mu po drodze – zanim podjął jakiekolwiek działania, zawsze musiał wszystko przemyśleć i przygotować.
W zamyśleniu minął bramę szkoły i miał skręcić w najbliższą uliczkę prowadzącą do stacji metra, kiedy kątem oka dostrzegł znajomą postać. Kate. Dziewczyna, która zawsze mu się podobała, lecz jakoś nigdy nie znalazł okazji, a może po prostu odwagi, aby spróbować bliżej ją poznać. Ona też dziś odebrała swój dyplom i opuszczała mury uczelni. Do tego była sama. Oczywiście kłębił się wokół niej tłum ludzi, lecz nie były to koleżanki, które zazwyczaj pojawiały się u boku Kate, ilekroć Ben miał zamiar do niej podejść. Biorąc pod uwagę okoliczności i to, że prawdopodobnie była to ostatnia szansa na rozmowę, chłopak zdecydował, że tym razem nie odpuści. Poza tym odezwano się do niego w sprawie pracy, co uznał za początek dobrej passy. Nie można było przecież lekceważyć takich sygnałów! Zawrócił i szybko skierował się w stronę idącej pewnym krokiem dziewczyny. Kiedy znalazł się tuż za nią, zebrał się w sobie i…
– Kate…
Nic więcej nie zdążył powiedzieć, gdyż wpadł na betonowy śmietnik i wywinął paskudnego kozła. Dziewczyna odwróciła się i lekko uśmiechnęła. Po chwili jednak spoważniała i pomogła Benowi się podnieść.
– Nic ci nie jest? – zapytała.
– Ben, jestem Ben! – Chłopak energicznie otrzepał ubranie i wyciągnął rękę w stronę Kate. – Nie, wszystko w porządku, zagapiłem się. No cóż, trochę ze mnie fajtłapa…
– Tak czy inaczej, wejście miałeś z przytupem, Ben. To twój dyplom? – dziewczyna wskazała podbródkiem brązową książeczkę, leżącą metr od betonowego kosza.
– A, tak. Dziękuję ci, Kate – odparł Ben i podniósł dokument. – A ty już też? – zagadnął, chcąc zachować ciągłość konwersacji.
– Co ja też? – Kate delikatnie zmrużyła oko.
– Przepraszam, jestem nieprecyzyjny, chodziło mi o dyplom!
– Przestań, żartowałam – roześmiała się dziewczyna. – Tak, ja też już skończyłam. Rozumiem więc twoją desperację…
– Desperację?
– Myślisz, że nie widziałam, jak mi się przyglądałeś przez ostatnie pół roku? Zastanawiałam się tylko, kiedy się do mnie odezwiesz, a ty nic…
– To tak bardzo było widać? – Ben spojrzał na czubki swoich butów.
– Nie wiem, czy tak bardzo, ale ja widziałam…
– Słuchaj, Kate… Czy w takim razie nie miałabyś nic przeciwko temu, żebyśmy umówili się na jakąś kawę? Albo nie wiem… Lody? – wyrzucił z siebie chłopak jednym tchem.
– Bardzo chętnie. Może jutro wieczorem? – Kate wyciągnęła z kieszeni telefon.
– Doskonale, jutro – Ben sięgnął po swój aparat.
Ben dotarł do swojego mieszkania godzinę później. Spory lokal, w którym do niedawna mieszkał wraz z matką, a niespełna dziesięć lat temu z obojgiem rodziców, wyglądał teraz jak coś, co można by nazwać skrzyżowaniem laboratorium, magazynu i śmietnika. Wszędzie plątały się części elektroniczne, a największy stół w salonie pełnił funkcję blatu warsztatowego, zastawionego mnóstwem urządzeń pomiarowych i pudełeczek z podzespołami. Ben spędzał tu większość czasu, ślęcząc nad kolejnymi wynalazkami. Jego największą pasją były fale radiowe, stąd większość wykonanych przez niego urządzeń albo je generowała, albo odbierała.
Chłopak wstawił do mikrofalówki gotowe danie z supermarketu i usiadł na krześle, wpatrując się w bałagan. Jego myśli krążyły wokół następnego dnia. Szansa na pracę. Dziewczyna, o której uwagę bezskutecznie, a przede wszystkim nieudolnie, zabiegał przez długi czas. Nie wiedział, na czym powinien skupić się bardziej. Rano spotka się z tym Gilesem i być może pozna swoją przyszłą pracę, a wieczorem – randka z Kate. Sporo jak na jeden dzień, tym bardziej że dotychczasowe życie Bena było dość poukładane i w zasadzie… nudne. Tak, to chyba odpowiednie słowo, jeśli nie liczyć godzin spędzonych przy stole nad kolejnymi płytkami drukowanymi. Miał co prawda jeszcze jedną pasję – gromadzenie informacji na temat wszystkiego, co wiązało się katastrofą w dawnej elektrowni czarnobylskiej, która to katastrofa wydarzyła się długo przed narodzinami chłopaka.
Cała ta historia, strefa wykluczenia wokół złowrogiego miejsca oraz narosłe przez lata legendy jawiły się Benowi jako coś niezmiernie wciągającego i pasjonującego. Pierwszy raz usłyszał o tym zdarzeniu, kiedy był kilkuletnim dzieckiem, zafascynowanym techniką i wpatrzonym w ojca, którego traktował jak sztukmistrza wyczarowującego z malutkich elementów działające obwody elektroniczne.
Właśnie wtedy wpadł mu w ręce jakiś stary miesięcznik naukowy, z czarno-białym zdjęciem lotniczym na okładce, przedstawiającym ogromny, zrujnowany obiekt przemysłowy. Choć jeszcze nie wiedział, co to było, poczuł coś w rodzaju grozy. To z kolei skłoniło go do rozpoczęcia własnego śledztwa, chciał bowiem zgromadzić jak najwięcej materiałów związanych z tą tajemniczą fotografią. Zamęczał więc rodziców prośbami o wszelkie książki i opracowania na temat katastrofy sprzed kilkudziesięciu lat, a następnie spędzał całe godziny na lekturze. Z racji wieku niewiele jeszcze rozumiał, lecz w miarę pogłębiania wiedzy coraz więcej kwestii wyjaśniało się i porządkowało. Gdy nauczył się samodzielnie surfować po sieci, pozyskiwanie informacji stało się dużo łatwiejsze. Marzył o tym, aby na własne oczy zobaczyć miasto, gdzie w ciągu jednej doby cywilizacja spakowała się w autobusy i uciekła przed niewidzialną śmiercią. Najpierw był jednak zbyt młody na taką wyprawę, później musiał zaopiekować się ciężko chorą na serce matką, a kiedy został sam i mógł zrobić ze swoim życiem, co tylko chciał, wybuchła wojna, która objęła również teren Czarnobyla. W sercu Bena tliła się jednak nadzieja, że kiedyś świat uspokoi się choćby na chwilę, a on wybierze się w podróż i osobiście poczuje klimat tego tajemniczego miejsca. Do tej pory zgromadził mnóstwo zdjęć, a nawet pokusił się o zakup drobiazgu, przywiezionego stamtąd przez kogoś, kto zawodowo zajmował się eksploracją strefy wykluczenia. Był to uszkodzony aparat fotograficzny. Kawałek bezużytecznego żelastwa z napisem ZENIT, bez obiektywu i bez większości pokręteł, po których zostały jedynie smutne sztyfty wystające z obudowy. Ów smętny świadek tamtych wydarzeń miał jednak dla chłopaka jakąś zaklętą magię. Dlatego ustawił go na honorowym miejscu – na komodzie, pośród kilku ramek ze zdjęciami dziadków i rodziców.
Ben zjadł posiłek, wstawił brudne talerze do zmywarki i – zgodnie z codziennym rytuałem – usiadł przed komputerem. Najpierw sprawdził pocztę, do której i tak miał ciągły dostęp w telefonie, a następnie skierował się do miejsca odwiedzanego najczęściej – forum związanego ze strefą wykluczenia. Przejrzał najnowsze wpisy, a ponieważ nie znalazł niczego ciekawego, zajął się oglądaniem nonsensownych filmików, zaśmiecających internet. To było jak narkotyk. Często zresztą miał sobie za złe, że poświęca zbyt dużo czasu na bezproduktywne wpatrywanie się w ekran komputera bądź telewizora. Nie wnosiło to bowiem do jego życia niczego konstruktywnego, a zarazem zabierało cenne chwile, których już nigdy nie miał szans odzyskać. Dziś jednak podekscytowanie nie pozwoliło Benowi zbyt długo zagłębiać się w świat pustych treści, zorientowanych na przyciągnięcie uwagi odbiorców wyłącznie dla wyświetleń i lajków. Zostawił komputer i wyszedł na dwór. Ponieważ spędzał mnóstwo czasu przed monitorem, przy stole warsztatowym i nad książkami, odczuwał ogromną potrzebę ruchu. Kiedyś śmiał się z ojca, który regularnie ćwiczył w domu, a następnie pieszo przemierzał okolicę, a teraz sam robił podobnie! Miał też zresztą – podobnie jak ojciec – swoją stałą trasę. Najpierw pokonywał kilka przecznic na wprost, później skręcał w prawo, mijał charakterystyczne budynki, sprawdzał, czy coś się zadziało na porzuconym placu budowy, przechodził obok boiska do koszykówki, gdzie obserwował zmagania osiedlowych drużyn, a czasem sam brał udział w rozgrywkach. Następnie, wciąż kierując się w prawo, wracał do domu. Tego wieczoru zastanawiał się nad przygarnięciem psa. Wtedy spacery nabrałyby większego sensu, a czworonożny przyjaciel wypełniłby życie Bena czystą radością i energią.
Chłopak wrócił do domu i – mimo postanowienia, że położy się spać wcześniej niż zwykle – oddał się lekturze książki. Kiedy zasypiał, pierwsze promienie wschodzącego słońca zaczynały ślizgać się po betonowych fasadach okolicznych budynków. Obudził się skandalicznie późno i z przerażeniem stwierdził, że sam siebie pozbawił zwyczajowego zapasu bezpieczeństwa. Zrezygnowawszy ze śniadania, ubrał się, zabrał przygotowaną zawczasu teczkę z dokumentami i wybiegł z domu.
Wskoczył do golfa, którego odziedziczył po matce, i już po chwili pędził w kierunku przedmieść, gdzie zlokalizowana była firma Micro Avionics. Wielkomiejska zabudowa coraz bardziej ustępowała miejsca hipermarketom, salonom samochodowym, zakładom przemysłowym i pojedynczym biurowcom przedsiębiorstw, które z różnych powodów nie chciały zajmować prestiżowych wysokościowców w centrum miasta. Ben spojrzał na ekran telefonu umieszczonego w zmyślnym uchwycie i z ulgą odnotował, że do celu pozostało mu już tylko kilka kilometrów. Ucieszył się też, że trasa prowadziła w kierunku przeciwnym do korka na drodze prowadzącej do miasta, miał więc szanse na bezproblemowy dojazd do przyszłej pracy. „Spokojnie, jeszcze nawet nie widziałem ani Gilesa, ani fabryki, a już zakładam, że będę tam pracować” – sam przywołał się do porządku.
Nagle zabudowa otaczająca drogę uległa znacznemu rozgęszczeniu i tylko co jakiś czas pojawiały się pojedyncze, wielkie hale hurtowni lub centrów logistycznych. „To musi być gdzieś tutaj” – stwierdził Ben i skręcił w boczną uliczkę. Jechał powoli, starając się omijać niezliczone dziury w asfalcie. W końcu mała, niebieska kropka widniejąca na ekranie telefonu dotarła do czerwonego znacznika, co oznaczało osiągnięcie celu. Chłopak zatrzymał się na poboczu i badawczo rozejrzał. Po prawej stronie znajdowała się trasa z mnóstwem pędzących samochodów, a po lewej – skład drewna, wzdłuż którego biegła droga gruntowa, niknąca gdzieś pośród drzew. Firma najprawdopodobniej mieściła się na końcu tajemniczej szutrówki. Ben włączył kierunkowskaz i skręcił w lewo.
Bujając się niczym łódź na wzburzonym morzu i podziwiając stosy sezonowanych belek, dotarł do końca drogi. W otoczeniu starych drzew znajdowała się tam niepozorna brama, za którą z kolei pysznił się elegancki podjazd przed wejściem do rozłożystej willi. Brama okazała się jednak zamknięta, a w zasięgu wzroku nie było nikogo. Ben sięgnął po telefon i wybrał numer Gilesa. Po chwili z samochodowych głośników dał się słyszeć głos mężczyzny.
– Tak?
– Dzień dobry, Giles, z tej strony Ben. Jestem pod umówionym adresem i stoję przed zamkniętą bramą… – powiedział chłopak w przestrzeń.
– Aaaa, jasne, już dzwonię, żeby cię wpuścili. Ja musiałem wyjechać, ale porozmawia z tobą kierownik produkcji. Poczekaj, zaraz ktoś się tobą zajmie.
Metalowa konstrukcja drgnęła i zaczęła leniwie przesuwać się na bok. Ben uruchomił silnik i powoli wjechał na teren posesji. Zatrzymał się jednak obok ozdobnego klombu, ponieważ uznał, że budynek wygląda na niezamieszkały. Dopiero po chwili zauważył, że droga nie ogranicza się do podjazdu przed willą, lecz prowadzi w głąb działki. Ruszył więc w tamtym kierunku, a jego oczom ukazała się niepasująca do otoczenia bryła blaszanej hali, otoczona szerokim kołnierzem asfaltu, na którym stało mnóstwo samochodów z firmowym logo. Ben zaparkował swojego golfa, zabrał dokumenty i ruszył do małych, częściowo przeszklonych drzwi. Przez ten cały czas nie spotkał nikogo, co wydało mu się nieco dziwne.
Nacisnął klamkę i wszedł do wysokiej na jakieś siedem metrów hali. Szybko skalkulował, że wnętrze ma około trzystu metrów kwadratowych powierzchni. Zatrzymał wzrok na przeszklonej antresoli, a następnie na znajdujących się pod nią tajemniczych sprzętach, trochę przypominających lodówki. W części o pełnej wysokości stało z kolei kilka urządzeń, które mogły być dronami, choć nie miał takiej pewności. Rozejrzał się dookoła, lecz nie zobaczył nikogo. Wzruszył ramionami i wszedł na stalowe schody, wspinając się na wysokość około czterech metrów. Tam otworzył kolejne drzwi i znalazł się w obszernym pomieszczeniu z wieloma stanowiskami komputerowymi pod ścianą i z dużym stołem konferencyjnym na środku. Na blacie leżało mnóstwo dokumentacji technicznej.
Tym razem Ben z ulgą odnotował obecność wielu osób siedzących przed komputerami oraz kilku żywo dyskutujących nad rysunkami. Nie mając śmiałości przeszkadzać, stał w drzwiach i czekał, aż ktoś zwróci na niego uwagę. Nie trwało to długo – wysoki, krótko ostrzyżony i ubrany w białą koszulkę polo brunet podniósł nagle wzrok i zwrócił się do przybysza.
– Ty musisz być Ben?
– Tak, dzień dobry – odparł chłopak, wyciągając rękę.
– Miło cię widzieć, Ben. Jestem Steve, kierownik produkcji. Giles dzwonił przed chwilą. Co prawda to on miał się tobą zająć, lecz wypadł mu jakiś pilny wyjazd służbowy. W tej sytuacji ja z tobą porozmawiam.
– Okej – odparł trochę speszony Ben.
– To zapraszam do mojego biura. Chłopaki, to jest Ben!
Po wymianie uścisku dłoni prawie ze wszystkimi, którzy żywo zainteresowali się jego przybyciem, Ben znalazł się wraz ze Steve’em w małym kantorku. W pomieszczeniu znajdowało się jedno biurko, na którym stał przenośny komputer, wyraźnie ustępując miejsca panoszącym się wszędzie dokumentom. Steve zasiadł na wygodnym fotelu i wskazał chłopakowi krzesło po drugiej stronie blatu.
– A więc jesteś elektronikiem?
– Tak, wczoraj skończyłem studia – odpowiedział Ben, przesuwając po stole dyplom.
– Hmmm – mruknął mężczyzna i wziął do ręki małą książeczkę.
Ben zastanowił się, wyciągnął z teczki tablet i wyświetlił na ekranie galerię zdjęć, przedstawiających zaprojektowane i zmontowane przez siebie obwody, oraz kilka ujęć domowego warsztaciku. Następnie przekazał urządzenie Steve’owi, który wyraźnie się tym zainteresował i z uwagą przejrzał pliki, zadając fachowe pytania. Ben z wypiekami na twarzy opowiedział o swoich pomysłach, dokładnie tłumacząc wszystkie kwestie techniczne oraz idee i eksperymenty, jakie udało mu się zrealizować. Wyjaśnił również, jak wygląda jego zaimprowizowane miejsce pracy w domu i wspomniał o planach na przyszłość.
– Hej, Ben! Jesteś gościem, którego szukamy! Dla nas ważniejsza jest pasja niż sto dyplomów! – rzucił zadowolony mężczyzna.
– Dziękuję – odparł chłopak, czując, że wreszcie ktoś docenił jego starania, przez innych zwykle nazywane dziwactwami.
– Myślałeś już o wynagrodzeniu? Jakie są twoje oczekiwania finansowe? – Steve zadał pytanie, które kompletnie zaskoczyło Bena.
– Muszę przyznać, że nie zastanawiałem się nad tą kwestią. To moja pierwsza praca… – odparł zupełnie szczerze, choć przeszło mu przez myśl, że była to mało dyplomatyczna odpowiedź.
– Okej. W takim razie… Co byś powiedział… – Mężczyzna sięgnął po kalkulator i dokonał szybkiego przeliczenia. – Co byś powiedział na dwa tysiące dolarów miesięcznie?
– Słucham? – zdziwił się Ben, który nawet nie pomyślałby o takiej sumie na początek.
– Hmmm… Tak… No to dwa osiemset? – Steve odebrał zdumienie chłopaka jako postawę negocjacyjną.
– Cóż, nie spodziewałem się… – Ben zaczął bawić się jakimś spinaczem leżącym na biurku.
– Dobrze, zatem proponuję ci trzy tysiące! – rzekł mężczyzna, wyciągając rękę przez blat biurka.
– Doskonale! – powiedział tylko Ben, ściskając podaną mu dłoń.
– Kiedy mógłbyś zacząć? – padło kolejne pytanie Steve’a.
– Najchętniej za miesiąc? – powiedział, a w zasadzie zapytał, chłopak.
– Dobrze, nie ukrywam, że wolałbym od jutra, ale to też mnie satysfakcjonuje! – Steve zawiesił głos, jakby oczekiwał, że chłopak skoryguje swoje stanowisko.
– Dziękuję. Bardzo się cieszę, że będę mógł dołączyć do waszego zespołu! – Ben wygłosił oklepaną formułkę, która właśnie przyszła mu do głowy.
– To formalności mamy już za sobą… Chociaż, nie! Jest jeszcze do podpisania umowa o poufności, zanim pojedziemy obejrzeć fabrykę! – Steve wyjął zadrukowaną kartkę papieru firmowego spółki.